Słony wiatr - Katarzyna Batko - ebook

Słony wiatr ebook

Katarzyna Batko

3,5

Opis

Marike mieszka w pobliżu małej, rybackiej wioski, odrzucona przez miejscową społeczność, podobnie jak kiedyś jej matka. Od dziecka czuje się związana z morzem i często samotnie wędruje po dzikich plażach. Pewnego dnia, na jednej z nich, znajduje rannego rozbitka. Zabiera go do domu i opatruje rany. To zdarzenie zmieni jej dotychczasowe życie i zdeterminuje przyszłość. Kim jest Marike? Kim jest człowiek znaleziony na brzegu morza? Sięgnij po „Słony wiatr”, poznasz odpowiedzi…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (4 oceny)
2
0
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Katarzyna Batko

Słony wiatr

© Copyright by

Katarzyna Batko & e-bookowo

Projekt okładki:

Katarzyna Batko

ISBN 978-83-7859-624-0

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2016

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Rozdział pierwszy: Tryton

I

Morskie dno wyraźnie wznosiło się ku wybrzeżom.

By zachować jak najszersze pole widzenia, starał utrzymać się na powierzchni. Tymczasem wściekły sztorm miotał nim jak szmacianą kukłą. Dno nieustannie to wypiętrzało się, to opadało, tworząc mielizny i głębsze niecki.

Z całą pewnością zbliżał się do lądu. Był teraz gdzieś na przybrzeżnym szelfie, daleko od bezpiecznych głębin.

Uparcie walczył z prądami, z mozołem pokonując odległość wciąż jeszcze dzielącą od brzegu. Ten zaś, choć przesłaniały go szalejące fale, musiał być niedaleko, bo Loannar czuł pod skórą charakterystyczne mrowienie towarzyszące transformacji.

Ogon zaczął zanikać i wkrótce w jego miejsce ukształtowały się dwie ludzkie kończyny. Teraz jednak, w lądowej postaci, o wiele trudniej było zmagać się ze wzburzonym morzem.

Fale rzucały trytonem, bezlitośnie obijając ciało o podwodne skały. Skrzela także już zanikły i dodatkowo musiał walczyć o utrzymanie głowy nad powierzchnią wody, by móc oddychać. Z nóg niewielki miał w tych warunkach pożytek, szczególnie że mało używane mięśnie były słabe i podatne na obezwładniające skurcze.

W pewnej chwili silny, powierzchniowy prąd porwał go i cisnął o przybrzeże. Ostra krawędź skały boleśnie rozorała muskuł. Woda wokół natychmiast zabarwiła się na czerwono.

Przy kolejnym szarpnięciu z rozmachem uderzył o głową o skałę. Krew zalała mu oczy i stracił świadomość...

* * *

Marike jak każdego dnia wstała o świcie. Wydoiła dwie kozy i wypuściła je z obórki.

Maleńka, samotna chatka stała na wrzosowiskach, z dala od wioski. Do niedawna mieszkała tu razem z matką. Jednak od dnia, w którym Beire umarła, a stało się to jakieś dwa lata temu, dziewczyna żyła na tym odludziu zupełnie sama.Odkąd sięgała pamięcią, zawsze tak było. Zawsze była sama. Nie miała przyjaciół i towarzyszy zabaw. Będąc dzieckiem, Marike bawiła się sama, za towarzystwo mając wiatr, słońce i morze. Kiedy dorosła wiodła samotne życie i wciąż jej jedynymi przyjaciółmi było słońce, wiatr i morze.

Ludzie z osady nie pozwoliliby córce Beire zamieszkać pośród nich. Tak jak nie pozwolili pozostać tam jej matce. Opowiadali, że kobieta musiała zadać się z demonami. Nie było dla niej miejsca pośród uczciwych i bogobojnych.

Rzecz wydarzyła się przed dziewiętnastoma laty...

Kilkoro młodzików i dziewcząt wybrało się na morze dla zabawy. Zabrali łódź ojca jednego i wypłynęli, nie pytając nikogo o zgodę. Zerwała się burza...

Kilka dni później jedną Beire zaleziono na plaży. Żywą. Nigdy nie odnaleziono ani wraku łodzi, ani ciał innych uczestników tragicznej wycieczki. Od ocalałej w niepojęty sposób Beire nie zdołali się dowiedzieć, co dokładnie się zdarzyło. Nie chciała mówić, a oni nie potrafili wybaczyć, że przeżyła. Wkrótce potem okazało się, że jest brzemienna.

Wypędzono ją z wioski.

Kobieta taka jak ona, której hańbę okrywała niewyjaśniona tajemnica, nie mogła przecież mieszkać wśród „sprawiedliwych”.

Odeszła. Zamieszkała w starej chatce na wrzosowiskach. We właściwym czasie urodziła córkę.

* * *

Czarownica, morska wiedźma, tak mówiono o Beire z klifów. Nie było jednak ani prawdy, ani sprawiedliwości w tych oskarżeniach. Znała się jedynie trochę na leczniczych ziołach, ale tylko tyle.

Żyła samotnie z córką, a nie mogąc liczyć na niczyją życzliwą pomoc, musiała nauczyć się radzić sobie bez niej. Tego nauczyła także córkę.

A teraz Marike sama mieszkała w maleńkiej chacie na wrzosowiskach.

Ludzie bali się jej, choć nigdy nikomu nie wyrządziła krzywdy. Unikali jak ognia, jak zarazy. Ledwie tolerowano, że dziewczyna raz w tygodniu zachodziła do wsi, by na targu sprzedać kozie sery. Czasem miała też na zbyciu trochę bursztynów zbieranych na wąskich, kamienistych plażach u stóp klifów. Można było je tam znaleźć wyrzucone przez jesienne i zimowe sztormy.

Tej nocy był sztorm. Gwałtowny i straszny. Wiatr wył przeraźliwie, targał i tłukł okiennicami lichej, zbitej z nieociosanych bali chatki, jakby chciał powyrywać je z zawiasów. Marike kuliła się w łóżku, nakrywając głowę połataną kołdrą i tuliła małego, kudłatego psiaka, Nida.

