Ślady stóp potępieńca. Opowieści niezwykłe - Opracowanie zbiorowe - ebook

Ślady stóp potępieńca. Opowieści niezwykłe ebook

2,7

Opis

Opowieści na faktach! Zbiór opowiadań budzących dreszczyk emocji, opowiadających nie tylko o świecie, którego już nie ma, ale także o nadchodzącym kresie każdego człowieka, jak również i takie, budzące grozę, których lepiej nie czytać po zmroku, bo znaleźć w nich można opisy spotkań z istotami nieludzkimi, nieprzyjaznymi człowiekowi. Zbór zawiera utwory dwóch autorów – Andrzeja Juliusza Sarwy i Antoniego Pietkiewicza. Drugi z nich, choć obecnie jest już nieco zapomniany, to przecież zdecydowanie zasługuje na to, by nadal go czytać. W zbiorze znajdziemy takie oto opowiadania: Andrzej Juliusz Sarwa: ‘Wypalone ślady stóp potępieńca’, ‘Diabeł na Chałupkach’, ‘Poltergeist’, Antoni Pietkiewicz: ‘Smętarz’.  Niektóre z tych opowieści mogą się wydawać nie tylko nieprawdopodobne, ale wręcz nierealne, niemniej każde z nich – jak napisano na początku – oparte jest na faktach. Zapraszamy do lektury!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 142

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (3 oceny)
0
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Antologia

Ślady stóp potępieńca

OPOWIEŚCI NIEZWYKŁE

Antoni Pietkiewicz, Andrzej Juliusz Sarwa

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak

Copyright © 2019 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

Ślady stóp potępieńca

Andrzej Juliusz Sarwa

Wypalone ślady stóp potępieńca

C. to spora wieś, którą ˝administracyjne losy˝ rzucały z kieleckiego tuż po odzyskaniu niepodległości w 1918, do krakowskiego, katowickiego, aby po reformie administracyjnej z 1975 roku przypisać ją województwu częstochowskiemu, aktualnie jest w województwie śląskim, chociaż to nadal historyczna i etniczna Małopolska w granicach ziemi krakowskiej...

Cóż, wieś jak wieś. Ni lepsza, ni gorsza niż inne. Ludzie pracują tu na roli, a kiedyś dorabiali w pobliskiej hucie żelaza. Tyle że zdarzenie, o którym chcę opowiedzieć, miało miejsce, na długo przedtem nim ową hutę wybudowano.

W rodzinie P. nie działo się jakoś normalnie jak w innych rodzinach tej wsi. Składała się ona (rodzina oczywiście) z ojca, matki i dwójki dzieci. Ale tylko do czasu, bo któregoś dnia ojciec przyprowadził do domu kochankę i bez najmniejszego skrępowania oświadczył, iż od tej pory będzie ona mieszkać razem z nimi. A dokładniej wraz z nim, w pokoju. Ślubną połowicę i jej potomstwo przepędził do kuchni.

Tak w ogóle to gospodarz nie był złym człowiekiem, tyle tylko, że coś mu się poprzestawiało w głowie i skoro przekroczył czterdziestkę, poszukał na dalsze lata życia młodszej od tej, której przed ołtarzem, księdzem i w obecności świadków ślubował, iż jej nie opuści aż do śmierci. A zresztą, przecież jej nie opuścił. To zaś, że przeniosła się do kuchni, to w końcu nic takiego. Czyż nie byli dalej małżeństwem?

Babina pogodziła się z losem i w zakamarkach chałupy, zaszyta w komorze, łykała gorzkie łzy. Inaczej zgoła było z dziećmi, a szczególnie z synem. Ten nie tylko nie mógł zaakceptować ojcowskiej fanaberii, ale rodzica wręcz znienawidził.

I tak się gryzł tym i tak cierpiał, że jak powiadali ludzie, życie mu zbrzydło i najchętniej porzuciłby raz na zawsze ten obmierzły świat.

