Skoro ptaki czynią słońce - Alistair MacLeod - ebook + książka

Skoro ptaki czynią słońce ebook

Alistair MacLeod

4,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Ponadczasowa proza z chłodnych wybrzeży Nowej Szkocji

 

Alistair MacLeod, jeden z najwybitniejszych kanadyjskich prozaików XX wieku, z rzadko spotykanym kunsztem, mądrością i ciepłem opisuje życie rybaków i górników z Nowej Szkocji. Polscy czytelnicy znajdą w jego prozie to wszystko, za co pokochali już powieści jego rodaka Michaela Crummeya: surową i olśniewającą przyrodę, bohaterów twardych, zawziętych, lecz na swój sposób romantycznych, piękno i trudy życia rodzinnego – a ponadto niezwykłą, dojmującą tęsknotę mieszkańców Cape Breton za Szkocją, ojczyzną ich przodków, porzuconą przed wieloma pokoleniami, lecz wciąż obecną w fatalistycznych wierzeniach czy rodzinnych legendach.

 

Autor, który dorastał na kanadyjskim wschodnim wybrzeżu i do śmierci był z nim silnie związany, ukazuje nie tylko zawzięte zmagania człowieka z ziemią i morzem, lecz także bogactwo i piękno prostego życia blisko przyrody, a przede wszystkim – blisko ludzi.

 

Odkrywając poprzez literaturę najgłębsze prawdy i tajemnice ludzkiego serca, MacLeod zwraca uwagę na przeżycia trudne czy przełomowe, ale również na splątane z nimi subtelne radości i nadającą im sens miłość. W jego klasycznej, misternie skonstruowanej prozie każdy cień i lęk wydaje się idealnie zrównoważony przez rozbłysk piękna i nadziei, zaś emocje i rozterki targające bohaterami mają charakter tak uniwersalny, że twórczość ta niejednokrotnie nabiera wymiaru poruszającej, ponadczasowej przypowieści.

 

 

 

"Alistair MacLeod należy do wielkich pisarzy XX wieku. Jest skarbem literatury – nie tylko kanadyjskiej, lecz światowej."

– Michael Crummey

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 239

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: As Birds Bring Forth the Sun and Other Stories

Copyright © 1986 by Alistair MacLeod.

Published by arrangement with McClelland & Stewart, a division of Penguin Random House Canada Limited.

Copyright © for the Polish translation by Michał Alenowicz, 2018

Redakcja

Jarosław Kurek

Korekta

Małgorzata Matysek

Projekt okładki i fotografia

Magdalena i Michał Alenowicz

Skład wersji elektronicznej

Michał Nakoneczny / hachi.media

Wydanie I

ISBN 978-83-955602-0-0

Wydawnictwo Wiatr od Morza Michał Alenowicz

ul. Królewskie Wzgórze 11/22

80-283 Gdańsk

www.wiatrodmorza.com

www.facebook.com/wiatrodmorza

Zamknięcie lata

Sierpień ma się ku końcowi, a pogodzie nie można już ufać. Przez całe lato było bardzo gorąco. Tak gorąco, że ogródki powiędły, trawy nie wzeszły, a studnie wyschły na zwilgotniałe błoto. Strumienie spływające do morza obróciły się w niewielkie strużki, a pstrągi, które zamieszkują rzeczki oraz jeziora w głębi lądu, miękkie i ospałe, z trudem chwytają ostatki życia. Czasem widać zdechłe sztuki unoszące się na powierzchni nazbyt ciepłej wody; ich ciała pokrywają tłuste, szare pasożyty. Jakże różnią się od skocznych, rześkich pstrągów wiosny, żywych i przedzierających się przez rwącą, czystą, zimną wodę, tak elektrycznie naładowanych ruchem, że zdawałoby się, iż żaden pasożyt nie zadomowi się nigdy w ich ciele.

Choć spiekota jest zła dla ryb, studni i wzrostu zieleni, to dla tych, którzy wybierają leżenie na plażach skąpanych w letnim słońcu, pogoda jest idealna. Nieustannie słyszymy, że to rekordowy rok, jeśli chodzi o turystykę w Nowej Szkocji. W Amherst granicę prowincji przekroczyło więcej zmotoryzowanych podróżnych niż kiedykolwiek dotąd. Na nabrzeżach w Yarmouth z promów zjechało więcej samochodów. Motele i kempingi są zajęte do ostatniego miejsca. Na drogach szybkiego ruchu zaroiło się od autokarów, przyczep kempingowych oraz samochodów z nieodzownymi pułapkami na homary przytroczonymi do dachów. Turystyka kwitnie jak nigdy.

Tutaj, na tej plaży, na zachodnim wybrzeżu wyspy Cape Breton, nie ma turystów. Tylko my. Spędziliśmy tu większość lata. Zdumieni uporczywością i niezmiennością gorąca. Czekaliśmy, aż upały się załamią i przyniosą zmianę pogody. Pod koniec lipca powiedzieliśmy, każdy z osobna do siebie i do pozostałych: „sierpniowy sztorm przyjdzie i zburzy to wszystko”. Sierpniowy sztorm to wedle tradycji nawałnica przychodząca każdego sierpnia jako forpoczta huraganów mających nadciągnąć znad Karaibów, aby siec i smagać te wybrzeża na jesieni. Sierpniowy sztorm z przeraźliwie wyjącymi wiatrami i łomoczącymi, błotnistymi falami wyznacza, ogólnie rzecz biorąc, nieoficjalne zakończenie lata, a potrafi nadejść już w pierwszych dniach sierpnia. W tym roku wciąż jeszcze nie przyszedł, a zostało już tylko kilka dni. Wiemy i tak, że pogoda nie może się już długo utrzymać, a za tydzień turyści znikną, szkoły zostaną ponownie otwarte, rytm życia ulegnie zmianie. Wtedy będziemy musieli się jakoś pozbierać i podjąć decyzje, które podświadomie odwlekaliśmy. Jesteśmy zapewne najlepszą na świecie brygadą górników wyspecjalizowanych w wyrobiskach udostępniających; siódmego lipca mieliśmy być w Afryce Południowej.

