Ślady - Katarzyna Frużyńska - ebook

Ślady ebook

Katarzyna Frużyńska

0,0

Opis

Poukładane życie Olgi przerywa wydarzenie, które odkryje tajemnice jej rodziny. Będzie musiała zmierzyć się też ze swoim sekretem. Powieść obyczajowo-psychologiczna o tym jak wpływają na nas nasze rodziny i czy jesteśmy na nie skazani.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Katarzyna Frużyńska

Ślady

© Katarzyna Frużyńska, 2017

Poukładane życie Olgi przerywa wydarzenie, które odkryje tajemnice jej rodziny. Będzie musiała zmierzyć się też ze swoim sekretem.

Powieść obyczajowo-psychologiczna o tym jak wpływają na nas nasze rodziny i czy jesteśmy na nie skazani.

ISBN 978-83-8104-819-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Nie każdy bliski jest bliski, nie każdy daleki — daleki.

(Talmud)

Dla męża, który mnie zawsze wspiera

i zamieszkał ze mną w dzielnicy pisarzy.

Rozdział 1

Biegła tak szybko, że wiszące nisko gałęzie buków raniły jej twarz. Nagrzane słońcem liście, na ułamki sekundy kierowały na jej spoconą twarz to światło, to cień. Jasno, ciemno. W tym samym rytmie biło jej serce. Krople potu na czole osuszał wiatr, ale na ich miejsce pojawiały się kolejne. „Boże, co teraz ze mną będzie?” Jeszcze kawałek, jeszcze trochę. Czuła jak brakuje jej tchu. Z daleka widziała już dzwonnicę. Jasno, ciemno. Słońce i cień. Kiedy wybiegła na polanę, droga przed nią otworzyła się prosto w dół, a popołudniowe słońce objęło ją całą. Wreszcie dobiegła.

Zatrzymała się na chwilę w progu kościoła, żeby uspokoić oddech i podbiegła do przodu, uderzając boleśnie o drewnianą ławkę. Jezus wiszący przy ołtarzu z rozłożonymi rękami jeszcze w niedzielę wyglądał jakby obejmował wszystkich. Teraz jego ramiona zwisały, głowa zapadła się i schowała się w barki. Szmata, którą owinięto mu biodra, zsuwała się żałośnie, poplamiona i pomarszczona. „Zrób coś, słyszysz?! Musisz mi pomóc”, na jej głos odpowiedziało tylko groźne echo. Wielki kościół na co dzień wypełniony śpiewem i ludźmi, teraz był głuchy i pusty. Ocknęła się, kiedy usłyszała brzęk kluczy i kroki. Dookoła panował półmrok, a kolorowe witraże czterech Ewangelistów oddały już dawno całe ciepło i światło.

Wybiegła zanim ktokolwiek ją zobaczył. Zimne powietrze natychmiast ją otrzeźwiło. Z oddali usłyszała nawoływania ludzi i szczekanie psów.

„Nie mogę zostać tu na otwartym polu”. Przypomniała sobie wielki dąb, w którym chowały się z Asią zeszłego lata. To musiało być gdzieś blisko. Z polany weszła w obrzeża lasu, który przywitał ją ciepłym szumem. Suche gałęzie trzaskały pod jej stopami. Czuła jak z głodu i wysiłku trzęsą się jej nogi. „Ciii…” mówiła nie wiadomo do stóp, gałęzi, czy do siebie.

Jest. Stoi. Dąb zawsze przyjemnie szeleszczący rozłożystymi gałęziami, na których można było rozłożyć koc, a przy pomocy sznurka zbudować namiot, dziś wyglądał poważnie. Ale było tu bezpieczniej niż na polanie. „Tu mnie nie znajdą”. Weszła do wielkiego pnia, w którym chowały się przed chłopakami albo tą starą nawiedzoną Agatą. Poczuła pleśń i grzyby, wilgotne, idealnie ciche. One nie będą jej robić wyrzutów. Siedziała, kiwając się i trąc obolałe od uderzenia kolano. Poczuła pod paznokciem coś miękkiego i zapach krwi, musiała rozdrapać ranę na kolanie. Trochę piekło, ale ból pozwalał skupić się na nodze i zapomnieć o wszystkim. Rana pulsowała jakby rozrastała się na boki. „Zła Olga, zła, uciekła” zaszumiały drapiące świerki. „Śpij, Oleńka, śpij” odpowiedziały grzyby. „Nikomu Cię nie oddamy”. Zasnęła niespokojnym snem. Nad ranem obudziło ją najpierw zimno, a potem światło latarek i szczekające psy. „Tu jest!” zawołał ktoś, kierując światło prosto w oczy. „Dzięki Bogu” — usłyszała.

Rozdział 2

Przez okno grzało już mocne słońce. Olga umyła twarz, spięła włosy i narzuciła na siebie długi sweter, bardziej z chęci przytulenia się do czegoś miękkiego rano niż z potrzeby ogrzania się, bo było całkiem ciepło. Dziewiąta to ostatnie minuty zanim rześki poranek zamieniał się w duszne przedpołudnie. Zeszła do sklepu. Ulice mokre od porannego mycia, oddawały ciepłe powietrze o zapachu kurzu i gorącego asfaltu. Maszyny nie nadążały z czyszczeniem miasta. Śmieci ułożone na noc w gościnnych koszach, zniecierpliwione zdążyły się już rozejść po zakamarkach ulic, wywiane przez podmuchy między samochodami albo potrącone przez przechodniów. Z okolicznych kawiarni rozchodził się zapach słodkich rogalików medialunas. Kupiła dwa, sama ich nazwa to już poezja, medialunas, czyli księżyce. Ich aromat mieszał się z zapachem placków pieczonymi na ulicy. Przypominały z wyglądu proziaki pieczone przez babcię, ale nigdy nie odważyła się ich spróbować. Sprzedawcy ustawiali się na ruchliwych skrzyżowaniach, niewzruszeni przewalającym się tłumem. Ktoś z tego tłumu, jedna osoba na sto dawała im powód, żeby tu stać. Medialunas, żar pieca, słońca i zgniłe śmieci, to zapach, który kojarzył się z tym miastem i który zdążyła pokochać. Nazwa Buenos Aires — „dobre wiatry” miała być chyba zaklęciem, bo mieszały się tu bieda, duma i małe przyjemności. Za szybą kiosku obok piekarni zobaczyła plakat papieża Franciszka, wyblakłe ogłoszenie z twarzą Che Guevary, zdjęcie Messiego na okładce gazety i jakiegoś aktora serialowego. „Argentyna w skrócie” pomyślała.