Jak tam było, tak tam było. Nikt już tego nie dociecze. Razu jednego chłopak ów jadąc na rowerze z wysokiej i stromej góry, gdzie stał ich dom, ku drugiej górze, na której wierzchu rozlokował się cmentarz, całą siłą rozpędu uderzył w pień rosochatej wierzby rosnącej tuż przy drodze i oblany krwią, z pogruchotaną czaszką, skonał na miejscu, zanim z pobliskiego kościoła zdążył przybyć ksiądz z ostatnim namaszczeniem, by udzieliwszy mu absolucji, wyrychtować go na drugą stronę żywota.

Pogrzeb był – a jakże – okazały. Chociaż niektórzy przebąkiwali, że chłopiec na drzewo najechał umyślnie, nie chcąc już dłużej żyć i wstydzić się za ojca. Lecz ostatecznie i władza, a i większość mieszkańców wsi uznała to za wypadek, nie zaś za samobójstwo.

Po pogrzebie rychło wszystko wróciło do normy. Ojciec z konkubiną mieszkali w pokoju, właściwa żona w kuchni. Z czasem przywykła do tej nienormalnej sytuacji.

Kiedyś zastanawiała się, czy by nie odejść od wiarołomcy, ale nie mając nic, a przede wszystkim odwagi, by zapuścić się w nieznany jej, obcy świat, ostatecznie została. Tej nocy jakoś długo nie mogła zasnąć. Nie wiadomo czy dlatego, że była pełnia, czy może raczej dlatego, iż obchodziła którąś tam już smutną rocznicę śmierci syna. Myślała o nim, miała jego obraz pod powiekami. Wreszcie poczęła bezgłośnie płakać.

Księżyc skrył się za czarną, gęstą chmurą i zewsząd otoczyła ją lepka ciemność. I oto naraz, w tej ciemności, posłyszała stukot maszyny do szycia, która stała u wezgłowia jej legowiska.

˝– Pewnie kot˝ – pomyślała. I chociaż maszyna postukiwała jeszcze dość długo i dość mocno, nie chciało się jej wstawać, świecić lampy-naftówki i przeganiać na dwór niesfornego zwierzaka. Gdy turkot ustał, a wiatr nie rozproszył ciemnych chmur, które na dobre zasnuły nieboskłon, w końcu kobiecina usnęła.

Ranek następnego dnia wstał jasny, wyzłocony słońcem i rześki. Starła palcami resztki snu z powiek i zwlókłszy się z łóżka, poszła zagotować kluski na mleku dla męża i jego kochanki.

Aż tu naraz, gdy mijała maszynę do szycia, zatrzymała się jak wryta. Oto bowiem, przy samej maszynie, na utkanym na ręcznym warsztacie ze skrawków różnokolorowych szmat chodniku, widniały wyraźne, głęboko wypalone, ślady bosych ludzkich stóp.

Krzyknęła przerażona. I musiała krzyczeć długo, bo oprócz męża z konkubiną, zbiegli się także i najbliżsi sąsiedzi. Zawołano księdza. Przyszedł ubrany w sutannę, komżę, fioletową stułę i biret na głowie. W ręku dzierżył kropidło.

Obejrzał wypalone ślady, nic nie mówiąc, pokiwał głową, a potem ruszył za nimi. Wiodły z mieszkania, zostawiając zwęglone miejsca na gołych deskach podłogi, ginęły na pokrytej miałkim pyłem drodze, ale potem odnajdowało się je na miedzy, która rozgraniczając dwa sąsiadujące ze sobą pola, stanowiła najkrótszą drogę ku cmentarzowi.

Przodem szedł ksiądz i kropił święconą wodą zwęgloną w kształcie ludzkich stóp trawę, za nim ciągnęła cała wieś. Groza zawisła nad ludźmi. Nikt nic nie mówił, każdy tylko rozszerzonymi trochę ciekawością, a trochę przerażeniem oczyma, chłonął niecodzienny widok.

Wypalone znaki bosych nagich stóp nie wiodły wzdłuż alejek cmentarnych, lecz wręcz przeciwnie, przecinały miejsca wiecznego spoczynku ludzi tej parafii na ukos.

