Słownik gwary sandomierskiej - red. Andrzej Cebula - ebook

Słownik gwary sandomierskiej ebook

Andrzej Cebula

0,0

Opis

Niniejszy Słownik gwary sandomierskiej, który opracował Andrzej Cebula, to publikacja bezwzględnie potrzebna, chociaż mocno spóźniona. Winna bowiem ona powstać, co najmniej pięćdziesiąt lat temu, kiedy jeszcze nie wymarło pokolenie osób posługujących się tą gwarą na co dzień. Wtedy komuś, kto chciałby taki słownik stworzyć byłoby o wiele łatwiej dokonać tego przedsięwzięcia. Tak czy inaczej, autora należy jednak podziwiać i sam pomysł przygotowania takiego słownika, jak i za niemały trud weń włożony.

Oczywiście słownik niniejszy doskonały nie jest, bo jego przygotowanie było o co najmniej półwiecze spóźnione. Niemniej znajdują się w nim słowa i zwroty, których znaczenie ma bardzo starą metrykę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 120

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrzej Cebula

Słownik gwary sandomierskiej

wprowadzenieAndrzej Sarwa

wydanie drugie

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: Witold Pruszkowski (1846–1896), Sielanka (1880)

(licencjapublic domain), źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Witold_Pruszkowski-Sielanka.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Copyright © 2018 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

Słownik gwary sandomierskiej

WPROWADZENIE

Niniejszy słownik gwary sandomierskiej, po raz drugi już, znacznie go rozszerzając i w niektórych miejscach poprawiając, opracował Andrzej Cebula.

Tak jak pisałem we wprowadzeniu do wydania pierwszego, z roku 2017, jest to publikacja bezwzględnie potrzebna, chociaż   zdecydowanie spóźniona.

Winna bowiem ona powstać, co najmniej pięćdziesiąt lat temu, a właściwie to jeszcze wcześniej, maksymalnie w pierwszych latach po zakończeniu II wojny światowej, kiedy jeszcze nie wymarło pokolenie osób posługujących się tą gwarą na co dzień.

Wtedy komuś, kto chciałby taki słownik stworzyć, byłoby o wiele i łatwiej i prościej dokonać takiego przedsięwzięcia.

Tak czy inaczej, autora należy jednak podziwiać i to nie tylko za sam pomysł przygotowania owego słownika, ale i za niemały trud weń włożony, a już szczególnie za przygotowanie wydania drugiego znacznie rozszerzonego.

Oczywiście słownik niniejszy doskonały nie jest, bo – jak już wspomniałem wyżej – jego przygotowanie było o co najmniej półwiecze spóźnione. Niemniej znajdują się w nim słowa                         i zwroty, których znaczenie ma bardzo starą metrykę, jak choćby w nawi – w zaświatach, co można odnieść do czasów pogańskich, przedchrześcijańskich, ponieważ nawie to określenie słowiańskich zaświatów, dokąd udają się dusze zmarłych, nad którymi władzę sprawuje bóg Weles, czy bardziej z polska Wołos.

Ale mamy tu też słowa i zwroty, które niejako wtórnie, z języka literackiego trafiły do współczesnej gwary sandomierskiej czy raczej podsandomierskiej, a i można tu natrafić na przekręcone rusycyzmy czy germanizmy, a jakby się dobrze wczytać w tenże słownik to i czechizm by się trafił i makaronizm.

W związku z tym, co napisałem wyżej, trzeba uznać, że praca autora jest potrzebna, a dla przyszłych badaczy języka polskiego niezmiernie cenna, ponieważ oddaje stan – o ile można użyć takiego określenia – gwary sandomierskiej, jaka była, a gdzieniegdzie jeszcze jest, w użyciu w wieku XX i w pierwszej ćwierci wieku XXI. Oczywiście trzeba sobie zdawać sobie sprawę i z tego, że owa, szczątkowa już gwara, ewoluuje i po kilkudziesięciu latach oczywiście nie zaniknie, lecz ulegnie tak wielkiej zmianie, że jedynie w minimalnym zakresie będzie przypominać tę używaną jeszcze obecnie.