Wciąż nie wyruszyliśmy, telegramy z Renco Development z Toronto pozostały bez odpowiedzi, na telefony nie oddzwaniamy. Czekamy na zmianę pogody, która uniemożliwi nam dalsze wylegiwanie się na plaży, a wtedy po raz ostatni podejdziemy stromą, krętą ścieżką, znaczącą zygzakiem skaliste zbocze Cameron’s Point. Gdy dotrzemy na szczyt, wszyscy będziemy zdyszani; wyruszymy na północ ścieżynką wijącą się wzdłuż krawędzi klifu, aż do niedużego pola, na którym stoją nasze samochody, zwrócone maskami ku morzu, z przednimi kołami oddalonymi o ledwie parę stóp od przepaści. Wspinaczka zabierze nam jakieś dwadzieścia minut, ale po całym lecie próżnowania jesteśmy jeszcze w niezłej formie.

Niewielka złota plaża, na której leżymy, wygina się w półksiężyc długi na jakieś trzy czwarte mili, z obu stron zakończony wyniosłymi klifami. Północna skała nazywa się Cameron’s Point, od rodziny, do której niegdyś należała ta ziemia, południowa natomiast nie ma nazwy. Oba klify osłaniają plażę, spowalniają wiatry zarówno północne, jak i południowe, podtrzymując panujący tu spokój.

Na południowym klifie nieduży strumyk kończy swoją podróż i spada do morza niemal pionowo z wysokości jakichś pięćdziesięciu stóp. Czasem po kąpieli lub nazbyt długim leżeniu na piasku stajemy pod tą strugą tak, jakby to był prysznic, i czujemy słodką wodę spływającą po naszych głowach, szyjach i ramionach, po całym ciele, aż do stóp stojących w morzu.

Wszyscy już nieznaną, niewytłumaczalną ilość razy ustawialiśmy i obracaliśmy swoje nagie ciała pod wylotami pryszniców w nowo powstających kopalniach świata. Ciała, które – wyzwolone z błota, brudu oraz woni prochu, przywodzącej na myśl smród przypalonych włosów – są tak białe, że kojarzą się z mlekiem czy kością słoniową. A może z trądem. Zbyt białe, aby były całkiem zdrowe; gdy pracujemy, przebywamy bowiem po dwanaście godzin na dnie szybu lub w powstających sztolniach, i nieczęsto czujemy słońce. Całe lato obserwowaliśmy, jak nasze ciała zmieniają barwę, widzieliśmy, że nasze włosy płowieją, stają się jaśniejsze niż kiedykolwiek dotąd. Jedynie szramy, które wszyscy nosimy, nie reagują na uzdrawiającą moc słonecznego ciepła. Teraz zdają się wyróżniać jeszcze mocniej: długie, różowe pręgi biegnące po wewnętrznej stronie przedramion czy poszarpane, przypominające zęby piły wypukliny na naszych naprężonych łydkach.

Wielu z nas nosi jeden bark niżej od drugiego po uderzeniach obsypujących się skał czy wahnięciach gigantycznego kubła, opadającego na nas w ścisku na dnie wąskiego szybu. Mamy też ramiona, których nie jesteśmy w stanie wznieść ponad głowy, męczą nas objawy artretyzmu w plecach i barkach, potęgowane przez wodę zalewającą i wyziębiającą nas podczas pracy. Niewielu zachowało wszystkie palce, a niektórzy stracili oko bądź ucho przez spadające narzędzia, eksplozje detonatorów, latające odłamki skał czy pękające stemple. Najbardziej jednak obawiamy się uszkodzeń stóp, bowiem utrata palców u nogi lub naruszenie skomplikowanego układu drobnych kości w pięcie czy stawie skokowym sprawiłyby, że nie bylibyśmy zdolni podtrzymywać naszych ciał podczas wyczerpujących dwunastogodzinnych szycht spędzanych na stojąco. Uraz jednej ze stóp oznacza, że druga musi przenosić podwójny ciężar, a zdolna jest do tego tylko przez krótki czas, nim osłabienie krążenia odrętwi ją i sprawi, że ona również stanie się bezużyteczna. Wszyscy jesteśmy postawnymi mężczyznami, każdy ma ponad sześć stóp wzrostu i waży niemal dwieście funtów, tak że nawet w idealnych warunkach nasze nogi poddane są ogromnym obciążeniom.

Zawsze jesteśmy dojmująco świadomi naszych ciał oraz bólów, które błądzą po nich, szarpiąc je nagłymi ukłuciami. Nawet późną nocą, gdy chcemy spać, wstrząsają nami niespodziewanie, jakby przenikał nas prąd, sprawiając, że do oczu napływają nam łzy, a pięści zaciskają się do białości knykci i werżnięcia paznokci we wnętrze dłoni. W takich chwilach rozpaczliwie zmieniamy pozycję lub otępiamy się, korzystając ze szklanek z alkoholem, które zawsze mamy w zasięgu ręki.

Leżąc na plaży, każdy z nas widzi zewnętrzne blizny na sobie i innych; to przywołuje wspomnienia o tym, skąd się wzięły. Gdy mamy na sobie ubrania, cena, którą płacimy za to, co robimy, nie jest aż tak widoczna jak teraz.

