Ślązacy na Dzikim Zachodzie - Zygmunt Skonieczny - ebook

Ślązacy na Dzikim Zachodzie ebook

Zygmunt Skonieczny

4,5

Opis

Autor powieści – Zygmunt Skonieczny, jest doświadczonym scenarzystą i reżyserem filmowym. Zrealizował ponad sto filmów dokumentalnych (z nich film „Chłopski los” torował zwycięstwo Solidarności do Sejmu w 1989 r.) oraz filmy fabularne (m. in. „Placówkę” i „Latarnika”). W ostatnich latach zajął się utworami pisanymi: opracował i wydał „Wspomnienia generała Stanisława Małachowskiego” oraz za pośrednictwem Muzeum Kinematografii „Mój świat kamerą zapisany”. Powieść historyczna „Ślązacy na Dzikim Zachodzie” jest owocem dwukrotnych podróży autora do Teksasu i dogłębnego poznania fascynującej przeszłości zamieszkałej tam Polonii pochodzącej ze Śląska Opolskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 485

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MartaPies

Nie oderwiesz się od lektury

Fascynująca historia, dla fanów " dzikiego zachodu" i nie tylko. Opowieść o marzeniach, ciężkiej pracy i życiu po prostu.
00

Popularność




Zygmunt Skonieczny
Ślązacy na Dzikim Zachodzie
© Copyright by Zygmunt Skonieczny 2010Projekt okładki: Józef Janiec
ISBN 978-83-7564-242-1
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Zamiast wstępu

Miał szczęście autor dwukrotnie być w Teksasie (w roku 1991 i 2001) z szansą na odwiedziny polskich osad. Rozmowy z najstarszymi mieszkańcami w ich domach, potem zwiedzenie muzeów historycznych w Old Helena i Pannie Marii, nasunęły autorowi pomysł na zrealizowanie paru filmów dokumentalnych o współczesnym losie Ślązaków na amerykańskiej ziemi.

Również podczas pobytu grupy Amerykanów o śląskim rodowodzie na polskiej ziemi, celem odnalezienia śladów własnych korzeni, autor towarzyszył z kamerą podczas tych poszukiwań i prowadził z nimi długie rozmowy. W rezultacie tych wyjazdów, spotkań i rozmów powstała spora, wartościowa dokumentacja historyczno-reportażowa na temat, jaki nosi tytuł powieści. Kiedy podczas spotkania z reżyserem Kazimierzem Kutzem, w łódzkim Muzeum Kinematografii, autor dowiedział się o przyczynach jego rezygnacji z realizacji czwartego filmu „śląskiego”, właśnie o losach Ślązaków na Dzikim Zachodzie, zrodził się wówczas nieodparty zamysł, ażeby opisać w formie powieściowej owe barwne, a mało znane, losy Ślązaków w Teksasie. Może nawet kiedyś pokusi się jakiś inny twórca na ekranizację zapisanych w powieści historycznej losów śląskich emigrantów?

Nie daje się pominąć przeogromnego wpływu księdza prałata Franciszka Kurzaja na zainteresowanie się autora tematem, któremu poświęcona jest powieść. Father Frank, jak go nazywają w Teksasie, pasterzuje od ponad dwudziestu lat w polskich parafiach na terenie Teksasu i jego dziełem jest tak „srogie” pobudzenie świadomości narodowej parafian, gdy był proboszczem w Pannie Marii i potem San Antonio. Posługując się śląską gwarą, bo taką znają jedynie owi Polonusi, ksiądz Franciszek przypomniał im, jakie są ich korzenie, pobudził dumę z polskiego pochodzenia (bo przecież Polak był m.in. wówczas papieżem) i zaczął systematycznie wozić ich do Polski, na Śląsk. Nawet w artykułach amerykańskich gazet ksiądz Kurzaj nazywany był Mojżeszem (Moses), bo jak tamten biblijny prorok, prowadził ponad oceanem swoich Ślązaków do ziemi praojców. Pewnie ta misja księdza prałata zadecydowała o tym, że w roku 2007 został on wyróżniony zaszczytnym tytułem „Ślązaka Roku”.

Należy jeszcze dodać kilka słów objaśnień przyszłemu czytelnikowi, żeby łatwiej mógł rozróżnić, co jest w powieści faktem historycznym, a co fikcją literacką. Dla autora, podobnie jak dla reżyserów filmowych, prawdopodobieństwo było ważniejsze od prawdy. Pomijając, że przeważnie staje się ono bardziej urokliwe niż suchy fakt, to często jest także bliższe prawdzie aniżeli jakiś przypadkowy zapis w gazecie, aktach sądowych, prywatnej korespondencji…

Dla konstrukcji powieściowej wybór głównego bohatera był sprawą kluczową. Autor uczynił nim Jana Moczygembę, najmłodszego ze sławnej rodziny, która spowodowała masowy exodusŚlązaków do Teksasu. Prawdą jest, że Jan oczywiście był uczestnikiem bądź świadkiem zdarzeń opisanych w powieści, to przy jego długim żywocie ziemskim, można było jednocześnie w długim czasokresie ukazać los polskich emigrantów na tym Dzikim Zachodzie. W tych pionierskich czasach polskiego osadnictwa rola aktywnej jednostki była nie do przecenienia. Ktoś spośród gromady prostych chłopów śląskich musiał podjąć się odpowiedzialności za ich bezpieczeństwo, pokierować organizacją ładu i porządku w tworzącej się osadzie, doradzać w czasie podróży za ocean, jak i na miejscu pośród dzikiej prerii i obcych im ludzi. Jan Moczygemba służąc w pruskiej armii znał niemiecki, widział, jak ludzie żyją w dużych miastach, jak podróżuje się pociągami, jak należy rozmawiać z urzędnikiem czy żandarmem… Ta wiedza pozwoliła mu, wraz z pomocą przyrodnich braci, stać się mimowolnym przywódcą osadniczej społeczności.

Warto także skierować uwagę czytelnika na wyjątkową rolę polskich kapłanów, którzy z wyboru lub nakazu, podejmowali się roli przewodników duchowych na obczyźnie. Nie chodzi tu tyle o troskę czysto duchową powierzonej owczarni, co o utrwalanie pamięci, że ich parafianie wyrośli w polskiej kulturze i obyczaju, że nie godzi się zapominać o przeszłości i aktualnym losie opuszczonej ojczyzny. Duchowni wiernie stali na straży polskiego języka i wiary ojców, które w rezultacie ochroniły spoistość narodową i obyczajową ich parafian ze śląskim rodowodem w przeciągu tych stu pięćdziesięciu lat, to znaczy od kiedy pierwszy Ślązak postawił stopę na amerykańskim kontynencie, po czasy współczesne.

Jeszcze może parę uwagach o języku bohaterów powieści. Między sobą osadnicy posługują się przeważnie gwarą śląską, zwłaszcza w początkowych rozdziałach książki. Później w powieści ten śląski dialekt słabnie, no bo ksiądz i nauczyciel posługują się tylko językiem literackim, do polskich osad przenika coraz silniej angielski i hiszpański.

Kończąc te autorskie uwagi i usprawiedliwienia, trzeba uznać, że prawie w całości opisane zdarzenia i ludzie miały miejsce w historii osadnictwa amerykańskiego, zaistniały naprawdę i tylko większe uwypuklenie losów głównych bohaterów należy zapisać już na korzyść wybujałej fantazji autora. Tym przecież różni się historia od powieści historycznej, że ta druga, poza wartościami poznawczymi, musi silniej oddziaływać emocjonalnie na czytelnika.

POWRÓT Z WOJSKA

Obszerny wóz zaprzężony w cztery konie zatrzymał się przed siedzibą landrata w Strzelcach. Woźnica w wojskowym mundurze zwrócił się głośno do mężczyzn siedzących w głębi wozu nakrytego plandeką na rozstawionych pałąkach:

– Wysiadać, wy już w domu. Resztę drogi pójdziecie pieszo.

Kolejno spod nakrycia ukazywali się młodzi mężczyźni w cywilnych ubraniach i sprawnie zeskakiwali z wozu. Było ich sześciu, w tym samym wieku, z węzełkami w dłoniach. Ubrani jak typowi chłopi śląscy, chwilę rozglądali się po budynkach wzdłuż rynku, pragnąc upewnić się, czy to aby na pewno ich docelowe miejsce.

– Toś nas szybko dowiózł do tych naszych Strzelec, Herr Unteroffizier Keller – z uznaniem pochwalił woźnicę Janek Moczygemba, najwyższy z mężczyzn w chłopskim ubraniu.

– Takie twoje, Janie, te Strzelce jak i moje. My wszyscy ino stąd – uzupełnił woźnica, Stanik Keller z Kielczy, który dosłużył się stopnia kaprala w pruskiej armii. – Wy zara dostaniecie się do waszych ojców, ja zaś w te koszary, hen pod Leipzig.

– Sameś wybrał taki fach, to nadal służ Prusakowi – odciął się Walenty Czerner, syn karczmarza z Toszka.

– Ty, szeregowy Walik, teraz pyskujesz, a w mundurze byłeś cichutki jak myszka – odpowiedział mu woźnica, kapral Keller pochodzący z terenu powiatu strzeleckiego. – Powrócisz do tej waszej gospody i będziesz ino chłopom okowitę pod nos podtykał. A przez wojsko kawał świata poznałeś i drugich kamratów.

– Nie pora nam się sprzeczać, ale ten pruski dryl nie dla mnie – przyznał Jan. – Niech ci się darzy, Keller, w ty armii, bo my musimy już zbierać się do naszych wsi. Nie zapominaj o nas i o tej swojej wsi.

– Befehl! – służbowo zameldował woźnica. – No to z Bogiem, kamraci!

Nie czekając na dalsze zaczepki kolegów z wojska, woźnica zaciął batem konie i energicznie ruszył spod budynku landrata. W galopie skierował wóz ku wąskiej uliczce, roztrącając przechodniów na skraj chodnika.