Andrzej Sarwa

OD AUTORA

Ojczyzna – to ziemia, ludzie, ich historia i mowa ojczysta. Posługiwanie się językiem ojczystym stanowi istotną cechę rozwoju naszej kultury narodowej, naszej tożsamości i bytu narodowego. Mowa ojczysta odgrywa ogromną rolę w życiu każdego narodu. Należy zatem o nią dbać, chronić ją i pięknie się nią umieć posługiwać. To nasz patriotyczny obowiązek. Warto pamiętać, że bardzo wielu naszych rodaków w obronie naszej mowy oddało życie. Liczbowy wzrost zasobu wyrazowego polskiego języka, szczególnie w ostatnich latach, stał się dla osób starszego pokolenia dużym wyzwaniem i problemem. Wraz z intensywnym rozwojem życia społecznego i galopującego postępu technicznego, szczególnie elektronicznego, tworzone są nowe wyrazy w znacznej mierze zapożyczone z innych języków (głównie angielskiego). Giną wyrazy dawniej używane, powstają nowe. To zrozumiałe. Taka jest kolej rzeczy. Należy ten fakt zaakceptować.

Hejt, smartfon, tablet, bait, esemes, ememes, meil, fejsbuk, fejs, wiral, 3D, twiter, czy typowe słowa używane przez dzisiejszą młodzież: sztos, lajkować, mem, nara, przypał, spoko, hajs, rak, kumać, bzykać, laska, hepi czy żółwik stają się powszechne i na stałe wchodzą do naszego słownictwa. Naszym zadaniem jest zapamiętanie, upamiętnianie i przekazanie tych dawnych wyrazów, słów i zwrotów, następnym pokoleniom. Są one bowiem skarbami dawnej mowy ojczystej, mowy naszych ojców, dziadów i pradziadów. Stały się one perełkami jakże pięknej mowy i gwary najbliższych okolic Sandomierza. Aktualnie tylko niewielu starszych mieszkańców naszego regionu w sposób szczątkowy posługuje się gwarą naszych przodków. Gwarą, którą coraz trudniej rozumie młode pokolenie.

Oddając słownik do rąk Czytelników, mam nadzieję, że służyć on będzie społeczeństwu nie tylko Sandomierszczyzny. Ufam, że przyczyni się do podniesienia kultury naszego języka    i go ubogaci. Być może kiedyś, może choć w części, powróci się do naszej dawnej codziennej mowy. Wszędzie tam, gdzie tylko to możliwe posługujmy się więc mową naszych przodków. Nie wstydźmy się rozmawiać ze sobą piękną gwarą sandomierską.

Niniejsze opracowanie nie kończy tematu sandomierskiej mowy, zapewne jest ono jeszcze niepełne, ale zachęca do dalszego poznawania i jej badania. Zamieszczone w słowniku ponad 2240 haseł jest pokłosiem wielu przeprowadzonych rozmów i wywiadów z osobami starszymi, zamieszkałymi w naszym rejonie, ale wykorzystałem także literaturę, w której występują wyrażenia gwarowe, jak i własne długoletnie badania gwary naszego regionu. Wszystko, co udało mi się zapamiętać i udokumentować przedstawiłem w Słowniku...

Serdecznie dziękuję wszystkim tym osobom, które pomogły mi w zbieraniu materiałów i informacji przy opisywaniu i opracowaniu niniejszego słownika.

Andrzej Cebula

PRÓBKI JĘZYKA

Obrazek wiejski

(fragment)

Patrzajcie, moi ludzie odezwała się jedna z kobiet – jak nas pomięsał. Mój Wawrzku, wom ta wsyćko na świecie nie po myśli, wsyćko wam wadzi, ale nam dajciez pokój, do nas nie robić żadnych przytycków.

Ja ta zadnych nie daję przytycków – a ze mi wsyćko wadzi, bo lada jako je na świecie i jużci. Ot na ten przykład: dziedzic nasy, bogoców gospodarzów to wspiro, daje im i zboza na odróbek i piniędzy pozyca na zapomoge, a cuek co bidniejszy, to na niego przychylnego oka nima we dworze: ino wsyscy wrą nikejby na psa. Byłem na gospodarstwie, a teraz cłek na wyrobku, a bez cóz? – a jużcić nie bez hultajstwo, ino bezto, ze mi dziedzic nie chciał pozycyć na jary zasiew: – jak się tez nie zasiało, tak nie było co siedzieć po próźnicy na gołyj roli: teraz się cuek tyra po swiecie i jużci-ć.

Ej! moi ludzie – z serdecznem westchnieniem i podpierając rękę pod brodę, odezwała się jedna z kobiet – Nas ta, Boga   – chwalić, wsparli we dworze, niech ta im Bóg w stokroć wsycko wynagrodzi.