Obok nas na piasku leżą butle z białego szkła, wypełnione alkoholem. To czyściutki bimber pędzony przez naszych krewnych ze wzgórz – nie do kupienia. Do nas dociera wyłącznie w charakterze podarków lub odpłaty za dawne przysługi: przywożenie zwłok do domów, drobne pożyczki zapomnianych dolarów, uprzejmości wobec nieżyjących już babć. Jest przejrzysty jak woda, a łyżeczka tego płynu dotknięta zapałką spali się niskim, błękitnym płomieniem wotywnej świecy; zostanie strawiony w całości, pozostanie tylko gorąca, zupełnie sucha łyżeczka. Kiedy skończymy tutaj, przelejemy resztę do czterdziestouncjowych butli po wódce i zabierzemy ze sobą na długi przejazd do Toronto. Gdy już bowiem postanowimy wyruszyć, będziemy jechać ostro i szybko, a wszystkie nasze samochody są duże: cadillaki z powgniatanymi zderzakami, lincolny i oldsmobile. Często bywamy zatrzymywani za przekroczenie prędkości na odcinku drogi pod Mt. Thom, albo gdy jedziemy przez dolinę Wentworth, albo na wąskiej szosie do Fredericton, albo na szybkiej, prostej drodze łączącej Rivière-du-Loup z Lévis, czasem nawet na czterysta jedynce. Kiedy mówimy, że za kilka godzin wylatujemy do Afryki, nieczęsto dostajemy mandaty, a bywa też, że pozwala się nam uiścić opłatę na miejscu. Nie chcemy się wplątać w przemyt bimbru przez granice prowincji oraz towarzyszące temu uciążliwości. Kara za przewóz otwartej butelki dostępnego na rynku alkoholu w większości miejsc nie przekracza natomiast piętnastu dolarów, więc przezroczyste flaszki po wódce odsłaniają swoją nieskomplikowaną tajemnicę, zarazem ją zachowując.

Wciąż nie jesteśmy jednak gotowi do drogi. W słońcu lejemy przejrzysty, biały płyn do styropianowych kubków i spijamy go długimi, palącymi łykami, czasem w ślad za nimi biorąc hausty teema, sprite’a czy seven-upa. Nikt nie zawraca nam tu głowy, tak jesteśmy niedostępni. Każdego, kto spróbuje się do nas zbliżyć, dojrzymy z ponad mili: sylwetkę rysującą się na samotnym klifie oraz skalistej, zdradliwej ścieżce, jedynej, która tu prowadzi. Funkcjonariusze policji konnej pracujący w regionie nie są tutejsi – pod żadnym względem – mało więc prawdopodobne, aby w ogóle wiedzieli o istnieniu tej plaży. Z prawnego punktu widzenia do klifu, na którym stoją teraz nasze samochody, nie prowadzi żadna droga publiczna. Są wyłącznie niewyraźne ścieżki i szlaki używane do pędzenia owiec, biegnące pośród wypalonych traw, kęp olch i krzaków borówek, wystających kamieni i zbutwiałych pni. Sprężyste młode świerki szorują po tłumikach i miskach olejowych naszych wozów, drapią ich drzwi. Setki mil stąd, przystanąwszy na poboczach Quebecu czy Ontario, znajdziemy drobne gałązki tej właśnie świerczyny wciąż tkwiące w kratkach od chłodnic lub zaklinowane pod żarówkami reflektorów. Wyjmiemy je i zabierzemy ze sobą do Afryki jako pamiątki, talizmany czy symbole tożsamości. Bardzo podobnie, jak czynili nasi przodkowie ze szkockiego pogórza, którzy przez wiele stuleci wykonywali proste roślinne godła z wrzosu czy czarnej jagody, mające towarzyszyć im na polach bitew świata. Może po to, by w ścisku swej pracy ze śmiercią móc odnaleźć bliskość domu oraz wzmożoną samoświadomość. Teraz leżymy w dogasającym żarze lata i bezruchu jego czasu.

Na płaskiej połaci morza widzimy rybaków zajętych pracą. Nie zarabiają już zbyt wiele, a mało który traktuje to poważnie. Mówią, że ławice zostały przełowione przez floty statków-przetwórni z Rosji, Hiszpanii i Portugalii. To prawda, w te spokojne, ciepłe noce widujemy światła takich pływających przetwórni, lśniące jasno na wodzie. Jawią się jako dziwne, ruchome, migotliwe miasta, a gdy są daleko w morzu, ich blask zdaje się mieszać ze światłem gwiazd. Rybacy pracujący przed nami to starsi mężczyźni i chłopcy. Dziadkowie z wnukami odprawiający swoje prastare rytuały. W południe, może o pierwszej czy drugiej, zanim wyruszą do domu, wpłyną swoimi niewielkimi łódkami do naszej spokojnej zatoczki, tak daleko, że dzioby prawie zaszurają na piasku. Rzucą nam połyskliwe, niebiesko-czarne makrele, srebrzyste śledzie i brązowo-białe dorsze, pomówią z nami chwilę, dzieląc się wszystkim, co w ich mniemaniu powinniśmy wiedzieć. W zamian rzucamy im białe butle, żeby napili się czystej, przejrzystej zawartości. Czasami staruszkowie nie dają rady ich złapać; białe, cylindryczne naczynia wpadają do morza, gdzie podskakują i kołyszą się niczym boje lub dziecięce kaczuszki w wannie, dopóki nie zostaną wyłowione oszczepem przez kogoś z łódki albo wyrzucone przez fale z powrotem na plażę. Później pieczemy ryby na małych, trzaskających ogniskach z drewna wymytego przez morze. To, jak dobrze wiemy, również nie może potrwać wiele dłużej.

Na ustronnych cmentarzach w głębi lądu pogrzebani są zmarli. Za białymi, drewnianymi kościółkami, pod pomnikami z wypolerowanego czarnego granitu, zażywają cichego spoczynku. Nim wyjedziemy, odwiedzimy ich, aby się pomodlić i pożegnać po raz ostatni. Możliwe, że wtedy poczujemy strach – czytając daty na grobach braci, wujów i kuzynów, wspominając ich młodość i śmiech, a także miejsce i przyczynę każdej śmierci.

Śmierć w szybach i sztolniach jest zawsze gwałtowna, a zwłoki bardzo często tak zmiażdżone lub rozszarpane wybuchem, że nie sposób je złożyć z powrotem do wystawienia w trumnie. Większość z nas towarzyszyła makabrycznym pozostałościom takich ciał, spakowanym w zawiązane foliowe worki, podczas podróży pociągami, samolotami czy samochodami, i dostarczała je do tutejszego grabarza. Przez dwa czy trzy dni ostatnich pożegnań na marach, w ciągu samotnych całonocnych czuwań w pokojach dziennych i staromodnych salonach, zaledwie wspomnienia i młodzieńcze fotografie przywołują fizyczną rzeczywistość, teraz już tak rozczłonkowaną i zaburzoną, spoczywającą w każdej szarej, szczelnie zamkniętej trumnie. Najkorzystniejsze zdjęcie ustawia się na wieku, próbując przypomnieć sobie to, co było. Myślę o tym teraz: o wielu młodzieńczych śmierciach, przy których byłem, o długich powrotach do domu w innych porach roku, w innych latach. O kopaniu grobów w przenikliwym chłodzie lutego, odgarnianiu śnieżnych zasp z jałowej ziemi, o łomotaniu kilofem w zamarznięty grunt, o iskrach krzesanych przez stal na kamieniach, o zgrzycie łopat o ziemię i skałę.

Jakieś dwadzieścia lat temu, gdy po raz pierwszy pojechałem do kopalni uranu w Ontario – do Elliot Lake oraz do tych w Bancroft, które nie pociągnęły zbyt długo – miewaliśmy problemy z pokonaniem z naszymi zmarłymi ostatnich kilku mil dzielących nas od ich wysoko położonych białych domów. W zimie często musieliśmy korzystać z koni i sań, by wwieźć ich na ostatnie wzgórza; stojąc po pierś w śniegu, wyjmowaliśmy ramy z okien, by móc wsunąć, a potem po raz ostatni wydobyć przez nie trumnę. Wczesną wiosną bywało, że musieliśmy znowu uciekać się do użycia koni, gdy odwrót mrozu i topnienie zimowych śniegów przeistaczało strumyki w czerwone, zmącone rzeki, powodując, że gruntowe drogi prowadzące na wzgórza stawały się śliskie i nieprzejezdne. Czasami o tej porze roku podziemne źródła cieknące pod takimi drogami wybijają niczym maleńkie gejzery, posyłając w górę strugi wody i zmieniając nawierzchnię w rozedrgane bagno, w którym pojazdy grzęzną po piasty i osie.

W listopadzie nad krawędzią grobu deszcz przynosi ciarki i chłód. Pada na nasze szyje i chlapie nam czerwonym błotem na błyszczące buty i nogawki spodni od drogich garniturów. Dudziarz gra Flowers of the Forest, podobnie jak skrzypek, który wcześniej odegrał swoje przejmujące lamenty wysoko na chórze. Muzyka sprawia, że jeżą nam się włosy na karkach, wydobywa dzikość żalu, sięga w głębiny naszej zgęstniałej, mrocznej rozpaczy. Nad grobem ludzie czasem wykrzykują pożegnania po gaelicku albo rzucają się w błoto czy na trumnę opuszczaną na pasach w głąb rozwartej ziemi.

Piętnaście lat temu, gdy zarwały się stemple w Springdale na Nowej Fundlandii, mój młodszy brat zginął, zmiażdżony i pogruchotany pośród nieustannego plusku kapiącej wody, spoczywając na łożu z oberwanych kamieni. Nie byliśmy w stanie wydobyć go z dna odpowiednio szybko; tymczasem oczy wychodziły mu z głowy, a płyny jego ciała sączyły się cicho na połyskliwą skałę. Wciąż jeszcze próbując, zdaliśmy sobie sprawę, że nasze starania są beznadziejne, a on nie przeżyje, nawet na powierzchni. Nie przetrwa dość długo, by móc liczyć na jakiekolwiek medyczne ocalenie. A kiedy uścisk jego niegdyś mocarnej dłoni na mojej ręce zaczął słabnąć, gdy oddech zaczął rzęzić mu w gardle, my już widzieliśmy ziemską drogę, rozciągającą się przed nami jako przed żywymi świadkami jego śmierci: zgłoszenie do miejscowych władz, oświadczenia dla firmy, zeznania dla policji i koronera, a potem trudne rozmowy telefoniczne prowadzone na słabych, współdzielonych liniach lub – jeśli te zawiodą – bardziej skuteczne i bezosobowe żółte telegramy. Ciemność rozmowy telefonicznej prowadzonej o północy zdaje się blednąć z upływem czasu, czy raczej zmieniać i podlegać przetworzeniom niczym ballady i gawędy z odległej, samotnej przeszłości; zmieniać się przy każdym kolejnym opowiadaniu, w miarę jak ci, którzy opowiadają, stają się inni, starsi, bardziej zgorzkniali lub pogodni. Człowiek może usłyszeć opisy rozmów telefonicznych, które sam przeprowadził przed dziesięciu czy piętnastu laty, i rozpoznać w nich bardzo niewiele, poza niezaprzeczalnym ziarnem prawdy, tkwiącym w centrum przekazanych wówczas wiadomości. Żółte telegramy są natomiast bardziej bezceremonialne i niezmienne w surowości swojego przekazu, a nigdy, przenigdy nie są wyrzucane. Przechowuje się je w wazach, Bibliach czy szufladach komód pod białymi koszulami, gdzie odnajdują się, czasem niespodziewanie, lata później; nieraz inne ręce wyjmują je z zawierającego pukle dziecięcych włosów pudełka z drzewa sandałowego albo z drobnych bucików, w których zmarły uczył się chodzić. Proste nekrologi o oficjalnym charakterze.

Kiedy mój brat zginął w Springdale na Nowej Fundlandii, był dwudziesty pierwszy października, toteż gdy sprowadziliśmy jego ciało do domu, mieliśmy już jesień w pełni. Na wysokich, zadrzewionych wzgórzach jarzęby, osiki i czerwone klony płonęły kolorem w słabnących promieniach jesiennego słońca. Co drugi dzień padał deszcz, nieraz zmieniając się w śnieg z deszczem lub drobne, twarde kulki gradu. Czasami z rana świeciło słońce, by po południu ustąpić pola kaprysom opadów. Innym znów razem chmury napływały nad ląd, choć wciąż było pogodnie, i przesłaniały słońce chwilowo, rzucając takie cienie, jakby w górze przelatywał olbrzymi ptak. Stojąc pod taką szybującą chmurą i czując jej przelotny deszcz, widzieliśmy, że zaledwie milę dalej jasno świeci słońce. Dostrzegaliśmy to ciepło, tak bliskie, że niemal na wyciągnięcie ręki, czując wyłącznie chłód lodowatych kropel wody. Gdy kopaliśmy grób brata, słońca nie było jednak wcale. Wyłącznie deszcz, który padał na nas bez ustanku i zmienił kruszącą się glinę w niebywale śliskie błoto, równie miękkie i lśniące jak to na kole garncarza, lecz po wielokroć trudniejsze do opanowania. Gdy wkopaliśmy się na jakieś cztery stopy, ziemne ściany zaczęły zjeżdżać, rozpadać się i osuwać wokół nas, spadać na nasze gumiaki i napierać na przemoczone nogawki, lgnące ciężko do pokrytych sinymi żyłami nóg. Im głębiej kopaliśmy, tym bardziej ulewny stawał się deszcz; krople kapały z naszych brwi i nosów, a lodowate strużki spływały nam po karkach, wzdłuż kręgosłupów, po nogach, aż do chlupoczących, zasysanych przez błoto butów. Kiedy już niemal osiągnęliśmy wymaganą głębokość, ściana, która nieustannie się rozpadała i osuwała, nagle zarwała się na dobre i runęła na nas z potężnym szumem. Kopaliśmy na kwaterze należącej wedle tradycji do naszej rodziny, a gdy ściana się otworzyła, zjechała na nas trumna mojego ojca. Działo się to pięć lat po tym, jak zginął rozszarpany przez wybuch w Kirkland Lake. Przed jego pochówkiem trumna została szczelnie zamknięta. Byliśmy szaleńczo i irracjonalnie przerażeni tym osuwiskiem, zaparliśmy się więc plecami o połamaną, butwiejącą skrzynię, zdjęci obawą, że może się przewrócić i spaść na nas, wyrzucając i wylewając wszelkie rozkładające się szczątki, które pozostały w niej po tamtym minionym rozdziale naszego życia. Zapewne niewiele ciała, lecz może zielone, zniszczałe kości lub pasma splątanych, srebrzystych włosów.

Podtrzymywaliśmy ją tak, napierając na nią plecami w ulewnym deszczu, dopóki nie przyniesiono nam żerdzi, abyśmy umocnili ściany nowego grobu i zapewnili przeszłym zmarłym niezmącony spoczynek. Bardzo się wtedy bałem, przytrzymując starego zmarłego w rozedrganym błocie, aby zrobić miejsce dla nowego w tej samej wąskiej celi z osuwającej się ziemi i trzeszczącego drewna. Następnego dnia, podczas pogrzebu, deszcz padał dalej, a widoczne w grobie, który przyjął mego brata, niepewne żerdzie i podtrzymany jakże tymczasowo grunt zdawały się jedynie przedłużeniem tamtych, które położyły kres jego życiu.

Leżąc teraz w niepewnym skwarze tego cichego, palącego lata, życzyłbym sobie, aby podobne myśli i obrazy śmierci podniosły się niczym mgły nad porannym oceanem, pozostawiając mnie na tym rozpalonym, drobnym piasku osuszonego i w jakimś sensie pustego.

W Afryce również będzie gorąco pomimo nadchodzącej pory deszczowej. Na Weldzie powietrze będzie drżało od żaru, obce zwierzęta o smukłych kończynach będą kreślić wzory starsze niż pamięć. Nomadowie będą podążać za stadami beczących kóz w ciągłym poszukiwaniu trawy i wilgoci, a kobiety nosić na głowach gliniane dzbany z wodą albo kosze ubrań do wyprania na skałach, tam, gdzie znajdzie się woda.

W moim własnym białym domu żona robi swoje coraz mniejsze prania, otoczona coraz bardziej zdumiewającym arsenałem urządzeń. Jej kuchnia, jej pralnia, cały jej dom lśnią porcelaną, emalią i uładzoną czystością, której nie jestem już w stanie pojąć. We mnie i w mojej pracy niewiele jest czystości czy uporządkowania, czuję więc zawsze lekkie zdumienie widząc, że pieniądze płynące z gwałtowności i brudu, którymi się param, przynoszą tak pedantyczną jasność. Lekkość biało-żółtych zasłonek, szeleszczących rześko w podmuchu wiatru. Jeśli o nas chodzi, większość życia związanego z pracą spędzamy w prymitywnych, siermiężnych barakach, wzniesionych naprędce nieopodal nadszybia. Nasze prycze, wykonane z belek o przekroju dwa na cztery cale, zbijamy nieraz własnoręcznie, a śpimy po dwóch w pokoju, czasem po czterech, choć na wczesnych etapach pracy zdarza się nam spać w przepastnych zbiorowych salach, po dwudziestu, trzydziestu, a może i czterdziestu mężczyzn stłoczonych w jednej dużej, prostokątnej, niepodzielonej przestrzeni. Takie pokoje przypominają oddziały szpitalne, lecz pozbawione są choćby zapewniających prywatność przesłon między łóżkami – wypełnione nieustannie, dzień i noc, chrapaniem, kaszlem, odgłosami spluwania do puszek przy łóżkach, niezrozumiałymi pojękiwaniami i bełkotem płynącym z głębi niespokojnego snu czy głuchym łomotaniem półprzytomnych, stękających mężczyzn współżyjących ze swoimi biernymi poduszkami. W Afryce będziemy spali, zazwyczaj nago, pod niedorzecznymi instalacjami z moskitiery, słysząc od czasu do czasu bębnienie deszczu o dach z blachy falistej. W niemal dwudziestoczterogodzinnej ciemności zimowego Jukonu spaliśmy w śpiworach, przywaleni kocami i otoczeni przeróżnymi grzejnikami, a i tak po przebudzeniu widzieliśmy własny oddech pod postacią obłoku pary w chłodnym blasku latarki.

Trudno wytłumaczyć takie rzeczy żonie; z biegiem lat oddalamy się od siebie coraz bardziej. Spotykamy się teraz nieczęsto, prawie jak onieśmieleni nieznajomi, a komunikujemy się, najczęściej poprzez ogromne odległości, za pomocą nieskutecznych, nic niewyrażających listów albo czeków, zastępujących pieniędzmi to, co niegdyś postrzegaliśmy jako miłość. Zdarza się, że czeki nie przychodzą nawet bezpośrednio ode mnie, bowiem w rozwijających się krajach Afryki sytuacja polityczna jest często niepewna, a północnoamerykańskie dewizy bywają nagle, niemal pod wpływem kaprysu, „zamrażane” lub „nacjonalizowane”, tak że nie sposób wypłacić czy wyprowadzić pieniędzy. W czasach i miejscach tak niepewnych brygady szybowe takie jak nasza często dostają bardzo mało gotówki – albo nie dostają jej wcale – zamiast tego otrzymując kwitki potwierdzające zarobek zdeponowany w wielkomiejskich bankach Nowego Jorku, Toronto czy Londynu, skąd do naszych rodzin przychodzą comiesięczne czeki.

Odzyskam to, co niegdyś – w rzeczywistości lub w wyobraźni – łączyło mnie z żoną. Długie noce namiętnej miłości, sprawiające wrażenie tak krótkich; stworzenie i narodziny siedmiorga naszych dzieci. Nie było mnie w domu przy porodzie żadnego z nich, obecny byłem wyłącznie przy poczęciu. Nie było mnie, gdy dwoje umarło – tak krótko po przyjściu na świat. Nie było mnie przy pozostałej piątce, gdy mógłbym wspierać je lub cieszyć się udziałem w ich rozlicznych młodzieńczych dokonaniach. Nieczęsto pojawiałem się na szkolnych wieczorkach dla rodziców, zakończeniach ósmej klasy czy galach hokejowych dla ojców z synami. Urwane kółka od rowerków czy lalki z okaleczonymi kończynami naprawiane były przez inne ręce, nie moje.

Obecnie mam wrażenie, że żona zamieszkała na dobre w świecie domowej czystości, przyrządów w kolorze awokado oraz zastępczych doznań przeżywanych za pośrednictwem niekończących się oper mydlanych, wypełniających jej popołudnia przed telewizorem. Możliwe, że pogrążyła się w tym życiu równie mocno, co ja w życiu szybów; zdaje się drążyć, to w dół, to w bok, wciąż zapuszczając się w nieznane głębie i dale, staje się coraz bardziej zagubiona, osobna i niedostępna. Nie jesteśmy jednak zaskoczeni, nie krytykujemy się nawzajem, gdyż ona również pochodzi z górniczej rodziny, a wychowała się wykarmiona głównie ze środków przysyłanych do domu przez nieobecnego ojca. Możliwe, że tylko zmieniamy się w pokolenie, które nas poprzedziło.

A jednak zdarza się, nawet teraz, że niemal fizycznie czuję lato naszego ślubu i miesiąca miodowego, gdy nuciła słowa popularnych piosenek wprost do moich, wówczas uważnych, uszu. Całą wcześniejszą zimę przepracowałem w Uranium City. Spędziłem tyle czasu bez porządnego sygnału radiowego, że nie miałem pojęcia, jakie szlagiery królują na listach przebojów. Ogarniała mnie zawsze lekka panika, gdy słyszałem ludzi wypełniających całe parkiety, wyśpiewujących głośno piosenki, które zdążyły się pojawić i przyjąć od mojego wyjazdu, a których ja nigdy nie słyszałem. Jakbym wrócił z podróży po krainie umarłych.

Teraz na niewiele by się zdało szeptanie mi do ucha tekstów popularnych piosenek, bo częściowo ogłuchłem po latach spędzonych w bezustannym łomocie wiertarek udarowych wgryzających się w litą skałę. Z tego, co mówią do mnie żona i dzieci, słyszę niewiele, a z otaczającymi mnie mężczyznami porozumiewam się za pomocą skinień, gestów i czytania z ruchu znajomych warg. Co do muzyki, to w większości dawno już porzuciliśmy współczesne listy przebojów i powróciliśmy do zapamiętanych z wczesnej młodości piosenek po gaelicku. To je właśnie nucimy w spiekocie tej plaży; je zabierzemy ze sobą, gdy wyruszymy w naszą podróż.

Możliwe, że wróciliśmy do tych piosenek, ponieważ są tak stałe i niezmienne, a przemawiają do nas przez zażyłą swojskość. Jako wyrostek czy młody mężczyzna nie zdawałem sobie nawet sprawy, że rozumiem gaelicki i umiem się nim posługiwać, a żywiłem dość swobodną niechęć do tych, którzy używali tego języka. Dopiero gdy rozpoczęła się izolacja w szybach, mowa ta zaczęła we mnie wzbierać, wywołując niespodziewane zdumienie, że w ogóle ją w sobie odnajduję. Zupełnie jakby bez udziału mojej woli wniknęła we mnie za sprawą jakiejś przedziwnej osmozy, gdy dorastałem nieświadomy, nie myśląc o języku, w którym toczyły się rozmowy wirujące wokół mnie. Teraz, w szybach i na plaży, posługujemy się nim niemal nieprzerwanie, choć nie używa się go już w domach. W regionie trwa ostatnio „odrodzenie celtyckich tradycji”, podsycane głównie rządowymi dotacjami, a przez kilka krótkich wycinków każdego miesiąca młodsze dzieci uczą się w klasach pojedynczych gaelickich słów. To odrodzenie jest całkiem odmienne od naszego i wydaje się, że – podobnie jak wiele innych spraw – nie ma większego związku z naszym życiem i w zasadzie nas omija. Owszem, kiedyś jeździliśmy, by śpiewać nasze piosenki po gaelicku na przeróżnych koncertach muzyki celtyckiej, które stały się tak ważnym elementem letnich rozrywek kulturalnych; byliśmy anonsowani przez bystrych, młodych nauczycieli, prowadzących podobne imprezy, jako Chór Górniczy MacKinnona; to jednak również wydawało się tyleż samotnicze i niezwiązane z naszym życiem, co pozbawione znaczenia. Sprawialiśmy wrażenie, że zmieniamy się w parodię samych siebie, stojąc w rzędach, odziani w górnicze stroje – albo proszeni o ogolenie się i założenie garniturów – pojeni rumem w oczekiwaniu na naszą kolej w programie, wyłącznie po to, by odśpiewać nasze piosenki przed całymi bateriami magnetofonów albo ludźmi, którzy nie rozumieją słów. Piosenka stawała się tym wszystkim, czym być nie powinna: była wymuszona, sztuczna, pozbawiona spontaniczności; nie służyła komunikacji.

Słyszałem i widziałem Zulusów tańczących tak, że trzęsła się ziemia. Widziałem rosłych, wspaniałych mężczyzn skaczących, skręcających się i przyginających swoje ciała ku spieczonej na kamień płaszczyźnie poczerwieniałej gleby. Śledziłem ich gesty, wsłuchiwałem się w okrzyki, wpatrywałem w oczy, wiedziony nadzieją, że zdołam pojąć znaczenie ich sztuki. Licząc na to, że odnajdę w niej przesłanie, mogące dotrzeć tylko do ludzi prymitywnych. A jednak, choć sądzę, że dostrzegałem przelotnie ich radość, rozpacz czy wzgardę, to koniec końców tańczyć muszą głównie dla siebie. Ich taniec operuje językiem, którego prawdziwe znaczenie będzie mi zawsze umykało; nigdy nie uchwycę wymowy wszystkich subtelności i niuansów wypowiadanych drobnym skinieniem głowy czy połyskliwym drgnieniem mięśnia.

Chciałbym głębiej pojąć to, co mają do przekazania, powodowany mglistą nadzieją, że może okazać się na pewien sposób pokrewne z tym, co wyrażamy przez nasz śpiew. Że może istnieć jakieś przesłanie, które współdzielimy. Nigdy nie będę w stanie wniknąć wystarczająco głęboko w ich doświadczenie, nigdy nie przejrzę osobistych tajemnic ich oczu. Możliwe – myślę czasami – że oczekuję zbyt wiele. A jednak wtedy, gdy śpiewaliśmy na koncertach, sam chciałem sięgnąć poza magnetofony i twarze niezaangażowanych słuchaczy, do czegoś, co mogłoby okazać się bardziej znaczące i trwałe. Ostatecznie zdaje się, że my również śpiewaliśmy tylko dla siebie. Śpiewaliśmy piosenki w archaicznym języku, sami także stając się coraz bardziej archaiczni, dostrzegając, że pełne uznania skinienia głów czy wykrzyczane odpowiedzi pochodzą tylko od naszych przyjaciół i krewnych. W wielu przypadkach – od tych samych osób, od których niegdyś nauczyliśmy się naszych piosenek. Piosenek zasadniczo lokalnych, osobistych i podatnych na niemal całkowitą utratę znaczenia w przekładzie. A jednak, we wstępie do tekstu literackiego, który córka przywozi do domu z uniwersytetu, czytam: „osobiste doświadczenie, o ile zostanie umiejętnie wyrażone, może stanowić przekaz uniwersalny, przekraczający ograniczenia czasu i krajobrazu”. Czytałem to kilkakrotnie, rozmyślając nad znaczeniem, jakiego nabierają te słowa w odniesieniu do mnie samego.

Kiedy byłem chłopcem, ojciec powiedział mi, że nie pojmę istoty seksu, dopóki sam nie doświadczę go w jakiś wartościowy sposób, a niewiele mi dadzą próby zrozumienia go poprzez erotyczne lektury, przyglądanie się pikantnym obrazkom czy słuchanie opowieści o realnych lub wyimaginowanych doświadczeniach starszych mężczyzn. Jak gdyby na drodze do zrozumienia pisane czy mówione słowo albo z lekka pornograficzne zdjęcie zdolne były pokonać zaledwie drobną część dystansu, do którego przekroczenia aspirowały. W początkach takiego tęsknego i badawczego czytelnictwa mieliśmy wrażenie, że akt seksualny jest najczęściej opisywany słowami: „jak latanie”. Porównanie to było trudne do ogarnięcia umysłem dla młodych prawiczków, którzy nigdy nie znaleźli się w powietrzu. W czekającym nas otępieniu przelotu do Afryki niewiele jednak odnajdziemy z seksu, o ile podróż będzie przypominała poprzednie nasze loty w tak odległe miejsca.

Tym, których zostawimy w domach, niezbyt dużo będziemy mieli do powiedzenia o podróży, podobnie jak o jej celu. Będziemy tylko słać obowiązkowe wręcz pocztówki, informujące ich o pogodzie panującej w miejscu położonym całe kontynenty i oceany od nich. Mówiące, że „wszystko idzie zgodnie z oczekiwaniami”, „jest dobrze”. Pocztówki, których najbardziej podniecającymi elementami są egzotyczne znaczki, poszukiwane przez młodsze dzieci, gdy mają pokazać w szkole jakiś ciekawy przedmiot przyniesiony z domu i o nim opowiedzieć.

Dawno już porzuciłem wszelkie nadzieje, że zdołam opisać komuś akt seksualny lub przyjąć cudzy opis. Może wystarczy wiedza, że seks nie ma nic wspólnego z lataniem. Nie mam jednak pojęcia, co tak naprawdę przypomina. Nikt mi nigdy nie powiedział, i ja również nie potrafię tego wypowiedzieć. Chciałbym natomiast jakoś pokazać i opisać istotę mojej pracy, a może i niektóre z moich pogrzebanych uczuć, tym, których bym kochał, gdyby mieli ochotę posłuchać.

Chciałbym opowiedzieć żonie i dzieciom chociaż trochę o tym, jak upływają moje lata w drodze do nieuniknionej śmierci. Wyjaśnić, jak to jest być gladiatorem, zmagającym się wciąż z beznamiętnością wody kapiącej na pociemniałą skałę. Jak to jest przepracować życie w ciasnocie zamkniętej przestrzeni. Chciałbym jakoś wyrazić, co czułem, gdy straciłem ojca w Kirkland Lake czy młodszego brata w Springdale na Nowej Fundlandii. Chciałbym powiedzieć, jak przeraża mnie czasem to, co robię. Jak leżę bezsennie w nocy, świadomy własnego podupadania na zdrowiu oraz słabnięcia otaczających mnie mężczyzn. Wszyscy wiemy, że nie pociągniemy już długo, a niezbyt prawdopodobne jest, aby na dnie szybu zastąpili nas członkowie naszych rodzin. Wydaje się, że takie zmiany pokoleń, podobnie jak nasz język gaelicki, należą już do przeszłości.

Nasi synowie pójdą na uniwersytety, by studiować stomatologię czy prawo i stać się zażywnie zamożnymi jeszcze przed trzydziestką. Staną się wysokimi na ponad sześć stóp mężczyznami, przesuwającymi swoje tłuste, grube palce po ograniczonych możliwościach zastanych w ustach innych ludzi. Albo mężczyznami, którzy siedzą za biurkiem, przerzucając papiery dotyczące rozwodów, kradzieży, napaści czy pozbawienia życia. Zrobią majątek na cierpieniu, smutku i rozpaczy ludzkich porażek. Jak najdalsi od fizycznego wysiłku, szukać go będą wyłącznie w joggingu, golfie czy meczach piłki ręcznej z przyjaznymi kolegami po fachu. Zapiszą się do drogich prywatnych klubów dla przyjemności perspiracji i nie umrą ani pod spadającymi skałami, ani w lodowatej wodzie, ani tysiące mil od tych, których kochają. Nie umrą na podobne sposoby, przynajmniej po części dlatego, że sami ich przed tym przestrzegaliśmy, zachęcając, aby szukali w życiu innych dróg, które doprowadzą, miejmy nadzieję, do łagodniejszej śmierci. A ponieważ wydaje się, że pójdą raczej za naszymi radami niż za naszym przykładem, my doświadczymy – w każdej przyszłości, jaka może nas czekać – jedynie wzmożonego udręczenia izolacją oraz, jak na ironię, pogmatwanego poczucia straty. Być może dotyczy to wszystkich rodziców udzielających potomstwu rad i odkrywających, że są one wcielane w życie. Odkrywających zarazem, że ci, którzy je wcielają, muszą nieuchronnie wyruszyć gdzieś daleko od tych, którzy owych rad udzielali; do odległych, samotnych światów, na zawsze niezgłębionych dla tych, którzy pozostaną w tyle. Możliwe jednak, że ci, którzy odchodzą, znajdują w obszarach, w które się wyprawili, zaledwie kolejną odmianę niewypowiedzianej samotności. Być może dentysta czuje niemą udrękę, okrążając swój fotel, a prawnik, choć żyje w świecie słów, nie odnajduje zbyt silnych związków między językiem zawodowym a rzeczami, którym chciałby dać wyraz w rzeczywistości. Może on również w swoim cichym sercu wyśpiewuje coś podobnego piosenkom po gaelicku, śpiewa w starym, archaicznym języku osobiste słowa, niedocierające do nikogo. Możliwe również, że zarówno na prawnika, jak i na dentystę czeka jakaś Afryka, równie głęboka, mroczna i odległa, jak nasza. Mogę sobie tylko mgliście wyobrażać to, czego nigdy nie zgłębię.

Zawsze chciałem, by dzieci zobaczyły mnie przy pracy. Aby w ociekającej wodą klatce wybrały się za mną w podróż na dno szybu, aby przemierzały upiorne korytarze sztolni, zakończone ścianami z zionącego obojętnością kamienia. Żeby zobaczyły, jak skuteczni jesteśmy w dążeniu do naszych celów. Aby doceniły perfekcję naszego wiercenia, naszego obliczania kątów, naszego odmierzania prochu; zrozumiały, że to, co poznajemy wzrokiem, słuchem i dotykiem, przewyższa wszelkie informacje zgromadzone przez najbardziej wyrafinowanych inżynierów górnictwa, wyposażonych w cały swój wyszukany sprzęt.