Wróciła na górę, do rogalików wypiła mocną kawę (nigdy nie przekonała się do tutejszej yerba mate o smaku siana), obiecała sobie, że zje coś zdrowego na drugie śniadanie. Usłyszała dźwięk dzwonów, lubiła mieszkać w pobliżu kościołów, uspokajał ją ich przewidywalny rytm, a Buenos Aires było ich pełne. Założyła zwiewną sukienkę w drobne czerwono-żółte kwiaty, umalowała usta i wyszła wąską uliczką św. Marcina do katedry, oddalonej krótkim spacerem od wynajmowanego mieszkania. Podobnie jak wielki i pyszny budynek Narodowego Banku Argentyńskiego, którego powaga nie mogła nic poradzić na niestabilną ekonomię kraju, bawił ją własny zwyczaj porannej niedzielnej mszy, niezależnie od miejsca, w którym się znalazła i mimo różnych stref czasowych, w których się budziła. Przyzwyczajenie? Już dawno nie uważała się za osobę wierzącą, może była w dzieciństwie, kiedy wiara była prosta i oczywista, pachniała kadzidłem i ziołami święconymi z babcią. Niedaleko katedry i Casa Rosada, pałacu prezydenta, tuż przy pomniku dumnego generała Manuela Belgrano odbywały się zwykle protesty i demonstracje, więc spacer w tamte strony dawał też próbkę tego, co gra w duszach Argentyńczyków. Lubiła te okolice i mimo tak dużej odległości od Krakowa i rodzinnego domu, uznawała je za swoje.

Weszła do chłodnej świątyni. Ksiądz wyglądał jak śniady Popiełuszko z resztkami kruczoczarnych włosów okalających łysinę. Głosił mocne i surowe kazanie, wskazując zmęczonymi rękami na ludzi i rzucając gdzieś dalej, poza nich, oskarżenia o wszechobecną biedę. Nie wszystko rozumiała, znała lepiej hiszpański europejski, ale latynoska wersja mniej sepleniąca i bardziej dźwięczna, urzekała ją swoją melodią. Nieumalowane kobiety, piękne dzięki ciemnej obwódce oczu i opalonej skórze kontrastującej z białkami oczu podchodziły do błogosławieństwa po mszy. Popiełuszko rozmawiał chwilę z każdą z nich, jego twarz się rozjaśniała, rozluźniała, wybuchał śmiechem, a potem poważniejąc, kładł ręce na ich ramionach, głowach, brzuchach i dzieciach przynoszonych do błogosławieństwa. Kobiety wciąż głodne dobrego słowa mimo zakończonej mszy, matki niedoszłe i porzucone, oczekujące lub spełnione i zmęczone. Szczęśliwe narzeczone, albo te, które powoli przestawały już marzyć o dobrym mężu, czy ukojeniu w życiu. Tutaj nabierały sił na cały tydzień ciężkiej pracy, w sklepach, na rogach ulic czy w biurach i przez chwilę wszystkie były do siebie podobne, jak jedna kobieta z nadziejami, obawami i marzeniami i miłości, zdrowiu i szczęściu.

Omijając gwarny tłum turystów kręcących się z aparatami, usiadła w bocznym ołtarzu, chłodnym i zatopionym w lekkim półmroku. Stała tu figura Matki Boskiej, blada, drobna dziewczyna o smutnej twarzy, ubrana w czarną koronkową suknię. Obok niej powkładane w szklaną ramę leżały prośby, karteczki, zeschnięte kwiaty, pożółkłe zdjęcia ludzi, którzy powierzyli swój los smutnej Marii w żałobie. Olga nigdy nie odważyła się zostawić tu swojej prośby. Przestała wierzyć w ich skuteczność dawno temu. Przy wyjściu oślepiło ją południowe słońce i poczuła zimny wiatr znad portu.

Rozdział 3

Olga obudziła się i w pierwszych sekundach, nie wiedziała gdzie jest. Starała się zasypiać po tej samej stronie łóżka od okna, zawsze nogami do drzwi. Melodia dzwonka — kolejny stały punkt dnia — „Alleluja” Cohena. Ostatnio często słyszała tę melodię, odzywała się w kieszeniach ludzi na lotniskach lub w taksówkach i powstrzymywała się wtedy od odruchu ziewnięcia.

Dziś poranek był pracujący — wracała międzykontynentalnym lotem przez Frankfurt do Krakowa. Wiedziała, że jeśli nie wstanie od razu, sięgnie po telefon i straci kilka minut z czasu przeznaczonego na ćwiczenia. Sprawdziła pogodę za oknem, słońce powoli wstawało nad Puerto Madero, rozlewając po niebie pomarańczowo-różowe smugi. W łazience zobaczyła swoją trochę spuchniętą twarz, jakby pod powiekami i na policzkach zebrały się jeszcze resztki ostatniego snu — rozmawiali w nich ludzie, którzy przecież nie mogli się spotkać — zmyła je płatkami i zimnym mleczkiem. Prysznic i szklanka wody z cytryną dopełniły porannego oczyszczania, wypłukały wgniecenia i pomięcia, które czuła w ciele.

Skoczyła na matę, by pobudzić soki żołądkowe, obudzić głowę, rozciągnąć kręgosłup i łydki, które cały dzień będą się unosić na wysokich obcasach. Według jadłospisu na dziś owsianka z migdałami. Powoli i dokładnie przeżuwała każdy kęs. Odczytała nową wiadomość w aplikacji „Jem zdrowo” od tego nadaktywnego Janka. Opcja lokalizacji pokazała kiedyś, że jest w tym samym hotelu i kiedy zszedł rano na śniadanie zauważyła ukradkiem, że na żywo był oczywiście o wiele pulchniejszy niż na zdjęciu. Typowe. Każdy coś ukrywa.

Nałożyła podkład, szybko narysowała nad powiekami proste i zdecydowane kreski (niedawno usłyszała, że oczy ma migdałowe). Dwa pociągnięcia koralową szminką podkreśliły jej wąskie usta. Taki makijaż nazywała w myślach „kryzysowym”, bo robiła go już w trzęsącej się taksówce i przy silnych turbulencjach, jej przyjaciółka Marta śmiała się, że robiłaby go nawet po drodze do schronu przeciwatomowego. Wysuszyła włosy — po ostatnim ścięciu, tworzyły ciemną, równą linię do przedramion i nie musiała ich zbyt długo układać. Słuchała jednocześnie słówek po hiszpańsku — utrzymuje równe tempo — codziennie dziesięć nowych. Za cztery dni przejdzie do kolejnego poziomu.