– Wyszło na to, że my są doma – westchnął Marcin Ploch z Ligoty. – A to jeszcze parę kilometrów przed nami.

– Trza nam się rozejrzeć za jakąś furmanką od naszych stron – poinformował Walenty.

– Może tyn żandarm co nam podpowie – zaproponował Moczygemba. – On ludzi pilnuje i o wszystkim wie. Nich by i pomógł wojakom.

Pruski żandarm pilnował porządku przed siedzibą landrata. Przechodził co rusz koło budynku, ale pasażerów wojskowej podwody bał się zaczepić. Poznani przez nas ex-wojacy podeszli więc ku żandarmowi i śmiało zapytali o jakiś transport.

– Wracamy z wojska, czy nie wiecie o jakichś furmankach w stronę Toszka? – pierwszy zagadnął Walenty.

– Może i do Ligoty by się coś znalazło? – dorzucił szybko Marcin.

Zaczepiony żandarm chwilę ich mierzył wzrokiem i szukał w myśli sposobu, jak ma się odnieść do ich śmiałych pytań. Widać stwierdził, że przecież jeszcze niedawno byli oni ludźmi w mundurach, co się liczyło u władz pruskich, więc spokojnym głosem zaczął informować ich.

– Kuriery i pocztyliony pojechali rano, a tera możecie ino iść na plac targowy za miastem i tam pewnie waszych znajomych jeszcze znajdziecie. To stąd kawałek tą uliczką – i wskazał im kierunek uliczki wychodzącej z rynku. – A gdyby co, powołajcie się na mnie…

– To się wie. A targowisko wiemy, gdzie się znajduje. Dziękujemy za radę – rzucił na odchodne Walenty i pierwszy ruszył we wskazanym kierunku.

Targ na przedmieściu Strzelec trwał jeszcze w najlepsze. Zima miała się ku końcowi i zjechało się sporo okolicznych chłopów ze sprzedażą wieprzków i cieląt, bo niektórym gospodarzom brakowało już zboża i kartofli na wykarmienie inwentarza. Przy okazji gospodynie pragnęły pozbyć się trochę drobiu, jaj i masła, a zakupić żeliwne i gliniane garnki, no i może jaką tkaninę na damski ubiór. Chłopi, którzy pozbyli się już przywiezionych świń i cieląt, krążyli między straganami rymarzy, kołodziejów, kowali, powroźników, ażeby dokupić brakujące zęby do bron, lemiesze do pługów, bat czy uzdę dla konia. Zawsze potrzebne też były w zagrodzie łańcuchy i powrozy. Przy tych targach chłopów z rzemieślnikami i Żydami, gwar i pokrzykiwania mieszały się z porykiwaniem i rżeniem zwierząt, a i czasem dawał się słyszeć rozdzierający wrzask „złapać złodzieja!”, bo Cyganie kręcili się bezczelnie między chłopskimi wozami i czekali na okazję, aby okraść roztargnionego chłopa czy gadatliwą babę.

W ten rozgardiasz handlujących wmieszali się nasi powracający z wojska mężczyźni i zaczęli poszukiwać między wozami znajomych chłopów z ich wsi bądź sąsiedniej. Pierwszemu udało się napotkać znajomego Moczygembie. Jan chwilę obserwował chłopa przebierającego w rozwieszonych postronkach, aż przekonał się, że to naprawdę jest Johan Dziuk z Płużnicy. Podszedł i zagadnął go, stając za nim.

– Cóż to, Johan, ludzi wieszać będziecie?

– A pewnie, bo niektórych to i bez żalu – odpowiedział Dziuk, odwracając się do zadającego pytanie. – To pewnie wy najmłodszy z Moczygembów? Co, już nie w wojsku, tylko na targu?

– Ponad dwa roki dla Prusaka, to chyba starczy – tłumaczył swój pobyt na targu Jan. – Przywieźli nas wojskową podwodą do Strzelec, mnie i pięciu moich kamratów z tego samego pułku dragonów. Teraz każdy z nas szuka sposobu, jakby tu dostać się do swojej wsi.

– No to wy jesteście już po kłopocie – stwierdził, uśmiechając się Dziuk. – Zabiorę was na moją furkę, a wy przy okazji postawicie mi kwaterkę gorzałki w karczmie waszego ojca i będzie kwita. Może tak być? A jak tam wasze imiono?

– Wołają na mnie Jan, a co do naszej umowy, to wypijemy gorzałkę ojcową przy pierwszym spotkaniu. A czy byście, w razie czego, nie zabrali jeszcze jednego syna karczmarza? Jest tu mój kamrat, Walik Czernerów z Toszka. Miałby potem z Płużnicy ledwie parę kilometrów.

– No, ale tym razem będzie to kosztować już flaszkę tej gorzałki – zakpił Dziuk. – Zaraz będziemy się zbierać na powrót, ino postronki dla bydła zakupię.

Odwrócił się Dziuk do powroźnika, żeby wreszcie wybrać parę postronków i stargować najniższą cenę. Tymczasem Jan z Walentym zaczęli żegnać się z pozostałymi kamratami, dla których jazda do Płużnicy byłaby całkiem nie po drodze. Zaczęli się umawiać na spotkanie tu w Strzelcach albo Toszku około świąt wielkanocnych, gdy nagle rozległ się w pobliżu przeraźliwy krzyk jakiejś kobiety:

– Ludzie, ratujcie, okradli!!! Olaboga, łapcie ich!

Mężczyźni powracający z wojska zareagowali błyskawicznie i solidarnie. Usłyszeli szybki tupot uciekających między wozami, a potem dostrzegli, że to biegnie dwóch mężczyzn w kapeluszach. I pewnie złodzieje uciekliby bezkarnie, bo chłopi widząc długie noże w ich rękach, woleli odsunąć się na bok, niż zagrodzić drogę uzbrojonym bandytom. Tylko nasi niedawni wojacy rzucili się na pomoc kobiecie. Czterech z nich wybiegło naprzeciw złodziejom uzbrojonym w noże, jak zwykle robili to Cyganie zdecydowani na wszystko.

Walenty pochwycił odruchowo jakiś drąg z chłopskiego wozu, Jan z Marcinem ściągnęli błyskawicznie powrozy ze straganu i ruszyli zgodnie na tych dwóch bandytów. Cyganie stanęli zdziwieni przed tą niespodziewaną przeszkodą i postanowili zmienić kierunek ucieczki. Już zamierzali biec w przeciwnym kierunku, gdy zza wozów ukazali się pozostali wojacy oraz żandarm z szablą i pistoletem w rękach. W tej sytuacji złodzieje zatrzymali się, nie wiedząc, co dalej robić. Niespodziewanie z tyłu otrzymali silny cios zadany drągiem. Była to robota Walentego. Cyganie zachwiali się po ciosie, a na ich plecy natychmiast zwalił się Jan z Marcinem. Przycisnęli ich do ziemi, wykręcili ręce do tyłu i zaczęli krępować powrozami.

Po chwili złodzieje stali potulnie przed żandarmem powiązani postronkami jak pokorne baranki i otoczeni przez naszych bohaterskich mężczyzn. Nadeszła też zapłakana kobiecina, żądająca zwrotu skradzionej gotówki. Żandarm schował szablę i rewolwer do pochwy, a zaczął rewidować skrępowanych złodziejaszków. Na ziemię poleciały noże, zwitki banknotów i dwa węzełki, prawdopodobnie też z gotówką. Kobieta natychmiast rozpoznała swój węzełek w niebieską kratkę.

– To moje pieniądze, o święty Antoni, dziękuję ci za nie! – zawołała, schylając się po węzełek leżący na ziemi obok nóg żandarma.

– Wy, kobito, nie Antoniemu dziękujcie, ino tym śwarnym chłopom, co Cyganów zdybali – upomniał się nieco oszołomiony wydarzeniem Johan Dziuk.

Brawurowa akcja byłych żołnierzy długo jeszcze była komentowana przez chłopów i handlarzy na targu. Cyganie powędrowali do aresztu, żandarm zebrał resztę pieniędzy i drugi węzełek odebrany złodziejom, ogłaszając, aby poszkodowani zgłosili się na posterunek.

– A kto zwróci mi moje postronki – upomniał się powroźnik zza straganu.

– Znajdziecie je na posterunku, ino doprowadzę tych ptaszków do aresztu – oznajmił żandarm, popychając przed sobą powiązanych Cyganów.

Ex-żołnierze uradowani akcją wypili po kubku chłopskiej okowity ofiarowanej im przez wdzięcznych gospodarzy ze wsi, z której pochodziła okradziona niewiasta. Potem serdecznie pożegnali się i udali w dwóch grupach w przeciwnych kierunkach. Jeszcze przed odejściem któryś z tutejszych rzemieślników ostrzegł ich, aby przez jakiś czas pilnowali się przed ewentualną zemstą pozostałych Cyganów, którzy pewnie ukryli się gdzieś w pobliżu, widząc, w jakich opałach znaleźli się ich kamraci.

Wóz Dziuka wolno wytoczył się poza rogatki Strzelec na drogę prowadzącą w kierunku Toszka. Mieli do pokonania dobre dziesięć kilometrów, żeby dotrzeć do Płużnicy. Młody Edmund Dziuk wyraźnie przyspieszył jazdę po wyboistym trakcie, pragnąc uniknąć deszczu, który od czasu do czasu obficie żegnał kończącą się zimę. Końmi wprawnie kierował siedemnastoletni Edmund, mając obok na siedzeniu Walentego, który nadal wypatrywał, czy aby nie trafi mu się po drodze jakaś furmanka do samego Toszka. Za nimi siedział Jan, Johan oraz urodziwa Maryna Dziukówna. Jan zaraz zaczął wypytywać Dziuka o sytuację w Płużnicy, ale kątem oka uparcie wpatrywał się w milczącą Marynę.