Wiosną znalazła go w lesie, gdzie ktoś o okrutnym sercu przywiązał nieszczęsne stworzenie do drzewa, zapewne chcąc się go pozbyć. Zwierzak był przerażony, wycieńczony i brudny. Marike zabrała go do domu, nakarmiła i odtąd wdzięczny psiak nie odstępował jej na krok.

Towarzyszył w wyprawach na targ i samotnych, długich wędrówkach po plażach, na które lubiła się wypuszczać w poszukiwaniu jadalnych skorupiaków wyrzucanych przez przypływy.

Małże, zbierane na wybrzeżach, i ryby, które łowiła, jeśli akurat miała haczyki, były jedynym mięsem, jakie od czasu do czasu gościło na skromnym stole.

Dla urozmaicenia monotonnego menu, na które składały się głównie ser i kozie mleko, zbierała też na plaży jadalne wodorosty. Nawet chleb nieczęsto zdarzało się jej jadać. Jedynie od święta, kiedy odwiedzała ją stara kuzynka matki. Staruszka przynosiła wtedy trochę mąki, oliwy, czasem kilka jajek.

Raz kobieta, której dziewczyna dała zioła na bóle brzucha, z wdzięczności podarowała jej mały garnuszek miodu. Cóż to była za uczta.

Czasami Marike ukradkiem zbierała na polach zgubione kłosy. Musiała robić to w tajemnicy, tak by jej nie zauważono, jeśli nie chciała narażać się na wyzwiska i oskarżenia o kradzież. Z tych zebranych kłosów pracowicie wyłuskiwała każde ziarno, suszyła i tarła na żarnach zaimprowizowanych z dwóch płaskich kamieni. Żeby starczyło mąki na dłużej dodawała do niej, startą na proszek, dębową korę. Z tej mieszanki piekła ościste, twarde placki. Smaku innego chleba nie znała.

Cały dobytek dziewczyny stanowiły dwie kozy, kilka mocno już zużytych sztuk odzieży, które podostawała od dobrych ludzi i trochę rozlatujących się domowych sprzętów. Żyła jak niegdyś matka, ze sprzedaży serów i uzbieranych na plażach bursztynów. Teraz składała grosz do grosza, by kupić kawałek lnianego płótna na nową koszulę, bo stara nie nadawała się już do użytku. Materiał zetlał i darł się w rękach.

A gdyby tak starczyło jeszcze na kupon tkaniny z przyzwoitej wełny? Żeby mogła uszyć ciepłą spódnicę na zimę? I na nowe buty? Marzenia... Zadowoli się koszulą, spódnica da się jeszcze połatać, a buty... Nieważne, później będzie się o nie martwić.

Sprawdziła mleko w drewnianych cebrzykach w komórce. Wieczorem będzie musiała zająć się warzeniem serów, żeby były gotowe pojutrze. Wtedy pójdzie do wioski, na targ. Westchnęła ciężko.

Nie lubiła tam chodzić. Starała się unikać ludzi. Oni, też jej niechętni, zwykli byli wytykać ją palcami i szeptać za plecami bzdury. Że niby sama mieszka i z dala od wszystkich, bo czarownica i może rzucić urok, jeśli jej kto wejdzie w drogę. Wciąż w wiosce pamiętano i ku przestrodze powtarzano historię matki. Marike wiedziała o tym. Nauczyła się żyć ze swoim brzemieniem, ale zawsze żal dławił w gardle, gdy w drodze do wioski gromada brudnych dzieciaków ciskała za nią grudkami ziemi, wrzeszcząc:

– Patrzcie! Idzie wiedźma z klifów! Czarownica! Wiedźma!

Nigdy się nie odgrażała, nie złorzeczyła, nawet na nich nie patrzyła. Kuliła tylko ramiona i przyspieszała kroku, by czym prędzej zostawić za sobą rozkrzyczaną zgraję.

II

Miejscowi nie kupowali wyrobów Marike. Mijali z daleka kącik, w którym zwykła siadać z towarami.

Mężczyźni, jeżeli zdarzało się im przechodzić obok, spluwali pogardliwie na ziemię. Kobiety odwracały spojrzenia i twarze, bo przecież „wiedźma” mogła rzucić urok bodaj złym wzrokiem, więc z pogardliwą bojaźnią unikały spoglądania w dziwne oczy koloru morskiej wody.

Nikt w okolicy, poza Marike, nie miał takich oczu. Dla ludzi był to kolejny dowód, że dziewczyna musi być czarownicą. Jednak ona nie śmiała zaglądać ludziom w twarze, zwykle skupiając wzrok na ich stopach.

Handel na jarmarku był przykrą koniecznością. Szczęściem na targ przyjeżdżali także mieszkańcy innych wiosek, a czasem zaglądali handlarze poszukujący bursztynu. U nich można było wymienić cenne bryłki na różnego rodzaju dobra lub brzęczącą monetę.

Matka wychowywała ją w samotności i Marike nigdy nie miała kontaktu z innymi dziećmi, ze swoimi rówieśnikami. Dziecko jednak łaknęło przyjaźni i akceptacji innych dzieci. Kiedyś, siedmio-, może ośmioletnia, pchana dziecięcą ciekawością, wypuściła się na samotną wycieczkę w pobliże wioski. Zbliżyła się do gromadki dzieciaków w różnym wieku, zajętych hałaśliwą zabawą w pylistym piachu na gościńcu. Onieśmielona obserwowała, stojąc w oddaleniu. Słyszała, jak dzieci nawołują się po imieniu, jak się śmieją.

Zauważyli ją w końcu i pokazywali sobie, wyciągając ręce.

Podszedł do niej chłopak o szarych, wodnistych oczach i rudych, rozczochranych włosach. Serce małej Marike zatrzepotało nieśmiałą nadzieją, że pozwolą jej się przyłączyć do wspólnej zabawy.

– Jak się nazywasz? – zapytał chłopak ostro i wziąwszy się pod boki, spoglądał na nią z góry. Przewyższał ją wzrostem i z pewnością był starszy.