O was fracha, moja Walkowo – odezwał się Wawrzek, bo i wy nie bogacka żadna, ale ot Józef i tak rok (temu) zapomogę dostali i teraz na jesieni nabrali zboza, a przeciez tu óni, jak zapamietam, jesce ze zadnyj potrzeby nie ómglewali. To i na cóz tłusty połeć smarować? Ale ta panowie nie wiadku co mają w guowie.

O! Niech cię ta ocy nie bolą, na te guupie parę korcyków.

Toście brali? – zapytał Paweł – i tyj jesieni?

A jużci-ć, ty jesieni wzieno się, cosi-ć dwa korca.

No widzicie – przerwał Wawrzek – a kiej ja posedem, to jak dziedzic zacón wywodzić róźne na mnie rzecy, a wsycko zadawać próźniactwo, to nikiejby nań jakiego ostatniego psa. Molestowałem, molestowałem i wsycko po próźnicy. A toś: z dawności dług winien – a to: ni mas nikiej przychylności – a to: robić ci sie nie chce.

No juźcić – przerwał Paweł – po prawdziwości rzeksy, to wy sie ta nie lubicie naprzykrzać dworowi z roboto...

J. K. Gregorowicz, Obrazek wiejski, [w:] Jana Jaworskiego ‘Kalendarz Astronomiczno-Gospodarski na Rok Zwyczajny 1860’, Warszawa

Powyższa próbka języka pochodzi z okolic Klimontowa.

Połceńsko Góra

(legenda)

Działo się to za pańszczyzny. Chłopina cirpioł a cirpioł z rozkazu pana. Jeden bardzo bidny cłowiek – Łysiok ni mioł łaski u pana, chocios pracowoł za dwóch. Robieł dniem i noco, by rzodcy dogodzić, ale on wcios mówił: – Łysiok nie dojedzie kary za lenistwo. Oj! A kare mu obmyślołem na Połceński Górze.

Trza wam wiedzić, że na Połceński Górze korano wyjątkowo zasłużonych.

Bidok na wspominek o Połceński Górze zadygotoł na caluśkim ciele, bo przecie nie był próżniokiem, a tam tylko patentowanych próżnioków korano. Pracowoł Łysiok, a charowoł po prostu, by, ocy pana rządcy zobocyły nareście, że on je uczciwy cłek.

Rzodca cęsto się spoglądoł ty pracy, ale się jucha krzywił i godoł: – Un tak robi, kiedy wi, że jo na niego patrze, ale jak póde, to się wyligo – psubrat.

Łysiok mioł babe i dużo dzieciasków a płacono mu za robote źle i tyż dlatego była u niego w chałupie bida, jaz strach. Rzodca lubioł przychlibnych, a Łysiok nie umioł mu się przychlibiać i dlatego chcioł Łysioka zgubić.

Łysiok roz, widac z wielgi pracy, zachorowoł i lig w łóżku. Rzodca kozoł mu się wstawić do roboty, a gdy chory się przywlik, rozkozoł mu zecioć jabrzoć topól. Ledwo Łysiok wzion się do roboty, zaroz mu sił przecie brakło i zemgliło go. Z daleka odsrewowoł go rzodca i pienił się ze złości, że Łysiokowi nie chce się robić i udaje chorego. Jak Łysiok upod przy siekirze, rzodca przlecioł wydarty do niego i zacun go kopać nogamy po głowie, po pirsiach, nawołując do roboty. Łysiok był za młodu człowiekiem żelaznego zdrowia i dlatego teroz ocucił się pod grodem kopnioków. Ujrzawszy rzodce nad sobo, zerwoł się z ziemi i zarumienił się blado, wstydząc się swy niemocy.

Rzodca prędko poleciol do dziedzica, by poskarżyć na Łysioka. Nagodoł na niego niestworzonych rzeczy, że dziedzic pozwolił mu Łysioka ukarać. Wysłoł go dziedzic z dwoma parobkamy na Połceńsko Góre (...)

(Maria Surowcówna, Połceńska Góra,

[w:] ‘Sandomierski Ruch Regionalny’, 1936

Połceńska Góra znajduje się na terenie wsi Gorzyczany w gminie Samborzec.

Gdzieś w Andruszkowicach

(napisano we współczesnej  gwarze podsandomierskiej)

Zima tego roku trocha sie spóźniła. Momy połowe stycznia, a tu ciepło jak w jesieni. Pąki na drzewach nabrzmiałe. Trowa na łąkach jeszcze zielono, że krowe możno popaś. Tu i tam na wirzbach widać jak kwitno bazie. Krety ryją w ziemi i robią nowe kretowiska. Widać, że powoli szykujo się na zime.  

