Ślepy tunel - Tove Alsterdal - ebook + książka

Ślepy tunel ebook

Tove Alsterdal

3,7

Opis

W mieście bez luster można wymazać przeszłość, ale nie da się zapomnieć o tych, którzy odeszli… Porywająca powieść o brutalności i lojalności. Podziemne tunele. Krew stłumionej historii płynąca w żyłach sąsiada. Wstydliwe tajemnice małej społeczności, które mieszkańcy starali się przez lata pogrzebać… Małżeństwo Sonji i Daniela wisi na włosku. Para postanawia dać sobie ostatnią szansę i spełnić swoje największe marzenie – zostawić Szwecję na rzecz własnej winnicy w czeskich Sudetach. Nowy dom nie daje upragnionego spokoju – Danielem nieustannie targają huśtawki nastrojów, a Sonja nawiązuje kilka tajemniczych znajomości… Pewnej nocy małżeństwo odnajduje w podziemiach winnicy ukryty tunel, a w nim zmumifikowane ciało dziecka. Jak się okazuje, zwłoki należą do chłopca z czasów II wojny światowej. Miejscowe służby nie mają zamiaru badać tej sprawy. Gdy jedna z nowych koleżanek Sonji zostaje znaleziona martwa na terenie winnicy, bohaterowie zdają sobie sprawę, że poruszyli mroczne sekrety, które nigdy nie powinny wyjść na jaw… Ślepy tunel to powieść o czasie, o pewnej erze i o historii. Tove Alsterdal to znak jakości, a w tej książce wzniosła się na kolejny poziom. Jej nowa powieść, choć fikcyjna, wyrasta z autentycznych ludzkich przeżyć. Alsterdal snuje ją z ogromną precyzją i empatią. „Smålandsposten”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (135 ocen)
40
41
35
18
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
prawdepowiedziwszy

Z braku laku…

Ogromne rozczarowanie. W tamtym roku słuchałam dwóch poprzednich kryminałów tej autorki i były świetne. Tutaj niby jest ciekawy kontekst historyczny, ale fabuła jest nudnawa, bohaterowie bezbarwni. Zmusiła się do dokończenia. Nie powiem, że była to strata czasu i pomysł na potencjał, jednak wykonanie pozostawia wiele do życzenia.
00
LidiaGrabowska

Dobrze spędzony czas

polecam
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

swietna książka. super wciągająca fabuła.
00
Korlano

Dobrze spędzony czas

trochę historii o prześiedleniach Niemców Sudeckich z wątkiem kryminalnym i ukrytym skarbie. dobrze i szybko sie czyta.
00
kacured

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca lektura, pokazująca ciemną stronę nacjonalizmu…
00

Popularność




Blindtunnel

Copyright © Tove Alsterdal 2019

Published by agreement with Ahlander Agency

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2020 for the Polish translation by Patrycja Włóczyk (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

The cost of this translation was defrayed by a subsidy from the Swedish Arts Council, gratefully acknowledged.

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autorki: © Annika Marklund

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Iwona Wyrwisz, Izabela Sieranc, Aleksandra Pietrzyńska

ISBN: 978-83-66512-75-7

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2020

Z ciemności wyłaniają się łóżka. Następnie ciała niczym pagórki i doliny. Jakaś twarz połyskuje w promieniach słońca wpadających do pokoju.

Trzy łóżka pod każdą z dwóch ścian, sześć ciał. Ktoś musi to kontrolować. Twarz staruszki, zapadnięta i nieruchoma. On chce dotknąć tej cienkiej skóry palcami, ale nie może. Zamknięte oczy, wyschnięte twarze. Otwarte usta, kosmyki włosów na poduszce, stopa o powykręcanych palcach w miejscu, gdzie chwyta za nogę łóżka.

W piersiach tak mu łomocze, jakby krew chciała się wydostać na zewnątrz, a serce zniszczyć go od wewnątrz. Teraz rozumie ciszę, teraz rozumie ciemność.

Nie żyją, oni wszyscy nie żyją.

Ostatnia kobieta ma otwarte oczy; są wyblakłe i tępo wpatrują się w nicość, ale gdzie są mężczyźni, gdzie są młodzi?

Dzieci, czy już po nie przyszli?

Gdybym w te pierwsze poranki nie siedziała w zajeździe sama, to pewnie nie zwróciłabym uwagi na kobietę w rogu, w głębi pomieszczenia. Gdybym, dajmy na to, jadła z kimś śniadanie, to z perspektywy czasu, odtwarzając w pamięci wrażenie, jakie wtedy na mnie zrobiła, mogłabym powiedzieć „wyglądała na obcą” albo „wyglądała, jakby skrywała jakąś tajemnicę”, chociaż tak naprawdę w tamtym momencie byłam zbyt pochłonięta rozmową, by ją w ogóle zauważyć.

Pensjonat mieścił się w budynku z kamienia, od dawna pozbawionym tynku. Kiedyś nazywał się „Gasthaus”, świadczyły o tym ślady liter na elewacji. Zasłony i zniszczone poduszki na krzesłach śmierdziały dymem. Pozostali goście to byli głównie miejscowi mężczyźni w spranych ubraniach, popijali poranną kawę i widać było, że się znają.

Kobieta w rogu po prostu nie współgrała z tym miejscem. Jej marynarka wyglądała na zbyt drogą, a wypolerowane buty pasowały bardziej do siedziby banku aniżeli do małego miasteczka, którego jedyną atrakcją turystyczną było wędrowanie po górach. Na ścianie za nią wisiała wypchana głowa rogacza.

„Nieruchomości – pomyślałam – pewnie przyjechała tu, żeby kupić kilka walących się domów, których pełno w miasteczku, opuszczonych, z powybijanymi szybami i wrośniętymi w nie drzewami”.

Trzeciego dnia spotkałyśmy się w drzwiach i przywitałam się z nią po angielsku. W odpowiedzi usłyszałam brytyjski akcent i spytałam, czy mieszka w zajeździe. Potem zapadła krępująca cisza, więc zaczęłam opowiadać o różnych rzeczach, by ją wypełnić.

O tym, że kupiłam dom, albo raczej winnicę, i właśnie się wprowadziliśmy, ale nie działa nam Internet. I że najlepszy zasięg jest na obrzeżach miasta, po drugiej stronie rzeki oraz u podnóża gór.

Dlatego każdego ranka chodzę piechotą do miasteczka, by zjeść śniadanie i przy okazji nawiązać kontakt ze światem.

Słuchała, nie patrząc na mnie. Dodałam też, że zazwyczaj zaglądam do piekarni i kupuję świeży chleb dla mojego męża, żeby nie myślała, że jestem samotna i desperacko szukam towarzysza rozmów.

– Mąż remontuje nasz dom, ma mnóstwo pracy, pewnie pani widziała, jak wyglądają niektóre domy w tym mieście…

Kobieta spojrzała w stronę ulicy, zniszczonych kamiennych elewacji, dachów pokrytych dachówką, małego kościółka wciśniętego za stodołę.

– Mieście? – zdziwiła się. – Naprawdę nazywa to pani miastem?