Były ciemne i czytelne. Osmaliły nie tylko krótką trawę, ale i zioła, i badyle, i wiotkie witki jeżyn rozrośniętych na zaniedbanych mogiłach.

Wreszcie gromada dotarła do końca drogi.

Oto bowiem ślady urwały się tuż przy samym grobie syna rozpustnego ojca. Tego syna, co to podobno nie mógł wyhamować rozpędzonego roweru i przez przypadek roztrzaskał się o drzewo...

___________________

Andrzej Juliusz Sarwa

Diabeł na Chałupkach

Działo się to tuż po zakończeniu I wojny światowej. Na jednym z przedmieść Sandomierza, na Przedmieściu Zawichojskim, w jego części przez sandomierzan zwanym Chałupkami, mieszkał pewien niemłody człowiek, który prowadził nadzwyczaj dziwaczne i zarazem złe życie.

Oto bowiem sypiał za dnia, a wstawał wieczorem i przez całą noc wałęsał się po opłotkach. Dodać jeszcze należy, iż był to nałogowy pijak. Nikt z sąsiadów czy znajomych nie pamiętał, aby widział go kiedykolwiek trzeźwego.

I tak mijało mu życie obarczone jedną tylko troską: zdobyć skądś jakiś grosz, by zafundować sobie flaszkę gorzałki. Ale chyba nie miał z tym poważniejszych problemów, bo jak wcześniej rzekłem – nikt nigdy nie widywał go trzeźwego.

Aż oto któregoś ranka, co już samo w sobie było dziwne, rankami bowiem to on się układał do snu, przyszedł do chałupy jednej ze znajomych i odezwał się mniej więcej w takie oto słowa:

– Słuchajcie, Józefowa. Mam do was prośbę...

– No, jakaż to prośba Macieju? – zainteresowała się babina.

– A żebyście mnie zaprowadzili do kościoła, bo chciałbym się wyspowiadać – odparł pijaczyna.

– To sami do kościoła wejść nie potraficie? A małoż to kościołów? Tylko przebierać!

– Nie odmawiajcie mi, Józefowo. Samemu jakoś tak... wstyd. Bo... – tu się zająknął.

– No, cóż takiego? – zaciekawiła się kobieta.

– Bo... ja, ja nie byłem w kościele, u sakramentów, dobre czterdzieści lat...

– Ano, niech wam będzie. Może mi Pan Bóg ten dobry uczynek poczyta na swoim sprawiedliwym sądzie. Ale powiedzcie no, Macieju, a cóż to wam się stało, żeście się tak za jedną noc nawrócili?

– Powiem wam Józefowa, ale nie powtarzajcie nikomu tego, coście tu usłyszeli, aż umrę.

– A nie oplatajcież byle czego... Jeszcze parę ładnych lat będziecie żyli.

– Nie, ja wiem, że to już niedługo. Już lada dzień umrę.

– A niby czemu? – pewność, z jaką pijaczyna wypowiedział te słowa, zaintrygowała kobietę.

– No to posłuchajcie, co mi się dzisiejszej nocy przytrafiło. Jak każdego wieczora ubrałem się i kiedy w chałupach pogasły światła, począłem łazić tam i nazad. Miałem ze sobą flaszkę wódki, tom ją dla kurażu co rusz otwierał i pociągał po łyku.

Rychło podchmieliłem sobie, alem przecie był całkiem przytomny. Noc była ciepła, słowiki darły się po krzakach, księżyc świecił tak jasno, że widno było prawie jak za dnia.

Musiało być około północy, gdy mi się bardzo zachciało pić. Poszedłem wtedy do publicznej studni, nabrałem wody i pociągnąłem wprost z wiadra parę dobrych razy. Gdy obcierałem gębę rękawem, naraz poczułem, jak ktoś schwycił mnie wpół i gwałtem ciągnie ku cembrowinie.