Pakowanie uspokoiło ją: w Polsce są początki zimy, więc obok lekkich sukienek i mundurka z pracy wylądował ciepły płaszcz. Kiedy wyszła, taksówkarz już czekał. Ma jeszcze trzy godziny do pierwszego odlotu, ale lepiej być wcześniej. Zimny wczesny poranek ją obudził. Lubiła tę porę dnia, kiedy nad miastem parowała mgła i troski śpiących ludzi, którzy przewracali się dopiero na drugi bok. Nieużywane place zabaw, puste ulice i stojące w oczekiwaniu samochody wyglądały jak porzucone, czekające na koniec świata. I każde miasto pachniało trochę inaczej. Buenos to medialunas i duszny, parujący asfalt, a popołudniu zapach soczystego grillowanego mięsa, wiszącego w długich płatach za szybami eleganckich restauracji albo starannie przygotowywanych w domach. Argentyńczycy mogli godzinami opowiadać o swoich ulubionych częściach wołowiny i sposobach ich cięcia, od którego zależał smak. Najsmaczniejszą według wielu było entranjo — delikatna część między żebrami i sercem, nazwą do złudzenia przypominającą hiszpańskie słowo extraño — tęsknię za tobą. To też zapach dusznego, gorącego powietrza schładzanego morską bryzą — zapowiadającego lato już od września — lub ciepłą jesień już od marca. Zapach ulicznego pyłu, płatków kwitnących irysów zmieszanych z krótkim orzeźwiającym deszczem. Zapach pożądania w oczach śniadych mężczyzn patrzących prosto w oczy każdej mijanej kobiety. Zapach potu biegaczy w Puerto Madero i luksusu w tej dzielnicy korporacji i hoteli.

Tokio to aromat kanapek ryżowych, gofrów w kształcie ryby ze słodkim fasolowo-kremowym nadzieniem, dyskretny zapach czystego metra i pociągów, gdzie każdy pilnuje własnej przestrzeni, świeżo wypranych garniturów policjantów, robotników i kontrolerów — każdy z nich nosi inny rodzaj uniformu, doskonale rozpoznawalnego przez inne grupy. Dopiero, gdy dobrze powęszyć albo pójść na spacer po silnym deszczu i wietrze, można poczuć zapach ryby i morza, które dały początek sukcesowi i dobrobytowi Japonii. Zapach czujności, która pozwala szybko zająć wolne miejsce w metrze, by czytać komiks lub grać w grę. Zaufania do bezpiecznego kraju, które umożliwia spanie w pociągach w dziwnych pozycjach, uprzejmości, która nic nie kosztuje, a sprawia, że sprawnie się mijamy, miło żegnamy na ulicy, a turystów pozostawiamy z wrażeniem, że byli najbardziej oczekiwanymi gośćmi tego miesiąca. Zapach kwitnących wiśni, która zwykłemu salarymenowi każe się zatrzymać w drodze do pracy i zrobić zdjęcie gałęzi, co stanęła na jego drodze i przypomniała mu o ulotności i kruchości życia, albo cioci, która zginęła w trzęsieniu ziemi, ściskając nadal, gdy ją znaleźli, ulubiony komiks w ręce.

Nie wyczuła tylko zapachu Genewy, gdzie mieszkała przez miesiąc, nie spodobało się jej na dłużej to nudne, przewidywalne miasto i jej mieszkańcy. Może byłby to zapach prania? Bo pranie w jej budynku zawsze wypadało w środy o godzinie piętnastej, ludzie od lat dostosowywali przyzwyczajenia do tych godzin. Kiedy omijała swoją kolejkę, musiała się z kimś zamieniać. Przez grafik w pracy zwykle ją omijała i wtedy, unikając kontaktów z sąsiadami, szła do publicznej pralni. Tam spotykała tylko obcokrajowców i przyjezdnych, takich jak ona, przeglądających elektroniczne kalendarze, by znowu coś przesunąć i przeorganizować, dopasowując się do nienaruszalnych zasad tego miasta. Szanujący się Szwajcarzy nigdy nie odwiedzali takich miejsc, bo po prostu zdążali na pranie w środę o piętnastej, wcześniej wracali z pracy, a ktoś inny odbierał ich dzieci. Wszyscy to rozumieli, ludzie w pracy kiwali głowami „aa, dziś twój dzień prania”, taki jest odwieczny porządek. Kiedyś Marta odwiedziła ją w Genewie na weekend. Olga akurat miała wtedy zastępstwo, ostatecznie nigdzie nie poleciała, ale musiała przesiedzieć osiem godzin na lotnisku i być w pogotowiu. Marta stwierdziła, że znajdzie sobie zajęcie, a wieczorem wyjdą na miasto. Po dwóch godzinach pracy zadzwoniła do Olgi straż miejska. Sąsiedzi skarżyli się na… nieestetyczną zasłonę wiszącą nad balkonem. Zadzwoniła szybko do mieszkania i okazało się, że Marta opalała się na balkonie i zrobiła taki właśnie kolorowy parawanik. Najbardziej dziwiło ją równiutko podzielone Jezioro Genewskie, tak jakby Francuzi mieli zamiar tego podziału przestrzegać, Genewa właściwie była wykrojona z Francji i otoczona Francją. Lubiła odwiedzać Fine Museum of Arts, gdzie wisiał obraz „Siedem grzechów głównych”. To w sumie śmieszne, że właśnie tutaj go umieścili, przenosząc z Nowego Jorku, gdzie dobrze się miał przez trzydzieści lat. Siedem grzechów głównych w mieście, gdzie nikt nie grzeszy, a imprezy domowe kończą się o dwudziestej drugiej.

Taksówkarz zatrzymał się i przez uchyloną szybę doszedł do niej zapach lotniska — taki sam na całym świecie — mechaniczny, plastikowy i duszny. Podziękowała i wysiadła, płacąc w pesos o fantazyjnych kolorach.

Mimo wczesnej pory lotnisko było pełne, może to kolejne latynoskie święto lub przedłużony weekend. Miała nadzieję na pustki. Irytowali ją ludzie szurający nogami, chodzący z niedbałością — nieważne prawdziwą czy wystudiowaną. Nastoletni turyści z rozpiętymi koszulami, ich koszulki i czapeczki nosiły prowokujące napisy „Jestem niemiła, masz z tym problem?” „Nie mam czasu na głupoty” i to była ich jedyna forma buntu i komunikacji z innymi, osłonięta słuchawkami i telefonami od świata. Oprócz tego starannie naśladowali i posłusznie śledzili trendy w modzie, by przypadkiem nie nosić kratki lub zgolić brodę, gdy stała się niemodna i nie odstawać za bardzo od członka grupy najlepiej śledzącego trendy. Włosi na wycieczce w Warszawie albo Amerykanie w Tokio byli zawsze głośniejsi niż wszyscy dookoła. Zwłaszcza młodzi, pokazywali w ten sposób, że nie obchodzi ich co myślą inni, ale kątem oka obserwowali, jakie robią na innych wrażenie. Ich obecność obchodziła pasażerów może przez trzy sekundy, zanim popatrzyli z politowaniem albo szybko skręcili, zmieniając kolejkę lub miejsce siedzenia. Cała godzina przygotowań rano i tylko trzy sekundy kontaktu.