Utrzymujący się niesmak z powodu mojego słowotoku i wyczuwalnej pogardy w jej głosie zniknął, gdy szłam zniszczonym poboczem.

„Jeśli zostanę tutaj aż do śmierci, to nigdy nie znudzi mi się ta droga” – pomyślałam, patrząc na miejsce, gdzie miejska uliczka zamienia się w szosę tuż przed rzeką. Przeszłam obok domu przypominającego zamek, z popękanymi kolumnami i dzikim winem pnącym się aż do samego dachu; na murze odpoczywało kilka niewzruszonych żbików. Przy moście na rzece stał nieczynny browar z powybijanymi szybami oraz utrzymującym się zapachem słodu i chmielu, a za nim rozpościerały się makowe pola. Kołysząc się na czerwono, rozciągały się w stronę gór i wzdłuż brzegu rzeki, nieskrępowane, zmysłowe, takie właśnie słowa pojawiają się w mojej głowie, gdy o nich myślę. Ostatnio widziałam tyle maków, gdy byłam nastolatką i moi rodzice wynajmowali w wakacje domek letniskowy w Österlen. Kiedy wróciłam tam jako dorosła kobieta, już ich nie było. Ktoś mi wtedy powiedział, że traktuje się je jak chwasty.

Gdy wróciłam do domu, Daniel już nie spał, poczułam zapach świeżo parzonej kawy. Oznaczało to, że udało mu się uruchomić kuchenkę albo czajnik, gmatwanina starych przewodów elektrycznych musiała działać. Wypakowując zakupy, usłyszałam brzdęki i stukoty dochodzące z piwnicy, zawołałam, że jest świeży chleb. Dolałam wody do czajnika, teraz była trochę mniej żelazista, i dołożyłam maki do bukietu z jaskrów i bodziszka leśnego. Wydało mi się to dziwne, że polne kwiaty są tu takie same jak w domu.

– Cholera, ależ tu na górze jest ciepło – stwierdził Daniel, gdy wyszedł z piwnicy bez koszulki, za to z piękną warstwą szarego kurzu we włosach i na rękach.

Odłożył coś, co wyglądało jak młot kowalski, rodzaj ciężkiego i dużego młotka. Takie przedmioty były porozrzucane po całym gospodarstwie, bardzo stare narzędzia, które nie wiadomo do czego kiedyś służyły. W komórce znaleźliśmy widły i motyki o nieznanym nam kształcie.

Daniel nalał sobie szklankę żelazistej wody i ją wypił. Następnie wytarł pot z karku jedną z nowych kuchennych ściereczek. Gorące powietrze stało, już w połowie maja było prawie trzydzieści stopni. Klimatyzację umieściliśmy wysoko na liście naszych priorytetów.

– Za kilka dni się z tym uporam – oznajmił Daniel, zajmując miejsce przy nakrytym przeze mnie kuchennym stole. Zrobiliśmy go, łącząc ze sobą trzy całe krzesła nie od kompletu. Nie mogłam sobie przypomnieć, żeby w piwnicy trzeba było zrobić coś, co figuruje na liście naszych priorytetów umożliwiających przystosowanie domu do zamieszkania.

– Czym się właściwie zajmujesz tam na dole? Chcesz zburzyć dom?

Daniel się zaśmiał.

– Coś w tym stylu. Sama zobacz. – Sięgnął po telefon komórkowy.

Siadając obok niego, zorientowałam się, że jego skóra paruje, poczułam duszącą woń potu, dziwnie obcą u mężczyzny, z którym byłam ponad dwadzieścia lat. W życiu, które ze sobą spędziliśmy, generalnie porządnie pocił się tylko w czasie joggingu, po którym zaraz szedł pod prysznic, albo oczywiście gdy się kochaliśmy, czasami, ale ta woń była inna, miała w sobie wilgoć opuszczonej piwnicy, kurz i nieumyty pot z wczoraj, a do tego coś, czego wcześniej u niego nie zaobserwowałam: obsesję, która nie pozwalała mu odpocząć, dopóki nie padł na łóżko późno w nocy. Rano, gdy szłam na spacer do zajazdu, spał jak zabity. Podejrzewałam, że wciąż bierze leki nasenne, chociaż powiedział, że je odstawił. Prawdopodobnie szedł do piwnicy zaraz po obudzeniu, wypijał tylko na stojąco filiżankę kawy i łapał za ten młot. Wskazywał na to apetyt, z jakim pochłaniał kanapki.

– Dzisiejszej nocy myślałem o tym przed zaśnięciem – powiedział między jednym kęsem a drugim – że na tym planie coś się nie zgadza.

Znalazł to zdjęcie w komórce, rysunki z urzędu gminy, gdzie podpisaliśmy wszystkie dokumenty. Nie dostaliśmy kopii, oryginał został w dużym i nieporęcznym segregatorze.

– Jeśli to była kiedyś winnica – zaczął Daniel – i jest piwnica, to dlaczego nie ma piwniczki na wino?

Powiększył zdjęcie. Zmrużyłam oczy, by zobaczyć niewyraźne linie, plany pochodziły z ubiegłego wieku, kiedy to prawdopodobnie zbudowano ten dom. Daniel stwierdził, że kiedyś musiało tam istnieć jakieś przejście, drzwi w głębi, na lewo od schodów.

– No wiesz, tam gdzie stała ta stara szafa, w miejscu, gdzie odpadł tynk i odsłonił cegłę… – Daniel lekko dyszał z podekscytowania, a może z powodu upału w dusznej kuchni. – Tylko dziwne, że nigdzie indziej w piwnicy nie ma ceglanych ścian, w ogóle w całym domu nigdzie nie ma widocznej cegły.

– Byłoby fantastycznie, gdyby się okazało, że mamy piwniczkę na wino. – Zaczęłam sprzątać ze stołu po śniadaniu albo raczej lunchu, schowałam masło i żółty ser, zanim zdążyły się rozpuścić. – Będzie wspaniale, jak już wszystko uporządkujemy.

– Potem od razu zajmę się klimatyzacją, obiecuję. I prądem.

– Spokojnie. – Sięgnęłam po torebkę, by znaleźć karteczkę, którą poprzedniego dnia dostałam w sklepie żelaznym. Starszy sprzedawca nie mówił ani po angielsku, ani po niemiecku, ale za pomocą tłumacza w komórce i trochę na migi udało mi się zadać mu pytanie. – Wygląda na to, że w miasteczku jest elektryk, zdobyłam jego numer…

– Lepiej samemu to zrobić. – Daniel wstał, biorąc do ręki ciężkie narzędzie. – Wtedy będę wiedział, jak to naprawić, gdy coś się zepsuje.

Zabrałam się do sprzątania sypialni na piętrze, tej, która miała być nasza, umyłam okno, żeby było przez nie coś widać, co wcale nie znajdowało się na górze listy naszych priorytetów, lecz wąskie łóżka, które zsunęliśmy w izbie przed kuchnią, nikogo nie uszczęśliwiały. Uzgodniliśmy, że jak tylko kilka pokoi będzie nadawało się do zamieszkania, to pojedziemy do Pragi i kupimy nowe łóżka i parę innych rzeczy. Tak jakbyśmy przeczuwali, że nasze stare meble z szeregowca w Älvsjö nie będą tutaj pasować. Zatrzymaliśmy wszystko to, co odziedziczyliśmy w spadku albo z czym trudno nam się było rozstać, a resztę sprzedaliśmy na Blocket, mieliśmy poczucie, że zaczynamy wszystko od nowa.