Wpierw pomyślałem sobie, że to kogoś ze znajomych, co przyszedł po wodę, takie żarty się trzymają, więc żem się tylko roześmiał. Ale oto ten przyciągnął mnie nad ziejący czernią otwór i – wcale nie na żarty – usiłował wepchnąć w jego głąb.

O, wtedy to przestraszyłem się na dobre, bom poczuł, że za chwilę mogę już nie żyć. Złapałem się więc ilem miał tylko sił w rękach, za cembrowinę, zaparłem nogami w ziemię i spojrzałem przez ramię na napastnika.

Boże, to, com zobaczył, przeraziło mnie. Jakem wam już Józefowo powiedział, księżyc świecił białym blaskiem i widno było prawie tak jak w dzień i można by nawet i czytać przy świetle miesiąca. Alem ja nie zobaczył nikogo, sam tylko zarys zwalistej jakieś sylwetki, ale tak czarny, jakby pochłaniał cały księżycowy blask, i nic ponadto.

Ucisk napastnika nie zelżał. Gwałtem chciał mnie utopić. Poczułem, jak włosy podnoszą mi się na głowie ze strachu. Zrozumiałem, iż to nie przelewki, że ni mniej, ni więcej, tylko walczę o życie. Szarpaliśmy się tak i siłowali, ja i owo ˝coś˝, dobrych parę godzin.

Wiedziałem, że nie z człowiekiem to sprawa, lecz ze Złym. Przed oczami przesuwały mi się obrazy z całego życia, tak jakby gdzieś tam postanowiono, że muszę już umierać.

Ogarnęło mnie przerażenie i rozpacz. Byłem nieludzko zmęczony. Koszula, przepocona do cna, przylegała mi do pleców, pot stróżkami spływał po twarzy. Nie rezygnowałem przecież z walki. I z całych sił trzymałem się cembrowiny. Ale owo ˝coś˝ usiłowało mi oderwać od niej palce.

Pomyślałem, że może modlitwą udałoby mi się uwolnić od napastnika, lecz mimo najszczerszych chęci nie umiałem sobie przypomnieć świętych słów, których uczyła mnie matka, kiedy jeszcze byłem dzieckiem.

Mijały godziny, niebo poczynało z lekka szarzeć na wschodzie, a ja tkwiłem uczepiony ocembrowania, wciąż siłując się z napastnikiem.

˝Co tam – pomyślałem. – Co tam. Nie umiem pacierza, ale nuż Pan Bóg wysłucha mojej prośby prostymi słowami wypowiedzianej?˝

Zacząłem zatem przemawiać do Stwórcy, błagając Go o litość, o miłosierdzie, prosząc, żeby mnie uwolnił od diabła, by nie pozwolił mu, żeby mnie zamordował. Błagałem o pomoc Matkę Bożą i wszystkich świętych...

– I co? – zapytała Józefowa, kiedy Maciej umilkł na chwilę.

– No i dobry Bóg wysłuchał mnie. Zły odszedł, a ja przewróciłem się wyczerpany. Leżałem na ziemi bardzo długo. Potem podniosłem się na nogi i przyszedłem tutaj, gdym posłyszał głosy pierwszych ludzkich rozmów i pierwsze kroki tych, co zmierzali z wiadrami po wodę. Pewnie myśleli, żem się uchlał do nieprzytomności i całą noc spałem na ziemi. A niech tam! I tak od lat nikt poczciwego słowa o mnie nie powiedział... Ale wy wiedzcie, żem tej nocy nie był schlany, a tylko z lekka podchmielony. Bom schlać się nie zdążył.

Był środek tygodnia, kiedy pijaczyna przyszedł prosić o pomoc. Do soboty Józefowa uczyła go o Bogu, przypominała dawno zapomniane przez mężczyznę prawdy wiary, no i oczywiście również przypominała mu, jak się ma spowiadać.

W niedzielę poszli do Katedry. Tu Maciej zbliżył się do konfesjonału i jął wyznawać grzechy. Msza dawno się była skończyła, ludzie zdążyli powychodzić z kościoła, a mężczyzna nadal klęczał pochylony przed kratką.