Słychać świerkot sikorek i innszych ptoków, które zostały u nos na zime i nie odleciały do ciepłych krajów. Kraczą gawrony, słychać dzięcioła jak wali dziubem w chore drzewo. Strach pomyśleć jak nagle przyjdzie siarczysty mróz. Umarzną pąki, tak było w zeszłym roku. Wtęczos nie bedzie ni jabłek, ni moreli ani, tyż innych frykasów. Na wsi bedzie bida.  

Dlotego chłopy labidzo. Wczoraj z wieczora zaniesło sie, była wieja i trocha sirliło, ale było ciepło. Dzisioj z rana jest ziąb, świądzil i zaczyno kapać. Na zachodzie od strony Wielogóry coroz bardzi sie chamęci. Po niebie chyzo gunio ciemne kłębiaste płanety. Zdać się może, że coś niedobrego ze sobo przynieso. Duje silny wiater, najgorzy duje na hylu a u nos w Gaju, jakby mni, jest lichszy.  

Tak cy siak ni ma co labidzić, toć momy przecie kalendarzowo zime. W grudniu zaczeno nawet trocha prószyć. Trzy niedziele nazot, ziemie na bioło poprószyła ponowa, ale kajsik sie podzioła. Było ciepło i plucha, dlotego wnet stopniała. Na drogach i polach była breja. Wychodząc z chałupy, trza było mić bacenie na bełk.  

Nie docie wiary, w Gody i Nowy Rok było 10 stopni ciepła   i świciło słońce. Dzisioj, kiedy zaczeno brzyzdać obudził mnie jakiś harmider. Rychło podnizem sie z pościeli. Za płotem u sąsiada słychać było wielgi gawor. To chmara psów tak głośno ujodała, słychać ich było jaż na drugi wsi. Widać z tego wydawać by sie mogło, że ktosik po wsi łazi. Tak sobie myśle, może to złodzieje? Chybko obabuliłem się, nadzioł na sie koszule, kubrok i bonde. Na głowe nadziołem kaszkiet, a na nogi obuł chodoki i weszłem do sieni. Przez małe okno spoźirołem na zsłonięte niebo. Na dworze było jeszcze ciemno. Odchyliłem drzwi i podryptołem do płota. Nastawiołem ucha, zaczonem nasłuchiwać i filować na boki. Niczegój nie zauważyłem, wszędzie cisza, jak makiem zasioł, nikogo nie było w obejściu siedliska. Postołem trocha, poczkołem z piąci minut i obruciłem sie w stronę chałupy.  

Kiedym zrobił ze śtery kroki, podwineła mi się noga. Było ślizgo. Runołem jak długi na ziemie. Fiknołem kozła, kopyrtnołem do góry nogami. Pacnołem z tako siło na zadek i plecy, że aż w oczach stanęły mi świrczki. Ciężko było mi sie dzwignąć do góry. Chola czasu minęło, nim sie podniósł. Z ledwo bido,   z wolna poczłapołem do izby. Zziojany i obolały ligłem na wyrko. Kaj sie nie dotkne i rusze to mnie poboliwuje. Myśle sobie: jak tu się wylikować? Mom dzisioj dużo roboty, a tu mosz, taki traf. Mosz ci babo placek.  

Trza chyba dużo jeść spyrki z omasto i polegiwać. Może by tak posmarować obolałe miejsca jakiejsim maźidłem. Ale kto to zrobi, jak w chałupie nie ma baby, ni ma nikogój? A juści, jedyne wyjście, trza jeść, bo jak człowiek głodny to kiszki marsza grajo i w brzuchu bobruje. Jakiejsik poliwki trza by sie tyż napić, byle nie była drujka.  

Rozmyślając tak o tym i owym, ligołem na łóżku cały Boży dzień. Myślołem o chłopach na wsi jak to óny tno drzewa w ogrodach, aż wióra leco. Śmajtają sekatorami i piłkami aż gwizgo, patyki z drzew leco na ziemie jak ulęgałki. Dzień tero krótki, dlotego do dnia ido w pole. We wsi momy dobrano ekipę, któro prześwietlo drzewa w ogrodach. Harujo ciężko cały Boży dzień, aż do wieczora, kiedy słońce ku niebu sie chyli. Czas chybko leci, nim sie obejrzoł, a tu już południe. Na odwiecież podniesłem ino głowę, aby cosik przetrącić. Rozpoliłem pod kuchnio, na piecu odgrzołem se trochę boszczu na kiełbasie z zimiokami. Pochlipołem trocha, po zjedzeniu poczułem sie jakby troche lepij, jakbym nabroł więcy siły.  