Tabula rasa, czysta tablica, która przyprawiała mnie o euforię.

Brud spływał po szybach, a martwe muchy spadały na ziemię, ale po trzeciej zmianie wody widok za oknem w końcu stał się wyraźny. Łąka ciągnąca się w górę, w kierunku liściastego lasu i wznoszących się za nim gór, z drugiej strony ogromna lipa i gęste krzaki schodzące w dół, do rzeki. Wąski dopływ znikał za zakrętem, za którym majaczyły miasteczko, dachy domów i obie wieże kościelne.

Jak mam to opisać?

Tę chwilę, gdy coś się zaczyna.

To nie zdjęcia kazały nam to zrobić, fotografie domu tak kieps­kie, że nie dało się zobaczyć rozkładu pomieszczeń.

Chodziło o siedem liter. Jedno słowo.

Winnica.

Tamtego wieczoru wróciłam do domu zdecydowanie za późno, może właśnie dlatego uważnie przyjrzałam się zdjęciu, gdy Daniel zawołał mnie do swojego gabinetu. To nie było pierwsze ogłoszenie, które mi pokazywał. Przez całą zimę szukał chaty na wsi. Ubzdurał sobie, że przyroda będzie miała na niego zbawienny wpływ, że tam poczuje się lepiej. W Norrland, żeby być bliżej swoich korzeni, albo w Hiszpanii, by uciec od ciemnych zim, jakby jakaś magnetyczna siła pchała go coraz dalej, aż w końcu dotarł do winnicy w Böhmen – Czechach.

Daniel powiększył zdjęcie.

Böhmen – Czechy?

Nie rozumiałam, o czym mówi, to wszystko wydawało mi się kompletnie absurdalne. Marzyliśmy o winnicy i winie, o takich podróżach do Toskanii i Prowansji, na jakie pozwalali sobie nasi znajomi, których dzieci wyfrunęły z rodzinnego gniazda, ale Czechy? Daniel wygooglował, że winnica znajduje się zaledwie trochę ponad godzinę jazdy samochodem od Pragi i niecałe dwie godziny od Berlina, w górach stanowiących granicę między Niemcami a Czechami.

– Państwo dawnego bloku wschodniego? – Czułam się zmęczona, miałam wrażenie, że od wypitego wina ból pulsuje gdzieś za oczami. – Myślałam, że marzysz o pensjonacie w Toskanii albo o domu w Prowansji.

– Środkowa Europa – powiedział. – Praga leży bardziej na zachód aniżeli Sztokholm. I wiesz, ile kosztowałaby winnica w Prowansji?

– Czy tam nie jest po prostu brzydko? Pomyśl o przemyśle węglowym.

Daniel znalazł kilka zdjęć formacji skalnych i falujących dolin, niebieskawych gór nazywanych Czeską Szwajcarią.

Okolica ta ma też inną nazwę.

Kraj Sudetów.

Wysunęłam fotel i usiadłam obok niego, spojrzałam na kwotę podaną w czeskich koronach. Jeśli Daniel dobrze policzył, była mniejsza od tej, którą nasi sąsiedzi dostali za dom szeregowy z lat osiemdziesiątych, dokładnie taki jak nasz, sprzedawany na okoliczność niedawnego rozwodu.

– Ale my przecież nic nie wiemy o winie – zauważyłam.

– Moglibyśmy się wszystkiego nauczyć. Za sprzedane owoce dostawalibyśmy butelki z własnymi etykietami… Przygotowałoby się pod wynajem kilka pokoi.

– Może ludzie chcieliby nawet płacić za uczestniczenie w deptaniu winogron…? – Chciałam podtrzymać tę iskrę w jego głosie.

– Potem będą musieli wracać do nas co roku, by skosztować wina z własnoręcznie zdeptanych winogron, ponieważ wino cały czas dojrzewa.

– Raczej własnonożnie…

– Tylko czy winogrona wciąż się depcze? Serio?

Nasze śmiechy tamtego wieczoru, coraz głośniejsze, lekkie i szalone, przeplatały się ze sobą, dawno się tak nie śmialiśmy.

Podobno powinno się żyć tu i teraz, co jest niemożliwe. Teraźniejszość nie istnieje. Znika z każdą sekundą. Jak tylko próbowałam być tu i teraz, dopadała mnie przeszłość. Może to kwestia wieku. Na przykład zapach dziegciu i plusk fal wywołany przez kilka łodzi rybackich cofają mnie do dzieciństwa, kiedy to moi rodzice wynajmowali domek letniskowy w rybackiej wiosce w Österlen, i w następnej sekundzie chce mi się płakać z powodu tego, że to już przeszłość i zostałam sama. Pole maku robi ze mną to samo, wywołuje melancholię. W szeregowcu, w którym mieszkaliśmy ponad piętnaście lat, zionęło pustką po dzieciach, które wyprowadziły się do Seattle i Umeå, by rozpocząć swoje nowe, własne życie. A mój mąż… cóż, mój mąż szukał w Internecie winnic i coraz rzadziej wychodził. Jeśli proponowałam kolację z przyjaciółmi albo kino czy cokolwiek innego, mówił, że nie ma na to ochoty.

Ale ty idź.

Nie sądzę, żebyśmy pragnęli teraźniejszości, raczej chcemy przyszłości. Kiedy tracimy ją z oczu, coś umiera. Teraźniejszość jest co najwyżej tym momentem, gdy zaczyna się przyszłość. Czystością. Widokiem za oknem, horyzontami, o których nie mieliśmy pojęcia. Świadomością, że wszystko może się zdarzyć i nic nie będzie takie jak wczoraj.

Usłyszałam miauczenie kota.

Bursztynowy zwierzak siedział na ziemi i patrzył na mnie, widziałam ich kilka wałęsających się po okolicy. Miauczał tak, jakby rozumiał, że nadchodzą lepsze czasy, ludzie i jedzenie w miseczce, jeśli tylko poprosi. Może to śmieszne, ale poczułam się mile widziana. Ktoś nas dostrzegał, podobała mu się nasza obecność.

Zostawiłam okno szeroko otwarte, żeby wywietrzyć, na ile się da w tym upale, i zeszłam na dół, by poszukać w lodówce czegoś, co lubią koty. Z piwnicy dochodziło to samo uparte, rytmiczne dudnienie. Może to mu było potrzebne. Rozwalenie czegoś, wyburzenie, żeby dać czemuś ujście i się wyzwolić.

ZAPISKI, OBSERWACJA

NOC Z WTORKU NA ŚRODĘ, 6.20

Niepokój.

Nie śpi.

Wygląda przez okno, tuż przed świtem.

Nagi.

Gdzie jesteśmy?

Widzę bramę, ale nie widzę rzeki.

Masz na myśli jezioro? Jest tam dalej, za drzewami, jak mgła opadnie, to je zobaczysz.

Nie, rzekę. Przecież mówię.

Płynęła tam, niedaleko.

Kim jesteś?

Dlaczego już nie widzę rzeki?

Czy tam, gdzie kiedyś mieszkałeś, była rzeka?

Umarli niosą żywych.

Przepraszam, co powiedziałeś?

Żywi niosą umarłych.

Nie widzisz?

Kim jesteś?

Odejdź.

Ruch przy moim policzku, szept. Dlaczego szeptał? Nie widziałam mojego męża w ciemnościach, gdy otworzyłam oczy, miałam wrażenie, że wciąż śnię.

– Obudź się, musisz to zobaczyć.

– Co?

We śnie dotykałam kogoś, wciąż czułam to ciepło. Daniel stał pochylony i szukał pod prześcieradłem mojej ręki.

– Stało się coś? Która jest godzina?

– Druga, może koło trzeciej… – Powiedział to, jakby czas był nieistotnym szczegółem. – Tylko włóż coś na siebie, na dole jest chłodniej.

– W piwnicy?

Oślepił mnie latarką na kilka sekund, można by jej z powodzeniem używać na jakiejś budowie, poświecił nią na krzesło, na którym leżały moje ubrania. Porzuciłam tęsknotę za tym, by zwinąć się w kłębek, włożyłam sukienkę i znalazłam kapcie. Daniel okrył moje ramiona kocem. Bez słowa zaprowadził mnie do kuchni, a potem sprowadził na dół po wąskich schodach. Skóra na jego dłoni wydała mi się twardsza niż zaledwie parę tygodni temu.

Wcześniej byłam w tej piwnicy tylko kilka razy. Krótki korytarz z niskim sufitem, kotłownia i kilka pomieszczeń, w których zgromadzono różne rupiecie, wrażenie, że nikt tutaj nie sprzątał od wielu lat. Teraz panował tu jeszcze gorszy brud, resztki zaprawy murarskiej i tłucznia chrzęściły pod naszymi kapciami. Stożek światła rozjaśnił korytarz w głębi, dostrzegłam górę cegły, fragment murowanej ściany i otwór prowadzący prosto w ciemność.

– Poszło dużo sprawniej, niż myślałem, ściana została wymurowana bardzo niedbale. – Daniel podał mi latarkę. – Idź pierwsza.

Otwór był nieregularny i niezbyt duży, przykucnęłam i weszłam do środka, cegła drapała mi nogi. Koc pociągnęłam za sobą, chłód po drugiej stronie był bardzo przyjemny. Poświeciłam sobie latarką pod nogi, zanim wykonałam następny krok. Przez głowę przeleciała mi myśl o szczurach i robactwie.

– Uważaj na schody – powiedział mi cicho Daniel do ucha.

Czułam jego ciepły oddech i odwróciłam się, by znowu chwycić go za rękę. Kilka metrów za ścianą z cegły znajdowały się kolejne, węższe schody prowadzące stromo w dół. Stopnie były wykonane z wyślizganego kamienia, starannie skonstruowane, z drewnianą listwą z przodu i zagłębieniem pośrodku. „Musiały zostać wyciosane kilkaset lat temu” – pomyślałam. „Ludzie wyślizgali butami zagłębienia w kamieniu, ile lat zajmuje coś takiego?”

Odwróciłam się na końcu schodów, twarz Daniela była białym cieniem. Skinieniem głowy dał mi znać, bym szła dalej. Spowijała mnie ciemność, widoczność miałam ograniczoną do kilku metrów. Twarde ściany, goła skała. Nie było tu żadnej podłogi, tylko ubita ziemia. Zobaczyłam, że sufit jest wzmocniony grubymi belkami. Potem moim oczom ukazały się drewniane beczki. „Beczki na wino” – pomyślałam i poczułam, jak moje serce przyspiesza. Zobaczyłam też kilka rozrzuconych pustych butelek i bardzo starą taczkę, pokrytą rdzą i o ogromnych kołach. Daniel chwycił mnie za rękę i skierował światło w głąb pomieszczenia. Stanęliśmy oboje, w tym samym momencie.

W miejscu, w którym kończyło się skalne pomieszczenie, ciąg­nęły się rzędy regałów. Miały otwory na szyjki leżących tam butelek, starannie ułożonych od ziemi aż po sufit.

Cisza gęstniała i otaczała nas jak w kościele, czułam podniosłość tej chwili.

– Wow – wyszeptałam. – Jak myślisz, ile mają lat?

– Dużo.

Podeszliśmy bliżej i Daniel wziął ode mnie latarkę, poświecił na butelki. Wydawały się ciemnozielone, może brązowe, trudno było ocenić ich kolor w sztucznym świetle. Były pokryte kurzem. Absolutna cisza.

Światło padło na etykietę. Pochyliłam się. Ostrożnie starłam kurz i pojawił się napis.

1937.

Spojrzałam na Daniela. Zakręciło mi się w głowie.

– Jak myślisz, ile są warte?

– Nie mam pojęcia.

Ostrożnie przekręciłam butelkę, żeby zobaczyć całą etykietę. Znajdował się na niej rysunek, jakieś logo. Drzewo i zarys gór. Ozdobne, eleganckie litery, „Müller-Thurgau” – przeczytałam. Nic mi to nie mówiło, wiedziałam tylko, że to chyba po niemiecku.

– I co ty na to, czy my…?

Spojrzeliśmy na siebie i równocześnie zaczęliśmy się śmiać. Napięcie, podniosłość tej chwili minęły. Daniel wyjął inną butelkę, ten sam rocznik.

– Tak, czemu nie? Chyba zostały wliczone w cenę?

Każde z nas wzięło po butelce i chichocząc, weszliśmy na schody. Daniel pogładził mnie ręką między nogami, gdy wyswobadzał moją sukienkę, która zaczepiła o nierówności przy otworze. Przytrzymałam jego rękę na kilka sekund, wchodząc sobie w słowo, paplaliśmy jak nakręceni o tym, jak urządzimy naszą starą winnicę i jak będziemy organizować drogie degustacje win tam, na dole, i Daniel przypomniał sobie o skrzyni ze stuletnim szampanem znalezionym w zatopionym okręcie, ile właściwie były warte te butelki? I etykiety, moglibyśmy wykorzystać ten sam rysunek przedstawiający drzewo i góry, kultywować tradycję, wskrzesić przeszłość.

Daniel musiał się trochę wysilić, by korek w pierwszej butelce w końcu dał za wygraną. Zapaliłam świeczkę i wyjęłam kieliszki do wina. Do tej pory jeszcze nie świętowaliśmy zakupu winnicy. Kieliszki były z prawdziwego czeskiego kryształu, znalazłam je w komisie za rynkiem.

Ten dźwięk, gdy korek dał za wygraną, a potem bulgotanie nalewanego wina. Czułam podekscytowanie i podejrzewam, że Daniel także je czuł.

Wino było białe. Albo raczej głęboko żółte, nieomal bursztynowe, kręciliśmy nim w kieliszkach nad świecami, bawiąc się w znawców wina, kryształ mienił się w płomieniach. Włożyliśmy nosy do kieliszków, zastanawiając się, czy wino miało taką barwę od samego początku, czy może kolor nieco wyblakł od długiego leżakowania.

Osiemdziesięcioletnie wino.

Wznieśliśmy toast, za nas, żeby od teraz wszystko już było dobrze.

– O cholera – rzucił Daniel i wypluł wino z powrotem do kieliszka.

Poczułam w ustach kwaśny smak. Wcale nie smakowało jak wino. W końcu przełknęłam to, co miałam w ustach.

– Czy to w ogóle ma jakiś alkohol?

Daniel znowu powąchał zawartość swojego kieliszka.

– Może po osiemdziesięciu latach procenty znikają. – Resztę wylał do zlewu, odstawił kryształowy kieliszek trochę za mocno. – Kompletna porażka.

– Z winem może być różnie – odezwałam się. – Przecież nie wiemy, może jest tam jeszcze coś, co… – Chciałam podtrzymać ten nastrój, uczucie odurzenia. Sposób, w jaki mnie dotknął, gdy szłam przed nim przez otwór. Byłam naga pod sukienką i poczułam podniecenie, co nie zdarzyło się między nami od bardzo dawna, w każdym razie nie w ostatnim roku.

Daniel odkorkował drugą butelkę, powąchał jej zawartość i na jego twarzy pojawił się grymas niezadowolenia.

– Może od samego początku było takie wstrętne – powiedział. – Może dlatego zamurowali ścianę, żeby nie musieli pić tego świństwa.

– To nie ma żadnego znaczenia – oznajmiłam. – To nieważne.

– I jeszcze obudziłem cię w środku nocy…

– I tak było fajnie. Najważniejsze, że znalazłeś piwniczkę na wino, butelki mogą tam przecież zostać, jako elementy dekoracyjne…

Daniel przyniósł piwo ze spiżarni i ciężko opadł na kuchenne krzesło.

– A ja myślałem, że znalazłem prawdziwy skarb – rzekł. – Majątek. Ależ byłem głupi.

Pogłaskałam go po głowie, pocałowałam w czoło, zjechałam dłonią niżej, na kark, ciężko mi było patrzeć na jego rozczarowanie. Dopiero wtedy zauważyłam, jaki jest brudny, pot połączył się z pyłem starej zaprawy murarskiej, tworząc warstewkę na jego skórze. Daniel otworzył piwo o krawędź stołu, który i tak był porysowany i zniszczony, i nic mu nie mogło zaszkodzić.

– Nie rozumiem, dlaczego cię w to wciągnąłem.

Daniel obrócił piwo w ręku, oparł się na niepokojąco chybotliwym krześle.

– Cały dom wymaga remontu, nie znamy się na winach, nawet nie wiem, co jest napisane na tej przeklętej etykiecie. Müller-Thurgau, Erzge… co to, do cholery, znaczy?

Potrącił butelkę z winem tak, że ta nieomal się przewróciła, trochę jej kwaśnej zawartości rozlało się na stół, zanim ją złapałam.

– I poświęciłem tyle dni na tę cholerną ścianę z cegły, zamiast zająć się prądem albo naprawić dach, to przeklęte miejsce się zawali. A ty zostawiłaś wszystko, dom, pracę, wszystko, tylko po to, żebym ja…

Wcześniej myślałam mniej więcej tak samo, że to się może nie udać. Weszliśmy tu oboje, widząc, jak może być tutaj ładnie, nie dostrzegając stanu faktycznego.

– Cieszę się, że miałeś taki pomysł – oznajmiłam. – Będzie wspaniale.

Daniel spojrzał w górę, na sufit, on niestety też nie napawał optymizmem, utkwił wzrok w dużej plamie, miejscu, z którego odpadła farba.

– Julia – przeczytałam na butelce, którą wciąż trzymałam w dłoni, nauczyłam się, że lepiej zmienić temat, gdy Daniel uderza w taki ton, gdy wszystko idzie nie tak, a on sam ma poczucie, że jest nieudacznikiem. – Ciekawe, czy to nazwa wina – powiedziałam, przybliżając etykietę do płomienia świecy. – Müller-Thurgau to mogłoby być nazwisko, może nazwa jakiegoś rodu, o ile to nie gatunek winogron? – Świeczki porządnie się stopiły, stearyna spływała po świecznikach. Wcale nie byłam najgorsza z niemieckiego, uczyłam się go przez całą podstawówkę i potem w liceum, przez kilka lat miałam chłopaka z Monachium, lecz rozszyfrowanie tego tekstu napisanego ozdobnym i dość ładnym charakterem pisma nie było łatwe. – Erzgebirge to niemiecka nazwa tego pasma górskiego, Rudawy, myślisz, że winnica tak się nazywała, że to znak firmowy? „Erzgebirge Wein­berg” może nie brzmi najlepiej, ale moglibyśmy się nazywać „Ore Mountain Vineyard” albo „Bohemian Winery”…

Daniel ziewnął.

– Brzmi ładnie, przepraszam, po prostu jestem trochę zmęczony. – Dał mi buziaka, zanim wstał. Ledwo mnie musnął. – Możemy wrócić do tego jutro?

Kiedy wyszłam, kotka czekała za krzakiem róży przy drzwiach. Trochę się cofnęła i syknęła. Na tylnej łapie w jednym miejscu nie miała sierści. Nie pozwoliła mi się zbliżyć. Wciąż zastanawiałam się nad imieniem dla niej, Madame Bovary albo Anna Karenina, lub Sessan, po moim pierwszym kocie, którego sama sobie kupiłam i nazwałam. Od północy nad górami zbierały się ciężkie chmury.

Musiałam wrócić do domu i napełnić miseczkę resztkami jedzenia z poprzedniego dnia, wzięłam też parasol.

Rzeka mieniła się kolorem nieba, popielatoszara płynęła w moim kierunku i ciemniała, zamieniając się w płynny ołów, wiry tańczyły i chlapiąc, rozbijały się o kamienie tuż przed podporą mostu. Wszystko było dla mnie takie wyraźne, każdy detal wnosił coś nowego. Sam zapach trawy, to, jak się zmieniał od nadciągającego deszczu, stawał się coraz bardziej intensywny. „Mogłoby popadać – pomyślałam – roś­liny potrzebują deszczu. Powietrze się oczyści i będzie łatwiej oddychać”. Było idealnie. Szczęście mogło być takie spokojne i proste. Wczesnoletni deszcz, spacer.

Nigdy nie jechałam do miasteczka samochodem, nawet jeśli planowałam ciężkie sprawunki, wolałam iść kilka razy, tak jak teraz, po pierwszym pomalowaniu sypialni na biało, gdy farba i tak musiała wyschnąć przed kolejnym malowaniem, które miało na dobre ukryć burobrudne tapety.

Planowałam kupić rowery wyposażone w koszyk i bagażnik. Nagle chmura pękła i lunął na mnie deszcz, lał jak z cebra. Wiatr wywinął mi parasol na drugą stronę. Ostatni odcinek do zajazdu pokonałam biegiem. Mężczyzna, który stał za barem i jak wywnioskowałam, był również właścicielem tego miejsca, powiedział coś i podał mi kuchenny ręcznik. Śmiejąc się, wytarłam twarz i włosy, z resztą nie dało się za bardzo nic zrobić. Zaproponował mi kawę i pamiętał, że piję czarną.

Deszcz zacinał o szyby. Pomyślałam, że równie dobrze mogę też sobie pozwolić na kieliszek wina.

– Czerwone czy białe? – Gospodarz położył podkładkę jednego ze znanych browarów i okręcił kieliszek w palcach. Chyba miał na imię Libor. W każdym razie tak wołali do niego mężczyźni grający w karty, którzy zamówili kolejne piwo.

– Ma pan coś lokalnego? – spytałam. – Bohemian wine? – Chciałam spróbować lokalnego wina, najchętniej białego.

Mężczyzna miał jakieś dwa metry wzrostu i musiał się schylać pod kieliszkami wiszącymi nad barem. Wyciągnął kilka otwartych butelek.

– Mam wino francuskie – poinformował. – I włoskie.

– A lokalnego dlaczego nie?

– Nikt o takie nie pyta. Nie jest uznawane za dobre.

Kiepsko mówił po angielsku, czasami wtrącał niemieckie frazy. Może miał na myśli, że dobrego wina nie ma w tym miejscu, w tej dolinie. Miasteczko było trochę niedostępne, połączeń kolejowych mało, do autostrady daleko. Wcześniej trochę googlowaliśmy i widzieliśmy zdjęcia winnic otworzonych na nowo po upadku komunizmu, winnicy w zamku w Mielniku zaraz za Pragą oraz w nowych budynkach na polu pod Litomierzycami, najbliższym dużym mieście, gdzie pewien miliarder wskrzesił tysiącletnią tradycję produkcji wina. Surfowaliśmy po ładnych stronach przedstawiających butelki wina pod światło i bujną zieleń i myśleliśmy, że podjęliśmy dobrą decyzję, chociaż winorośle na naszej własnej ziemi na razie były w opłakanym stanie.

– Communist wine – powiedział Libor z grymasem na twarzy, płucząc ręce pod kranem.

– Spróbuję tego francuskiego.

Uśmiechnął się i otworzył butelkę bordeaux.

– Za to na Morawach potrafią robić wino – oznajmił przepraszająco, napełniając mój kieliszek. Najwyraźniej nie mieli w tej chwili w magazynie ani jednej butelki z tego regionu kraju.

Następnie nalał piwo do pokala i pozwolił pianie opaść, po czym napełnił kolejny pokal, ustawił na tacy, a później zaniósł klientom.

Połączyłam się z siecią i pochłonęły mnie posty moich przyjaciół oraz tamtejsze życie. W Luleå padał śnieg, w Sztokholmie wiśnie puszczały pierwsze pąki. Już opublikowałam zdjęcia winnicy i miasteczka. Oczami wyobraźni widziałam, jak będziemy się tu wałęsać w ciepłe wieczory, sączyć wino w knajpianych ogródkach, poznawać ludzi z imienia. Na razie jeszcze tak nie było. Mężczyźni siedzący w lokalu wycierali z ust piwną pianę. Deszcz wciąż spływał po okiennych szybach. Rozpraszał światła pojedynczych samochodów. Pomyślałam, że fajnie byłoby spróbować lokalnych win, podyskutować o nich.

Wzięłam kieliszek tego francuskiego.

Kiedy Libor wrócił z recepcji, opowiedziałam mu o piwnicy na wino, którą znaleźliśmy pod naszym domem.

– Może być bardzo stara – oznajmił, przyglądając się zdjęciu, które mu pokazałam. – Jeśli wchodzi w skład tuneli, to może być kilkaset lat starsza od domu.

– Jakich tuneli?

– Tych pod miastem. – Libor przeglądał zdjęcia i zatrzymał się przy tym, na którym były butelki z winem.

Pod miasteczkiem znajdował się system krętych korytarzy, czasami na głębokości trzech pięter. Wykopano je w średniowieczu, by transportować żywność podczas wojny, pełniły też funkcję magazynu prochu za czasów dawnych królów, drogi ewakuacyjnej i schronu. Na początku XX wieku zostały zamurowane, gdy wszystko miało ujrzeć światło dzienne, wyjść na powierzchnię, stać się nowoczesne.

Powiększył zdjęcie butelki z winem, rocznik 1937.

– Znaleźliście je w piwnicy? Coś takiego, ciekawe, jak smakuje.

– Okropnie.

Zaśmiał się głośno.

– Sprzedajcie je niemieckim turystom. Z tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku! Za wino z Böhmen zapłacą każdą cenę.

Spytałam go o tekst na etykiecie i dowiedziałam się, że Müller-Thurgau to odmiana winorośli, lub raczej krzyżówka kilku odmian, pierwotnie niemiecka, przypominająca rieslinga.

– Jedna z dwóch odmian akceptowana przez komunistów, więc ma kiepską reputację. Powiedzmy, że lepiej im szło prowadzenie kopalni węgla.

– A ta druga?

– Cóż, zdaje się, że… muscat.

Na temat pozostałych informacji na etykiecie, nazwy winnicy i wina nie miał nic do powiedzenia, zresztą nie mógł sobie przypomnieć, żeby w miasteczku kiedykolwiek produkowano jakieś wino ani żeby ktoś w ogóle mieszkał w tej winnicy. Jako dziecko węszył po okolicy i budował schrony w opuszczonych siedliskach, robili tak chyba wszyscy chłopcy urodzeni za późno, by zostać partyzantami, polowali na oddziały Werwolfu i wyobrażali sobie, że Niemcy gdzieś tam się ukryli.

– Pamiętasz to? – zawołał w kierunku stolika i powtórzył coś po czesku, jeden z mężczyzn uniósł pięść w górę, bum-bum, tubalny śmiech rozniósł się po lokalu.

– Mój dziadek od strony ojca przybył tu w latach czterdziestych i przejął to miejsce – poinformował Libor. – Ale nie znał się na winach.

Otoczona przez te wszystkie głosy nie zauważyłam, że do środka weszła ta Angielka, nie wiedziałam, od jak dawna stoi zaledwie kilka metrów za mną, zanim z grzeczności nie odwróciłam się do mężczyzn i nie zaczęłam się śmiać razem z nimi.

Jej parasol był chyba solidniejszy od mojego, ciekło z niego, gdy go złożyła, i na ciemnych, prawie czarnych płytkach utworzyła się kałuża. Ona sama była zupełnie sucha.

– Proszę mi wybaczyć, kilka dni temu nie byłam dla pani zbyt miła.

– Nic się nie stało – zapewniłam – wcale tak nie pomyślałam.

– To chyba przez te upały, źle je znoszę. Pozwoli pani, że się przysiądę? – Dyskretnie rozejrzała się po lokalu. – Wygląda na to, że jesteśmy tu jedynymi kobietami.

– Oczywiście – zgodziłam się, wysuwając jej barowe krzesło. – Miałam tylko przeczekać deszcz, ale nie może przestać padać.

Dyskrecja. Każdy jej ruch, cała ona pasowały do tego słowa. Do tego, jak bezdźwięcznie przysunęła sobie krzesło i postawiła na podłodze czarną skórzaną teczkę, i ledwie zauważalnym gestem zamówiła kieliszek tego samego wina co ja.

Uśmiech, gdy sączyła wino.

– Hm, fatalna pogoda, nieprawdaż?

Nagle pojawiło się między nami jakieś porozumienie. Zamówiłam jeszcze jeden kieliszek wina.

Nazywała się Anna Jones.

– Sonja – powtórzyła, gdy się przedstawiłam. – A jak wymawia się pani nazwisko, te kropeczki?

– Åström to typowo szwedzkie nazwisko, niespotykane nigdzie indziej.

Wymówiła je trzy razy, ostatnim razem całkowicie poprawnie. Zauważyłam, że to dla niej ważne. Wymieniłyśmy kilka zdań na temat pogody i upału, po czym stwierdziła, że pokój w zajeździe jest lepszy, niż można by się tego spodziewać. Właściwie to zrobiła rezerwację w Grand Hotelu przy rynku, bo nie wiedziała, że mają tam remont. – Nie widziałam, żeby tam coś robili. – Jej akcent sprawił, że pomyślałam o serialu kostiumowym Downton Abbey, brytyjskich zamkach i posiadłościach.

– Co panią tutaj sprowadza? – spytałam. – Interesy?

Kiedy znajdowała się tak blisko mnie, dostrzegłam siwe pasemka, drobne zmarszczki pod oczami, była kilka lat starsza ode mnie.

– Podróżuję, rozglądam się – odparła. – Po miejscach, w których nigdy nie byłam, dostałam w prezencie trochę czasu.

Anna Jones dotknęła kieliszka, napiła się wina. Dalsze pytania wydały mi się natręctwem. Piła małymi, ledwie zauważalnymi łyczkami.

– Mój mąż – powiedziała w końcu – przepraszam, mój były mąż, ma artystyczne ambicje i myśli, że pewnego dnia zostanie sławnym fotografem, kocha prawdziwe aparaty, duże obiektywy. – Dyskretnie pokazała, jak duże, i obie się roześmiałyśmy. – Pracuje w HR jednego z większych banków w Londynie, więc daleko mu do tego, ale wypiwszy sporą ilość wina, wpadł na pomysł napisania książki razem z przyjacielem, który w taki sam sposób marzy o pisaniu, wyskoczeniu z całej tej karuzeli w City i zostaniu pisarzem. Mieli ją zatytułować Na zadupiu Europy.

Zaśmiałam się trochę zbyt głośno, poczułam, że wino uderzyło mi do głowy. Anna Jones wciąż nie opróżniła pierwszego kieliszka.

– Zamierzali odnaleźć najbardziej depresyjne miejsca w Europie – dodała. – Najnudniejsze miasta, najbrzydsze i najbardziej bezpłciowe krajobrazy, żeby stworzyć oryginalny przewodnik turystyczny. To miał być bestseller, ponieważ ludzie mają już dość wspaniałych budowli i przyrody zapierającej dech w piersiach, to wszystko zostało już obfotografowane, nikt nie chce kolejny raz oglądać Wenecji czy Sagrada Família.

Zamilkła i spojrzała w okno, za którym deszcz trochę się uspokoił, widać było teraz domy po drugiej stronie drogi. Mężczyźni skończyli już grę w karty – na stoliku stały puste pokale – został tylko jeden z nich i siedział pochylony nad gazetą.

– Jak pani myśli, czy to miejsce nadaje się do ich przewodnika?

– Nie – odparłam.

Kiedy się uśmiechnęła, kąciki jej ust ledwo się poruszyły, ale mimo wszystko to był uśmiech.

– Uważam, że tutaj jest pięknie – oświadczyłam, szukając słów opisujących to, co czułam, nie chodziło mi tylko o kwitnące pola, góry i rzekę, było też coś w tych opuszczonych domach, jakieś piękno. Pobudzały moją wyobraźnię. Może miało to coś wspólnego z miejscem, w którym dorastałam, mogłabym co nieco opowiedzieć jej byłemu mężowi o szwedzkiej histerii wyburzania starych dzielnic w latach sześćdziesiątych i budowaniu kwadratowych placów oraz identycznych domów towarowych Domus.

Anna Jones zaśmiała się cicho.

– Nie może być gorsze od miejsca, w którym się wychowałam – oznajmiła.

Okazało się, że wcale nie pochodzi z Londynu, tylko z Niemiec i wychowała się we wschodnich Niemczech, niedaleko polskiej granicy, w regionie wydobycia węgla brunatnego. W tamtych czasach ten rejon był nazywany Doliną Niewiedzących, chociaż ona nie miała wtedy o tym pojęcia. Mieszkali tam ludzie odcięci od nieocenzurowanej informacji, ponieważ nie odbierali zachodnioniemieckiej telewizji. Dlatego Anna Jones nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest „niewiedzącą”, dopóki nie znalazła się w Berlinie. Tego wieczoru, gdy upadał mur berliński, była w akademiku i uczyła się prawa, ale potem wyszła, żeby coś zjeść. Barman w opustoszałym lokalu zdziwił się na jej widok.

– Wszyscy uciekli na zachód – poinformował.

– Wcale nie słychać, że jest pani Niemką – stwierdziłam. – Myślałam, że pochodzi pani z Anglii.

– Prawie sama zaczęłam w to wierzyć.

Poczułam jakiś rodzaj wspólnoty. Obie coś za sobą zostawiłyśmy, znajdowałyśmy się na rozdrożu. Nie mogłam pozbierać myśli.

– Chyba muszę coś zjeść – oznajmiłam.

– Przepraszam, nie będę przeszkadzać.

– Ależ skąd, towarzystwo świetnie mi zrobi.

Wysłałam Danielowi SMS-a, informując go, że wrócę później, zgoniłam to na deszcz i zamówiłam sałatkę cezar. Anna Jones poprosiła o filiżankę herbaty.

– Sama pani widzi, nabrałam brytyjskich zwyczajów. Winnica, to brzmi interesująco – dodała. – Cóż, proszę wybaczyć, wchodząc tu, usłyszałam, jak państwo rozmawiali o szczepach winorośli… Dlaczego właśnie tutaj?

Opowiedziałam jej o ogłoszeniu, o chęci zmiany tej reszty życia, która jeszcze nam pozostała, wyruszenia w drogę i równocześnie zatrzymania się. O tęsknocie za życiem bliżej natury, co pewnie wiązało się z tym, w jak strasznym i niepojętym kierunku rozwija się świat. Słuchała mnie uważnie, lecz nie zadawała pytań. Chyba powiedziałam też coś więcej o moim mężu. Że potrzebował zmiany, jakiegoś projektu, którym mógłby się zająć.

– A pani też tego potrzebuje?

Czy tego potrzebowałam?

– To wszystko jest trochę jak sen – odparłam. – Nie do końca wydaje mi się prawdziwe.

Kiedy zapytałam ją o przeszłość, Anna Jones odpowiedziała grzecznie i z dystansem, jakby to dotyczyło kogoś innego. W Berlinie, po upadku muru i zjednoczeniu Niemiec, poznała Anglika, wkrótce urodziło im się dwoje dzieci. Mieli dom w północnym Londynie, Anna pracowała w firmie specjalizującej się w europejskim prawie gospodarczym.

– Więc kim jestem? Niemką, Brytyjką, Europejką? Kraj, w którym dorastałam, przestał istnieć. Między nami miało nie być granic. Teraz główna siedziba mojej firmy ma się przenieść z Londynu do Frankfurtu, mam dorosłych synów. Sąsiadka powiedziała mi pewnego dnia, gdy spotkałyśmy się u szewca tuż przed głosowaniem nad brexitem, że zdecydowanie nie chcą się pozbyć takich jak ja, my dear Mrs Jones, pracujących, zasymilowanych, których tak dobrze znają, ale kiedy nie będę już Mrs Jones, gdy moja praca zniknie, a ja przeprowadzę się do dzielnicy, w której nikt mnie nie zna, to kim wtedy będę?

Anna Jones powtórzyła cicho pod nosem, was bin ich? To były jedyne słowa, jakie usłyszałam od niej po niemiecku.

– I co wtedy powiedziałaś?

– O czym?

Kiedy wróciłam do domu tuż przed zmrokiem, Daniel miał na sobie strój treningowy. Spotkaliśmy się w przedpokoju przy wejściu do kuchni. Opowiedziałam mu o spotkaniu z Anną Jones, o tym, dlaczego zostałam tam tak długo i że zdążyli mi zamknąć sklep.

– Naprawdę wychodzisz? – spytałam. – W lesie musi być mokro.

– Większość deszczu wsiąka w ziemię.

– Powiedziałam jej tylko, że chcieliśmy coś zmienić w naszym życiu i poczuliśmy, że nadeszła odpowiednia pora.

– Okej. – Pochylił się i zasznurował buty do biegania. – A tak w ogóle, to wycyklinowałem podłogę w salonie.

– Całą?

– Tak.

Wyczułam w jego głosie pretensję, on klęczał na podłodze, cały w kurzu, podczas gdy ja popijałam wino. Pogłaskałam go po ramieniu.

– Nic o tobie nie mówiłam.

– Spoko. – Założył czołówkę. Na leśnych ścieżkach szybko zapada zmrok. Do najbliższej latarni było daleko, pół kilometra, stała w miejscu, gdzie szutrówka zamieniała się w asfalt, przy moście. – Chciałbym tylko wiedzieć, co ludzie o mnie myślą, skoro zaczęłaś się prowadzać z przyjaciółkami po mieście.

– To nie żadna przyjaciółka, tylko kobieta będąca tu przejazdem, spędziłyśmy razem chwilę w barze, bo padało.

Deszcz, który nie zależał ode mnie.

– Fajnie, że spotykasz się z ludźmi. – Daniel założył sobie na ramię specjalną opaskę na telefon. Czołówka świeciła ostrym białym światłem jak trzecie oko na jego czole. – Tylko chciałbym sam mieć wpływ na pierwsze wrażenie, jakie robię na ludziach.

– Nie musisz się martwić.

Po deszczu wszystko intensywniej pachniało, na pierwszy plan wybijał się zapach róż. Wydawało mi się, że czuję też tymianek. Daniel przyspieszył kroku, wbiegł w wysoką trawę i zniknął, pobiegł w górę w kierunku lasu.

Salon był pokryty piękną warstwą pyłu. Po cyklinowaniu uwypukliły się słoje w drewnie, mieniły się w ostatnich promieniach słońca. Lekko oniemiałam. To pomieszczenie sprawiło, że zapragnęłam kupić kryształowy żyrandol, na który oczywiście nie było nas stać. Część okien była jeszcze zasłonięta płytami izolacyjnymi. Okna sięgały od podłogi prawie po sam sufit, dwuskrzydłowe drzwi prowadziły do półokrągłej kamiennej altany z widokiem na rzekę. Schody na piętro były wspaniałe, niesamowicie szerokie, takie, jakie widuje się w filmach. Lubiłam na nich siedzieć i wyobrażać sobie gości krążących po salonie z szampanem w kieliszkach, przy dźwiękach fortepianu, podczas gdy słońce zachodzi i robi się ciemno.

Wciąż czułam lekkie odurzenie winem, miałam ciężką głowę. „No i co takiego się stało, jeśli powiedziałam nieco za dużo obcej kobiecie spotkanej w barze?” – pomyślałam.

Daniel potrzebował trochę czasu, tylko tyle. Świętego spokoju. W jego przypadku było inaczej, musiałam to zrozumieć. Duża część jego ego wiązała się z pracą, i trudno się dziwić – wszystko, co robił, było tak niezwykle ważne, wydawanie podręczników, wiedza dla przyszłych pokoleń, a mimo to zastanawiałam się, czy to utrata samej pracy była dla niego najgorsza, czy może to, że przestał być szefem w wydawnictwie.

„Po prostu bądź sobą – próbowałam go pocieszać – miałeś pecha, to się może przytrafić każdemu”, lecz Daniel wolał o tym nie rozmawiać albo gdy zaczynałam temat, mówił: „Nie będziemy tu za sobą ciągnąć tego gówna”.

Stare drewno zaskrzypiało, zadudniło. Pomyślałam, że to dźwięki tego domu, pracujące belki, a może wiatr coś ze sobą przyniósł. Brzmiało to bardziej jak pukanie. Jakby ktoś stukał do głównych drzwi prowadzących do dużego holu sąsiadującego z salonem. Przez żółto-czerwone szybki w drzwiach nic nie było widać. Pomyślałam, że może Daniel zapomniał klucza, może przez chwilę stał w drzwiach kuchni, a ja tego nie usłyszałam. Otworzyłam zapieczony zamek i kopniakiem rozwarłam drzwi.

Za nimi stał starszy mężczyzna, zdjął z głowy czapkę z daszkiem. Był wyższy ode mnie i prosty jak struna, miał na sobie koszulę zapiętą pod samą szyję i brązowy, rozpinany sweter. Dość zniszczone buty.

– Guten Abend – powiedział. – Bardzo przepraszam, mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

Mówił po niemiecku, ale go rozumiałam, może dlatego, że wypowiadał słowa tak wolno. Jakby się wahał. Poinformowałam go, że zazwyczaj nie używamy głównych drzwi i dlatego tyle czasu zabrało mi ich otwarcie. Haupteingang, tak to się mogło nazywać? Brzmiało trochę pompatycznie.

Znowu mnie przeprosił, miałam wrażenie, że mu wstyd.

– Nazywam się Ján, Ján Kahuda.

Przedstawiłam się, a on ostrożnie podał mi rękę, jakby z wahaniem. Wydał mi się jakiś znajomy. Już go kiedyś widziałam, może w zajeździe. Mógł być jednym z tych mężczyzn grających w karty.

– W czym mogę panu pomóc? – spytałam.

Wbił wzrok w popękane kamienne schody. Tu i ówdzie wystawały z nich chwasty.