Józefową zdążyły rozboleć wszystkie kości od siedzenia i klęczenia na przemian, w twardej, niewygodnej, dębowej ławce, a Maciej ciągle się spowiadał. Dopiero po upływie około trzech godzin zobaczyła, iż ksiądz unosi rękę do rozgrzeszenia i błogosławieństwa, a potem jej uszu dobiegło lekkie pukanie w ściankę konfesjonału.

Mężczyzna podniósł się z kolan, ucałował stułę i przeszedł do Kaplicy Najświętszego Sakramentu, w której kapłan – podążywszy za nim – udzielił mu Ciała Chrystusowego.

Po powrocie z kościoła pierwszy raz od wielu lat porządnie umyty, ogolony i podstrzyżony, położył się do łóżka, oświadczając, że wkrótce umrze. Kazał zwołać sąsiadów, krewnych i znajomych i poprosił, żeby się za niego modlili.

Dziękował serdecznie Józefowej za to, iż pomogła mu pojednać się z Bogiem.

Ludzie śmiali się z niego, sądząc, że to od wódki przewraca mu się w głowie. Ale on był najwyraźniej szczęśliwy, uspokojony i pewny tego, co mówił.

I stało się tak, jak przepowiedział. Nie spędził w łóżku zbyt wiele czasu. Uśmiechnięty oddał ducha jeszcze przed następną niedzielą.

Dopiero po pogrzebie Józefowa opowiedziała wszystkim, jak to było z tym Maciejowym nawróceniem, a jej opowieść – co można było przewidzieć – zrobiła na słuchających ogromne wrażenie.

______________________

Andrzej Juliusz Sarwa

Poltergeist

Nigdy nie byłem zbyt łatwowierny, nigdy też nie byłem nadto sceptyczny. Zawsze starałem się podchodzić do świata i zjawisk w nim zachodzących w sposób ostrożny, ale równocześnie byłem otwarty na przyjmowanie do wiadomości i godzenie się z każdym, najbardziej nawet nieprawdopodobnym zdarzeniem, o ile rzecz jasna miałem absolutną pewność, że ono rzeczywiście zaistniało.

Oczywiście wielokrotnie zdarzyło mi się słuchać rozmaitych i licznych relacji o niewytłumaczalnych faktach, jakich świadkami czy uczestnikami byli krewni oraz bliżsi i dalsi znajomi. Owszem, słuchałem owych opowieści zawsze chętnie (bo je lubię, podobnie jak pewnie lubisz je Ty, Czytelniku), ale przecież nigdy wszystkiego, co zasłyszałem, nie przyjmowałem absolutnie bezkrytycznie, starając się – o ile było owo możliwe – sprawdzić prawdomówność i rzetelność opowiadającego.

Jak nietrudno się chyba domyślić, zdarzało się, że pragnąłem, aby i mnie spotkało coś tak dziwnego, niesamowitego, budzącego dreszcz emocji, co spotykało moich rozmówców. Niestety – tak dobrze nie ma i niewytłumaczalnych zdarzeń nie doświadcza się na zawołanie.

Aż tu raptem, zgoła nieoczekiwanie, moje wcześniejsze pragnienie się ziściło. Niestety, nie byłem wówczas przygotowany na przeżycie niesamowitości, wszystko to mnie po prostu zaskoczyło i dlatego chyba pierwszym odruchem było szukanie – co jest zresztą chyba typowe – racjonalnych wyjaśnień.

Ale przejdźmy do rzeczy. Może jednak zacznę od początku. Pamiętam doskonale: było to 8 maja 1982 roku, między godziną 18.30, a 20.00. Nie zajmowałem się wówczas jeszcze pisarstwem, lecz uprawiałem, któryś tam z kolei, przypadkowy, absolutnie mnie niesatysfakcjonujący zawód. Pracowałem wówczas w automatycznej centrali telefonicznej w M., małym podkrakowskim miasteczku.

Tego dnia miałem popołudniowy dyżur, który pełniłem z dwiema jeszcze osobami Grażyną M. i Bronisławem W. Około godziny 18.20 przyszedł mnie odwiedzić mój kolega Stanisław J., który nie był pracownikiem Urzędu Telekomunikacyjnego, a sprowadził go wówczas do mnie interes.

Skoro się zjawił, postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na podwieczorek. Gdy zatem zagwizdał czajnik, a herbata poczęła dymić ze szklanek, wszyscy usiedliśmy – gość również – w niewielkim pomieszczeniu, sąsiadującym z biurem napraw telefonicznych z jednej strony i wąskim, ciemnym korytarzykiem, zakończonym ciężkimi metalowymi drzwiami, prowadzącymi na klatkę schodową, a z niej na podwórze na tyłach Urzędu, z drugiej strony.

Jedliśmy ubogie kryzysowe kanapki, popijaliśmy ˝popularną˝ lurą udającą herbatę i rozmawialiśmy na jakieś błahe tematy. Gdy zacząłem ze swoim znajomym Stanisławem J. umawiać się na spotkanie u mnie w mieszkaniu, gdzie mieliśmy zabrać się do przepisywania na maszynie tekstu książki, którą przełożył z angielskiego, dało się słyszeć kilkakrotne, bardzo silne – jakby pięścią – uderzenia w żelazne zewnętrzne drzwi, sąsiadującego z naszym pomieszczeniem korytarzyka.

– Pewnie to któraś z telefonistek – zauważyła Grażyna M., nie kwapiąc się, by wstać, podejść do tych drzwi i wpuścić osobę stojącą za nimi.

Zresztą żadnemu z nas nie chciało się ruszać z miejsca. Aż wreszcie, widząc, że nikt tego nie ma zamiaru uczynić, sam wstałem. Podszedłem do ciężkich podwoi, uchyliłem je, ale nie zobaczyłem za nimi nikogo.

– Pewnie to tylko był żart – zauważył Bronisław W. – Pewnie telefonistka szła do kiosku i przechodząc obok naszych drzwi, postukała w nie.

Ale nim zdążyłem dobrze usiąść przy brudnym, obskubanym biurku, na którym stała moja szklanka z herbatą i nadgryziona kromka chleba, z centrali automatycznej do naszych uszu dobiegł tak potworny hałas, że wszyscy porwaliśmy się z przerażeniem na równe nogi.

Trwał akurat stan wojenny, znajdowaliśmy się na terenie obiektu zmilitaryzowanego, urządzenia telekomunikacyjne były pod szczególną ochroną, a tu wyglądało, iż na naszym dyżurze centrala się rozpada. Już obydwaj z drugim dyżurnym widzieliśmy się w więzieniu.

Łomot (nie potrafiłem znaleźć bardziej odpowiedniego słowa) był tak ogromny, że ani przez chwilę nie mieliśmy wątpliwości, iż to istotnie rozpadają się urządzenia albo – co nam dosłownie zamroziło krew w żyłach – do pomieszczenia centrali dostał się jakiś szaleniec i teraz ją demoluje.

Dźwięki dobiegające naszych uszu jako żywo przypominały ze straszną, potworną siłą zadawane żelaznym łomem uderzenia w metalowe stojaki z wybierakami.

Obydwaj z Bronisławem W. co rychlej przebiegliśmy te kilka kroków do pomieszczenia centrali, ale nim zbliżyliśmy się do stojaków, łoskot jak nieoczekiwanie się zaczął, równie nieoczekiwanie ustał.

Spoglądaliśmy na siebie zupełnie zdezorientowani, a potem poczęliśmy dokładnie i szczegółowo oglądać urządzenia. Pracowały spokojnie jak zawsze. Słychać było terkotanie wybieraków, startujących, gdy abonenci w swoich mieszkaniach podnosili słuchawki i wykręcali numery.

A zatem? Co to było? Tego, co słyszeliśmy przez jedną czy dwie minuty, nie umieliśmy sobie wytłumaczyć w żaden racjonalny sposób. Wszystko się okazało w absolutnym porządku. Więc? Zaczęliśmy powątpiewać w swoje zdrowe zmysły.

Powoli szliśmy przez pomieszczenie centrali, w kierunku pokoiczku, gdzie usiłowaliśmy się posilić podwieczorkiem, a co się nam nie udawało. I wtedy znów się zaczęło! Tym razem wyglądało na to, że jakiś wariat kopie ciężkimi buciorami w drewniane drzwi korytarza prowadzącego w głąb budynku Urzędu Telekomunikacyjnego, jednocześnie na zmianę silnie potrząsając żaluzjową kratą oddzielającą nasze pomieszczenie od reszty budynku.

– Ki licho? – zawołał Stanisław J., który zawsze i wszędzie zachowywał kamienny spokój i zdrowy sceptycyzm. Podbiegliśmy czym prędzej do owych drzwi wszyscy trzej, a za nami Grażyna M., która pierwsza zaczęła się bać.

Na cienkie deski stanowiące lichą przegrodę między pomieszczeniem biura napraw telefonicznych a korytarzem wiodącym w głąb budynku, cały czas spadały silne ciosy. Jeszcze moment, a deski rozsypią się w drzazgi. Bronisław W. delikatnie ujął za klamkę, jednocześnie przekręcając klucz tkwiący w zamku i z całej siły pchnął drzwi, otwierając je na całą szerokość.

Zdumieni wytrzeszczyliśmy oczy: za nimi nie było nikogo. Tylko żaluzjowa krata, potrząsana przed chwilą jakąś nieznaną ręką, jeszcze się chwiała!

I dopiero wówczas poczuliśmy ogarniającą nas grozę. Tak, grozę. To chyba będzie najodpowiedniejsze słowo. Uświadomiliśmy sobie bowiem, że jest rzeczą absolutnie niemożliwą, aby te silne uderzenia mogły pochodzić od istoty z krwi i kości. Żaden śmiertelnik nie byłby w stanie umknąć i schować się w ciągu – dosłownie – ułamka sekundy, bo tyle właśnie trwało otwieranie drzwi. Zresztą, po ich otwarciu, co już wcześniej zaznaczyłem, jeszcze się chwiała żelazna żaluzjowa krata, znajdująca się tuż za nimi.

Zdezorientowani i przestraszeni zamknęliśmy drzwi i stojąc za nimi, spoglądaliśmy jeden na drugiego, nie bardzo wiedząc, co o tym myśleć. Lecz nie dano nam czasu na zastanowienie. Oto bowiem na nowo rozpoczął się potworny, przerażający łomot. Drzwi drżały pod ciosami, ze szpar obok futryny posypały się grudki odbitego tynku. A jednocześnie słychać też było charakterystyczny klekoczący łoskot żaluzjowej kraty.

Bronisław W. znów nagle i gwałtownie nacisnął klamkę i znów na korytarzu nie zobaczyliśmy nikogo, choć krata tak jak i poprzednio, jeszcze delikatnie się chwiała.

Wybiegliśmy z pomieszczenia, ale zanim zbliżyliśmy się do najbliższego sąsiadującego z biurem napraw telefonicznych pokoju, oto rozpętało się prawdziwe piekło. Z pokoiku zwanego monterką, w którym znajdowały się ustawione pod ścianami metalowe szafki ubraniowe telemonterów, dobiegł naszych uszu tak przerażający łomot, że poprzednie hałasy zdały się przy nim delikatne i ciche. Oto ˝coś˝ (bo już mieliśmy stuprocentową pewność, iż nie może to być żadna cielesna istota), ni mniej, ni więcej, tylko – na co niezbicie wskazywały odgłosy – jęło ciskać ciężkimi metalowymi szafkami o podłogę.

Lecz nim dopadłem drzwi monterki, potężny huk dobiegł naszych uszu z pomieszczeń piwnicznych, ku którym – rad nierad – musiał skierować się mój współdyżurny.

Na