– …co tam dużo mówić, bieda nastała sroga w chłopskich chatach, a ratunku znikąd – opisywał wylewnie Dziuk sytuację śląskich gospodarstw. – Przez ostatnie lata jak nie deszcze, to susza, że też Pan Bóg nie ma zmiłowania nad nami. A tu jeszcze Prusak gnębi podatkami, w urzędach każe gadać ino po germańsku, najlepszych synów zabiera w rekruta, o czym wy najlepiej mogliście się przekonać. I co tu dalej opowiadać…

– A co tam teraz w mojej familii, co u ojców? – dopytywał się Jan.

– Co miałoby być. Gospodarze, z ty udręki, zachodzą do karczmy waszego ojca i Frantza, piją i narzekają. Bo to u każdego kupa dziecisków, zimi mało, rok po roku nieurodzaj. Najgorszy mają ci bezrolni, bo roboty tu nie uświadczysz i gdzie nam szukać ratunku?

– Nasz farosz radzili, co jedyn ma być bratem dla drugiego w tej bidzie – niespodziewanie wtrąciła się do rozmowy Maryna i zarumieniła się, widząc zdziwione miny mężczyzn.

– My tam w pruskim wojsku nic nie wiemy, co u was się działo – podjął nowy temat Jan po dłuższym milczeniu. – Tam wszyscy rządzili ino po niemiecku, tej ich gazety nie dało się czytać, bo człek zmęczony po manewrach, to i listu nie miał sił napisać…

– Eee, jak byście mieli jaką młódkę we wsi, to listy by pewnie były, co nie? – niby żartem zapytał Johan.

– To prawdę mówicie. Ale mnie młokosem zaciągnęli do wojska, to i czasu nie było wypatrzeć jakąś pannę. No, teraz wszystko przede mną – tłumaczył się młody Moczygemba. – Może i szukać daleko nie trzeba, jak tu widzę taką piękną waszą cerę. Maryś, prawda, dali ci na imiono? – tym razem już bezpośrednio zwrócił się Jan do Dziukówny.

Dziewczę spłoniło się natychmiast i nie wiedziało, co odpowiedzieć. Z tej opresji wyratował ją ojciec.

– No my wszyscy ino Maryna mówimy i już. Po urzędowymu musi być Maria. Robotna ci ona, w chórze śpiewa, ale kawaliry, powiado, jej jeszcze nie w głowie.

– Jeszcze pewnie nie spotkała tego swojego? – wtrącił się Walenty, odwracając głowę. Widać przysłuchiwał się rozmowie Jana z Dziukami i włączył się nieproszony.

– Ty, Waluś, drogi ino pilnuj, byśmy nie zbłądzili – odciął się Jan.

Dalszą rozmowę przerwał padający deszcz. Zachmurzyło się i zaniosło na dłuższe padanie.

– Mundek, zacinaj konie, bo całkiem zmokniemy, nim w domu się znajdziemy – nakazał synowi Johan.

Edmundowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Pokrzykiwał i batem popędzał parę gniadoszy, że aż wóz znosiło po wyboistej drodze. W tym czasie Johan wygrzebał spod pakunków na wozie jakąś derkę i nakrył głowy Maryny i Jana. Pragnął choć tym sposobem uchronić ich przed zimnym deszczem. Oni zaś zaskoczeni niespodziewaną sytuacją siedzieli nieruchomo pod tym nakryciem. Jakiś czas wóz żwawo toczył się po pustym trakcie, aż w oddali ukazał się zarys kościelnej wieży.

– Już niedaleko. Widać płużnicki kościół – informował radośnie Edmund.

Ale nikt mu nie odpowiedział. Wszyscy siedzieli skuleni z zimna, oczekując rychłego końca podróży. Może tylko Jan z Maryną, nakryci końską derką, pragnęli, by ta podróż trwała jak najdłużej.

ZAPROSZENIE DO TEKSASU

Nie czekał długo młody Moczygemba z wizytą do Dziuków. To przypadkowe spotkanie Maryny i ich wspólną podróż pod końską derką w czasie deszczu uznał Jan za znak boży dla jego przyszłości. Panna mu się bardzo spodobała i tylko szukał okazji do następnego spotkania i bliższego poznania dziewczyny oraz jej rodziny. Na spotkanie z Johanem w karczmie nie miał co liczyć, bo Dziuk raczej nie przychodził na gorzałkę, zaś jeśli nawet widział dziewczynę na mszy w kościele, to ona zawsze była w kręgu innych dziewcząt, bardzo poważna i niereagująca na zaczepki tutejszych kawalerów.

Jan myślał, myślał i wpadł na prosty pomysł, żeby którejś niedzieli pod wieczór pójść samemu z gorzałką do domu Dziuków. Zabrał w tym celu ojcu flaszkę przedniej gorzałki i w odświętnym ubraniu popędził na koniec Płużnicy, gdzie znajdowało się gospodarstwo Dziuków. Mieszkali raczej skromnie, bo też do tych zamożnych gospodarzy Johan nie należał. Było parę mórg ziemi, trochę łąki, ale też siedem gęb do wyżywienia. Po żniwach, jak i po wykopkach niczego im nie brakowało, ale od wiosny, zwłaszcza na przednówku, musieli mocno zaciskać pasa, żeby przeżyć samemu i utrzymać w całości inwentarz. Ten jednak rok zapowiadał się im fatalnie, podobnie jak i innym gospodarzom we wsi.

Jan podszedł do furtki i zawahał się. Nie wiedział, czy aby psy uwiązane, bo przecież przychodził niezapowiedziany. Jeszcze nie dotknął furtki, jak już odezwał się pies w pobliżu stajni. Na szczęście był uwiązany. Jan uchylił furtkę i ruszył w stronę domu, gdy równocześnie w drzwiach ukazał się Johan. Był wyraźnie zaskoczony wizytą Jana, ale jak go rozpoznał, uśmiechnął się przyjaźnie.

– A kogoż to prowadzą nogi w nasze skromne progi – tradycyjnym porzekadłem powitał gościa.

– Na początek niech będzie pochwalony…

– Na wieki wieków – szybko zakończył Johan.

– A to widzicie przyszedłem wam podziękować za tę podwodę ze Strzelec i ma się rozumieć, że i gorzałka znalazła się na tę okazję.

– Ależ to wielki honor gościć was w moim domu, a gorzałka znalazłaby się i u mnie. Co ja tu się rozwodzę, proszę, do izby, będziemy rządzić i przepijać tej waszej gorzałki.

Widać w tym czasie już rozpoznali gościa pozostali domownicy, bo Maryna szybko skryła się w alkowie, a Tekla, żona Johana, zdążyła posprzątać ze stołu łuskany groch.

Jan wchodząc musiał się trochę pochylić, żeby nie zawadzić głową o futrynę; pozdrowił po chrześcijańsku domowników. Odpowiedziała mu tylko Tekla, bo pozostała dzieciarnia siedziała na ławie i nie wiedziała, jak ma się zachować.

– A to najmłodszy Moczygembów, Jan, co go wiozłem ze Strzelec, kiej z wojska powracał – tłumaczył Johan żonie. – Widzisz przyszedł nawet z gorzałką, podziękować, ma się rozumieć. Tekla, gdzie możemy się przysiąść i popróbować ty gorzałki Moczygembów.

– Tak mówisz, jakbyś nigdy nie zaglądał do karczmy i nie znał ich gorzałki. Myślę, że siądnijcie tu przy stole w kuchni, bo tu cieplej i wszystko pod ręką – zaproponowała Tekla.

Po tym zaproszeniu Jan zdecydował się odwinąć flaszkę z gorzałką i postawić ją na stole. Gospodyni błyskawicznie powróciła z drugiej izby niosąc czysty obrus, odstawiła butelkę i nakryła stół. Ponownie ustawiła butelkę na stole i dwa kieliszki.

– No siadajcie, a ja wam placka chyba ukroję, co go nasza Maryna upiekła – tłumaczyła się gospodyni. – Musicie zrozumieć, to jakby przednówek i z wędliną krucho.

– Ale zara będzie Wielkanoc, to i wieprzka się zabije – usprawiedliwił się Johan.

Jan nie czekając na placek, ujął butelkę i zaczął nalewać do kieliszków.

– Gospodyni, dajcie i kieliszek dla was – grzecznie poprosił Jan, gdy wtem ukazała się Maryna, powracająca z alkowy po przebraniu w bardziej odświętny strój. – Toż widzę, że i czwarty kieliszek potrzebny.

Okazało się, że ze stajni powrócił Edmund i jemu też trzeba było podać kieliszek. Starsi więc usiedli przy stole, młodsze dzieci na łóżku ustawionym w rogu kuchni, jak zwykle ciekawe, o czym to będą rozmawiać rodzice z gościem.

– No, trunek przedni – pochwalił Johan, po wypiciu zagryzając plackiem. – Gdybym wiedział, jakich to panów będę wiózł ze Strzelec, to i wóz bym wtedy solidnie wymościł.

– Przecie wy na targ wieprze pewnie wieźliście? – zagadnął Jan.

– Wieprze, ale i krowę za wozem, Maryna zaś kury i jajka… – wyliczał gospodarz.

– I wszystko my szybko przedali. Przyszoł taki Żyd i… – włączył się do rozmowy Edmund.

– Co ty tam, synu, wiesz? Tyś ino kuni pilnował – osadził go ojciec. – A przedać było trzeba, bo nie było już i czym karmić. Da Bóg, to urosną inne, byleby pogoda była znośna.

– Kiej tak rzekliście, to jeszcze po jednym wypijemy, żeby była pogoda – zaproponował Jan i ujął butelkę.

Chwycili zgodnie napełnione kieliszki i wypili duszkiem. Twarze im się wyraźnie rozpogodziły i wszyscy zapomnieli o niepogodzie czy zapowiadających się nieurodzajach. Rozmowa potoczyła się teraz na temat zbliżających się świąt, Jan opowiadał im również, co ciekawego widział w Niemczech podczas służby koło ichniego Leipziga. Zajęci rozmową i trunkiem nie zauważyli, jak zbliżył się wieczór.

– To ja już pójdę obaczyć, co tam z naszymi kurami – niespodziewanie rozmowę przerwała Maryna, wstając od stołu.

– Jak byście nie byli przeciwni, to i ja bym z wami zajrzał choćby i do tego kurnika – nagle śmiało przygadał się Jan i też uniósł się z ławy.

Zapanowała chwilowa konsternacja po takiej deklaracji gościa. Maryna też nie wiedziała, co dalej czynić, rodzice zaś pytającym wzrokiem spojrzeli na siebie. Wreszcie pierwszy głos zabrał Johan.

– Kiej takie wasze życzenie, to weź z sobą Maryś pana Jana. Niech obejrzy, czym ty się w gospodarstwie zajmujesz.

Kiedy młodzi wyszli z domu na podwórko, rodzice spojrzeli za nimi przez okno i wymownie uśmiechnęli się.

– Ty, Johan, jemu pewnie nie na tych kurach zależało, co na naszej Marysi – spostrzegła Tekla i przeniosła wzrok na męża.

– Pewnie tak. Ona mu od samego początku wpadła w oko. Przecie z niej krasawica, jakiej drugiej we wsi nie znajdziesz – pochwalił się Dziuk.

– Ale czy stary Leopold wyda syna za bidniejszą od nich? – nagle włączył się do rozmowy Edmund, wyraźnie ośmielony wypitym trunkiem.

– A ty co tu masz do powiedzenia, młokosie? – osadził go ojciec. – Moczygemby mają karczmę, młyn i sporo zimi, ale i dziesiątkę dziecisków. Kiej każdemu dasz, co mu się należy, to też będzie tego niewiele.

– Ty wiedz, Johan, co uni mają księdza w rodzie, a takich bida nie sięgnie – dopowiedziała Tekla i ponownie spojrzała przez okno. Na podwórzu nie było już Maryny z Janem.

– Tyn ich ksiądz kajś daleko w świecie. Teraz ponoć w Hameryce – stwierdził Johan.

Tymczasem wewnątrz kurnika było już szaro. Maryna wodziła wzrokiem po rządach siedzących kur i pewnie je sprawdzała, czy są wszystkie. Potem spojrzała w kącik, gdzie gnieździły się kaczki.

– Jakoś nic nam nie zginęło – stwierdziła po chwili Maryna. – Jajka zaś by trzeba zebrać przed nocą.

Udała się do pustych gniazd i wyciągała zniesione w ciągu dnia jajka. Nie mogła pomieścić ich w ręku, więc odezwała się do Jana:

– Pomożecie, panie Janku, bo coś ich sporo dzisiaj zniosły?

– Bardzo chętnie, panno Marysiu – zadeklarował się Jan i zaczął przejmować jajka z rąk dziewczyny. – A tak nie byłoby prościej mówić sobie po imieniu? Mnie jest Jan, a mówią Janek, a wy co na to?

– Moje imiono Maria, a mówią różnie: raz Maryna, innym razem Marysia.

– To wy dla mnie będziecie ino Marysia. Chciałem wam powiedzieć, co ja mówię, chciałem ci, Maryś, powiedzieć, że bardzo cię polubiłem od pierwszego wejrzenia i to chciałem rzec idąc z tobą do kurnika.

– No miejsce wybraliście na zwierzenia nieszczególne, panie Janie. No, niech będzie Janku, kiej takie wasze życzenie. Wy dopiero co po dwóch latach powróciliście doma i niejedną pannę sobie oglądniecie – coraz śmielej rozgadywała się Maryna, trzymając w ręku jajka.

– Widzisz, Maryś, będzie, co Bóg da. Ciebie pierwszą ujrzałem po przyjściu z wojska i wciąż noszę w sobie twój obraz. Jeśli więc nie pogardzisz moim towarzystwem, to chciałbym cię czasami odwiedzić, porozmawiać…

– Ale co na to ludzie powiedzą we wsi? – nagle zafrasowała się Maryna.

Nadeszła wiosna, niestety bardzo sucha i chłodna, tak że w czasie wielkanocnych świąt ludzie pozakładali zimowe okrycia. O sadzeniu ziemniaków nie było mowy, krowy nadal stały w oborach, bo łąki nie chciały się zazielenić. Zapowiedź kolejnych nieurodzajów była stałym tematem rozmów rolników po wyjściu z kościoła lub podczas spotkania w karczmie. Jan, jak wcześniej umówili się, zjawił się na spotkanie z kamratami w karczmie Czernerów w Toszku. Był to drugi dzień świąt, powszechnie uznawany za dyngus, więc i ludzi w karczmie było sporo. Walenty zabrał kolegów z wojska do kuchni, postawił flaszkę gorzałki, przyniósł świątecznej szynki i kiełbasy, no i zaczęła się kawalerska biesiada. Jak przepili po jednym i drugim kieliszku, wywiązała się ożywiona rozmowa.

– Waluś, ty przy ojcu to widać masz życie? – zaczął pierwszy Marcin z Ligoty, zajadając się kiełbasą. – My nawet w święta mięsa nie widzimy. Bida aż piszczy…

– To jedz, kamracie, do woli. Nie myśl jednak, że tak zawsze u mnie, jak dziś – uspokoił go Walenty. – Mój stary już sobie upatrzył następcę do karczmy, a ja mam, co rychlej, poszukać sobie innego zajęcia.

– Bracie, a gdzie ty najdziesz tera jakąś robotę? – wtrącił się Antoni z Kielczy. – Tu nawet te Niemce szukają jej daleko na Zachodzie.

– To prawda. Ja byłem w Strzelcach, ale inni nawet w Opolu i z kwitkiem wrócili, bo nikt nie chciał dać im roboty jakiej – pożalił się August, pochodzący z Jemielnicy.

– To co robić? – zapytał Marcin.

– Tera ino wypić gorzałki na te smutki – zaproponował następną kolejkę Walenty. – I chyba trzymać się kupy. Przecie w wojsku tyż trzymaliśmy się razem, my śląskie pieruny.

– Wiemy, gdzie kto z nas mieszka, to w razie czego możemy się skrzyknąć – poradził Jan. – Ja mam brata, co je księdzem i bywa wciąż we świecie, to do niego napiszę, może on co poradzi, pomoże.

– Mój ujek znowu jest w Breslau, co kiedyś Wrocławiem było. On też tam od lat pracuje i może by co pomógł – pochwalił się Antoni.

– Z tego widać, co w tych naszych stronach długo miejsca nie zagrzejemy – stwierdził August – trzeba nam w świat uchodzić, jak tym bezrolnym sługom.

Nie zdążył Jan napisać listu do brata w Ameryce, gdy jeszcze w marcu nadszedł list od ojca Leopolda z Teksasu. Pisał do rodziców, ale z prośbą o poinformowanie o nowych możliwościach również braci, krewnych i ludzi we wsi. Wieczorem zeszli się więc wszyscy domownicy karczmarza i parokrotnie czytali list, a potem omawiali wiadomości od Leopolda, co też one dla nich miały oznaczać.

– To nasz Poldek w jakimś raju się znalazł, kiej tam ciepło przez rok cały i zimi, ile zechcesz, prawie za bezcen – swoje zdanie pierwszy wypowiedział Frantz, najstarszy z synów Moczygemby, upatrywany na sukcesora rodzinnego majątku. Na razie prowadził ojcowski młyn i obrabiał ziemię otrzymaną od teściów, Wentzów z Płużnicy.

– Te wiadomości są dla tych, co zimi nie mają, ino pieniądze – zauważył Józef, gospodarujący na ziemi teściów i częściowo dokupionej po spłaceniu go przez ojca.

– Tylko czemu Poldek pisze niby do nas, a chce żeby całą wieś o tym uwiadomić? – zastanawiał się karczmarz Leopold.

– Jo tak myśla, co ty zimi tam w bród i nasz Poldek chce mieć przy sobie swojaków – wydedukował syn Antoni, trzymając list w ręce.

– No tak, tylko jak przenieść nasze gospodarstwa tam za ocean, kiej to tak daleko – zafrasował się Frantz.

– Jak to? Przecie Poldek pisze, co je trza pierwej przedać i przyjechać z całą familiją – odpowiedział bratu August.

– Przecie tam wszystko kupisz, kiej już będziesz mioł te talary, ino trza zabrać rzeczy najpotrzebniejsze i może jakieś pługi, brony, no tym czym pracuje się w polu. Jo to tak rozumuje – uznał Jan, spokojnie przysłuchujący się rozmowie starszych braci.

– Poldek pisze, co w kolejnym liście jeszcze dokładniej nam dopowie, co i jak – roztropnie zauważyła matka, Ewa z domu Krawiec, pochodząca ze wsi Ligota, rodzicielka dziesięciorga dzieci. – Rzecz w tym, co trzeba ludziom rozgłosić o tym, co syn nasz pragnie im przekazać te dobre wieści. Niechby i oni skorzystali.

– Dobrze, matko, mówicie – przyznał Józef. – Musi być w tym prowda, kiej tam od dawna Niemce jadą i mieszkają. Niemiec przecie ostrożny je i na niepewne nie pojedzie.

– Dobrze. Tak i my zrobimy: jo będę rozgłaszał w karczmie razem z Frantzem, ty zaś, Józefie, pójdziesz do naszego farorza, niech i un list przeczyto, to może co z ambony parafianom rozgłosi – zadecydował ojciec, wstając od stołu. – Późno się zrobiło, to i spać iść trzeba.

– To prawie noc, ale czy człowiek tera tak spokojnie zaśnie? – napomknął Antoni.

Następnym dniem była niedziela. Jan nie mógł się skupić na modlitwie, bo cały czas w kościele wypatrywał Johana Dziuka i Maryny. Pragnął jak najspieszniej podzielić się z nimi wiadomościami zawartymi w liście brata z Ameryki. Maryna swoją urodą całkiem zawróciła mu w głowie i tylko szukał okazji, jak zbliżyć się do niej, a nie być odtrąconym przez swoje natręctwo. Dziewczyna była dumna i nie pragnęła, by ją nosić po wsi na językach.

Kiedy więc tylko msza się skończyła, Jan był pierwszym z parafian przed kościołem, oczekującym na pojawienie się Maryny bądź jej ojca.

– Mam z wami cosik okropnie ważnego do powiedzenia – zagadnął Jan, podchodząc do Johana, który wychodząc z kościoła już się zabierał do zrobienia skręta.

– Kiej tak, to mówcie, Janie – przyzwolił Johan, zajęty papierosem.

– To dłuższa sprawa i bardziej na osobności. Ważna i dla innych ludzi, ale wy będziecie wiedzieć pierwsi – zachęcał do spotkania Jan.

– Dobrze. W takim razie zaglądnijcie po obiedzie do nas, to się rozmówimy na spokojnie. Tym razem to ja gorzałkę postawię – zaproponował Dziuk. – Pewnie i Marysia z was się ucieszy…

Te ostatnie słowa Johana mile połechtały Jana. Domyślił się, że musieli coś w domu u Dziuków rozmawiać o jego nieśmiałych umizgach do Maryny. Pewnie domyślili się, skąd te nagłe atencje młodego Moczygemby względem ich niezbyt zamożnej rodziny.

Wczesnym popołudniem popędził jak na skrzydłach Jan na koniec wsi. Nie dał się wciągnąć nikomu w rozmowę, gdy przechodził przez wieś i czasem ktoś go pozdrowił i nawet chciał zagadnąć. Śmiało wkroczył na podwórze i naprzeciw wyszła mu Maryna. Zagadała go z uśmiechem na twarzy:

– Co ty, Janku, jakieś schadzki z ojcem czynisz, a o mnie całkiem zapominasz.

– Z tobą, Maryś, mógłbym spotykać się nawet każdego dnia, ale tym razem mam sprawę bardziej dla waszego ojca.

– W takim razie wchodź i z ojcem rządź. Ja poczekam.

Widać Dziukowie byli przygotowani na przyjście Jana, bo stół był nakryty obrusem, a na półmisku leżało sporo kruchych ciastek, zapewne wypieku zmyślnej Maryny. Po powitaniach mężczyźni zaraz usiedli przy stole i Johan zapytał:

– Z czym pan Jan tym razem przychodzi, bo my wszyscy tu was wypatrujemy niecierpliwie. Trunek będzie potem.

– To i dobrze, bo rzecz trzeba rozważyć po trzeźwemu. Przechodzę tedy do sprawy, która mnie do was przywiodła. Otóż, nie dalej jak wczoraj, cała nasza familija rozważała to, co napisał mój brat Poldek z Hameryki. Un tam je księdzem w takim Teksasie, już cheba będzie ze dwa roki, i chce tera sprowadzić tam naszych ludzi. Zimi tam ile zechcesz, ona jest tania i dobra do upraw. Ponoć już dużo Niemców tam się osiedliło i są tera bogaczami. Poldek pisze, coby nasi ludzie się skrzyknęli i zechcieli pojechać do tego Teksasu, a un już się wszystkim zajmie…

– To jak, naszą ojcowiznę momy ostawić i tam zacząć nowe życie? – zapytał Johan.

– Nie tak od razu. Te wiadomości zara będą znali wszystkie ludzie z naszej wsi, a może i parafii. Ojce rozpowiedzą w gospodzie, a może i ksiądz co z ambony dopowie. Tak prosi w liście Poldek, bo mu strasznie zależy na swoich ludziach, by przyjechali tam katoliki i Poloki. A ciepło ci tam jest przez rok cały, że nawet łachów wiela nie trzeba, zimy prawie nie uświadczysz…

– Mówicie Janie, jakby to raj był jaki. Czy aby to prowda?

– To pisze nie tylko nasz brat, ale Poldek jest księdzem. On franciszkanin i tam kieruje innymi zakonnikami, w tym Teksasie. To wszystko musi być prowda! On objeździł koniem spory szmat ty zimi na takimi rzykami i upatrzył je dlo nos. Tylko to okrutnie daleko. Trzeba by jechać koleją żelazną, statkiem płynąć i jeszcze potem furmankami. Chorzy i starzy mogą tego nie zdzierżyć, dla małych dziecisków to też będzie mordęga…

– Jednak potem człowiek żyłby tam, jak pan na swoim – zachwycił się zasłuchany Edmund.

– Niebawem Poldek ma znów napisać dokładnie, co i jak. Tera zaś ludziska mają się zastanowić, każdy ze swoją familią, czy jechać i jakie przygotowania poczynić.

– To je sprawa na całe życie. Powrotu pewnie już nie będzie – zauważyła Tekla.

– Macie rację. Ja jednak pewnie długo nie będę się zastanawiał i do brata pojadę. Tydzień temu my kamraci z wojska spotkali się w Toszku, u tego Walentego Czernera i wszyscy uznali, co tu roboty się dlo nos nie najdzie. Wielu próbowało i z kwitkiem wrócili. Ziemi też wiele nie ma, a tu jeszcze Prusak z podatkami. Młodym nie ma co czekać, bo bedze u nos tylko gorzej i gorzej.

– No to żeście wieści przynieśli, nie ma co – podsumował rozmowę Johan. – Będziemy myśleć, ale tymczasem przepijemy trochę ty moi gorzałki. Może i w głowie się człowiekowi barzy rozjaśni.

– A pamintocie, kiej ze trzy roki nazad nasz Poldek mioł msze i kazanie w naszym kościele – przypomniał Jan, gdy Johan powrócił z gorzałką.

– Oj, jak ludziska płakali, co nasz ziomek tak piknie godoł. To prawda! – przyznał Johan.

– No sami widzicie, czy taki człek mógłby swoich braci i ziomków na niepewne wyprowadzić gdzieś w nieznane? – zapytał retorycznie Jan i rozejrzał się po twarzach zgromadzonych przy stole Dziuków.

Było jeszcze całkiem jasno, jak Jan zbierał się do domu. Maryna narzuciła chustę na ramiona, bo na dworze było zimno, i wyszła do furtki razem z Janem. Czuło się, że pragnie porozmawiać z gościem przed rozstaniem.

– Nie chciałam przy moich ojcach pytać ciebie, ale powiedz mi, Janku, czy ty poważnie zamyślasz powędrować do Hameryki? – zadała mu nurtujące pytanie.

– Tak Maryś, to jedyny ratunek dla takich ludzi jak ja… no i przecież ty – wyjaśniał Jan, głęboko spoglądając w jej oczy. – To wielka nadzieja dla młodych, co swej ziemi nie mają, a mają zdrowe ręce i są robotni.

– No niby tak, ale co z ojcami, z młodszymi dziećmi i jak to wszystko na drogę ułożyć? Nie potrafię tego objąć i zrozumieć – żaliła się.

– Widzisz, już po pierwszym spotkaniu w naszej familii zrozumiałem, że wybiera się do nowego światu paru moich braci. Oni pożynieni i niby na swoim, a jednak tam ma być lepsze życie. Zresztą z bliskimi zawsze raźniej i w gromadzie. Tak może być i u was. Maryś, przecie twoi ojcowie jeszcze silni i mogliby pociągnąć razem z dzieciskami. Bo co tu was i innych czeka? Nieurodzaje, brak roboty, Niemiec się panoszy i na tym spłachetku zimi człek się nie wyżywi. Zaraz zrobi się głośno we wsi o ty Hameryce i zobaczysz, ilu będzie chętnych. Popatrz, jakie te Niemce ostrożne, wyrachowane, a pojechało już ich tylu do Hameryki, a my co? Nasz Poldek nie oszukałby swojaka, on tam czeka i pomoże nam. Maryś, to dla nas wielka nadzieja, dla ciebie i dla mnie, tak od serca ci powiem – zakończył niespodziewanym wyznaniem.

– Janku, to prawie oświadczyny, coś tu tera rzekł. Czy to aby nie za szybko?

– Ja tera po nocach spać nie mogę, bo ciebie widzę wciąż przed oczami, a tu teraz jeszcze ta Hameryka. Boże, dopomóż mnie nieszczęsnemu!

Zamilkli na chwilę, bo właściwie tak dużo zdążyli sobie powiedzieć. Teraz trzeba to wszystko na własny sposób ułożyć, bo tyle tu nagle niespodziewanych wiadomości spadło na tych młodych ludzi, no i przecież na ich rodziny, na wieś całą. Pierwsza Maryna otrząsnęła się z tego chwilowego zamyślenia i nic nie mówiąc, przechyliła się przez furtkę i pocałowała w usta zaskoczonego Jana. Potem energicznie odwróciła się i pobiegła do domu.

Stał jeszcze chwilę oszołomiony Jan przy furtce. Wreszcie uśmiechnął się sam do siebie, spojrzał na domostwo Dziuków i zawrócił w stronę kościoła, w pobliżu którego znajdowała się karczma i zagroda Moczygembów.

PRZYGOTOWANIA DO PODRÓŻY

– No to dajcie jeszcze kwaterkę, kiedy takie dobre wieści słyszę – odezwał się Mikołaj Opiela, opierając o szynkwas.

Staremu karczmarzowi Moczygembie nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Odmierzał wprawnie gorzałkę i jednocześnie komentował niedawno odczytany w karczmie list od syna zza oceanu.

– To i wy byście byli chętni na tą peregrynację do Hameryki? Moje syny też o tym myślą, bo tu wciąż ino gorzej pod Niemcem, a tam prawie raj, jak pisze mój Poldek… Ziemi wiela chcesz i prawie za darmo, wciąż ciepło, to i łachów wiela nie trzeba… Zresztą spieszyć się nie musicie, pierwej nadejdzie wiosna, potem lato i żniwa, jesienią wykopki się skończą i dopiero wtedy pociągnąć razem w gromadzie, coby raźniej było między swojakami. O sprzedaży chałupy i zimi pomyślcie, co i jak. Może je nawet komu z familii przedocie…

Chciał jeszcze doradzić ziomkowi, ale Opiela już z kwaterką zawrócił ku gospodarzom siedzącym przy długim stole. Tymczasem przy szynkwasie znaleźli się kolejni gospodarze z Płużnicy. Może bardziej żądni nowych wiadomości aniżeli gorzałki. Gwar w karczmie panował okropny, bo wiadomość o ważnym liście z Teksasu od ojca Leopolda rozniosła się wnet po całej wsi i każdy z gospodarzy pragnął wywiedzieć się, czy i dla niego zapowiadała się może zmiana na lepsze. Obsiedli stoły, pili gorzałkę i głośno wypowiadali swoje wątpliwości bądź nadzieje na to zaproszenie, żeby jechać do Ameryki, i to bez ograniczeń co do liczby i zamożności poszczególnych gospodarzy. Według zapewnień ich rodaka, a przecież osoby duchownej, tam w Teksasie każdy może stać się szybko szczęśliwym bogaczem.

– Kiej nasz Poldek tak pisze, to musi być prowda – zapewniał Józef Moczygemba przysłuchujących się gospodarzy. – Po co miałby braci oszukiwać? Zara idę doma i z moją kobitą będziem dalej rządzić względem tej Hameryki. Pewnie i bracia moi tyż tak zamyślają.

– Ja tam jeszcze naszego księdza bym się poradził, bo tam może same pogany i nom żyć nie dadzą – zastanawiał się Alojzy Rzepa.

– A tu niedługo wykończą nas Prusaki jak nic. Na co czekać. Rekruta ino biorą i podatki srogie – zauważył Mateusz Urbańczyk, któremu niedawno zabrali syna do wojska i poznał na własnej skórze, co oznacza pruska bezwzględność. – Jak ni mioł jakiś chłop z Ligoty z czego podatku zapłacić, to mu zabrali pierzyny i obraz świnty ze ściany. Takie z nich psubraty.

– Każą godać ino po germańsku, bo inaczy żandarm nie rozumie – żalił się Opiela.

– To prawda, Niemiec wszyndzie się panoszy, w szkole tyż ino po niemiecku – to i może lżej będzie człowiekowi stąd wyjeżdżać – dodał Józef, jeden z braci Moczygembów.

– To pewnie ojca tyż zabierzecie, coby tam w tej Hameryce karczmę otworzył – zakpił stary Snoga.

– Wy, Feliks, naszym ojcom dajcie pokój – zareagował Józef, syn karczmarza. – Tam ino młodym zda się jechać. Stary tego trudu może nie wytrzymać. Tak nam Poldek w liście radzi.

– Mądrze rządzisz, Józek – pochwalił go Snoga. – Tyś już trocha świata widział w ty Prusiech i po germańsku srogo rządzisz.

– Przecie i coraz mniej na tych naszych polach rośnie. Wiosna na całego, a deszczu jak ni ma, tak ni ma. Zboża poschną, trawę słonko wypali, to i bydlątkom nie będzie co futrować – zamartwiał się Rzepa.

– Z kartofli tyż nic pewnie nie będzie przy takiej suszy. Trzeba nam się stąd wynosić, kiej tako okazyjo, i gdzieś w świecie szukać lepszego życia – zawyrokował Mateusz Urbańczyk.

– Nie tak szybko, bo może ino sam diabeł się z tego ucieszyć – powstrzymał ich starszy z braci Moczygembów. – Czekamy na drugi list od naszego Poldka, coby dokładnie nom pedzioł, wiela ty zimi dają, kaj tam dojechać, kto nom w drodze dopomoże… To ogromnie sroga ta peregrynacjo i trza nam wiele jeszcze się wywiedzieć, z familijo i sąsiadami porządzić…

– A przecz i Prusoki tyż do tej Hameryki garną się srogo – zauważył Michał Kowalik – to widać tam musi być wszystkim lepi niżeli na Śląsku naszym.

– Oni tyż, te Nimce, za wiela ty zimi nie mają, a jak dyszcz jesienią leje, to i im kartofle gniją – wydedukował Peter Wajs.

– A tam ino słuńce i gorko, to nawet dzieci się lepi chowają – zauważył młody Johan Labus.

– A i tych łachów człowiek nie będzie tyle potrzebował – dorzucił Snoga.

– Kiej tak godocie, to tero możemy ino wypić i doma pójść, z kobitą porządzić wedle tej Hameryki – podsumował Opiela, ujmując cynowy kubek z gorzałką.

– Pewnie już tu nic wincy nie uradzimy – stwierdził Rzepa unosząc się zza stołu.

Pomimo późnej pory przed karczmą nadal jeszcze stali ludzie. Prawie sama młodzież, w tym wielu parobków, co u bogatszych gospodarzy znaleźli zatrudnienie. Ich nie było stać na zakup gorzałki, a i gospodarze nie chcieli ich widzieć przy stole. Z biednymi i młokosami nikt się specjalnie nie liczył. Partnerem gospodarzy do rozmów i gorzałki stawało się dopiero po wojsku. Przyszli jednak i młodsi pod karczmę, by się wywiedzieć więcej szczegółów względem tego zaproszenia na wyjazd do Ameryki. Tutaj nie mieli na co liczyć, a tam podobno czekali na nowych osadników, obojętnie gospodarz to czy sługa.

– Mój Snoga kiej posłyszał o tej Hameryce, to pirwszy pognał do karczmy – mówił Władek Matus, posługujący od roku w gospodarstwie Snogi za jadło, kąt i jaki taki łach. – Wyjedzie mój gospodarz, to co ja mam robić?

– Wyjedzie, to zimie ci ostawi – zakpił Bartek Miazga, wysługujący się u innego z płużnickich gospodarzy.

– Ty Matusowi nie dokuczaj, tylko lepi powiedz coś mądrego – osadził go Mundek Dziuków. – Pierwej jechać powinni młodzi i ci, co ziemie już potracili, a tera szukają roboty na cudzym.

– A skąd wziąć te dukaty na te podróż i zakup ziemi? – zastanawiał się Marcin Kowalików.

– Z tym gorzej, bo i przedać ni ma co – zauważył Matus. – Może i tam w tej Hameryce są jakie Żydy, to i zborgują tego dulara za odrobek?

– Trza by nam znaleźć pierwej tukej takiego, co by człowiekowi skredytował… – zastanawiał się Bartek.

– Najlepiej, to szybko ożenić się z bogatą dziołchą i po kłopocie – doradził Mundek.

– Ni ma takiego gospodarza, co by dziołchę wydał za gołodupca – stwierdził Bartek i wszyscy głośno zaśmiali się.

– Ja tam posłyszałem, kiej byłem na jarmarku z gospodarzem w Koźlu, co taki agent, niby rządowy, wszytkim kieruje – pochwalił się Matus. – To z nim trza nam się zmówić.

– To może być i prowda, bo te Prusoki są łase na naszą zimie, to i by za darmo całą wieś za ocean wysłali – sprytnie zauważył Mundek Dziuków.

– No my zimi ni momy, to i stracić ni ma co. Rynce nasze robotne, to i w tym nowym świecie człek miołby może jakieś poważanie – wydedukował Bartek.

– Jo myśla, co już gorzy kaj tukej być nie może – zawyrokował młody Kowalik.

Jan po wyjściu gospodarzy z karczmy spojrzał ino na ojcowską zagrodę i widząc, że jeszcze w niektórych oknach tliło się światło, tym prędzej popędził w głąb wsi. Po powrocie z wojska nie miał wiele co do roboty, bo ojciec nie dopuszczał go do pomocy w karczmie czy młynie, bo tu najczęściej Frantz przebywał. W gospodarstwie wszystkim też on się zajmował, a starsi bracia, Józef, Antoni i August, nie byli brani pod uwagę jako następcy na ojcowiźnie, bo wcześniej pożenili się, mieli dzieci, Józef nawet pięcioro. Stary Leopold samotnie usługiwał w karczmie, synowie pracowali na roli, trochę na ojcowiźnie, trochę po ożenku u teściów. Zamyślali też i o jakimś sklepie, o którym rodzina Moczygembów marzyła od dawna. Z mężczyzn był dawniej w domu jeszcze Leopold, który jednak czując boskie powołanie, gospodarką czy karczmą nie interesował się, szybko się wyniósł na nauki do Rzymu i Monachium, w rezultacie został ojcem u franciszkanów. Były jeszcze najmłodsze Moczygembówny, z których Hanka miała niebawem pójść za któregoś z tutejszych gospodarzy i nadal być blisko rodziców.

Namawiała od pewnego czasu matka usilnie Jana do poszukania jakiegoś zajęcia w pobliskim Toszku, Strzelcach czy Koźlu, ale za każdym razem powracał Jan nie znajdując pracy, ino spotykając kamratów z wojska skorych do wypitki. Zresztą nie palił się bardzo do opuszczania rodzinnej wioski, od kiedy znalazł i polubił Marynę Dziuków zamieszkałą z rodzicami na końcu wsi. Do niej też teraz, pomimo późnej pory, postanowił czym prędzej się udać i podzielić zasłyszanymi wiadomościami z karczmy i wzbudzonymi nadziejami wśród płużnickich gospodarzy. Pora nieco spóźniona, ale też wiadomości i perspektywa zobaczenia Maryny nie kazały mu czekać do następnego dnia. Przyśpieszył kroku i niebawem znalazł się obok zagrody Dziuków. Ucieszył się, widząc jeszcze światło w oknie i śmiało uchylił furtkę. Pies uwiązany na łańcuchu zaszczekał gwałtownie. Jan podszedł pod drzwi, lecz nim zdążył nacisnąć klamkę, ukazała się w nich Maryna. Widać oczekiwała na przyjście swego kawalera, bo zaraz w drzwiach odezwała się z wyrzutem.

– Toć już zwątpiłam w twoje przyjście.

– Wybacz, Maryś, ale mam tyle do powiedzenia, że zaraz wszystko zrozumiesz – tłumaczył się Jan. – Tylko gdzie to wszystko opowiedzieć? Ojce śpią?

– Kiej to żadna wielka tajemnica, to lepi wejdź doma, to i moje ojce się ucieszą na twój widok, bo okrutnie cię polubili. Zresztą Mundek nie tak dawno powrócił spod karczmy, ale nie miał co mówić – powiadała Maryna, wpuszczając kawalera do środka.

– Pochwalony! – rzekł od progu Jan – i wybaczcie, com tak późno do was zaszedł. To przez ten list od naszego Poldka z Hameryki i teraz wszyscy o tym ino w karczmie gadają.

– Musi być coś ważnego, że tak gospodarzy poruszyło – uznał Johan, ojciec Maryny. – Ja tam do karczmy rzadko zachodzę.

– Siędnij sobie, Jan, na ławie i rządź, co takiego się we wsi wydarzyło – zaprosiła Tekla, matka Maryny, stojąc nadal przy kuchni, w której ogień już wygasł.

Jan przysiadł się na ławie obok stołu tuż koło gospodarza i jego starszego syna, Edmunda, który niedawno przed karczmą rozprawiał z tutejszymi parobkami. Maryna natomiast stanęła obok matki.

– Więc to było tak – rozpoczął najmłodszy z Moczygembów, nabierając powietrza. – Nadszedł do nas drugi list od naszego Poldka, co to księdzem jest w tej Hameryce. Pisze do nas, ale chce żeby o tym wszystkim w parafii powiedzieć, że on zaprasza do Teksasu, gdzie ziemia tania i jest jej dużo. Tam cały rok ciepło, tylko słońce i nie ma prawie deszczu….

Chciał jeszcze dalej mówić, ale Dziuk przerwał mu dalszą wypowiedź.

– Toć już to wiemy, co tam całkiem inaczej niż u nas, jakby raj jakowyś – wtrącił Dziuk. – Ale powiedźcie lepi, co na to nasi gospodarze w karczmie uradzili?

– Wygląda na to, że tera chcą jechać prawie wszyscy – dopowiedział Walenty. – Nawet nasz Józek z familiją i pozostali bracia tyż, ino że ojce są trochę temu przeciwni. On i Frantz musieliby szybciej całkowicie spłacić tych, co wybieraliby się do nowego świata.

– Eee, żeby to była całkowita prowda, co wasz brat piszą? Ty byś tyż może jechał z braćmi? – niby powątpiewał, ale dopytywał się zaciekawiony Johan Dziuk.

– Bratu, co je księdzem, trza zawiarować. To już wam raz rzekłem – oznajmił Jan. – Będą bracia jechać, to i ja pewnie z nimi. Na zimię ojcową nie mam co liczyć. Wszystko dla Frantza i trocha dla dziewczyn, Hanki i tych dwóch najmłodszych. Zresztą, pewnie nie sam będę o tym stanowił – i wymownie spojrzał na Marynę.

– Ale co takiego ważnego jest w tym nowym liście waszego brata – nie ustępował Johan. – Chłopy w karczmie o tym rządzą, a ja nic nie wiem.

– Widzicie, nasz Poldek niby na gospodarce się nie zna, ale szybko zauważył, jak te Niemce co do tego Teksasu przyszli, to one szybko się wzbogacili. Czemu nie mają z takiej możliwości skorzystać jego współbracia i inne ze wsi Poloki. Tak pisze Poldek, bo on ksiądz, rodziny nie ma, więc tęskni za swoimi. A tera, co czynić trzeba tym, co do Hameryki się wybierają. W Strzelcach ponoć jest taki agent rządowy, co kieruje ludźmi wybierającymi się do Nowego Świata. On powie, wiela kosztuje podróż żelazną koleją i potem szifem jak płynąć, że na koniec od landrata każden musi zgodę na wyjazd otrzymać…

– Olaboga! I każden z nos miałby się tym zajmować? Nie, ponad moje siły – nagle zwątpił Dziuk.

– Przecie chcieliście wiedzieć wszystko dokładnie, a tera co?

– Janie, nie zżymaj się, ale tak dużo na jeden raz chcesz powiedzieć, że człek tego nie ogarnia – tłumaczył się Dziuk, widząc zawiedzioną minę gościa. – Może kiedyś drugi raz to sami porządzimy. To trudna decyzja.

– To prawda. Na całe życie wasze i dzieci. Przyjdę, bedziem rządzić – zakończył ugodowo Jan, zbierając się do wyjścia ku zaskoczeniu Maryny i Edmunda takim obrotem sprawy.

Była już noc, kiedy Jan powrócił do domu. Był ogromnie zdziwiony, kiedy w chałupie świeciła się jeszcze lampa, a za stołem siedziała prawie cała rodzina. Zamilkli na moment pojawienia się Jana. Chciał, zdziwiony zastaną sytuacją, coś powiedzieć od progu, może nawet wytłumaczyć się, ale wyprzedził go ojciec, każąc usiąść przy stole i przyłączyć do rozmowy.

– To nic, że noc, ale sprawy nie mogą czekać – objaśnił go z miejsca ojciec. – Synu, to oni, te twoje braty, już zadecydowali i chcą mnie opuścić, jechać do Poldka szukać szczęścia. Całkiem zdurnieli te moje syny. Zmówili się, czy co, przeciw nom, starym?

– Kiej tak sprawy stoją, to wam powim, że i ja od dawna zamyślałem jechać do tej Hameryki – spokojnie zadeklarował Jan. – Mam tu roboty szukać po miastach albo u jakiego Niemca, to już lepi gdzieś w nowym świecie, gdzie jak pisze nasz Poldek, łatwiej się żyje i ziemia tania.

– Jak to? Wszyscy pozostawicie starych ojców i pójdziecie gdzieś może na zatracenie? – żałośnie zapytał Leopold, spoglądając z wyrzutem na synów.

Józef, jako najstarszy, rozejrzał się uważnie po twarzach osób siedzących przy stole i zaczął mówić jakby w imieniu pozostałych braci:

– To nie żadna zmowa przeciw wam, ojciec. My starsze już ze swymi kobitami porządzili, co nam robić i gdzie nom bedzie lepi. Przecie ostanie się z wami Frantz z Maryją i najmłodsza Hanka ze siostrami, może jej przyszły chłop tu się ostanie, a my pójdziemy w świat. Razem będzie nam łatwiej

– I co, Józef, pójdziesz z tą gromadą dziecisków w nieznane? Miejże rozum, chłopie! – przestrzegł ojciec.

– Będziemy w kupie jak ta familijo, a resztę pomoże Leopold – argumentował Antoni, też już żonaty z Gertrudą od Czernerów i też już mający dwójkę dzieci. Mieszkał przy teściach, ziemi miał niewiele, więc narzekał często, że klepie biedę, nie widząc nadziei na poprawę losu. Nie miał co liczyć na teścia, podobnie jak i na ojca, pokładającego całą nadzieję we Frantzu.

– Nie będziewa wam siedzieć na karku – włączył się śmiało August żonaty z Wiktorią. – Jechać za ocean chce pół Płużnicy, a na później wybiero się prawie cało parafija. My są wszyscy gospodarze i katoliki, to i trudu się nie boimy. A i od Niemca wreszcie się uwolnimy. Na zawsze.

– To kto tu ostanie w tej naszej parafii? Dziady same i niedołęgi – zatroskał się nagle Frantz.

– To i Niemce łatwo wejdą na nasze pola, jak was zabraknie – dorzuciła Ewa, ich matka.

– Jeszcze tak szybko nie wyjedziemy. Trzeba wszystko po raz wtóry rozważyć – uspokajał rodzinę Józef. – Przyjdzie może znów list od Poldka, to akuratnie będziem wiedzieć wszystko o ty naszej peregrynacji i co nam przyjdzie robić w tym jego Teksasie.

– Trza ludziom rozważyć, komu przedać zimio czy chałupę, zastanowić się, co na drogę stanowczo zabrać – dorzucił August. – Przecie jo nie kiep, żeby wszystko miało iść na zatracynie. Młode my i świata mało widzieli, ale roboty się nie boimy.

– My stare i tyż ino do Opola czy Częstochowy najdali dojechali – stwierdził ojciec. – Radziłbym wam jednak wszystko trzymać w tajemnicy, bo jak się kupcy zwiedą, to i ceny pójdą w dół. To trza z głową wszystko robić i innych ostrzec.

– Też my chcemy to wszystko z wami rządzić i robić – pojednawczo zaproponował Antoni. – Wy już wiela tyn świat przeżyli i mądrości nabyli. Widzi mi się, że zimio nie może iść do Prusaka. To muszą kupić nasi, sąsiady czy pierwej krewni. Wy ino z Frantzem musita nas do końca spłacić, bo tam nam będą potrzebne pieniądze.

– Wiadomo, że lepi w zgodzie i po dobroci, jak dotąd bywało między nami – dorzucił Józef.

– Kiej tak rządzicie, toć przecie jo wasz ojciec. Pomogę, razem z matką pomożemy.

Był już początek lata, jak ojciec Leopold Moczygemba nadesłał kolejny list do rodziców. W nim informował krewniaków i innych ludzi płużnickiej parafii o tym, co należałoby wcześniej zrobić, nim znajdą się na statku płynącym do Ameryki. Radził ponownie stanowczo gdzieś poszukać rządowego agenta, bo on do takowych już skierował stosowne pismo w imieniu niemieckich franciszkanów. Do Teksasu przypłynęło już sporo Niemców i im pomagał zawsze rządowy agent, więc i śląskim chłopom pora takowych odszukać. Prócz tego mieli zgłosić się do landrata w Strzelcach w sprawie uzyskania prawa do emigracji zarobkowej. Każda rodzina oddzielnie, bo taki jest pruski, urzędniczy wymóg.

Proboszcz Wieczorek już parokrotnie informował po mszy, co oznaczają kolejne listy ojca Leopolda względem wędrówki parafian płużnickich za ocean, ale też jednocześnie przestrzegał gospodarzy przed zbytnim entuzjazmem, bo wiadomo, że jak już dotrą na wybrzeże po drugiej stronie oceanu, to powrotu stamtąd nie będzie. Te księżowskie przestrogi miały wyhamować owczy pęd, zwłaszcza tutejszej młodzieży i młodych małżeństw gotowych prawie wpław rzucić się w wody oceanu, aby czym prędzej dotrzeć do opisywanego w listach raju na kontynencie amerykańskim. Obawiał się przezornie proboszcz nadmiernego wyludnienia swojej parafii, przez co ino ułatwi się Niemcom wynarodowienie Śląska.

Teraz, po kolejnym już liście ojca Leopolda, obawy płużnickiego proboszcza poszły w zapomnienie. Ludzie nieprzerwanie walili do karczmy Moczygembów, nie tyle po gorzałkę, co po świeże wiadomości, czasem tylko o poradę. Na tę zamorską wyprawę szykowało się coraz więcej osób, właściwie całe rodziny, głównie z rozdrobnionych gospodarstw i najliczniejszych rodzin. Małżeństwa wielodzietne, z szóstką dzieciaków, były tutaj normą. Głód na przednówku był coraz bardziej powszechny. Co bardziej przedsiębiorczy próbowali znaleźć zajęcie w mieście, ale po jakimś czasie wracali załamani. Dla nich zaproszenie do Teksasu wydawało się wybawieniem. Gwarantem powodzenia był ród Moczygembów. Uchodzili za rodzinę najbardziej obeznaną w świecie, synowie znali nieźle język niemiecki, należeli do ludzi bardzo przedsiębiorczych i pierwsi zapowiedzieli swój udział w podróży za chlebem na nieznany kontynent. Ich brat, ojciec Leopold, franciszkanin w niemieckim zakonie, długo przebywał w Bawarii, wcześniej w Rzymie i teraz od dwóch lat pasterzował emigrantom z Alzacji na terenie Teksasu. Na rolnictwie to on się nie znał, ale zdążył poznać warunki i prawa na nowej ziemi, która wciąż czekała na nowych osadników. Zakonni współbracia nieustannie napominali Leopolda, ażeby sprowadził jak najwięcej rodaków na niezagospodarowane prerie. Nie wiedzieli tylko, że rodakami ojca Leopolda są Ślązacy z polskim rodowodem. Oni myśleli, że sprowadzi Niemców. Natomiast ojcu Moczygembie zależało na nowych osadnikach z miejsca swego urodzenia, bo był pewny ich przywiązania do wiary katolickiej, pracowitości, zaradności życiowej, no i chciał mieć ponowny bliższy kontakt z krewnymi czy znajomymi gospodarzami ze swojej dawnej parafii, ze Śląska. Gotów był im więc z pełnym oddaniem służyć pomocą w pierwszych latach po osiedleniu się na amerykańskiej ziemi.

Kiedy lato miało się ku końcowi, we wsiach płużnickiej parafii wyczuwało się wyraźne napięcie i podniecenie. Już niebawem, za niecały miesiąc, miały podążyć wozy z emigrantami ku Wrocławiowi, nazywanemu przez Niemców Breslau. Chętnych na to pierwsze zaoceaniczne osadnictwo było już ponad dwadzieścia rodzin, blisko sto osób. Głównie młode osoby, małżeństwa z dziećmi, czasem nawet i kobiety w stanie błogosławionym. Popychała ich tam nadzieja lepszego życia. Chcieli na zawsze rozstać się z nieurodzajami, wyczekiwaniem na deszcz albo na słońce, pożegnać się z głodem, epidemiami i wreszcie z pruską bezwzględnością. Prawie codziennie ludzie zachodzili do zagrody Moczygembów znajdującej się w pobliżu kościoła i radzili się, co na pewno mają zabrać w podróż. Zapytywali także, co ich czeka w drodze i po przyjeździe do Teksasu, i czy już znany jest dzień opuszczenia stron rodzinnych…

Natomiast sprawy rodzinne i majątkowe jakoś każdy załatwiał na swój sposób, przeważnie radząc się sąsiada czy krewniaków w tej materii. Wyczuwało się wyraźny smutek u osób starszych, które decydowały się pozostać i złożyć kości na płużnickim cmentarzu. Tymczasem beztroska radość owładnęła dziećmi i młodzieżą. Dla nich zapowiadana podróż miała być ciekawą wycieczką do nieznanego kraju. Pragnęli ją przeżyć jak radosną bajkę ze szczęśliwym zakończeniem. Dziwili się tylko wszelkim obawom ludzi w podeszłym wieku.

– A dyć już nie becz, bo nic to nie pomoże – upominał pochlipującą małżonkę stary Kowalik mieszkający w drugiej wsi sąsiadującej z Płużnicą, którego dzieci niespodziewanie zdecydowały się na wędrówkę za ocean.

– My już nigdy nie obaczymy tych naszych dzieci i wnuków, to pewne jak amen w pacirzu – uznała Gertruda, jego żona, i na powrót zaniosła się żałosnym płaczem.

– Przecie już ich nie zatrzymasz, co mieli przedać, to poszło między ludzi i koniec – zawyrokował Michał Kowalik. – Zostaje nom nasza dziołcha, Maryja z familiją. Są i insze ludzie we wsi…

– Co mi tam ludzie, kiej syny jadą na zatracenie, a tak o nich wszystkich dbałam, futrowałam, gałgany szyłam… – nadal biadoliła Truda, siedząc na skrzyni i wycierając chustą obficie cieknące łzy.

– A to ci powiem, że jo bym z nimi jechoł, gdyby mi trocha roków odjęło – przyznał się Michał.

– I mógłbyś zostawić tak ojcowiznę, groby naszych ojców i starzyków, może i naszej mowy się wyrzekł? – zadziwiła się tym niespodziewanym wyznaniem małżonka.

Do chaty wkroczył energicznie ich syn Mundek i słysząc od progu przekomarzanie rodziców, pragnął czym prędzej przerwać ten smutny nastój.

– Już żeśmy tyle z wami rządzili o ty emigracyji, a wy nic ino swoje i swoje. Nam tyż ciężko opuszczać chałupę, swojskie strony, ale tu ino bida z roku na rok coraz bardziej sroga. Niemiec dusi nos okropnie, nawet Pan Bóg pogody i urodzajów poskąpił, i jak tu dalej żyć na tym Śląsku? Przecież wiecie, ile nas kosztowało trudu to noszenie snopów z pola, kiedy wozy grzęzły w błocie. Tu wszystko idzie na zatracenie.

– To widzisz, ino matka rozpacza, jakby was zabierali do jakiego aresztu – usprawiedliwił się stary Kowalik. – Ja to nawet byłbym skory jechać z wami, ale przecie ktoś musi ostać w ty naszy parafii? Dobrze, żeś grunta przedoł siostrze i są nadal w naszych rękach.

– No, na chudobie to ja interesu nie zrobiłem – przyznał się Edmund. – Kupili na jarmarku krowy i świnie, pewnie na kiełbasy i już. Tam w ty Ameryce kupi się inne. Moja kobita tera ino pakuje te garnki, noże i łyżki. Nawet żelazko do prasowania. Ciekawe, kto to później wszystko poniesie?

– Wiadomo że ty, Munduś, przecie una w ciąży i małych bachorów tyż trza pilnować – trzeźwo oceniła matka. – Wy tylko pamintejta lekarstwa zabrać dla dzieci, bo w podróży różnie może być…

– Eee, Mundek przygotował spory baniak takiego lekarstwa, co to na wszystko skutkuje – zdradził ojciec, myśląc o gorzałce domowej roboty.

– Na pewno się przyda w peregrynacji i w jaki, nie daj Boże, chorobie – prosto przyznał Edmund. – A i jakiemuś usłużnemu chłopu bydzie czym podziękować.

– Dobrze myślisz, synu – pochwalił go ojciec – tylko już więcej nie popijaj wieczorami z sąsiadami, bo nie będziesz mioł co wziąć na drogę.

W innych chatach bywała podobna atmosfera, co jednak nie przeszkadzało w dalszych przygotowaniach do dalekiej wyprawy. Kobiety zszywały płócienne woreczki i wypełniały je kaszą, grochem, mąką. Mężczyźni wędzili szynki i topili słoninę na smalec ze skwarkami. Obok tego gromadzili czystą, nową odzież, potrzebne sprzęty domowe, proste narzędzia do prac gospodarskich. Co prawda ojciec Leopold w liście radził wszystkim, co powinni stanowczo zabrać w podróż, ale i tak każdy kierował się własnym rozumem, zwłaszcza przezorne kobiety, zatroskane o los swoich dzieci.

– Coś ty, Janek, takiego pedzioł tym moim ojcom, co uni nagle zdecydowali się jechać, nie martwiąc się o swój los – jakby z wyrzutem zagadnęła kiedyś wieczorem Maryna Dziuków.

– Przecież ty się z tego ino cieszysz – odrzekł zmieszany jej uwagą Jan. – Tutaj moi starzy krzywili się, jakem im pedzioł o tobie, że co z tego, że krasawica, kiej Dziuk do bogatych nie należy, mówili. A tam będziemy wolni i na swoim. Już razem szczęścia szukać zaczniemy. O ślub nie masz się co martwić, kiej tam mój brat księdzem. On nam pobłogosławi i we wszystkim pomoże. Są i pozostali moi bracia.