Nie uśmiechał się, brwi ściągnął groźnie, a mimo to gardło dziewczynki ścisnęło wzruszenie i nie mogła wydobyć z siebie głosu, bo odezwał się do niej, właśnie do niej!

– No, co tak sterczysz? – Chłopak szturchnął ją brutalnie. – Nie umiesz gadać? Skąd jesteś? Nie znamy cię.

– Marike... – Ponaglana wykrztusiła wreszcie swoje imię. – Jestem stamtąd... – Wskazała za siebie. – Z klifów.

– Z klifów? – Rudzielec zmrużył oczy. – Jesteś córką Beire z klifów?

– Tak. – Uśmiechnęła się nieśmiało. – Moja mama...

– Twoja matka to czarownica! – Przerwał jej. – A ty jesteś dzieckiem morskiego diabła! Jesteś śmierdzącą rybą!

Uśmiech na twarzy Marike zgasł. W oczach obcego chłopaka płonęły wstręt i nienawiść.

– Ja wcale nie... – szepnęła, próbując wytłumaczyć, ale chłopak pchnął ją tak mocno, że upadła na plecy.

– Wynoś się stąd! – wrzasnął i bosą stopą wymierzył dziewczynce tęgiego kopniaka w bok.

Krzyknęła z bólu i ze strachu, bo pozostali też się zbliżyli i nikt nie miał zamiaru stanąć w jej obronie. W dłoniach ściskali patyki, grudki ziemi, kamienie. Szarpali ją i kopali.

– Ryba! Uciekaj stąd! Cuchnąca ryba! Wynoś się! Idź sobie!

Przerażona zerwała się z ziemi i osłaniając rękoma głowę przed padającymi zewsząd razami, zaczęła uciekać na oślep.

Długo jeszcze goniły ją krzyki i urągania, a ciskane kamienie nabijały sińce i raniły ciało, nim wreszcie udało się jej w lesie zgubić napastników. Płakała gorzko, nie pojmując nienawiści i agresji ze strony tamtych, bo przecież nic im nie zrobiła. Bała się wrócić do domu w zniszczonym odzieniu. Była jednak tylko małym, przerażonym dzieckiem i w końcu lęk przed spędzeniem nocy samotnie w lesie zwyciężył.

Matka oczywiście gniewała się i surowo nakazała w przyszłości trzymać się z dala od wioski i tamtejszych dzieciaków. Potem troskliwie opatrzyła skaleczenia i sińce i ukołysała w ramionach, nucąc jakąś pieśń.

Matka nigdy nie mówiła o ojcu. Tylko raz Marike zapytała o niego.

– Twój ojciec... Musiał odejść. Nie pytaj, moje dziecko. Wspomnienia rodzą ból...

Nie pytała...

III

Słońce wschodziło się na pogodnym niebie, z którego nocna wichura przepędziła ołowiane chmury. Wiatr nadal wiał chłodny, ale teraz niezbyt silny. Promienie jutrzenki wydobywały delikatne barwy różu, fioletu i brązu z wrzosowisk ciągnących się szerokim pasem, pomiędzy krawędzią klifów aż po las widoczny w oddali.

Wzdłuż wybrzeża, skrajem urwiska, biegł bity trakt, przy którym leżały nadmorskie wioski. Samotna, maleńka, pokryta darnią chatka na wrzosowiskach wyglądała na tej równinie jak niewielki kopczyk.

Marike puściła kozy swobodnie, by mogły się paść na wrzosowiskach. Zawsze tak robiła. Zwierzęta same wracały przed nocą do obórki.

Odetchnęła głęboko, spojrzała na czyste niebo i wystawiła twarz na wiatr. Słońce wznosiło się nad ciemną linią lasu.

Dziś będzie ciepły dzień mimo, że jesień już późna, pomyślała. Przyszło jej do głowy, że mogłaby wykorzystać pogodę i zebrać jeszcze trochę twardej, suchej trawy dla kóz na zimę i chrustu na opał, póki śnieg nie spadł. Zwróciła wzrok w kierunku morza.

W nocy był sztorm... Na plaży mogłaby znaleźć trochę bursztynów.

Gdyby tak znalazła wielką bryłę... Taką, za którą mogłaby kupić nie szorstkiego partu, ale delikatnego płótna i jeszcze kolorowych wstążek, i trochę aksamitu na gorset, i wełniane pończochy na zimę, i buty, takie czarne, z błyszczącej, miękkiej skóry...

Zerknęła krytycznie na zniszczone, ledwo trzymające się kupy obuwie, które miała na nogach. Po krótkim namyśle weszła do domu i zostawiła je w kącie izby. Muszą wystarczyć na zimę. Dziś nie jest tak zimno, żeby zdzierać je na plaży.

Wyszła przed dom. Owinęła się szczelniej pocerowaną, wełnianą chustą i ruszyła ku krawędzi klifu. Przecięła pusty gościniec wraz z Nidem, kręcącym się jak zwykle koło nóg. Nie zwracając uwagi na kąsający bose stopy chłód, zeszła wąską, stromą ścieżką na wąską plażę.

Na południu, w oddali, widać było przystań, a w niej sylwetki kołyszących się na falach łodzi rybackich. Z pewnością kręcili się tam ludzie z wioski, doglądając, czy nocna nawałnica nie poczyniła wielkich szkód.

Nie chciała spotykać się z ludźmi. Za dwa dni musi iść na targ, to wystarczy.

Wzdrygnęła się na myśl o dniu targowym. Tamto zdarzyło się krótko po śmierci matki. Marike musiała sama zbywać produkty.

Owego dnia kręciło się tam wyjątkowo dużo ludzi. Był koniec lata i zwyczajny, cotygodniowy targ połączono ze świętem plonów. Ponieważ było wielu przyjezdnych, szybko pozbyła się towarów. Równie szybko nabyła za zarobione pieniądze to, czego potrzebowała. Kupiła trochę kolorowych nici i rogowych guzików do kaftana, nowy garnek, zwój mocnego szpagatu i kilka metalowych haczyków na ryby. Wracała już, idąc przez opustoszałą wieś. Ludzie bawili się na festynie.