Po południu, wedle drugij godziny, zwlekłem sie z wyrka i podreptołem do studoły. Odparłem wrótnię, nabrałem z beczki do przetaka pszenicy i dołem jeść gadzinie. Sypołem na ziemie zboże garściami. Z dachu stodoły na ziemię sfruwały: fajfry, dymoce, trzepoki i mewki. Wśród gołębi na ziemi, prym wiodły i rozpychały sie kury, na żyr z kąsić przyfrunęły synogarlice. Na drzewie leszczyny pokozały sie bogatki modre i natrętne wróble. Óne tylko czekały jak najedzo sie gołębie, aby sfrunąć i dojeść po nich resztki pszenicy.  

Przez cały dzień, wedle łóżka ligały moje psy: Smyczek i Łobuz. Warowały przy mnie i pilnowały chałupy. Im tyż należy sie za to nagroda, na kolacyję dom im po misce wczorajszego krupniku z chlebem i kość. I tak powoli zbliżoł się wieczór, słońce zaszło już za ciemne chmury i szary horyzont. Tak czy siak, pomyślołem se, trza napolić w piecu, żeby w izbie było ciepło i pora kłaść sie spać, znadziejo, że może jutro bedzie lepij.  

Andrzej Cebula

SŁOWNIK GWARY SANDOMIERSKIEJ

A

A juści – a jakże, czy na pewno.

A już ci – a jakże.

Adwokat – człowiek umiejący się wygadać, wygadany.

Aerople – samoloty.

Aj, waj! – tu: wzywanie ratunku, pomocy (z jidisz).

Akuratnie – regularnie, dokładnie.

Alelujo – samowola, nieporządek w domu, np.: Kiedy tylko wyjechołem do miasta na dwie godziny i wróciłem, w chałupie zastołem alelujo. Dziecka wszyćko do imentu rozgrzebały.

Ambaras – kłopot z jakiegoś powodu, nieporozumienie, brak na coś zgody, kłótnia.

Ambit – obejście na około lub ambicja.

Ani tak, ani siak – ani tak, ani tak, w żaden sposób, nie ma wyjścia, nic tu nie da się zrobić.

Ani widu, ani słychu – nie widzieć, ani nie słyszeć, osoby, sprawy, np.: A o sprawie, ani słychu, ani widu.

Ankurny – człowiek zapalczywy, zuchwały, niespokojny.

Ano – tak jest, niech tak będzie.

Arenda – dzierżawa.

Azotniak – obornik, gnój.

B

Babie lato – pora roku, ale też unoszące się w powietrzu nici przędne niektórych gatunków pająków (np. Xysticus audax, czy Stegodyphus dumicola i Stegodyphus mimosarum) oznaczające, że jeszcze lato całkiem się nie skończyło.

Babka – wiązka grochowin owinięta szmatą służąca do zatykania czeluści w kominie.

Babsztyl – kobieta brzydka, niesympatyczna, ordynarna.

Bacenie – uwaga, mieć na kogoś uwagę, szczególnie uważać.

Bachor – małe dziecko (z jidisz).

Baciorz – kat, wykonywał wyroki chłosty.

Badyle – suche łodygi (nać) kartofli.

Bajać – prawić rozmowę, opowiadać legendy, bajki.

Bajbuga – plotkarz, roznoszący baje.

Bajdurzyć – zmyślać, mówić bez sensu.

Bałamuta – człowiek mówiący długo, bez składu, nudnie.

Balja, balija – dość duże okrągłe, naczynie wykonane z drewna, albo z blachy ocynkowanej, służące do prania ręcznego.  

Bałonie – duże wyłupiaste wytrzeszczone oczy.

Bałykować, na bałyku – chodzić na czworakach tzn. nachylonym do ziemi, opierając się na rękach i nogach.

Bania – małe, okrągłe jezioro.

Baranica – wysoka czapka na zimę uszyta z grubego materiału, obszyta na zewnątrz skórą z jagnięcia lub barana.  

Barlić – śmiecić, zaśmiecać, np. podwórko.

Barłóg – rozgrzebana pościel, nieład, bałagan, porozrzucana słoma po podłodze.

Bary – tu: plecy, barki, np.: Noc przyszła na barach świstu i jęku wichury.

Baryła – tu: