Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Chiny i Ameryka zmierzają do wojny, której tak naprawdę nikt nie chce
Gdy rosnący w siłę kraj zaczyna zagrażać aktualnemu hegemonowi, ich rywalizacja najczęściej kończy się wojną. Czy tak będzie tym razem?
Jedna z najbardziej wnikliwych i dających do myślenia analiz, jakie do tej pory czytałem na temat najważniejszej relacji we współczesnym świecie – między Chinami a Ameryką. Jeśli Graham Allison ma rację – a tak moim zdaniem jest – Państwo Środka i Stany Zjednoczone muszą uważnie prześledzić lekcje, jakie dała nam historia, aby uniknąć wojny, z której żadna ze stron nie wyjdzie zwycięsko.
― David Petraeus, generał w stanie spoczynku, były dyrektor CIA
Graham Allison umiejętnie przybliża najpoważniejsze dylematy polityki zagranicznej Ameryki nie tylko ekspertom, ale i zwyczajnym obywatelom. Dlatego właśnie wielokrotnie korzystałem z jego rad, zarówno jako senator, jak i wiceprezydent.
― Joe Biden, były wiceprezydent USA
Każdy, kto chce rozumieć przyszłą politykę i gospodarkę międzynarodową, powinien obserwować aktualne relacje Chin i USA, bowiem to właśnie one i ich temperatura będą decydowały o losach świata.
― Sławomir S. Sikora, Prezes Zarządu Banku Handlowego w Warszawie S.A.
GRAHAM ALLISON – uznany teoretyk i praktyk w dziedzinie współczesnego bezpieczeństwa narodowego, ekspert historii stosowanej. Pełnił funkcję asystenta sekretarza obrony i doradzał sekretarzom obrony kilku amerykańskich prezydentów, od Ronalda Reagana po Baracka Obamę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 602
Rok wydania: 2018
Tytuł oryginalny:DESTINED FOR WAR: CAN AMERICA AND CHINA ESCAPE THUCYDIDES’S TRAP?
Autor: Graham Allison
Tłumaczenie: Regina Mościcka (wstęp, przedmowa, rozdziały 1–5), Maciej Wacław (rozdziały 6–9, aneksy), Marta Żbikowska (rozdział 10)
Redakcja: Klaudia Tyliba, Magdalena Binkowska
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Projekt graficzny okładki: Studio KARANDASZ
Skład: Ilona iDominik Trzebińscy Du Châteaux
Zdjęcie na okładce: shutterstock/rawf8
Źródła schematów i ilustracji: s. 29: World Bank (GDP: http://data.worldbank.org/indicator/NY.GDP.MKTP.CD?locations=CN-US; Imports: http://data.worldbank.org/indicator/TM.VAL.MRCH.CD.WT?locations=CN-US; Exports: http://data.worldbank.org/indicator/TX.VAL.MRCH.CD.WT?locations=CN-US; Reserves: http://data.worldbank.org/indicator/FI.RES.XGLD.CD?locations=CN-US). s. 31: International Monetary Fund, Economist Intelligence Unit. s. 33: International Monetary Fund, World Economic Outlook Database, October 2016. s. 69: Dzięki uprzejmości Autora. s. 93: The Maddison-Project, http://www.ggdc.net/maddison/maddison-project/home.htm, 2013 version. s. 106: Kennedy, The Rise and Fall of the Great Powers, p. 203. s. 136:American „Aggression”, Toronto Star (November 12, 1903), reproduced in Literary Digest 27, no. 26 (December 26, 1903), 909, P 267.3 v.27, Widener Library, Harvard University. s. 175: Dzięki uprzejmości Autora. s. 204–205:Map by Mapping Specialists, Ltd., Fitchburg, WI. S. 287: Dzięki uprzejmości Autora.
Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
Copyright © 2017 by Graham Allison
Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2018
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl, www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-365-7
Przygotowanie eBooka: Jarosław Jabłoński
Skazani na wojnę? to książka wyjątkowa, nawet jeśli wziąć pod uwagę, że podejmuje kwestie, którymi interesuje się także wielu innych poczytnych autorów. Niestety znaczna część wydawanych obecnie książek jest raczej wynikiem mody na pisanie o Chinach i zapotrzebowania odbiorców niż efektem długiej, poważnej analizy. Książka Grahama Allisona jest jednak rezultatem wielu lat badań wybitnego amerykańskiego politologa, przez całą swoją zawodową karierę związanego z Uniwersytetem Harvarda. Daje nam ona możliwość przyjrzenia się rywalizacji amerykańsko-chińskiej z ciekawej perspektywy historycznej, jakże odległej od codziennych doniesień medialnych.
Graham Allison jak mało kto ma kompetencje do analizy tego, co dzieje się na linii Chiny–Stany Zjednoczone. O jego zainteresowaniu tematem Dalekiego Wschodu mogliśmy się przekonać chociażby dzięki lekturze książki Chiny, Stany Zjednoczone i świat w oczach Wielkiego Mistrza Lee Kuan Yewa, której był współautorem. Allison do autorytetu Lee Kuan Yewa odwołuje się w swojej książce wielokrotnie, a przytoczone przez niego słowa byłego wieloletniego premiera Singapuru: „Wywołane przez Chiny przesunięcie równowagi sił w świecie odbywa się na taką skalę, że świat musi w ciągu 30 do 40 lat znaleźć nowy jej wymiar. Nie sposób udawać, że kraj ten to po prostu duży gracz. To największy gracz w całej historii świata”*, doskonale oddają esencję tego, o czym traktuje Skazani na wojnę?.
* G. Allison, R.D. Blackwill, A. Wyne, Chiny, Stany Zjednoczone i świat w oczach Wielkiego Mistrza Lee Kuan Yewa, Kurhaus Publishing, Warszawa 2013, s. 98.
Ludzie żyjący w poszczególnych epokach historycznych mają skłonność do tego, by postrzegać je jako wyjątkowe, a wydarzenia, których są świadkami, uważają za niepowtarzalne. Czy rozgrywająca się na naszych oczach rywalizacja amerykańsko-chińska jest czymś nowym w dziejach świata? Graham Allison w swojej książce pokazuje, że nihil novi sub sole. Nie powinienem streszczać tez zawartych w książce zbyt szczegółowo, aby nie odbierać czytelnikom przyjemności samodzielnego zapoznania się z nimi. Nie zdradzę jednak tajemnicy, jeśli przytoczę istotę tego, o czym pisze Allison (powołujący się na autorytet antycznego historyka Tukidydesa): kiedy rosnąca potęga grozi zajęciem miejsca dotychczas dominującego hegemona, wynikające z tego napięcia sprawiają, że gwałtowne starcie jest regułą, a nie wyjątkiem. To jest właśnie owa „pułapka Tukidydesa”, w którą niegdyś wpadły Ateny i Sparta, a po nich jeszcze wiele innych imperiów.
Jak dowodzi książka Allisona, taki konflikt może wystąpić, choć wcale nie musi do niego dojść, o czym zdają się zapominać prorocy nieuchronnego konfliktu pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Allison, przytaczając 16 historycznych przykładów sytuacji, kiedy to jedna potęga słabła, druga zaś chciała zająć jej miejsce, pokazuje jednocześnie, że nie zawsze prowadziło to do konfrontacji. Autor uświadamia nam także, że konflikt we współczesnym świecie wygląda inaczej niż w czasach, gdy na kontynentach, oceanach i morzach trwała rywalizacja europejskich potęg. Obecnie może się on sprowadzać do wymiany zaporowych taryf celnych zamiast do wymiany salw armatnich, a rywalizujące potęgi, zamiast powoływać pod broń rekrutów, będą raczej wysyłać do walki armie doskonale opłacanych hakerów i szpiegów przemysłowych.
Allison doskonale wie, jak decyzje polityków czy wojskowych mogą sprowokować otwarty konflikt pomiędzy krajami (bądź taki konflikt załagodzić), bo świetnie pisał o tym w książce Essence of Decision: Explaining the Cuban Missile Crisis. Jest to podstawowa pozycja nie tylko dla historyków i politologów, ale i dla teoretyków zarządzania czy badaczy teorii gier. Czy relacje pomiędzy Waszyngtonem a Pekinem doprowadzą do podobnego napięcia jak to, z którym szczęśliwie dla ludzkości poradzili sobie John F. Kennedy i Nikita Chruszczow? Pisząc o licznych konfliktach z przeszłości, Allison wskazuje na różnice pomiędzy nimi, dodając, że „wszystkie jednak mają wspólny element, jakim są przywódcy postawieni przed strategicznym dylematem i zmuszeni do podejmowania decyzji politycznych w warunkach niepewności i presji. Patrząc z perspektywy czasu, niektórzy czytelnicy mogą uznać ich postępowanie za irracjonalne czy nieprzemyślane, jednak po głębszej analizie z pewnością wyda im się ono bardziej zrozumiałe. Być może zaczną nawet rozumieć towarzyszące im napięcie, nadzieje i obawy – innymi słowy, trudy decyzji, jakie przyszło im podejmować. Żaden z opisanych przypadków nie musiał się skończyć wojną, jednak waga czynników przemawiających za nią często przesłania prawdziwy obraz sytuacji – do tego stopnia, że trudno sobie wyobrazić inny rezultat”**.
** G. Allison, Skazani na wojnę? Czy Ameryka i Chiny unikną pułapki Tukidydesa?, Pascal, Bielsko-Biała, 2018, s. 68–70.
Wiele książek opisujących rosnącą rolę chińskiego smoka utrzymanych jest w tonie alarmistycznym, jednak wymowa książki Allisona jest znacznie spokojniejsza. Nie oznacza to oczywiście, że nie dostrzega on niebezpieczeństw, jakie wynikają z rosnącej roli Chin – na początku tylko na Dalekim Wschodzie, a obecnie już na całym świecie, ze szczególnym uwzględnieniem Azji i Afryki. Pozwolę sobie znowu przytoczyć wypowiedź Lee Kuan Yewa, która doskonale opisuje zmiany, jakie mogą zajść w relacjach amerykańsko-chińskich. Powiedział on, że „w ciągu następnych 20, 30 lat w takiej ewentualnej konfrontacji z USA, która mogłaby zagrozić tym korzyściom, Chiny nie widzą żadnych pożytków. Ich strategia polega raczej na wzroście w ramach istniejącego układu, uznawanego za wiążący, do momentu, gdy kraj stanie się na tyle silny, aby z powodzeniem dokonać przewartościowania porządku politycznego i gospodarczego”***.
*** G. Allison, R.D. Blackwill, A. Wyne, op. cit., s. 39.
Allison szczegółowo opisuje drogę Chin do uzyskania pozycji, z którą dziś muszą się liczyć nawet Stany Zjednoczone. Jak podaje, tuż po zakończeniu II wojny światowej USA generowały połowę światowej gospodarki, do roku 1980 udział ten spadł do 22%, a obecnie stanowi już tylko 16%. W tym czasie chiński udział w globalnej gospodarce wzrósł z 2% w 1980 roku do 18% w roku 2016. Co ciekawe, szybkiemu rozwojowi gospodarczemu Chin, którego jesteśmy świadkami od około 35 lat, towarzyszą przez cały ten okres złowróżbne przepowiednie, zwiastujące niechybne załamanie chińskiej gospodarki, a nawet całego chińskiego systemu społeczno-politycznego. Pamiętam falę takich publikacji w latach 90. ubiegłego wieku, kiedy hasło „Made in China” kojarzyło się z tanimi podkoszulkami. Kilkanaście lat później, kiedy świat zalała fala najróżniejszych chińskich produktów, było podobnie. Nie inaczej jest i teraz, kiedy chińskie przedmioty eksportowe to coraz częściej przykłady nowoczesnych technologii w przystępnych cenach – zdaniem wielu ekspertów chińska gospodarka musi kiedyś w końcu złapać zadyszkę.
Tego typu ostrzeżenia towarzyszą od ćwierćwiecza także i polskiej debacie publicznej. I choć faktycznie zdarzały się po 1989 roku gorsze momenty, to jednak polska gospodarka przez cały ten okres parła naprzód, jak, toutes proportions gardées, gospodarka chińska. Nie tylko z powodu tej analogii po książkę Skazani na wojnę? powinni sięgnąć polscy czytelnicy. Mam bowiem wrażenie, że kwestiom związanym z Chinami poświęcamy niedostateczną uwagę. Do pewnego stopnia jest to zrozumiałe. Nasze położenie geograficzne sprawia, że o wiele większe znaczenie ma dla nas to, co dzieje się w Rosji czy w Niemczech. Historia sprawiła także, że Europa Środkowo-Wschodnia w bardzo małym, pośrednim jedynie stopniu brała udział w europejskiej kolonizacji świata, która miała miejsce pomiędzy XV a XIX wiekiem. Chiny niewiele obchodziły mieszkańców centrum Europy i równie niewielka była ich wiedza o tym kraju. W świadomości Polaków tematyka chińska przez wiele lat właściwie nie istniała, a kontakty polsko-chińskie były szczątkowe.
Taki stan rzeczy zmienił się w ostatnim ćwierćwieczu. Na początku tego okresu chińskie produkty nie kojarzyły się jeszcze zbyt dobrze, ale zrobiło się o nich głośno za sprawą imponującego rozwoju gospodarczego tego azjatyckiego kraju. Chiński smok urósł do takich rozmiarów, że nie można go już ignorować. Kilkanaście lat temu dużo mówiło się o wschodnioazjatyckich tygrysach, do których zaliczano Koreę Południową, Tajwan, Hongkong i Singapur. Sukces Państwa Środka sprawił jednak, że osiągnięcia tamtej czwórki zblakły. Media codziennie serwują nam za to wiadomości o chińskich inwestycjach, których skala, tempo i wartość imponują – i to nie tylko polskiemu odbiorcy.
O Chinach coraz częściej mówi się, używając przedrostka „naj”: największe, najszybsze, najdłuższe. Obserwując kierunek, w jakim rozwija się ten kraj, niewątpliwie niedługo będziemy także coraz częściej używać określenia „najlepsze”. Kilkukrotnie odwiedzałem Państwo Środka, za każdym razem dostrzegając kolejne dowody chińskiego dynamizmu, a także chińskiej odmienności. O ile podczas wizyt kilkanaście lat temu wyraźnie dostrzegałem, że Chiny nadal są w gronie krajów rozwijających się, o tyle od kilku lat nie ma już wątpliwości, że dogoniły peleton i są gospodarczym gigantem. Podczas mojego ostatniego pobytu w Pekinie obserwowałem z okna hotelowego pokoju olbrzymie, wielopoziomowe skrzyżowanie. Już same jego rozmiary mogły imponować, było to bowiem skrzyżowanie wielopasmowych autostrad. Z wysokości kilkudziesięciu pięter (czyli pekińskiej średniej) wyglądało to jak wizja miasta przyszłości z filmu science fiction.
Wrażenie, jakie robił ten widok, potęgował także fakt, że było to zaledwie jedno z wielu takich miejsc w mieście. Ale tym, co najbardziej dawało do myślenia i pokazywało skalę rozwoju Chin, było to, że w miarę upływu dnia, a później nocy, ruch na skrzyżowaniu wcale nie malał. W porze, w której na najbardziej nawet ruchliwych ulicach Warszawy, Londynu czy Nowego Jorku kursują już tylko pojedyncze taksówki, ulice stolicy Chin nadal tętniły życiem. Pomimo późnej godziny kursowali ludzie i kursowały towary – wydawało się, że ta rzeka pojazdów nie ma końca.
Tak jak powracające opinie o nieuchronnym tąpnięciu w Chinach okazały się przedwczesne, tak i zbyt pochopne są podobne opinie o schyłku potęgi Stanów Zjednoczonych. Kraj ten ma innowacyjne i dynamiczne społeczeństwo, co według Lee Kuan Yewa jest największym atutem USA – pisał o tym w swojej książce**** – dodając także, że „Chiny na pewno dogonią USA, jeśli chodzi o absolutną wielkość PKB. Ale ich kreatywność być może nigdy nie dorówna amerykańskiej, ponieważ tamtejsza kultura nie dopuszcza wolnego przypływu idei i konkurencji między nimi”*****.
**** „(…) to najbardziej dynamiczne społeczeństwo, jeśli chodzi o innowacje, o tworzenie firm od podstaw w celu komercjalizacji nowych odkryć czy ulepszeń i kreowanie w ten sposób dodatkowego bogactwa. Społeczeństwo amerykańskie jest zawsze w ruchu, zmienia się (…). Na każdego przedsiębiorcę, który odniósł sukces, przypada w Ameryce kilku takich, którzy próbowali i którym się nie powiodło. Całkiem sporo próbuje do skutku, aż im się uda”. Ibidem, s. 48.
*****Ibidem, s. 35.
Jak wskazują ekonomiści, jedną z widocznych słabości Państwa Środka jest uzależnienie od eksportu. Sukces chińskiej gospodarki został bowiem zbudowany na modelu „tanio wyprodukować–tanio sprzedać (ale za to sprzedać bardzo dużo)”. Ten model działa jednak tylko tak długo, jak długo udaje się utrzymywać niskie koszty. To kolejna analogia do Polski, która, podobnie jak Chiny, jest obecnie w trakcie zmiany na model oparty raczej na towarach wysokoprzetworzonych, wymagających dobrze opłacanych, wykwalifikowanych i coraz bardziej kreatywnych pracowników.
Nie tylko z tego powodu o pułapce Tukidydesa powinni poczytać także polscy przedsiębiorcy. Rywalizacja Ameryki z Chinami już teraz wpływa na światową gospodarkę, a wpływ ten będzie coraz bardziej widoczny. Echa tego procesu będziemy odczuwać także w naszym kraju – na polu handlu internetowego, motoryzacji, transportu, usług finansowych czy sprzętu elektronicznego. Stany Zjednoczone i Chiny, choć faktycznie rywalizują o wpływy, jednocześnie są dla siebie strategicznie ważnymi partnerami gospodarczymi. Nie wiemy jeszcze, jak rozwiną się amerykańskie plany wprowadzenia ceł na różne produkty wytwarzane w Chinach (piszę te słowa latem 2018 roku), wiadomo jednak, że decyzja taka będzie bronią obosieczną. Globalizacja sprawiła bowiem, że amerykański dobrobyt w dużej mierze wytwarzany jest w Chinach, zaś dla amerykańskiej gospodarki większe chyba znaczenie niż rodzimy Detroit ma obecnie chiński Szanghaj. Z kolei gospodarka Państwa Środka może się zadławić nadmiarem wytwarzanych dóbr, jeśli nie kupią ich Amerykanie. Zauważył to Lee Kuan Yew, mówiąc, że „między USA i Chinami – inaczej niż w stosunkach amerykańsko-radzieckich podczas zimnej wojny – nie ma nierozwiązywalnego konfliktu ideologicznego, a Chiny entuzjastycznie przyjęły wolny rynek (…). Stosunki chińsko-amerykańskie cechuje jednoczesna współpraca i rywalizacja. Rywalizacja między nimi jest nieunikniona, ale konflikt jest do uniknięcia”******.
******Ibidem, s. 64.
Podobnie jak w polityce czy na polu bitwy, w decyzjach biznesowych często opieramy się na niepełnych danych. Wiele z konfliktów opisywanych przez Grahama Allisona wybuchło właśnie dlatego, że ich strony miały niewystarczające informacje bądź kierowały się swoim (często błędnym) wyobrażeniem o tym, co przeciwnik zamierza zrobić, zamiast kierować się oceną faktów. Ilustruje to cytat z Wojny peloponeskiej Tukidydesa, który to w książce Allisona ciągle powraca: „Otóż za najistotniejszy powód, chociaż przemilczany, uważam wzrost potęgi ateńskiej i strach, jaki to wzbudziło u Lacedemończyków”. Przedsiębiorcom trudno się do tego przyznać, ale czy w biznesie nie podejmują czasami decyzji, kierując się przesłankami opartymi na emocjach, poczuciu wyższości czy przekonaniu o własnej mądrości? Jak fatalne może to przynieść skutki, świadczą zarówno losy wielu firm, jak i losy wielu imperiów.
Każdy, kto chce rozumieć przyszłą politykę i gospodarkę międzynarodową, powinien obserwować aktualne relacje Chin i USA, bowiem te właśnie relacje i ich temperatura będą decydowały o losach świata. Jak zauważa Allison: „Pomimo wielu dzielących te kraje różnic, Stany Zjednoczone i Chiny są do siebie podobne przynajmniej w jednym aspekcie: oba cierpią na skrajny przypadek kompleksu wyższości. Oba widzą siebie jako kraje wyjątkowe – dosłownie pozbawione równych sobie. Podczas gdy »Jestem najwspanialszy« Muhammada Alego idealnie oddaje zarozumiałość Ameryki, koncepcja, zgodnie z którą Chiny widzą siebie jako wyjątkowe połączenie między ludźmi a niebiosami, być może jest jeszcze bardziej zuchwała”*******.
******* G. Allison, op. cit., s. 174.
Nikt, nawet tak wybitny ekspert jak Graham Allison, nie jest w stanie przewidzieć, jak będą wyglądały relacje amerykańsko-chińskie. W chwili, kiedy piszę te słowa, Stany Zjednoczone i Chiny wydają się stać na krawędzi wojny handlowej, nie sposób jednak ocenić, czy faktycznie do niej dojdzie. Nie wiadomo też, jak rywalizacja między tymi dwoma krajami wpłynie na świat – chociaż to, że taki wpływ będzie, jest pewne. W badaniu relacji międzynarodowych nie chodzi jednak o przewidywanie przyszłości, lecz o refleksję nad tym, jakie współczesne zjawiska i trendy mogą ową przyszłość kształtować. Sztuką jest zadanie właściwych pytań. Dla Allisona pytanie to brzmi: czy Ameryka i Chiny zmierzają do wojny? Czy tego chcemy, czy nie, to, co wydarzy się na linii Waszyngton–Pekin, będzie decydować o losach całego świata, dlatego pytanie to jest jednym z najważniejszych, jakie powinniśmy sobie zadawać. Polskiego czytelnika książka Allisona dodatkowo powinna skłaniać do refleksji na temat tego, jak w tym zderzeniu gigantów odnajdzie się nasz kraj.
Uważną lekturę książki harwardzkiego politologa zalecam osobom, którym wydaje się, że relacje chińsko-amerykańskie nie są czymś, czym z polskiej perspektywy w ogóle warto się zajmować. Oczywiście Polska gospodarczo czy militarnie nie może się porównywać do opisywanych mocarstw. Dlatego, realnie oceniając nasz potencjał, powinniśmy już teraz zastanawiać się, jaką rolę może ona odegrać? Jakie korzyści może odnieść nasz kraj? Z kim się sprzymierzyć, aby zwiększyć swoje znaczenie? Na co położyć największy nacisk, skoro polski potencjał nie pozwala na to, by na każdym polu być równie silnym graczem? Nie ma gotowych odpowiedzi na pytania o to, jak Polska powinna reagować na rosnącą rolę Chin. Żeby takowe znaleźć, trzeba już teraz zadawać właściwe pytania, a także obserwować to, co dzieje się na Dalekim Wschodzie. Lektura książki Allisona jest doskonałym punktem wyjścia do snucia tego typu rozważań.
Sławomir S. Sikora
Prezes Zarządu Banku Handlowego w Warszawie SA
Dwieście lat temu cesarz Napoleon ostrzegał: „Pozwólcie Chinom spać, bo gdy się obudzą, świat zadrży”. Dziś Chiny się obudziły i świat rzeczywiście zaczyna drżeć.
Wielu Amerykanów nie zdaje sobie sprawy, jakie znaczenie ma dla ich kraju transformacja Państwa Środka z rolniczego zaścianka w największego gracza w historii świata. O czym opowiada moja książka? Najkrócej mówiąc, o pułapce Tukidydesa – o sytuacji, gdy rosnące w siłę państwo zaczyna zagrażać hegemonowi. A to oznacza alarm: zbliża się niebezpieczeństwo. Na takim kursie kolizyjnym, prowadzącym do wojny, znajdą się Chiny i Stany Zjednoczone, o ile nie uda im się wdrożyć trudnych i bolesnych działań, by zapobiec konfliktowi.
Ponieważ dynamicznie rozwijające się Chiny zagrażają dominującej pozycji Ameryki, istnieje ryzyko, że kraje te wpadną w śmiertelnie niebezpieczną pułapkę, opisaną po raz pierwszy przez starożytnego greckiego historyka Tukidydesa. Opisując genezę i przebieg wojny, która dwa i pół tysiąca lat temu wyniszczyła dwa najważniejsze miasta-państwa starożytnej Grecji, stwierdził, że starcie było nieuniknione z powodu wzrostu potęgi ateńskiej i strachu, jaki wzbudziło to w Sparcie.
Ten niebezpieczny mechanizm powtarzał się wielokrotnie w historii. W ramach projektu „Pułapka Tukidydesa”, którym kieruję na Uniwersytecie Harvarda, poddaliśmy analizie szesnaście podobnych przypadków z ostatnich pięciu wieków. Najjaskrawszym przykładem konfliktu między rosnącą potęgą a hegemonem były silne przemysłowo Niemcy, które ponad sto lat temu zagroziły ustabilizowanej pozycji Wielkiej Brytanii. Ta katastrofalna w skutkach rywalizacja zrodziła nową kategorię konfliktu zbrojnego: wojnę światową. Z naszych analiz wynika, że z szesnastu badanych starć aż w dwunastu przypadkach doszło do wojny, a tylko w czterech udało się jej uniknąć. To mało optymistyczna prognoza dla głównych geopolitycznych rywali XXI wieku.
Książka ta nie jest poświęcona Chinom. Zajmuje się przede wszystkim problemem wpływu rosnącej potęgi tego kraju na Stany Zjednoczone oraz na globalny układ sił. Przez siedemdziesiąt lat, od zakończenia II wojny światowej, Stany Zjednoczone były liderem nowego prawnego porządku świata – bez wojen między supermocarstwami. Większość z nas traktuje tę sytuację jako naturalną. Historycy uznają ją za rzadkie zjawisko, określając mianem długotrwałego pokoju. Dziś jednak coraz bardziej rosnące w siłę Chiny podważają ten ład, stwarzając zagrożenie dla tego, co dla nas oczywiste.
W 2015 roku w miesięczniku „The Atlantic” ukazał się mój artykuł „Pułapka Tukidydesa: czy Stany Zjednoczone i Chiny zmierzają do wojny?”. Stwierdziłem w nim, że ową historyczną metaforę trafnie można odnieść do relacji pomiędzy Chinami a Ameryką we współczesnym świecie. Koncepcja ta zrodziła poważną debatę. Zamiast stawić czoła faktom i zastanowić się nad niewygodnymi, lecz nieodzownymi ustępstwami po obu stronach, analitycy polityczni woleli zaatakować wydumany cel, czyli rzekomą tezę Tukidydesa o nieuchronności konfliktu. Twierdzili, że wojna pomiędzy Waszyngtonem a Pekinem nie musi być nieunikniona. Problem ten był też przedmiotem dyskusji prezydentów Baracka Obamy oraz Xi Jinpinga podczas spotkania na szczycie w 2015 roku. Amerykański prezydent podkreślił, że pomimo napięcia wywołanego wzrostem znaczenia Chin oba kraje są w stanie przezwyciężyć spory. Jednocześnie obaj doszli do wniosku, że – jak to ujął prezydent Xi – jeśli czołowe światowe mocarstwa nadal będą popełniały strategiczne błędy w ocenie sytuacji, to prawdopodobnie wpadną w pułapkę.
Rzecz jasna, wojna pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Państwem Środka nie jest nieunikniona. Tukidydes z pewnością miałby podobne zdanie na temat konfliktu pomiędzy Atenami a Spartą. Jeśli odczytujemy Tukidydesa w szerszym kontekście, jest oczywiste, że twierdzenie o nieuchronności wojny było rodzajem hiperboli: operowania przesadną argumentacją dla podkreślenia wagi problemu. Koncepcja pułapki Tukidydesa nie jest fatalistyczna ani pesymistyczna. Wręcz przeciwnie, pozwala nam wznieść się ponad nagłówki prasowe i oficjalną propagandę, uświadamiając istotę „napięcia tektonicznego”, nad którym Pekin i Waszyngton muszą zapanować, by stworzyć pokojową relację.
Gdyby w Hollywood miał powstać film o tym, jak Chiny i Stany Zjednoczone wstępują na wojenną ścieżkę, specjaliści od obsady nie znaleźliby lepszych odtwórców głównych ról od Xi Jinpinga i Donalda Trumpa. Obaj są uosobieniem głęboko zakorzenionych we własnych krajach aspiracji mocarstwowych. Obejmując urząd prezydenta w 2012 roku, Xi dał światu do zrozumienia, że Chiny będą kontynuować marsz ku potędze. Z kolei po Donaldzie Trumpie, który podczas swojej kampanii prezydenckiej otwarcie atakował Chiny, możemy się spodziewać bardziej stanowczych reakcji ze strony światowego hegemona. Pod względem osobowości Trump i Xi różnią się jak niebo i ziemia, ale jako główni bohaterzy w walce o światowe przywództwo mają co najmniej kilka niezbyt dobrze wróżących cech wspólnych. Każdy z nich:
ma tę samą ambicję: przywrócić dawną świetność swojemu narodowi,postrzega kraj rządzony przez konkurenta jako główną przeszkodę w realizacji powyższego ambitnego zamierzenia,podkreśla swoje wyjątkowe umiejętności przywódcze,uważa, że odegra kluczową rolę w odrodzeniu narodu, wskazuje na potrzebę radykalnych zmian w polityce wewnętrznej,rozbudza w swoim kraju populistyczno-nacjonalistyczne nastroje hasłem „zlikwidować hydrę korupcji”, a na arenie międzynarodowej chce doprowadzić do otwartej konfrontacji, by zablokować dążenia rywala do wypełnienia historycznej misji.Czy prezydenci Trump i Xi lub ich następcy podążą śladami przywódców Aten i Sparty, czy Wielkiej Brytanii i Niemiec? A może jednak znajdą sposób, by uniknąć wojny, jak udało się to Wielkiej Brytanii i Stanom Zjednoczonym sto lat temu oraz Ameryce i ZSRR przez cztery dekady zimnej wojny? Oczywiście nikt nie jest w stanie udzielić na te pytania odpowiedzi. Możemy jednak być pewni, że mechanizm opisany przez Tukidydesa niewątpliwie będzie się nasilać w najbliższych latach.
Negowanie istnienia pułapki Tukidydesa nie sprawi, że problem zniknie. Uznanie racji historyka nie jest jednak jednoznaczne z biernością. Mamy obowiązek wobec przyszłych pokoleń, by przeciwstawić się jednej z najbardziej barbarzyńskich tendencji historycznych, a potem zrobić wszystko, co w naszej mocy, by zapobiec realizacji czarnego scenariusza.
„Dzieło moje jest bowiem dorobkiem o nieprzemijającej wartości, a nie utworem dla chwilowego popisu”.
— Tukidydes, Wojna peloponeska
„Oto my, naród dominujący nad światem. Dostaliśmy się na sam szczyt i zostaniemy tu na wieki! Miejsce to przyznała nam historia, w której co prawda zdarzają się też złe rzeczy, ale to inni ich doświadczają”.
— Arnold Toynbee, wspominając diamentowy jubileusz królowej Wiktorii z 1897 roku
„Podobnie jak innym historykom, często zadaje mi się pytanie, jakie lekcje można wyciągnąć z historii. Odpowiadam wtedy, że jedyną lekcją, jaką odebrałem, badając przeszłość, jest to, że nie istnieją wieczni zwycięzcy i wieczni przegrani”.
— Ramachandra Guha
„Ach, gdybyśmy tylko wiedzieli…” – to wszystko, co miał do powiedzenia kanclerz Niemiec Theobald von Bethmann Hollweg. Indagowany przez przyjaciela, nie był w stanie uzasadnić decyzji ani własnych, ani innych czołowych europejskich polityków, które doprowadziły do najbardziej wyniszczającej ze wszystkich pamiętanych wówczas wojen. Zanim w 1918 roku nastąpił kres morderczych działań wielkiej wojny, główni światowi gracze stracili wszystko, o co walczyli: cesarstwo austro-węgierskie rozpadło się, cesarz niemiecki abdykował, w Rosji obalono cara, Francja przez całe lata nie podniosła się ze zniszczeń wojennych, a Anglia została z pustym skarbem i straciła kwiat swojej młodzieży. I po co to wszystko? Gdybyśmy tylko wiedzieli…
Pamiętne słowa kanclerza Bethmanna Hollwega jeszcze prawie pół wieku później prześladowały prezydenta Stanów Zjednoczonych. W 1962 roku John F. Kennedy miał czterdzieści pięć lat i choć sprawował swój urząd już drugi rok, wciąż targały nim sprzeczne uczucia, jeśli chodzi o obowiązki jako naczelnego dowódcy sił zbrojnych. Zdawał sobie sprawę, że jego palec spoczywa na przycisku atomowym i że używając go, może w przeciągu zaledwie kilku minut spowodować śmierć milionów ludzi. Pytanie tylko po co? Jeden z ówczesnych popularnych sloganów politycznych głosił, że „lepiej być martwym niż czerwonym”. Kennedy odrzucał jednak tę dychotomię, uznając ją nie tylko za powierzchowną, ale z gruntu fałszywą. „Naszym celem – twierdził – nie jest pokój kosztem wolności, ale zarówno pokój, jak i wolność”. Zasadnicze pytanie brzmiało, w jaki sposób je osiągnąć.
Podczas wakacji w rodzinnej posiadłości na Cape Cod latem 1962 roku Kennedy natknął się na książkę Barbary Tuchman Sierpniowe salwy,poświęconą wybuchowi i początkom wojny z 1914 roku. Autorka bardzo umiejętnie przybliża czytelnikowi politykę i działania cesarza Niemiec Wilhelma i jego kanclerza Bethmanna Hollwega, brytyjskiego króla Jerzego i jego ministra spraw zagranicznych Edwarda Greya, cara Mikołaja, cesarza Austro-Węgier Franciszka Józefa oraz innych czołowych polityków w trakcie ich ślepego marszu ku przepaści. Jak twierdzi Tuchman, żaden z nich nie uświadamiał sobie skali niebezpieczeństwa, z jakim miał do czynienia, ani nie chciał wojny, do jakiej w końcu doszło. Gdyby dano im szansę cofnąć czas, nie powtórzyliby swoich ówczesnych decyzji. Odnosząc tę sytuację do swoich obowiązków jako głowy państwa, Kennedy przyrzekł sobie, że jeśli kiedykolwiek przyjdzie mu podjąć kroki, które mogą skutkować krwawą wojną, będzie w stanie dać ludzkości lepszą odpowiedź niż kanclerz Bethmann Hollweg.
Kennedy nie miał wtedy pojęcia, jak szybko przyjdzie mu zastosować tę zasadę w praktyce. Już w październiku 1962 roku, zaledwie dwa miesiące po przeczytaniu książki Tuchman, był zmuszony stawić czoła sowieckiemu przywódcy Nikicie Chruszczowowi w najgroźniejszej konfrontacji supermocarstw w historii ludzkości. Mowa tu o kryzysie kubańskim, zapoczątkowanym wykryciem przez amerykański wywiad rakiet z głowicami jądrowymi rozmieszczonych przez ZSRR na Kubie, niecałe sto pięćdziesiąt kilometrów od wybrzeży Florydy. Nastąpiła wówczas błyskawiczna eskalacja działań po obu stronach barykady, począwszy od gróźb dyplomatycznych po amerykańską blokadę wyspy, mobilizację wojsk amerykańskich i radzieckich, a także kilka zapalnych incydentów, takich jak zestrzelenie amerykańskiego samolotu zwiadowczego U-2 nad Kubą. W najgorętszym okresie tych dramatycznych i pełnych napięcia trzynastu dni Kennedy zwierzył się swojemu bratu Robertowi, że według jego oceny, szanse na wybuch wojny jądrowej są „jak jeden do trzech lub nawet 50%”. Jak dotąd żadne z odkryć historyków nie obniżyło tego prawdopodobieństwa.
Choć Kennedy zdawał sobie sprawę ze skutków swoich działań, jako prezydent wielokrotnie podejmował decyzje, co do których był świadomy, że zwiększają ryzyko wojny, w tym również jądrowej. Postawił na publiczną konfrontację z Chruszczowem, zamiast starać się załagodzić konflikt kanałami dyplomatycznymi. Przekazał wyraźny sygnał, gdzie przebiega czerwona linia, domagając się usunięcia radzieckich pocisków, zamiast zostawić sobie większe pole manewru. Zagroził atakami powietrznymi w celu zniszczenia pocisków, choć zdawał sobie sprawę, że Sowieci mogą w zamian za to wziąć odwet na Berlinie. I wreszcie, w przedostatnim dniu kryzysu dał Chruszczowowi ultimatum czasowe. Gdyby zostało odrzucone, Stany Zjednoczone byłyby zmuszone zaatakować jako pierwsze.
W każdym z powyższych przypadków Kennedy miał świadomość, że zwiększa ryzyko, iż kolejne wydarzenia, na które nie ma bezpośredniego wpływu, mogą prowadzić do wybuchu wojny z ZSRR, a tym samym zniszczenia amerykańskich miast przez bomby atomowe. W tym również Waszyngtonu, gdzie podczas kryzysu przebywała jego własna rodzina. Przykładowo, kiedy podwyższył do poziomu drugiego Defcon, czyli gotowość bojową amerykańskich sił zbrojnych na spodziewany atak ZSRR, jednocześnie odblokował dotychczasowe środki zabezpieczające. W rezultacie ogłoszenia Defcon 2 niemieccy i tureccy piloci zasiedli w natowskich samolotach myśliwsko-bombowych z bronią jądrową, stacjonujących niespełna dwie godziny lotu od sowieckich celów. Ponieważ w tamtym okresie nie znano jeszcze elektronicznych systemów jej uruchamiania, nie istniały żadne przeszkody natury fizycznej czy technicznej dla pilota, by samodzielnie podjąć decyzję o wylocie do Moskwy i zrzuceniu na nią bomby atomowej, czyli rozpętaniu trzeciej wojny światowej.
Mając na uwadze zagrożenie ze strony czynników pozostających poza kontrolą prezydenta, Kennedy i jego sekretarz obrony, Robert McNamara, wprowadzili daleko idące zmiany w procedurach organizacyjnych, by zminimalizować ryzyko wypadków i błędów. Jednak pomimo ich wysiłków historycy wyodrębnili co najmniej kilkanaście incydentów pozostających poza gestią Kennedy’ego, które mogły stać się zarzewiem wojny światowej. Jednym z nich była amerykańska kampania przeciwko sowieckim okrętom podwodnym, w ramach której zrzucano dookoła nich ćwiczebne bomby głębinowe, zmuszając je tym samym do wynurzenia się na powierzchnię. Jeden z radzieckich kapitanów, święcie przekonany, że znajduje się pod amerykańskim ostrzałem, omal nie odpalił torpedy z głowicą jądrową. Podobne skutki mógł mieć spowodowany błędem pilota przelot amerykańskiego samolotu zwiadowczego U-2 nad terytorium ZSRR, który wzbudził w Chruszczowie podejrzenia, że Waszyngton wytycza cele do planowanego ataku jądrowego na jego kraj. Gdyby któryś z tego typu incydentów faktycznie doprowadził do wybuchu trzeciej wojny światowej, czy JFK potrafiłby się wytłumaczyć ze swoich decyzji? Czy byłby w stanie udzielić lepszej odpowiedzi na pytanie postawione kiedyś Bethmannowi Hollwegowi?
Złożony charakter przyczynowości w stosunkach ludzkich stanowił odwieczny problem dla filozofów, jurystów i specjalistów od nauk społecznych. W analizach poświęconych genezie wojen historycy skupiają się przede wszystkim na ich najbardziej oczywistych i bezpośrednich przyczynach. W przypadku I wojny światowej zalicza się do nich zamach na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda Habsburga oraz decyzję cara Mikołaja II o mobilizacji wojsk rosyjskich przeciwko państwom centralnym. Gdyby kryzys kubański doprowadził do wybuchu wojny, za bezpośrednią przyczynę uznano by rozkaz kapitana radzieckiego okrętu podwodnego o wystrzeleniu torpedy z bronią jądrową w obawie przed rzekomym atakiem Amerykanów albo samowolną decyzję któregoś z tureckich pilotów o wylocie do Moskwy i zrzuceniu na nią bomby atomowej. Bezpośrednie przyczyny rozlewu krwi są, rzecz jasna, ważne, jednak ojciec historii, Tukidydes, był zdania, że przesłaniają nam te o wiele bardziej istotne. Jak twierdził, znacznie ważniejsze niż przysłowiowe iskry prowadzące do wybuchu konfliktu zbrojnego są czynniki strukturalne, stanowiące jego podwaliny. Innymi słowy, warunki, w których pozornie kontrolowane wydarzenia mogą eskalować na nieprzewidywalną skalę, pociągając za sobą niewyobrażalne konsekwencje.
W najczęściej cytowanym wersie swego wnikliwego studium stosunków międzynarodowych starożytny grecki historyk Tukidydes stwierdził, że najistotniejszym powodem konfliktu pomiędzy Atenami a Spartą był „wzrost potęgi ateńskiej i strach, jaki to wzbudziło u Lacedemończyków”.
Tukidydes opisał wojnę peloponeską, w której pogrążyła się jego ojczyzna – miasto-państwo Ateny – w V wieku p.n.e. i która z czasem spustoszyła prawie całą starożytną Grecję. Jako były żołnierz miał okazję zaobserwować, jak Ateny rzuciły wyzwanie ówczesnemu greckiemu hegemonowi, jakim było militarne polis Sparta. Był świadkiem wybuchu działań wojennych pomiędzy obiema potęgami i szczegółowo opisał prowadzone mordercze walki. Nie dożył do smutnego końca wojny i tym samym oszczędził sobie bycia świadkiem tego, jak Sparta, choć znacznie osłabiona, doprowadziła do upadku Aten.
Podczas gdy inni późniejsi historycy wskazywali na cały szereg przyczyn prowadzących do wybuchu wojny peloponeskiej, Tukidydes zwrócił uwagę na bezpośrednie źródło konfliktu. Pisząc o wzroście potęgi ateńskiej i strachu, jaki wzbudził on u Spartan, wyodrębnił pierwotny czynnik sprawczy wielu najkrwawszych i najbardziej zaskakujących konfliktów wojennych w historii. Abstrahując od rzeczywistych intencji, w sytuacji, gdy aspirujące do roli mocarstwa państwo zaczyna zagrażać aktualnej superpotędze, wynikające z tego napięcia strukturalne powodują, że wybuch konfliktu zbrojnego staje się regułą, a nie wyjątkiem. Doświadczyły tego Ateny i Sparta w V wieku p.n.e., a ponad sto lat temu także Niemcy i Wielka Brytania. Na krawędzi wojny znajdowały się również w latach 50. i 60. ubiegłego wieku Stany Zjednoczone oraz ZSSR.
Podobnie jak inne narody, Ateńczycy byli przekonani, że konflikt zbrojny nie będzie miał poważnych skutków. Przez poprzedzające go ponad pół wieku ateńskie polis znajdowało się w fazie największego rozwoju. Rozkwitały: filozofia, teatr, architektura, demokracja, nauki historyczne i potęga morska – mówiąc krótko, Ateny całkowicie zasługiwały na miano najpotężniejszej cywilizacji świata. Ich dynamiczny rozwój zaczął zagrażać interesom Sparty, mającej w tym okresie ugruntowaną hegemonię nad całym Półwyspem Peloponeskim. Rosnąca duma i pewność siebie Ateńczyków pociągały za sobą eskalację ich dążeń do zapewnienia sobie należytego szacunku oraz reorganizacji istniejącego porządku, by uwzględnić nowy układ sił. Stanowiło to, jak twierdzi Tukidydes, naturalną reakcję na zmianę ich pozycji w świecie. Czy kogoś dziwi fakt, że w takiej sytuacji Ateńczycy domagali się lepszego zabezpieczenia swoich interesów? I większych wpływów w rozstrzyganiu konfliktów?
Z drugiej jednak strony, utrzymuje Tukidydes, całkowicie naturalne również było to, że Spartanie postrzegali owe dążenia i żądania Aten jako nieuzasadnione, a wręcz niewdzięczne. Bo ostatecznie kto – mogłaby zadać im pytanie Sparta – przyczynił się do ugruntowania pokoju, dzięki któremu Ateny mogły swobodnie rozkwitać? Gdy więc Ateńczycy byli coraz bardziej dumni ze swoich osiągnięć i domagali się coraz większych wpływów politycznych, Sparta zareagowała na te zakusy rywala strachem, niepewnością oraz determinacją do walki o utrzymanie status quo.
Podobna dynamika charakteryzuje wiele innych środowisk, nawet tak niewielkich jak rodzina. Gdy dojrzewający nastolatek zaczyna przerastać starsze rodzeństwo (a czasem nawet i ojca), czego można się wtedy spodziewać? Czy nie wprowadza się zmian w przydziale pokoi, przestrzeni w garderobie czy miejsc przy stole, tak by dostosować je do jego aktualnych rozmiarów, a także wieku? U wielu gatunków zwierząt, gdzie na czele stada stoi samiec alfa, na przykład u goryli, gdy dorasta potencjalny następca, obaj wraz z dotychczasowym liderem stopniowo przygotowują się do ostatecznego starcia o przywództwo. Nie inaczej jest w środowisku biznesowym – kiedy nowatorskie technologie pozwalają początkującym firmom, takim jak Apple, Google czy Uber, wejść przebojem na rynek, efektem takiej sytuacji często jest ostra konkurencja, zmuszająca przedsiębiorstwa o ugruntowanej pozycji, typu Hewlett-Packard, Microsoft czy korporacje taksówkowe, do zmiany swoich dotychczasowych modeli biznesowych, aby nie wypaść z rynku.
Koncepcja pułapki Tukidydesa odnosi się do naturalnego i nieuniknionego poczucia zaskoczenia i frustracji, które pojawia się, gdy aspirujący konkurent zaczyna zagrażać pozycji dotychczasowego lidera. Sytuacja ta może dotyczyć każdej sfery życia, jednak najgroźniejsze konsekwencje ma w polityce międzynarodowej. Pułapka Tukidydesa, pierwotnie prowadząca do wyniszczającej wojny, a w efekcie do upadku starożytnych Aten, już od ponad dwóch tysiącleci prześladuje przywódców państw oraz dyplomatów. Również i dziś popycha dwa światowe supermocarstwa ku katastrofie, której nie chcą, lecz której być może nie będą w stanie zapobiec.
Jak dotąd świat jeszcze nigdy nie doświadczył tak gwałtownego tąpnięcia w globalnym układzie sił, jaki spowodował wzrost znaczenia Chin. Gdyby potraktować Stany Zjednoczone jako korporację, kraj ten niedługo po zakończeniu II wojny światowej osiągnął udział w rynku światowym na poziomie 50%. Do roku 1980 skurczył się on jednak do 22%. Trzy dekady dwucyfrowego wzrostu gospodarczego Chin zredukowały jeszcze ten poziom do obecnych 16%. Jeśli bieżące tendencje się utrzymają, udział Stanów Zjednoczonych w światowej produkcji gospodarczej w ciągu kolejnych trzech dekad ponownie zmaleje, do zaledwie 11%. Tymczasem wskaźnik ten w przypadku Państwa Środka wzrósł z 2% w 1980 roku do 18% w 2016, a wiele wskazuje, że do 2040 roku osiągnie poziom 30%.
Wzrost gospodarczy Chin stopniowo przekształca je w poważnego politycznego i militarnego konkurenta. W czasach zimnej wojny, gdy w Stanach Zjednoczonych powstawały buńczuczne slogany w odpowiedzi na radzieckie prowokacje, jedno z wiszących w Pentagonie haseł głosiło: „Zaczniemy się martwić dopiero, jak będziemy mieli poważnego wroga”. Dziś takim potencjalnym poważnym wrogiem są właśnie Chiny.
Perspektywa wybuchu wojny pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Państwem Środka wydaje się nam nie tylko nieprawdopodobna, ale i zupełnie nieracjonalna. Wystarczy jednak przywołać przykład I wojny światowej, by przypomnieć sobie o ludzkiej skłonności do głupoty i bezmyślności. Kiedy stwierdzamy, że wojna jest „nie do pomyślenia”, czy rzeczywiście dotyczy to realnej sytuacji na świecie, czy raczej tego, czego nasze ograniczone umysły nie są w stanie sobie wyobrazić?
Jak widać, kluczową kwestią, jeśli chodzi o współczesny globalny porządek, jest to, czy Chiny i Stany Zjednoczone są w stanie uniknąć pułapki Tukidydesa. Większość przypadków rywalizacji, które wpisywały się w ten schemat, nie skończyło się dobrze. W ciągu ostatnich pięciu stuleci zaobserwowano na świecie 16 sytuacji, gdy wzrost nowej potęgi światowej zaczął zagrażać dotychczasowemu hegemonowi. Efektem aż 12 z nich był wybuch wojny. W czterech pozostałych, w których szczęśliwie uniknięto konfliktu zbrojnego, udało się to tylko dzięki mozolnym wysiłkom po obu stronach barykady, by zmienić nastawienie i zweryfikować dotychczasową politykę.
Stany Zjednoczone i Chiny również mogą uniknąć konfliktu zbrojnego, ale tylko wtedy, gdy zechcą przyjąć do wiadomości dwie trudne do zaakceptowania prawdy. Po pierwsze, biorąc pod uwagę aktualny kierunek zmian, wojna pomiędzy Ameryką a Chinami w najbliższych dekadach nie tylko jest możliwa, ale o wiele bardziej prawdopodobna, niż obecnie się zakłada. Faktycznie, biorąc pod uwagę doświadczenia historyczne, w większości podobnych przypadków ostatecznie dochodziło do jej wybuchu. Sami dodatkowo przyczyniamy się do zwiększenia tego ryzyka, bagatelizując zagrożenie. Jeśli Pekin i Waszyngton nadal będą prowadzić taką samą politykę, co w ostatnich dziesięcioleciach, oba kraje bez wątpienia wstąpią na wojenną ścieżkę. Po drugie, wojnawcale nie musi być nieunikniona. Historia dostarcza nam dowodów, że światowe supermocarstwa są w stanie utrzymywać relacje ze swoimi rywalami, nawet jeśli ci zagrażają ich pozycji lidera, bez wypowiadania wojny. Tego typu sukcesy, a także i porażki, a stanowią dziś dla polityków bardzo cenną lekcję. Jak trafnie zauważył George Santayana, ci, którzy nie pamiętają przeszłości, skazani są na jej powtarzanie.
W kolejnych rozdziałach zajmę się genezą pułapki Tukidydesa oraz analizą jej dynamiki, a także wyjaśnię, w jaki sposób można tę historyczną analogię odnieść do współczesnej rywalizacji Ameryki i Chin. Część pierwsza zawiera zwięzły opis wzrostu znaczenia i siły Państwa Środka. Zjawisko to znane jest praktycznie każdemu, ale na ogół mało kto zdaje sobie sprawę z jego wagi i konsekwencji. Parafrazując słowa byłego prezydenta Czech, Václava Havla, stało się to tak szybko, że nie zdążyliśmy nawet wyrazić zaskoczenia.
Część druga niniejszego opracowania przedstawia ostatnie przemiany w relacjach amerykańsko-chińskich w szerszym kontekście historycznym. Pozwoli czytelnikowi nie tylko lepiej zrozumieć bieżące wydarzenia, ale również naświetli możliwe kierunki ich rozwoju w przyszłości. Zawarta w niej analiza sięga czasów sprzed dwóch i pół tysiąca lat, kiedy to gwałtowny wzrost znaczenia Aten zagroził hegemonii Sparty i doprowadził do wybuchu wojny peloponeskiej. Przykłady zaczerpnięte z historii na przestrzeni ostatnich pięciu wieków przybliżą czytelnikowi mechanizm napięć narastających pomiędzy mocarstwem aspirującym do miana superpotęgi a aktualnym hegemonem, w efekcie prowadzących do wybuchu wojny. Najbliższa czasowo analogia do bieżącego impasu – wyzwanie rzucone przez Niemcy ówczesnemu światowemu imperium, jakim była Wielka Brytania – powinna nas wszystkich skłonić do refleksji.
Część trzecia próbuje odpowiedzieć na pytanie, czy powinniśmy postrzegać współczesne tendencje w relacjach Ameryki z Chinami jako zwiastun nadciągającego konfliktu na równie szeroką skalę. Pojawiające się dzień w dzień w mediach doniesienia o „agresywnych” zachowaniach Pekinu i jego braku akceptacji dla „opartego na prawie globalnego porządku” ustanowionego przez Stany Zjednoczone po zakończeniu II wojny światowej opisują incydenty przywodzące na myśl rok 1914. Trzeba jednak spojrzeć na to z pewną dozą samokrytycyzmu. Gdyby Chiny faktycznie były „takie same” jak Ameryka, która wkroczyła w XX wiek z pełnym przekonaniem, że rozpoczynające się stulecie będzie należało wyłącznie do niej, rywalizacja byłaby znacznie bardziej zacięta, a wojna jeszcze trudniejsza do uniknięcia. Gdyby Pekin zdecydował się pójść w ślady Waszyngtonu, moglibyśmy się spodziewać ekspansji chińskiej armii umacniającej swoje wpływy od Mongolii po Australię, tak jak Theodore Roosevelt ukształtował „naszą” półkulę według swojego uznania.
W swoim marszu ku potędze Chiny zdecydowały się obrać inny kurs niż Stany Zjednoczone. Mimo to w wielu jego aspektach pobrzmiewają znajome echa. Czego domaga się Państwo Środka pod przywództwem prezydenta Xi Jinpinga? Odpowiedź jest prosta: przywrócenia dawnej świetności swojego kraju. Największą ambicją ponad miliarda chińskich obywateli jest nie tylko wzbogacenie się, ale sprawienie, by ich kraj stał się potęgą. Kiedy już do tego dojdzie, pozostałe państwa nie będą miały innego wyjścia, jak tylko uznać ich interesy i okazać należyty szacunek na arenie międzynarodowej. Sama skala i ambicje zawarte w owym „chińskim marzeniu” powinny pozbawić nas złudzeń, że rywalizacja pomiędzy Chinami a Stanami Zjednoczonymi w naturalny sposób osłabnie, gdy Pekin zostanie uznany za „przewidywalnego i odpowiedzialnego partnera”. Jest to szczególnie dobrze widoczne w świetle teorii mojego dawnego kolegi Sama Huntingtona o „zderzeniu cywilizacji”. Według niej, zasadnicze różnice pomiędzy chińskimi a amerykańskimi wartościami i tradycjami sprawiają, że zbliżenie polityczne między tymi dwoma mocarstwami wydaje się jeszcze mniej prawdopodobne.
Choć rezultat ich współczesnej rywalizacji wydaje się trudny do przewidzenia, powszechnie uznaje się, że jak na razie daleko jeszcze do wybuchu konfliktu zbrojnego. Czy na pewno? W rzeczywistości procesy prowadzące do wojny są o wiele bardziej zróżnicowane i prawdopodobne (a czasami nawet dość prozaiczne), niż nam się wydaje. Biorąc pod uwagę niedawne konfrontacje na Morzu Południowochińskim, Morzu Wschodniochińskim i w cyberprzestrzeni, a także wymykający się spod kontroli konflikt handlowy pomiędzy obydwoma państwami, zaskakująco łatwo wyobrazić sobie scenariusze, w których amerykańscy i chińscy żołnierze zaczynają się nawzajem atakować. I choć nie wydają się prawdopodobne, wystarczy przypomnieć sobie niezamierzone konsekwencje zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda czy operację Chruszczowa na Kubie, by przekonać się, jak cienka linia dzieli „nieprawdopodobne” od „niemożliwego”.
W czwartej części tej książki postaram się wyjaśnić, dlaczego wojna nie musi być nieunikniona. Większość opinii publicznej oraz polityków cechuje złudne i naiwne poczucie bezpieczeństwa. Fataliści, z drugiej strony, postrzegają ewentualny konflikt zbrojny jako niemożliwy do zatrzymania żywioł. Żadna ze stron nie ma w tej kwestii absolutnej racji. Gdyby tylko przywódcy obu państw zechcieli przeanalizować sukcesy i porażki zapisane na kartach historii, znaleźliby mnóstwo podpowiedzi, jak wypracować strategię umożliwiającą realizację ich własnych interesów państwowych bez uciekania się do wojny.
Powrót do świetności liczącej sobie pięć tysięcy lat i prawie 1,4 miliarda obywateli cywilizacji chińskiej nie jest przejściowym problemem, który można szybko rozwiązać. To stan – przewlekły stan, nad którym trzeba będzie pracować przez całe pokolenie. Aby zapewnić sobie powodzenie tej misji, nie wystarczą nowe slogany, częstsze spotkania prezydentów czy dodatkowe posiedzenia ministerialnych grup roboczych. Praca nad relacjami bez uciekania się do wojny będzie wymagała nieustannej, wręcz codziennej uwagi na najwyższych szczeblach rządowych obu mocarstw. A także głębokiego obopólnego zrozumienia, niedoświadczanego od czasów przełomowego dialogu nawiązanego przez Henry’ego Kissingera z premierem Zhou Enlaiem, dzięki któremu w latach 70. ubiegłego wieku Stany Zjednoczone wznowiły stosunki z Chinami. I co najistotniejsze, znacznie bardziej radykalnych zmian w nastawieniu i zachowaniu zarówno przywódców, jak i opinii publicznej, niż kiedykolwiek przedsięwzięto. Mówiąc krótko, aby uniknąć pułapki Tukidydesa, musimy zdobyć się na niestandardowe myślenie, a jednocześnie wyobrazić sobie to, co wydaje się niewyobrażalne. Czyli w tym przypadku, ni mniej, ni więcej, jak odmienić bieg historii.