Mijała ostatnie budynki, gdy niespodziewanie zastąpił jej drogę młody mężczyzna.

– Ej, dziewczyno! – Bezceremonialnie chwycił ją w pół i przyciągnął do siebie. – We wsi zabawa, a ty uciekasz? Ze mną się zabaw...

Nachylił się tak blisko, że poczuła cuchnący oddech.

Przerażona zaczęła się wyrywać i próbowała krzyczeć. Zakrył jej usta brudną dłonią i zaciągnął do pobliskiej szopy. Rzucił brutalnie na ziemię. Koszyk potoczył się po klepisku, a zakupione rzeczy rozsypały się dookoła.

– Zamknij się, dziewko, i tak cię tu nikt nie usłyszy – syknął napastnik, sięgając do kraju spódnicy i szarpał, podciągając tkaninę w górę. Zadrżała ze wstrętu i lęku, gdy chciwe, brudne palce zacisnęły się na gładkim udzie. Szarpała się, kopała, waliła na oślep pięściami, ale był dużo silniejszy. Śmiał się tylko lubieżnie, przygniatając dziewczynę do ziemi ciężarem własnego ciała. Jego ręka bezczelnie wędrowała po udzie w górę, drugą chwycił jej twarz i obrócił w swoją stronę. Ogarnęło ją obrzydzenie, gdy wpił się w rozwarte w desperackim krzyku usta.

Rozpaczliwie macała na oślep ręką wokół. Zacisnęła dłoń na jednym z haczyków. Uderzyła z całej siły w twarz napastnika i szarpnęła. Wrzasnął przeraźliwie i puścił Marike, chwytając dłońmi zakrwawiony, poszarpany policzek.

Wykorzystała moment. Zerwała się i w panice, w potarganej odzieży wybiegła na drogę.

Zatrzymała się dopiero w domu, wciąż trzęsąc się ze strachu i obrzydzenia.

Minęło dobrych kilka miesięcy, nim znów odważyła się pójść do wioski, bo przecież musiała z czegoś żyć.

Nie napotkała więcej tamtego mężczyzny i nikt jej nie zaczepiał, ale ona i tak bała się ludzi.

Stojąc na plaży przez kilka chwil obserwowała z daleka ruch na przystani, potem odwróciła się od osady i ruszyła brzegiem w przeciwnym kierunku, wypatrując wyrzuconych na brzeg zaklętych w bursztynie kropli słońca.

Nawykłe do takich poszukiwań oczy bez trudu między kolorowymi kamykami naniesionymi przez fale dostrzegły to, co pragnęła znaleźć. Zadowolona wrzuciła kilkanaście niewielkich, złocistych grudek do kieszeni fartuszka, ale nie zamierzała jeszcze wracać. Było wcześnie, a dzień był piękny i słoneczny. Poszła dalej.

Dotarła do miejsca w którym morze podbiegało pod klif, wcinając się między skały. Tworzyła się tu niebezpieczna głębina, pełna wirów i najeżona ostrymi skałami. Plaża urywała się w tym miejscu nagle i biegła dalej dopiero po drugiej stronie kipieli. Żeby się tam dostać, trzeba było się wspiąć na szczyt urwiska i przejść górą, albo... skakać po kamieniach nad wypełnionymi morską wodą szczelinami. Było to dosyć niebezpieczne, bo mokre kamienie były śliskie, a dobijające fale sięgały wysoko i w każdej chwili można było zostać zmytym w topiel.

Marike nie miała zamiaru ani ochoty nadkładać drogi, wracając się na szczyt klifu. Dobrze znała to miejsce. Bezbłędnie potrafiła wczuwać się w rytm uderzających o skały fal. Nigdy nie bała się morza, chociaż matka nie pozwalała się jej zbliżać do wody.

Niekiedy, jeszcze za jej życia, dziewczyna wymykała się z domu i schodziła na plażę. Uwielbiała iść brzegiem, podczas gdy bijące o brzeg fale obmywały jej stopy. Czuła wtedy dziwne mrowienie pod skórą i podniecenie, jakby morze zapraszało ją do siebie.

Jednak posłuszna zakazom nie wchodziła nigdy do wody głębiej niż po kostki.

IV

Człowiek, który nie umie pływać, musi utonąć, mówiła matka.

Kiedyś Marike znalazła na plaży ciało topielca, którego fale wyrzuciły na brzeg. Wyglądał upiornie.

Uciekła i długo nie mogła zatrzeć w pamięci okropnego obrazu. Myślała wtedy, że za nic w świecie nie chciałaby wyglądać po śmierci tak, jak tamten nieszczęśnik. Nigdy nie nauczyła się pływać, mimo to nie odczuwała lęku przed głębią. I teraz, gdy trzymając Nida pod pachą, skakała nad kipielą po mokrych, obmywanych raz po raz przez morską wodę głazach, nie myślała w ogóle o matczynych przestrogach. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że morze mogłoby chcieć ją skrzywdzić. Traktowała je jak coś żywego, kogoś bliskiego, jak przyjaciela, któremu mogła z ufnością powierzyć wszystkie troski i smutki, wszystkie radości i tajemnice. Lubiła wsłuchiwać się w jego głos i krzyki mew gniazdujących w skalnych szczelinach. I czasami zdawało się jej, że rozumie o czym szumią fale i co krzyczą ptaki.

Znalazłszy się bezpiecznie po drugiej stronie topieli, puściła Nida. Kawałek dalej, w górę klifu, pięła się kolejna, wiodąca na szczyt, stroma ścieżka. Marike postanowiła pokręcić się jeszcze trochę po plaży w poszukiwaniu „skarbów”, nim wróci do domu. Znalazła kilka kolejnych kawałków bursztynu. Ucieszyła się. Jeżeli uda się to sprzedać, kupi upragnione płótno na koszulę i może trochę kolorowych nici, by mogła ozdobić nową szatkę haftem. Powinno nawet zostać trochę grosza.

Znalazła też trochę mięczaków, więc na kolację będzie mogła ugotować pyszną zupę.