Dziś skorzystała z bramki kontroli z pierwszeństwem. Kiedy latała prywatnie i nie miała takiej opcji, oceniała dokładnie pasażerów w kolejce przed sobą. Liczba osób w poszczególnych rzędach miała mniejsze znaczenie, bardziej liczyła się płeć, pochodzenie i wygląd. Kobiety były wolniejsze od mężczyzn, wiozły więcej kosmetyków, zdejmowały długo biżuterię, a potem zapominały o pęsecie w walizce i gorączkowo ją wyjmowały. Kobiety podróżujące zawodowo były szybsze niż te na wakacjach. Ich kosmetyki były już skrzętnie zapakowane w zapiętych woreczkach, których zawartość była tylko dopełniana przed kolejną podróżą. Mężczyźni na wakacjach byli rozkojarzeni lub podnieceni w zależności od tego, czy był to pierwszy czy ostatni dzień urlopu (bladzi i niewyspani lub opaleni i wypoczęci). Wyglądali jakby ich myśli nie całkiem nadążały za taśmą bagażową. Azjaci byli zawsze porządniej i schludniej spakowani niż Europejczycy. Włochom dużo czasu zajmowało zdjęcie zegarków i sygnetów, a ich towarzyszkom klipsów i pobrzękujących bransolet. Hiszpanie na wakacjach często wrzucali coś do skarbonek na zakazane przedmioty stojących w przejściu między taśmami, a to kajdanki z futerkiem, a to dziwne szczypce nie wiadomo dla ludzi czy zwierząt. Najwolniejsze były rodziny z dziećmi, oczywiste.

Olga zdecydowanym ruchem wrzuciła na taśmę walizkę, na tyle lekką, że mogła ją zawsze wrzucić samodzielnie na najwyższą półkę i na tyle wypełnioną, by poradzić sobie w każdej sytuacji i pogodzie. Tylko ona czuła i rozumiała ten balans. Najpierw kosmetyki, potem tablet z małej torebki, na jego zimny wierzch kładła kartę pokładową, paszport i telefon. Szybko zamykała uchyloną walizkę, nie cierpiała tego momentu, gdy sąsiedzi z kolejki podglądali co nosi w środku. Wcześniej na wierzch położyła jednolity szary szal, lekki i przykrywający wszystko, przydatny w klimatyzowanych pomieszczeniach, ale ludzie i tak gapili się odruchowo albo z ciekawością jakby spodziewali się zobaczyć odciętą rękę, kochanka albo naszyjnik z zakazanej kości słoniowej. Do kontroli można było podejść na różne sposoby: spokojnie i ufnie, że strażnicy wiedzą, co robią i robią to dla twojego dobra, lękowo, że coś na pewno zrobiłem źle, chaotycznie, że nie pamiętam, co mam w walizce albo narcystycznie — układając lepsze rzeczy na wierzchu. Ona była gdzieś pośrodku. Uśmiechała się starannie na widok strażnika, pewna swoich ruchów powtarzanych setki razy, ale czuła delikatne kołatanie serca. Tyle razy to robiła, ale i tak czuła się jak przemytnik — zamachowiec. Jak wtedy gdy przypadkiem przewiozła 200ml balsamu i obcążki do paznokci, bo zapomniała, że tym razem nie nadaje bagażu. Po przejściu kontroli i założeniu butów pozbywała się skojarzeń z gwałtem i kontrolą osobistą, o których na szczęście tylko słyszała i kilkoma zręcznymi krokami omijała ludzi kręcących się po sklepach duty free. Zakupienie tu czegokolwiek traktowała jak największą słabość — pamiątki przywoziła z wędrówek po mieście albo małych lokalnych sklepów. Zresztą coraz rzadziej je zabierała, kolejne miasta powtarzały się, a lotniska wyglądały tak samo. Zawsze oślepiał ją jednak błysk świateł w tych trzykrotnie droższych sklepach, uśmiechy hostess i odurzający, słodki zapach perfum zmieszany z ciepłym powietrzem jak obietnica lepszego egzotycznego świata: „Kup nasze ekskluzywne wino/czekoladki/perfumy/zabawkę, pokaż swoim bliskim, że pomyślałeś o nich w ostatniej chwili przed lotem, ucisz wyrzuty sumienia, że nie było cię tak długo w domu. Kup u nas spokój. Jeśli się rozbijesz, może znajdą cię z kiczowatym misiem i rzędem czekoladek Toblerone ściśniętych w dłoni?”

Po przejściu kontroli przeszła do biura, żeby spotkać się z załogą i omówić szczegóły lotu. „Hello Olli”, „Hi Olha” powitały ją obce wersje jej imienia, dziś przez mglistą pogodę za oknem trochę niemrawe. Ciepły uśmiech i całus od Marty owianej zapachem rumiankowego mydła na skórze. Widok jej rudych loków, które usiłowała okiełznać co rano i radosne spojrzenie, zawsze dodawało Oldze otuchy. Zdawkowe „hej” od starannie uczesanego Matiasa, który z jakimś nowym zajął najwygodniejsze miejsca na kanapie. Lekkie, uprzejme kiwnięcie głową od kapitana Klausa, który wzbudzał zaufanie samą siwizną włosów i idealnie dopasowanym garniturem z małym samolocikiem wpiętym w klapę. Dolała wrzątku do zmielonych ziaren kawy, przyniesionych w termosie, nałożyła na nie siatkę, aby przefiltrować fusy, nie lubiła tej lotniskowej lury i usiadła, żeby dać odpocząć łydkom po lotniskowym spacerze. Z głośników zapowiadano kolejne samoloty, kierując zaspanych ludzi w odpowiednie kolejki, a potem w górę. Do ich lotu pozostało półtorej godziny, jeszcze raz omówili plan lotu i przygotowali się do wyjścia. Wiadomo, że załoga musi być wcześniej, sprawdzić wyposażenie i zapasy.

— To co, idziemy na wybieg? — rzuciła znane hasło Marta.