Rozejrzała się za psem, jak zwykle myszkującym gdzieś między głazami.

– Nid! Nid! Chodź, piesku! Wracamy!

Zbliżyła się do ścieżki wiodącej w górę urwiska.

– Nid! – zawołała znów, ale z oddali dobiegło jedynie jazgotliwe ujadanie.

Dała za wygraną i ruszyła za głosem. Uszła jednak tylko kilka kroków i zatrzymała się jak wryta.

Na żwirze, pomiędzy kamieniami, leżało coś... Coś dużego. Nawet z odległości dawało się odróżnić ludzki kształt.

Topielec! Przemknęło przez myśl, a potworny obraz sprzed lat powrócił jak żywy. Ciarki przebiegły dziewczynie po grzbiecie. Nie, nigdy więcej nie chce widzieć! Nie podejdzie tam za żadne skarby...

– Nid! Zostaw, słyszysz?! Chodź tutaj! Zostaw to!

Piesek podbiegł do niej, merdając zawzięcie ogonkiem. Poszczekiwał wesoło, najwyraźniej bardzo uradowany. Krążył podekscytowany pomiędzy panią a „znaleziskiem”, jakby chciał ją zachęcić do obejrzenia tego, co właśnie udało mu się odkryć. Ale Marike starała się nawet nie patrzeć w tamtą stronę.

I wtedy kątem oka dostrzegła ruch. Przywidziało mi się na pewno, pomyślała strwożona. Spojrzała jednak uważniej. Lecz leżące na brzegu „coś” nie poruszyło się więcej. Musiało mi się zdawać, przecież topielcy się nie ruszają...

– Idziemy, Nid! – zawołała na psa. – No, chodź! Szybko! – Plasnęła dłonią o udo, bez skutku usiłując przywołać uparte stworzenie. Odwróciła się i biegiem rzuciła ku ścieżce.

Ale Nid nie pobiegł za nią. Nie przestawał hałasować. Obejrzała się.

Psiak uparcie obszczekiwał... Zwłoki?

A jeżeli ten... topielec żyje? – Naszły ją wątpliwości, ale zaraz uspokoiła sumienie – znajdą go. Na pewno znajdą. Już chciała się ostatecznie oddalić, ale niepokój ją powstrzymywał. A jeśli nie ? Przecież tu nikt nie przychodzi, bo daleko. Tylko ja...

Odetchnęła głęboko i przycisnęła drżące dłonie do piersi. Trudno, nawet jeśli widok okazać się ma koszmarnym, musi sprawdzić, czy to co tam leży, na pewno jest martwe. Inaczej nie zazna spokoju.

Chwilę jeszcze stała niezdecydowana, ze ściśniętym obawą gardłem, nim wreszcie wolno zaczęła się zbliżać do leżącego. Zmrużyła oczy, by móc je szybko zamknąć w razie, gdyby widok okazał się być zbyt makabryczny. Zatrzymała się oddalona o kilka kroków i spojrzała śmielej.

To był z całą pewnością człowiek. Leżał na brzuchu, z twarzą zwróconą w jej kierunku. Chyba mężczyzna. Nie była pewna, bo długie włosy zasłaniały oblicze. Były czymś pozlepiane i pełno w nich było wodorostów i śmieci. Ciało jednak z całą pewnością nie nosiło oznak rozkładu. Zauważyła, że klatka piersiowa porusza się nieznacznie. Oddychał. Zatem był żywy.

Serce znów podskoczyło jej do gardła. Ze zdenerwowania spociły się dłonie, więc otarła je niezdarnie o spódnicę. Bała się okropnie, w każdej chwili gotowa uciekać, niechby leżący choć drgnął.

Chłodny wiatr szarpał lichym odzieniem, więc otuliła się szczelniej starą chustą i wtedy uświadomiła sobie, że tamten człowiek jest nagi. Wiedziona nagłym odruchem litości ściągnęła z ramion połataną płachtę i nakryła go. Nic więcej zrobić nie mogła. Nie miała przecież dość sił, by rosłego mężczyznę wynieść urwistą ścieżką na szczyt klifu i zabrać do domu.

Przysiadła bezradnie obok leżącego. Zauważyła dwie dosyć głębokie rany. Na ramieniu i głowie. To, czym zlepione były włosy, to musiała być krew.

Przyglądała mu się, nie bardzo wiedząc, co robić. Sprowadzić pomoc? Ale kto jej uwierzy? Nikt nigdy nie chce z nią rozmawiać, nawet nie będą słuchać, z czym przychodzi. Co zrobić?

Bezsilna przyglądała się rannemu. Nie przypominał ludzi z osady. Ci byli krępi, płowowłosi, o jasnej karnacji. Ten tutaj włosy miał ciemne, skórę śniadą i chyba był dosyć wysoki, o ile dało się oszacować na oko wzrost leżącego człowieka. Był bez wątpienia obcy.

Najpewniej jakiś statek musiał się rozbić w czasie nocnego sztormu. Bo jak inaczej mógł się znaleźć ranny i nagi na plaży?

Marike rozejrzała się uważnie dookoła, ale w pobliżu nie zauważyła śladów pozwalających sądzić, że w ogóle kiedyś rozbił się w tej okolicy statek. Szukała wzrokiem charakterystycznych kawałków drewna, resztek takielunku, przedmiotów, które powinny wyrzucić fale, jeśli zdarzyła się tu w okolicy katastrofa. Na brzegu jednak nie było niczego, ani nikogo prócz tajemniczego rozbitka, dziewczyny siedzącej na kamienistej plaży i małego, ruchliwego psa.

Człowiek poruszył się, jęknął a Marike poderwała się spłoszona.

Gdy usiadł, mogła lepiej mu się przyjrzeć. Był... wielki. Potężnie zbudowany, muskularny. Wyrzeźbione mięśnie tworzyły doskonałą, atletyczną sylwetkę. Nie sprawiał jednak wrażenia przerośniętego osiłka. Sylwetkę miał umięśnioną, ale smukłą.

Dostrzegła też, jak głęboka jest rana na jego ramieniu.

V

Powoli odzyskiwał świadomość. Czuł pod policzkiem szorstki, żwirowaty piasek. Czuł ból, gdy spróbował poruszyć zranionym ramieniem. Zatem żył, a twarde podłoże, na którym leżał, uświadomiło mu, że jest na lądzie, do którego starał się dotrzeć nocą. Otworzył oczy i podniósł się powoli, podpierając zdrową ręką. Uniósł dłoń, dotknął głowy i syknął namacawszy rozcięcie nad lewym uchem. Ze zdumieniem zauważył wełniana chustę, którą go okryto. Odwrócił głowę, rozejrzał się i spostrzegł dziewczynę. Stała opodal i przyglądała mu się szeroko otwartymi ze strachu oczyma. Nie było nikogo więcej, zatem to ona musiała osłonić jego nagość. We wzroku Loannara pojawiło się zaskoczenie, które przeszło po chwili w niedowierzanie.

Ze zdumienia zamrugał, przyglądając się nadal jasnowłosej dziewczynie.

To niemożliwe...

Spróbował wstać, ale to okazało się nie takie proste. Przez wiele tygodni, w drodze na północ, prawie nie używał nóg. Zwrócił się do stojącej obok dziewczyny, pytając, gdzie się znalazł, ale nie zrozumiała słów i tylko odsunęła się o kilka kroków, wyraźnie przestraszona.

Wyciągnął rękę i ponownie wypowiedział kilka słów, tym razem z prośbą o pomoc. Ale znów nie zrozumiała i tylko przestraszona odskoczyła w tył o kolejnych kilka kroków. Skrzywił się zrezygnowany, zrozumiawszy, że będzie musiał poradzić sobie sam.

Wtedy ona z wahaniem, ale zbliżyła się i niepewnie wyciągnęła rękę, ujmując jego silną, dużą dłoń.

* * *

Marike walczyła w duchu z chęcią natychmiastowej ucieczki, litością i ciekawością. Mężczyzna odezwał się w obcym, dziwnym języku, którego nie znała i nigdy wcześniej nie słyszała. Brzmiał w nim szum morza, echa krzyków morskich ptaków i muzyka morskich wiatrów.

Z całą pewnością nie był to rybak, z którejś z tutejszych osad. To obcy, cudzoziemiec.

Znów coś mówił, tym razem w innej mowie, którą zdarzyło się jej słyszeć, kiedy posługiwali się nią kupcy z południa. Niestety i tego języka nie znała. Tymczasem obcy wyciągnął rękę, chyba z prośbą o pomoc. Litość, przemieszana z ciekawością, zwyciężyła. Marike, choć wciąż dygocząca ze strachu, podeszła i pomogła nieznajomemu stanąć na nogach...

Teraz ranny rozbitek dziewczyna o złocistych włosach mozolnie wspinali się stromą ścieżką wyciosaną przez wiatry i deszcze w pionowej ścianie klifu.

Jej oczy... Wydawało się niemożliwe... a jednak. Za każdym razem, gdy na nią spoglądał, był bliższy temu, by uwierzyć, że historia opowiedziana przez ojca nie była jedynie rojeniami rozpalonego gorączką umysłu.

Z trudem stawiał ciężkie, odrętwiałe nogi, mocno wspierając się na ramieniu swej towarzyszki, świadom, że stanowi dla niej nie lada ciężar. W końcu znaleźli się na szczycie, przecięli gościniec i szli wolno dalej, w kierunku domu Marike. Dziewczyna rozglądała się niepewnie, ciesząc się w duchu, że gościniec tego dnia był całkiem pusty.

Żadne z nich, ani Marike, ani Loannar, nie zauważyło wcześniej skulonej na skraju klifu postaci, obserwującej pilnie. Nie zauważyli tej samej postaci, teraz kryjącej się w gąszczu na skraju lasu.

Zagadkowy obserwator oddalił się, gdy Marike i obcy weszli do chaty.

Dziewczyna ułożyła rannego w jedynym łóżku, jakie stało w małej izdebce. W pośpiechu roznieciła ogień na palenisku i zagotowała wodę. Przyrządziła napar ze zbieranych latem leczniczych ziół, rumianku, szałwii, krwawnika. Starannie przemyła rany i opatrzyła je, używając czystego płótna. Potem pozwoliła rannemu odpoczywać, a sama zajęła się gotowaniem. Gdy skończyła, napełniła glinianą miseczkę ciepłą strawą. Pomogła nieznajomemu usiąść i podała posiłek.

Na migi udało się jej przekonać gościa do zjedzenia niewielkiej porcji. Nie odmówił, choć sądząc po dziwnej minie, niekoniecznie smakowało mu to, co dostał. Ale musiał być głodny, bo zjadł wszystko i podziękował uśmiechem, oddając gospodyni puste naczynie. Potem opadł na posłanie i obserwował krzątającą się dziewczynę.

Wyglądało na to, że dom znajduje się daleko od wsi. To by się zgadzało. Powinna jednak mieszkać z matką, tak mówił ojciec. Tymczasem najwyraźniej była sama. Frustrujący był fakt, że ona nie zna języka, w którym mógłby się z nią porozumieć. Nie miał jak zadać pytań, na które bardzo potrzebował odpowiedzi. Miał jedynie podejrzenia, przypuszczenia, ale potrzebował je potwierdzić. Jednak w tej chwili potrzebował przede wszystkim odpoczynku. Gorączka, ogarniająca ciało i ból nie pozwalały się skupić.

Pod wieczór Marike jeszcze raz zaparzyła zioła i zmieniła opatrunki rannemu. Potem wyszła, by zająć się oporządzaniem kóz, które wróciły na noc do obórki. Zwierzęta otrzymały swoją rację wody i zostały wydojone.

Dziewczyna uprała jeszcze przy studni przesiąknięte bandaże. Nid ujadał zawzięcie za domem. Kręcąc się po podwórzu zerknęła w stronę lasu. W gęstniejącym mroku nie dojrzała jednak niczego niepokojącego. Las w oddali czerniał w gasnącym świetle dnia, spokojny i nieruchomy jak zawsze.

Reszta wieczoru zeszła Marike na warzeniu serów. Było już bardzo późno, gdy uporawszy się z robotą, wróciła do izby. Ogień na palenisku prawie wygasł, więc podrzuciła trochę drewna, żeby utrzymać ciepło w pomieszczeniu. „Człowiek z morza”, jak go nazwała w duchu, rzucał się na posłaniu pogrążony w gorączkowym śnie. Przysunęła niski stołeczek i usiadła przy rannym. Niepokoiła ją gorączka i postanowiła czuwać w nocy, szczególnie że obcy zajmował jedyne łóżko w domu. Jednak oczy zamykały się jej ze zmęczenia i wkrótce usnęła także ona, z głową wspartą na krawędzi posłania i Nidem zwiniętym w kłębek na jej kolanach.

VI

Ranek wstał ponury. Lodowaty wiatr znów nagnał ciężkich, deszczowych chmur. Strugi rzęsistego deszczu zwisały ku ziemi. Marike z niechęcią wyjrzała przez maleńkie okienko na brzydki, taplający się w błocie świat. Trzeba było jednak wstać i zająć się gospodarstwem. No i miała gościa, o którego musiała zadbać. Znalazła go na plaży nagiego, a człowiek nie może przecież chodzić tak po świecie. Potrzebowała ubrań.

Korzystając z tego, że wciąż jeszcze spał, starannie przejrzała wszystkie posiadane sztuki odzieży. Nie było tego wiele i niełatwo było znaleźć coś, co nadałoby się dla nieznajomego. W końcu wybrała stare, wełniane portki, które dostała kiedyś od jednej wieśniaczki. Na nią były za duże i miała zamiar przerobić je przed zimą, ale teraz ucieszyła się, że jeszcze nie zdążyła tego zrobić. Na tajemniczego mężczyznę będą pewnie za krótkie, bo był bardzo wysoki, ale skoro nie posiadał żadnej odzieży, nie mogło być mowy o wybrzydzaniu.

Marike wyszukała jeszcze kawałek rzemienia, który miał posłużyć jako pasek.

Nieznajomy nosił chyba imię Loannar. Tak sądziła, bo wczoraj kilkakrotnie wymówił to właśnie słowo, przykładając równocześnie rękę do piersi.

Kiedy wreszcie się przebudził, nie pozwoliła mu wstać od razu, protestując głośno i gwałtownie, gdy próbował to zrobić. Wpierw nakarmiła podopiecznego i napoiła ziołami. Potem wskazała mu starannie złożone na ławie odzienie i gestami wyjaśniła, że powinien je założyć. Wyszła do obórki, żeby go nie krępować, choć nie wydawał się skrępowany nagością. To raczej Marike czuła się zażenowanie w obecności niczym nieprzyodzianego człowieka.

Zajęła się gospodarstwem. Jak zwykle wypuściła zwierzęta, które niewiele robiąc sobie z jesiennej szarugi, ochoczo pobiegły na wrzosowiska. Ogarnęła i uprzątnęła pomieszczenie, usunęła zużytą ściółkę i zastąpiła ją czystą. Słomy też przydałoby się zgromadzić jeszcze trochę na zimę. Niestety pola w okolicy były już uprzątnięte, zaorane i obsiane oziminami. Z ciężkim sercem pomyślała, że być może będzie zmuszona kupić nieszczęsną słomę u gospodarzy we wsi. Wybłagać, by ktoś zechciał sprzedać jej kilka snopków.

Problem w tym, że nikt nie bawił się sprzedawaniem słomy na snopki. Pozbywano się jej hurtem, dla siebie zostawiając tylko tyle, ile potrzeba było w gospodarstwie. Nie będzie łatwo przekonać kogoś, by uszczuplił zapasy, nawet za pieniądze, których Marike wiecznie brakowało na wszystko.

Nim wróciła do izby, rozejrzała się po okolicy. Dookoła panował spokój. Słychać było tylko jednostajny szum wody spływającej z nieba szarymi sznurami. Gościniec w dali był zupełnie pusty. I chyba nikt nie szukał rozbitków ze statku. Bo przecież jakiś musiał zatonąć w okolicy poprzedniej nocy...

* * *

Loannar czuł się o wiele lepiej. Gorączka ustąpiła, a ból w zranionym ramieniu nie był tak dotkliwy. I głowa nie wydawała się tak ciężka... Dziewczyna troskliwie się nim zajmowała, zmieniła opatrunki, karmiła i dała ubranie. Potem wyszła. Pewnie do gospodarstwa.

Dziewczyna miała na imię Marike, tyle zrozumiał. Jednak poza tutejszą mową nie znała żadnej innej, on zaś nie znał tego języka. Nie mógł z nią porozmawiać, nie mógł zadać pytań, ani dostać odpowiedzi, które pozwoliłyby rozwiać wątpliwości. Czasu naglił, a musiał ustalić, czy Marike jest tą, z powodu której opuścił bezpieczne morze i wyszedł na stały ląd.

Skrzywił się z niechęcią, oglądając pozostawione dla niego ubranie. Rzeczy zupełnie nie pasowały. Spodnie były za krótkie i za szerokie, na szczęście po ściągnięciu paskiem dało się wytrzymać. Koszula miała zdecydowanie za krótkie rękawy i była stanowczo za mała. Gdy tylko ruszył ręką usłyszał trzask materiału, gdy puścił szew pod pachą. Westchnął ciężko. Ciasno opinająca się na ciele tkanina drapała i drażniła. Nie przywykł do takich strojów. Te, których używali jego pobratymcy i on, gdy zapuszczali się do portów, były po pierwsze dopasowane do wzrostu i sylwetek, a po drugie koszule i inne części garderoby były doskonałej jakości. Tymczasem te, z których uszyto to, co w tej chwili miał na sobie... Jak można w czymś takim chodzić? Twarde to, sztywne i szorstkie. Gdyby nie fakt, że znalazł się na lądzie, pomiędzy lądowymi szczurami, którzy nawykli używać na co dzień przyodziewku, nawet nie spojrzałby na te szmaty. Lecz w zaistniałej sytuacji nie chciał ani krepować swojej opiekunki, ani sprawić jej przykrości.

Najwyraźniej dzieliła się tym, co miała, a wyglądało na to, że ma naprawdę niewiele.

Ubrał się więc i kręcił bez celu tam i z powrotem po maleńkiej izdebce, starając się rozruszać sztywne mięśnie nóg, by przywrócić im pełną sprawność. Zanosiło się na to, że będzie musiał spędzić tu kilka dni. Zaleczyć rany, odpocząć i co najważniejsze sprawdzić informacje.

Obserwował, jak dziewczyna krząta się to przy piecu, to przy stole.

Cokolwiek robiła, szło jej szybko i sprawnie. Widać miała wprawę w codziennych obowiązkach. Teraz zagniatała w glinianej misce odrobinę ciasta z burego proszku, wody i odrobiny soli. Ten proszek to chyba jakaś mąka. Potem drąc ciasto drobnymi palcami, rzucała je na wrzątek, który bulgotał w zawieszonym nad paleniskiem, czarnym od dymu garnku.

Uśmiechała się nieśmiało i rumieniła, napotykając, co rusz skupione na niej spojrzenie Loannara. Z pewnością nie pojmowała tego zainteresowania ze strony obcego. Tak. Był obcy.

Ogarnął wzrokiem ubogie wnętrze. Zdumiewała go panująca tu nędza. Jedno łóżko... Właściwie barłóg. To na nim spał. Gdzie w takim razie spała ona? Na podłodze?

Spojrzał pod nogi i zacisnął szczęki. Nawet desek nie ma. Ubite, gliniane klepisko, owszem starannie zamiecione, ale zimne i chyba odrobinę wilgotne. Szczególnie przy pogodzie, która panowała za oknem.

Jak można żyć w takich warunkach? W tym ponurym, szarym otoczeniu? Na twardym i niegościnnym lądzie? Z dala od cudownych barw i bogactwa świata, z którego pochodził?

Po obiedzie nie zgodził się zostać w domu. Próbowała mu coś tłumaczyć, wskazując na bose stopy. Jemu kompletnie nie przeszkadzał brak butów, ale jej się chyba zdawało, że to poważny problem. Uparł się i nie dał przekonać. Poszedł z nią, gdy udała się na wieczorny obrządek. Obejrzał obejście. Zajrzał do obórki dla kóz, do komórki za domem, gdzie Marike warzyła sery i zostawiała mleko. Do mocno pochylonej szopy grożącej zawaleniem. Deski w ścianach były tak spróchniałe i przegniłe, iż zdawało się cudem, że budynek w ogóle jeszcze stoi. Zewsząd, z każdego kąta i z pomieszczenia wyzierała bieda i zużycie na granicy ruiny.

Zmrok zapadał szybko o tej porze roku, a deszcz nie przestawał siąpić, więc wieczór spędzali w chacie, grzejąc się w cieple ognia płonącego na palenisku. Płomienie szybko trawiły chrust. Loannarowi udało się jednak wcześniej rozłupać kilka leżących kawałków drewna, Marike nawet nie pamiętała od jak dawna, bo były tu chyba od zawsze. Ale nigdy żadna z nich, ani matka, gdy żyła, ani później Marike nie miała dość sił, żeby połupać je na szczapy nadające się na opał. Zrobił to Loannar i Marike była wdzięczna, bo tej nocy nie będzie musiała co chwilę dokładać do ognia, żeby było ciepło w izbie.

Siedziała teraz na ławie i patrzyła przez okienko na moknącą w jesiennej słocie noc. Wyszczerbionym, rogowym grzebieniem rozczesywała długie, złociste włosy. Nie pasowała do tego otoczenia tak, jak lilia nie pasuje do zaniedbanego, zachwaszczonego ogrodu.

* * *

Noc była cicha. Deszcz w końcu przestał padać. Postrzępione chmury wiatr gnał wysoko po granatowym niebie, raz po raz odsłaniając okrągłe, blade oblicze księżyca.

Loannar usiadł na łóżku. Marike spała, skulona na wąskiej ławie pod oknem. Przez szybki maleńkiego okienka księżyc wsuwał chwilami srebrzyste palce i gładził mlecznym światłem jasną głowę dziewczyny.

Loannar po cichu zbliżył się do śpiącej i nachyliwszy się, przypatrywał uważnie rysom twarzy, starając się odnaleźć coś znajomego. Ale Marike nie była podobna do ojca. Miała tylko jego oczy i charakterystyczny dla ich ludu łagodny, melodyjny głos. Zgadzało się także imię, lecz imię nie wystarczało, musiał zyskać pewność, a dziewcząt o takim imieniu mogło być na lądzie wiele. Marike, której szukał, powinna jednak mieć coś jeszcze i Loannar o tym wiedział...

W chwili, gdy mdła, księżycowa poświata znów padła na głowę Marike, ostrożnie odgarnął włosy z jej karku. Poruszyła się, a on zamarł w bezruchu na moment. Nie chciał jej zbudzić, ani tym bardziej przestraszyć. Ona jednak, zmęczona, spała twardo.

Nachylił się i uważnie badał wzrokiem odsłoniętą skórę. Tuż za uchem, prawie na linii włosów znalazł wreszcie...

Małe znamię, przypominające rozgwiazdę, odcinało się wyraźnie ciemniejszą barwą od jasnej karnacji. Poczuł nerwowe podniecenie. Choć prawdopodobieństwo sukcesu poszukiwań było tak nikłe, znalazł ją...

Uśmiechnął się do siebie.

– Teraz jestem pewien... Jesteś jedną z nas i masz morze we krwi, jak my... – wyszeptał i delikatnie pogładził jedwabiste włosy. – Pora, byś wróciła do domu...

VII

Przed świtem Marike krzątała się po izbie cichutko, starając się nie robić hałasu. Było bardzo wcześnie, jeszcze noc prawie i jej tajemniczy gość spał. Ona szykowała się do wyjścia. Dziś był dzień targowy.

Wpierw