Tak nazywali pochód do bramek. Wszyscy nieznacznie wyprężyli się, strzepywali niewidzialne pyłki z granatowych strojów. Olga poprawiła beżowy kołnierzyk, przygładziła równe włosy i przejrzała się w lustrze. Poranny makijaż, który celowo rano zrobiła trochę zbyt mocny, przewidując jego zblednięcie, teraz wyglądał idealnie, teraz dodała tylko różu, podkreślając kości policzkowe. Gotowa, wszystko zgodnie z polityką firmy, nawet wysokość obcasa i ciemnoczerwony odcień lakieru do paznokci, wpinka z małym samolotem i imieniem w klapie marynarki. Po wyjściu cała grupa naturalnie ułożyła się w trzy dwójki, zrównując tempo i kroki. Takie momenty lubiła najbardziej. Uśmiechała się lekko, zerkając na znudzone oczekiwaniem dzieci, którym na widok pilota i załogi otwierała się buzia. U dorosłych pasażerów ten spacer budował poczucie bezpieczeństwa: ci młodzi, sprawni ludzie, na pewno wiedzą, co robią i świetnie się nami zajmą. Kapitan wygląda jak z obrazka, jest siwiejący, ale taki ma być, doświadczony, ale nie za stary, idzie wyprostowany, sprężystym krokiem i w razie czego ma nieco młodszego pomocnika obok. Stewardessy są piękne, umalowane wyraziście, ale nie wyzywająco, zadbane i opiekuńcze, ale jak idealna matka, nie pozwolą ci na wszystko. Z nimi może nawet nie będziesz się zastanawiał, że jesteś tak wysoko bez żadnego wpływu na swój los.

Po mglistym poranku zapowiadała się słoneczna pogoda i start według planu. Po sztucznych wnętrzach lotniska i przejściu przez rękaw, tuż przed schodkami do samolotu przywitało ją przyjemne, rześkie powietrze. Rzuciła okiem na widoczne w oddali małe samochody usprawniające ruch na płycie, albo dowożące jedzenie. Wszystko idealnie grało, a w razie opóźnień procedury lotniskowe przewidywały szybki i sprawny plan B. Odetchnęła głęboko świeżym tlenem po raz ostatni przed wejściem do kabiny. Popatrzyła na argentyńskie niebo, które zawsze czekało tu na nią z idealnym błękitem.

Rozdział 4

„Zapamiętaj, że możesz poprosić o co chcesz w czasie Podniesienia, a spełni się” przypomniała sobie słowa Babci. „Ale uważaj o co prosisz”. Przestała w to wierzyć latem, gdy miała 8 lat, ale czasem sobie o tym przypominała, kiedy ktoś robił znak krzyża przed lotem.

Wielogodzinne loty były dla pasażerów jak kawałek życia w skrócie. Najpierw oczekiwanie z napięciem, czy zdążę na czas, czy spotkam kogoś, kogo wolałbym uniknąć na lotnisku, czy będzie bezpiecznie. Potem wejście na pokład, jedni nieśmiało, witają się z wdzięcznością i niepokojem. Organizują wokół siebie przestrzeń — ustawiają lekturę i dokumenty obok podręcznych kosmetyków na półce przed sobą, uważają, by zająć tylko tyle miejsca, ile się im należy. Ich ruchy są zaplanowane i skoordynowane, akurat zdążą ze wszystkim tuż przed kołowaniem. Wyłączają telefon, uprzejmie słuchają zasad bezpieczeństwa, ich spokój ma wpłynąć na obsługę i zakląć bezpieczną podróż. Śpią cicho, ale czujnie. Inni od razu zaznaczają swoją przestrzeń, celują z walizką w wolną półkę, rozsiadają się i zaczynają pracować. Rozrzucają gazetę, otwierają woreczek z miękkimi skarpetami i kocem, niedbale wrzucają go pod siedzenie albo obok. Rozglądają się za obsługą, bo chce im się pić, albo nie działają słuchawki. Wyciągają notatki z walizki nad głową, choć powinni już zapiąć pasy, są w nieustannym ruchu, jakby ich energia miała przyspieszyć i napędzić start silników. Śpią niespokojnym snem. Ich powieki drżą kilkanaście razy na minutę. Wszyscy chcą już mieć to za sobą.

Pilot wzleciał nad chmury i pasażerowie rozluźniali powoli pasy, paski od spodni, zdejmowali buty, wkładali samolotowe skarpetki bez gumek. Rozglądali się dookoła. Tak, to będzie ich dom na kolejne trzynaście godzin, tu zasną i się obudzą, miejmy nadzieję, że wszyscy. Olga do tej pory pamiętała o akcji pierwszej pomocy, w której uczestniczyła na podkładzie. Zdarzają się bardzo rzadko, choć przecież przez cały kurs przygotowawczy powtarzają, że to nasz główna praca, dbanie o bezpieczeństwo i ratowanie życia, a nie podawanie kawy i przekąsek. A jednak wszyscy członkowie załogi wyglądali na zaskoczonych, kiedy ten facet złapał się za serce i zaczął ciężko oddychać, jakby uczył się tego od nowa i miał z każdym wdechem wessać, zapamiętać każdy, ostatni szczegół i zupełnie obcych mu towarzyszy śmierci. Pamiętała jego rozszerzone ze strachu, puste oczy. Od tamtej pory powtarzała sobie, że powinna być na to przygotowana za każdym razem, ale nie wierzyła, że kiedykolwiek się to stanie. Zawsze jej pierwszym odruchem w spotkaniu ze śmiercią było zastygnięcie.

Dzisiaj po rozniesieniu posiłków, mogła się trochę zdrzemnąć, zasłonięte rolety w oknach dawały złudzenie, że można wyregulować rozchwiany przez strefy czasowe rytm dnia i nocy, teraz w Europie zapadał właśnie wieczór. Przed snem przychodziły jej do głowy dziwaczne obrazy, dziś wyobrażenia o tym, w jakich momentach płodzeni byli uczestnicy lotów. Spokojna staruszka w dzierganej kamizelce — jej rodzice pewnie mieszkali w pokoju z teściami za ścianą. Kochali się powoli, metodycznie, bez pośpiechu, z przekonaniem, że to najzwyklejszy na świecie małżeński obowiązek. Umięśniony mężczyzna z tatuażem — może powstał w deszczu, w złości, w ukryciu, jego matka mściła się z jednym facetem na tym drugim, który w naiwności wierzył, że to prawdziwe uczucie. Biznesman z pierwszej klasy — biała koszula, a do tego klapki i spodenki, obok komputera notatnik w kolorowe wzory. Jakby wiózł ze sobą dwa różne życia, pod jednym nosił drugie. Może był połączeniem hipisa i kobiety z zasadami. Jego pociągała jej sztywność i paniusiowatość. Ona postanowiła się raz zapomnieć i zrobić coś szalonego, o czym będzie opowiadać koleżankom w klubie książki.

Kiedy się obudziła, lecieli właśnie nad Oceanem Atlantyckim. Pilot obniżył wysokość i spod chmur wyłoniło się czerwonozłote budzące się słońce. „Może Klaus ma romantyczną duszę. Lecę z nim już trzeci raz i zawsze tak robi” — pomyślała. Większość pruła do przodu i wolała pochwalić się przylotem trzydzieści minut przed czasem. Cieszyło to większość pasażerów, ale komplikowało życie rodzinom, jeszcze zagubionym w korytarzach lotniska przez co czasem nie zdążyły odebrać swoich bliskich na czas. Szybkość to nie zawsze zaleta. A dziś Klaus znowu obniżał łagodnie wysokość, tak, aby Ci, którzy spali, nie poczuli zmiany, niektórzy tylko przewracali się przez sen lub poprawiali koc. Ci zapracowani i lekko już poirytowani obniżali rolety w oknach, pisząc kolejnego ważnego e-maila. A ci, którzy wstali wcześniej i nie mieli nic innego do roboty, patrzyli z rozszerzonymi oczami na budzący się dzień, na który tak rzadko zwracali uwagę i czasem musieli wylecieć trzy tysiące kilometrów nad ziemię, żeby go dostrzec. W takich momentach Olga uwielbiała swoją pracę. Oświetlonych słońcem, lekko podpuchniętych od snu pasażerów częstowała napojami i czuła się jak anioł, co wita ich u bram raju ze szklanką soku pomarańczowego „Dziękujemy za wspólne życie, to znaczy lot” poprawiała się w myślach. „Może ci śpiący przeżyją życie niewinnie lub nieświadomie. Zapracowanym było ciągle za mało, kogoś gonili, o coś byli źli. Ci zapatrzeni w słońce smakowali moment, który ich spotkał”.

— Spałaś dobrze? — z rozmyślań wyrwał ją głos Marty roznoszącej wodę w przejściu między rzędami.

— Tak, nawet lepiej niż w domu.

— No tak, obie wiemy, że lubisz jak jest trudno. Pamiętasz jak zasnęłaś na tym drewnianym podium na koncercie nad ranem? A w czterogwiazdkowych hotelach zwykle źle sypiasz.

Olga uśmiechnęła się słabo w odpowiedzi. Trudno było ukryć coś przed Martą, znały się kilka lat i spotykały bardzo nieregularnie, ale ciągle zaskakiwała ją swoją przenikliwością. Mrużyła zielone oczu spod rudych loków i już wiadomo było, że szykuje jakąś armatę, nad którą można myśleć cały dzień, aż przyzna się jej rację. „Tak, lubię jak jest trudno — pomyślała Olga — łatwe mnie tak nie cieszy. Wkładam wysiłek w to, co robię, aż poczuję to w kościach”.

— A propos trudno, co u Igora? — zagadnęła Marta, puszczając oko.

— Ech, nie psujmy sobie ładnego poranka, dobrze? — odpowiedziała, układając na stoliku małe szklanki z sokiem i wodą.

— Dobrze, dam ci spokój, 12E chce sok pomarańczowy, doniesiesz mu po drodze? — zagadnęła Marta.

— Zdradzający żonę?

— Co ty gadasz?

— No nie widziałaś jak podskakuje, gdy ktoś go zachodzi od tyłu? Ewidentnie ma coś na sumieniu, ma takie przykurczone ramiona, bawi się obrączką, rozgląda się na boki, ma coś takiego w oczach, no mówię ci — szepnęła konspiracyjnie Olga.

— No nie wiem, roznoszę przystawki.

Początki znajomości z Martą nie były różowe. Zanim weszła do samolotu rozległ się głośny śmiech. Olga nie znosiła takich ludzi. Zagarniali przestrzeń wokół siebie, krzycząc dwa razy głośniej niż potrzeba. Śmiali się tak głośno ze swoich żartów, aż inni dochodzili do wniosku, że widocznie są śmieszne i też zaczynali rechotać. „Szykuje się długi i bolesny lot” pomyślała. Weszła i zobaczyła rudą burzę loków upiętą w przepisowy kok i nową towarzyszkę lotu 512, która próbowała wcisnąć walizkę na półkę. Dwaj stewardzi rzucili się do pomocy, jeden robił miejsce na półce, drugi podtrzymywał ciężar. („Podstawowa zasada złamana” pomyślała Olga — „nigdy nie pakuj większej walizki, niż potrafisz unieść”). W czasie tego dwunastogodzinnego lotu do Brazylii zdążyła usłyszeć historie Marty o wyzwaniach, które sama wymyśla: miesiąc zagadywania do znajomych, zero dni bez cukru, miesiąc patrzenia ludziom w oczy odrobinę dłużej niż potrzeba, tydzień dobroci dla siebie („Czemu tylko tydzień?” „Вo to najtrudniejsze kochana, dłużej nie dasz rady”). Marta potrafiła opowiedzieć, nad jaką wyspą właśnie lecimy, co dziwnego lub strasznego się na niej stało i była skarbnicą historii lotniskowych. Olga najbardziej polubiła opowieść o człowieku, który kradł ludziom walizki na lotniskach, a potem odtwarzał ich życie ze znalezionych rzeczy. Jeśli walizka miała adres i telefon, dzwonił do żony właściciela i mówił, że tęskni i kocha, wysyłał jej fragmenty poezji miłosnej lub liściki, a dzieciom całkiem trafione prezenty. Po kilku dniach zostawiał walizkę w biurze rzeczy zagubionych. Stamtąd była odsyłana do właściciela, który zniesmaczony odkrywał, że jego ubrania były znoszone, przesiąknięte zapachami miasta i lasu, jak po kilku dniach intensywnego spaceru, czasami były na nich plamy po czekoladzie i dziwnych sosach, a limit na karcie kredytowej był mocno nadwyrężony. Ale gdy wracał do domu, odkrywał, że jego rodzina na nowo go ubóstwia i po paru dniach zapominał, że ma wnieść skargę na linie lotnicze. Skąd Marta wiedziała jak reagowała rodzina? Nieważne, dobrze się tego słuchało, nawet jeśli nie była to prawda. Czas szybko mijał, a podróż nie była tylko rutynowym odtwarzaniem procedur.

Praca stewardesy miała sporo dobrych cech — przyjaźń z Martą była jedną z milszych niespodzianek, tym milszą, gdy okazało się, że też mieszka w Krakowie, co sprzyjało spotkaniom poza pracą. Ale dużą niedogodnością był fakt, że jeśli spotkało się na wariata w załodze, to trzeba było z nim spędzić wiele godzin na małej powierzchni. Natalie, która opowiadała o swoich dzieciach, Romain, który pokazywał zdjęcia hodowlanych dalmatyńczyków. Młodzi piloci, którzy za każdym razem robili te same żarty, że coś stuka. Anastazja wyliczająca choroby, jakich można nabawić się od latania.

Dobrze, że przynajmniej z niemiłymi pasażerami umieli sobie radzić. Taki człowiek od wejścia był niezadowolony z samego faktu lotu, a pewnie i życia, więc nic by tego nie zmieniło. Miał zawsze za mało miejsca na bagaże, wchodził w ostatniej chwili i nie podobało mu się jego miejsce przy przejściu i menu oferowane na pokładzie. Czasem odburkiwał coś załodze, bo na obrażanie ich nie mógł sobie w biznes klasie pozwolić. Świetna obsługa nie była w stanie zmienić jego ciężkiego życia. Dlatego dziwnym trafem nie słyszało się od razu jego zawołań o kawę, a potrawy albo wino, które zamawiał, niestety kończyły się w ostatniej chwili. Oprócz tych subtelnych znaków ignorowania, zawsze na tyle delikatnych, żeby nie dało się ich zauważyć, trzeba było wypracować sobie żelazny pancerz na uwagi takich klientów. Pancerz, na który składały się wystudiowane odpowiedzi i uśmiech, niemiłe uwagi spływały po nim bez śladu, a za firanką w przestrzeni dla załogi, można było z niego spuścić trochę powietrza. Wyposażenie ważniejsze niż kamizelka ratunkowa.

— Miałaś rację — wyrwały ją z zamyślenia słowa Marty.

— Hmm?

— 12E! Oglądał zdjęcia jakiejś laski, kiedy podałam mu serwetkę. Szybko zamknął, tak jakbym miała komuś powiedzieć, co widziałam.

— Niedoświadczony jakiś skoro tak panikuje.

— Możemy go pomijać przy drinkach w ramach kobiecej solidarności.

— Wiesz, że tego nie lubię. Drań czy nie drań, swoje wino niech dostanie. Podam mu je z idealnym uśmiechem.

— Jak ty widzisz takie rzeczy?

— Może po babci? Była niezła w obserwowaniu ludzi. Czasami się jej bałam, bo wiedziała o ludziach więcej niż oni sami.

Tak było z sąsiadką Basią, która mieszkała w okolicy. Przychodziła do babci co kilka dni, posiedzieć przy kawie. Nie najmłodsza, mogła mieć trzydzieści kilka lat, przeprowadziła się z mężem kilka lat temu, nie mieli dzieci. Obserwowała z ciekawością Olgę i jej siostrę, kiedy bawiły się w pokoju, jej wzrok był czasem taki natarczywy, dziwny, jakby je podglądała. Podawała im spadające zabawki, uśmiechała się bez słów, albo przynosiła cukierki, których nie miał nikt w okolicy. Zawsze zadbana, ubrana w ciemne brązy, pachnąca oliwkowym mydłem. Cała była owiana jakimś milczeniem i smutkiem. I kiedyś babcia przy rabarbarowym cieście powiedziała jej, że się ładnie zaokrągliła i że gratuluje. Na co ona popatrzyła na nią ze złością i zdziwieniem, łzy zakręciły się jej w oczach, bąknęła tylko „przepraszam, ale to okropne tak mówić, kiedy wszyscy wiedzą, że nie mogę…” i wybiegła z płaczem. Miesiąc później wróciła w beżowej sukni w wielkie czerwone maki, zaróżowiona i z małą krągłością na brzuchu, żeby przeprosić babcię. Więc tak, babcia widziała różne rzeczy wcześniej. Zapytana jak to robi, mówiła, że widzi kiedy w człowieku blednie, a kiedy nabiera światła. Ci, którzy coś lub kogoś stracili, nagle ciemnieli, jakby to światło w nich gasło, ich wzrok sięgał nie dalej jak kawałka podłogi pod nogami, ich ramiona opadały, a kąciki ust ciążyły ku ziemi. Ci z blaskiem patrzyli na coś dalej, poza nimi, czego nawet babcia nie mogła zobaczyć, ale to rozświetlało ich wzrok i prostowało ramiona.

Rozdział 5

Ten lot był spokojny. Wracała już autobusem z Katowic, bo w Krakowie mgła znowu nie pozwoliła wylądować. Postanowiła wykorzystać ten czas na relaks i słuchanie francuskiego radia w internecie, na same słówka nie miała już siły, ale ciągle brakowało jej płynności w melodii. Wybrała ustronne miejsce, ale i tak dwa siedzenia przed nią gruchała jakaś para, a po drugiej stronie zadbana pani po czterdziestce dokładnie opowiadała przez telefon koleżance o tym, co zjadła w Rzymie. Na szczęście jej głos nie był irytujący i Olga mogła odpocząć, a po krótkiej chwili, mimo walki ze sobą, zasnęła.

Śniło się jej mała wioska, podobna do jej rodzinnej wsi, ale jakby sprzed wielu lat. Unosiła się nad nią, widząc słomiane strzechy chat, potrójną wieżę kościoła, wielkie pola i mały cmentarz. Potem jej lot obniżył się i zobaczyła przez okna chat śpiących ludzi. Dzieci spokojnie oddychały, nagromadzone w ciągu dnia spięcia łagodził każdy kolejny wydech, dorośli przewracali się i wiercili, ich smutki i wyrzuty sumienia nie dały się tak łatwo uśpić. Wstaną z bólem głowy, niewyspani i rozdrażnieni. Zwierzęta zawsze spały spokojnie. Psy mlaskały smacznie, zmęczone bieganiem za kurami i pilnowaniem zagród. Koty zawinięte w kłębek na wszelki wypadek wystawiały jedno ucho w bok.

Główną drogą przez wieś jechał wóz ciągnięty powoli przez konia. Woźnica owinięty szarym kubrakiem nie drzemał, ale rozglądał się niespiesznie po okolicy. Bywał tu często, najczęściej wczesnym rankiem i za każdym razem zauważał coś nowego, przyjmując to z głuchym pomrukiem: odmalowane ściany chaty wójta, nowe kwiaty i wyprane pieluchy u organisty, w połowie wymienione sztachety w płocie Nowaka. Koń cierpliwie postępował wyboistą drogą. Nagle w oddali zabrzmiało głuche uderzenie dzwonu. Wyraźnie trzy razy, a potem cisza. Woźnica spiął cugle i skierował konia lekko w lewo w polną drogę tuż obok kościoła. Stanął przed niczym nie wyróżniającą się chatą i zeskoczył z wozu. Odsłonił kościstą twarz i lekko się uśmiechnął.

Dzwon zabrzmiał znowu trzy razy. „Dziękujemy za wspólną podróż”. Obudziła się, gdy autobus zwalniał i zakręcał na parkingu dworca. Resztki snu zawiesiły się jej gdzieś na skrawku pamięci. Przeciągnęła się i wyjęła spod siedzenia swoją walizkę.

Niebo szarzało, pierwsze niewyraźne płatki śniegu roztapiały się od razu na mokrej jezdni. „Dopiero listopad i już śnieg” — westchnęła w myślach, otulając się mocniej płaszczem. Pasażerowie dworca spieszyli się, żeby złapać taksówkę i dojechać do domu przed zmrokiem. W powietrzu wisiały ciężkie chmury. Jeszcze chwila i będzie w domu, dzielnica Grzegórzki, nie wiedzieć czemu rozczulała ją ta nazwa. Ustronne osiedle na ul. Francesco Nullo, w idealnej odległości między hałaśliwym centrum i rondami, na których kręcili się w kółko ludzie jadący i wracający z pracy i ze szkoły. W razie potrzeby lub paraliżu miasta, na dworcu mogła być spacerem w kilkanaście minut. Mogła biegać nad Wisłą albo kiedy miała więcej czasu, by przeciąć rzekę i pooddychać zielenią w Parku Bednarskiego na Podgórzu. Jutro tak zrobi, najlepiej…

Zobaczyła go i odruchowo schowała się za słupem. Natychmiast się wybudziła z resztek sennego rozleniwienia. Nie mógł jej tu zobaczyć, pozostała nieruchoma, ale była gotowa ruszyć, kiedy on zmieni miejsce. Obserwowała go czujnie jak drapieżnik ofiarę, krew napłynęła jej do rąk i nóg, czuła jak pali ją twarz, chciała uciec zgodnie z instynktem, ale wbrew rozsądkowi, bo dałaby się wtedy zauważyć. Rozmawiał z kimś przez telefon, śmiejąc się, wyglądał na wypoczętego, był opalony. „Może był na jednej ze swoich wypraw, których tak nie znosiłam.” Wychodzenie na Mt Blanc tylko po to, żeby z niej zjechać na nartach było według Olgi dziwnym kaprysem, rozrzutnością energii, zdrowia i szczęścia. Skończył rozmowę i rozejrzał się, przez chwilę miał na twarzy ten swój „piękny smutek”. Poczuła gulę w gardle, oblała ją fala gorąca. Tak kiedyś do niej powiedział „Masz taki piękny smutek na twarzy”. A potem coraz częściej go od niej przejmował. Nie mogli być tak samo szczęśliwi. Może mamy tylko określony poziom smutku, który musi przelać się na kogoś innego, najbliższego, gdy sami już nie dajemy rady? I taką radość, która musi się skończyć, gdy jest jej za dużo, bo nikt nie wytrzyma tyle piękna bez strachu, że to tylko na chwilę?

Wszedł do podziemnego przejścia, Olga, odczekując chwilę rozejrzała szybko się za taksówką, żeby schować się i uspokoić oddech. Dojeżdżając do domu, pomyślała, że już tak dobrze jej szło, prawie tydzień bez myślenia o nim, a tu jednego dnia, wspomina go Marta, a potem widzi go w tłumie.

Czasem widziała go w twarzach innych ludzi, filmach, sklepach, w rysach pasażerów, w ruchu ręki zagarniającym włosy, pocierającym brodę, przepuszczającym ją przez drzwi. W przechodniu idącym z naprzeciwka, wzbudzającym panikę i gorączkowe myśli, w którą uliczkę skręcić, aż do otrzeźwienia i zrugania w myślach własnej fantazji, bo dwa metry bliżej człowiek okazywał się nawet nie tak bardzo podobny. Wydawało się jej że jest tylko określona liczba powtarzających się twarzy i że w kolejnej znajdzie kogoś podobnego. W końcu i tak nikt nie jest tym, za kogo się podaje.

Rozdział 6

Spała dłużej niż zwykle. Jej organizm dobrze znosił zmiany stref czasowych, dwie dodatkowe godziny snu zwykle wystarczały i budziła się sama. Przeciągnęła się nareszcie we własnym łóżku i powoli wstała. Słabe listopadowe słońce wpadało do pokoju zza szarych rolet. Podniosła je i zmrużyła oczy. Po wczorajszym śniegu na wypielęgnowanym trawniku nie został ślad, na ulicy błyszczały kałuże, a na chodniku, chowając się pod wystającymi dachami szybko przemykał sąsiad z psem. Po drugiej stronie ulicy młoda kobieta z wózkiem i parasolką postanowiła dzielnie walczyć z pogodą i zapewnić dziecku dawkę odporności na dziś mimo wszystko. Oprócz tej dwójki dumne nowoczesne osiedle przy ul. szacownego generała Nullo zamarło. Z obojętnością przyjmowało kolejne zmiany pogody i lokatorów, którzy skuszeni lokalizacją, wprowadzali się do świeżo oddanych mieszkań. Cicha brama podnoszona pilotem zapewniała bezpieczeństwo, nienarzucające się witryny sklepów, apteki, przedszkola i żłobka dawały wygodę zaspokojenia podstawowych potrzeb w promieniu dwóch kilometrów. Ostatnimi wydarzeniami, które poruszyły mieszkańców był samochód zaparkowany na drodze pożarowej oraz impreza na parterze, której trwała do północy. Oba precedensy zakończyły się wymianą listów przyklejonych ku rozwadze na drzwiach do klatki schodowej.

Olga wpuściła trochę świeżego powietrza i przeciągnęła się na piankowej macie do ćwiczeń wyciągniętej spod łóżka (składaną woziła zwykle w walizce), dziś nie mogła złapać równowagi balansując w pozycjach na jednej nodze, ale dobrze wychodziło jej rozciąganie, czuła jak stopniowo rozgrzewają się ramiona i nogi, a krew krążąca coraz energiczniej w całym ciele, dodaje sił.

Dłuższy, ciepły prysznic zamiast orzeźwiającego masażu chłodną wodą był tym, czego dziś potrzebowała. Czarę rozpusty przelał kubek ciepłego kakao do owsianki, zamiast zdrowych ziółek. To był jeden z rzadkich dni, gdy potrzebowała sprawić sobie przyjemność po wyczerpującym maratonie w pracy i ogólnym rozprzężeniu, które nachodziło ją zwykle w listopadzie.

Usiadła na