1
„Nie macie pojęcia, jakim narodem są Ateńczycy. Nieustannie mają nowe pomysły i natychmiast wcielają je w życie. Opracowują plan i jeśli uda się go zrealizować, sukces ten jest niczym w porównaniu z tym, co zamierzają osiągnąć w następnej kolejności”.
— Tukidydes, z przemowy korynckiego ambasadora do zgromadzenia ludowego w Sparcie, 432 roku p.n.e.
„Pozwólcie Chinom spać, bo gdy się obudzą, świat zadrży”.
— Napoleon, 1817 rok
W 2011 roku pojechałem do Langley w stanie Wirginia na spotkanie z Davidem Petraeusem, najbardziej utytułowanym generałem w historii współczesnej Ameryki, na krótko przed objęciem przez niego stanowiska dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA). Poznaliśmy się w latach 80. ubiegłego wieku, gdy David był doktorantem w Princeton, a ja dziekanem Harvard Kennedy School. Pozostawaliśmy w kontakcie przez kolejne lata, podczas których on piął się po szczeblach kariery wojskowej, a ja kontynuowałem pracę naukową, pełniąc jednocześnie funkcję doradcy w Pentagonie. Po ogólnej wymianie zdań na temat nowej pracy spytałem Davida, czy poprzednie kierownictwo uchyliło już przed nim drzwi do „skarbca tajemnic”, czyli archiwów zawierających najtajniejsze dokumenty o najwyższym znaczeniu strategicznym dla amerykańskiego rządu. W odpowiedzi uśmiechnął się tylko porozumiewawczo i rzucił: „A jakże”, po czym zawiesił głos, jakby w oczekiwaniu, że spytam o coś więcej.
Po krótkim wahaniu zadałem mu pytanie, czy dowiedział się czegoś o tzw.uśpionych agentach. Chodziło mi o osoby, z którymi Agencja nawiązała współpracę, ale których obowiązki sprowadzały się wyłącznie do zamieszkania i codziennego funkcjonowania w zagranicznym kraju, by dogłębnie poznać jego kulturę, mieszkańców i politykę prowadzoną przez rząd. W zamian za obietnicę dyskretnego wspierania ich karier Agencja wymagała jedynie, by na jej polecenie – zwykle nie więcej niż raz lub dwa razy w ciągu dekady – przedstawiali swoje obiektywne spostrzeżenia na temat bieżącej sytuacji w danym kraju i ewentualne prognozy na przyszłość.
David pochylił się z zainteresowaniem nad stołem, gdy otworzyłem przed nim raport osoby, której wnikliwa, dogłębna i dalekowzroczna analiza mogłaby się przydać zmuszonemu stawić czoła największemu geopolitycznemu wyzwaniu naszych czasów Waszyngtonowi. Jak podkreśliłem w rozmowie z nowym dyrektorem CIA, autor doskonale wywiązał się ze swojej roli. Był bezpośrednim obserwatorem konwulsji Chin w okresie od Wielkiego Skoku i rewolucji kulturalnej w latach 60. po reformy Deng Xiaopinga z lat 80. ubiegłego wieku. Ponadto udało mu się nawiązać stosunki robocze z wieloma prominentnymi chińskimi działaczami, w tym z przyszłym przywódcą Xi Jinpingiem.
Przeczytałem Davidowi na głos pierwszy zestaw pytań z pięćdziesięciostronicowego raportu:
Czy obecni przywódcy Chin w najbliższej przyszłości rzeczywiście mają zamiar dążyć do detronizacji Stanów Zjednoczonych z pozycji największego światowego mocarstwa?Jaka jest ich strategia, by stać się numerem jeden na świecie?Na jakie przeszkody napotykają Chiny w realizacji tej strategii?Jakie mają szanse na powodzenie tego planu?Jeśli plan Chin się powiedzie, jakie będą tego konsekwencje dla ich azjatyckich sąsiadów i dla Stanów Zjednoczonych?Czy konflikt między Pekinem a Waszyngtonem jest nieunikniony?Autor raportu odpowiedział wyczerpująco nie tylko na te pytania, ale i na wiele innych, dostarczając nieocenionych dla nas informacji. Przełamał dotychczasowe stereotypy na temat chińskich polityków i realistycznie ocenił ryzyko wybuchu konfliktu zbrojnego pomiędzy Chinami a Ameryką, a także dostarczył przydatnych danych, na podstawie których można podjąć konkretne działania i zapobiec najgorszemu.
Człowiek, którego mam na myśli, Lee Kuan Yew, nie był, rzecz jasna, szpiegiem CIA, lecz mężem stanu i ojcem założycielem Singapuru, całym sercem i duszą oddanym swojej ojczyźnie. Jako wytrawny i doświadczony polityk całkowicie zasłużył sobie na miano „mędrca z Singapuru”, a raport, który wręczyłem Davidowi, stanowił zapowiedź książki Chiny, Stany Zjednoczone i świat w oczach Wielkiego Mistrza Lee Kuan Yewa, którą napisałem wspólnie z Robertem D. Blackwillem oraz Alim Wyne’em w 2013 roku. To właśnie swojemu długoletniemu premierowi Singapur – jeszcze niedawno mała uboga wioska rybacka – zawdzięcza swój dzisiejszy status nowoczesnego megalopolis. Urodzony w Chinach, a wykształcony na Uniwersytecie Cambridge, Lee Kuan Yew umiejętnie łączył cechy konfucjanisty oraz angielskiego dżentelmena i aż do swojej śmierci w 2015 roku był bez wątpienia najlepszym na świecie obserwatorem Chin.
Wnikliwe spostrzeżenia Lee Kuan Yewa na temat bieżącej sytuacji w Państwie Środka i na świecie sprawiły, że stał się cenionym autorytetem i strategicznym doradcą prezydentów i premierów niemal na wszystkich kontynentach, w tym również przywódców amerykańskich, od Richarda Nixona po Baracka Obamę. Jego dogłębna znajomość Chin była efektem nie tylko „wybitnej przenikliwości strategicznej”1, jak to ujął Henry Kissinger, ale i wewnętrznej potrzeby uzyskania jak największej wiedzy na temat tego uśpionego giganta. Choć ekonomiczna i polityczna siła Państwa Środka w czasach „chłopskiego marksizmu” Mao Zedonga nie była jeszcze tak oczywista, wciąż było ono kolosem, w cieniu którego maleńkie miasto-państwo Lee Kuan Yewa mozolnie walczyło o przetrwanie. Długoletni premier Singapuru jako pierwszy poznał prawdziwą naturę Chin i dostrzegł ich potencjał.
Co zaskakujące, kiedy Lee Kuan Yew analizował politykę sąsiada, chińscy przywódcy obserwowali jego samego i jego kraj z wcale nie mniejszą uwagą. W końcówce lat 70., kiedy Deng Xiaoping zaczął rozważać kurs ku gospodarce rynkowej, chińscy prominenci spoglądali na Singapur jak na poligon doświadczalny, nie tylko w zakresie przemian gospodarczych, ale i politycznych. Lee Kuan Yew spędził wiele godzin na rozmowach w cztery oczy z prezydentami, premierami, ministrami i czołowymi politykami swojego „północnego sąsiada”2. Każdy z chińskich przywódców, od Deng Xiaopinga po Xi Jinpinga, nazywał go mentorem, co w chińskiej kulturze jest wyrazem najwyższego szacunku.
Najważniejszą kwestią wśród analiz Lee Kuan Yewa, jaką chciałem zainteresować nowego dyrektora CIA, było pytanie o kurs, na jakim znajdują się Chiny. Innymi słowy, jakie znaczenie dla globalnego układu sił ma ich dynamiczna transformacja. Odpowiedź singapurskiego polityka na to pytanie była prosta: „Wywołane przez Chiny przesunięcie równowagi sił w świecie odbywa się na taką skalę, że świat musi w ciągu 30 do 40 lat znaleźć nowy jej wymiar. Nie sposób udawać, że kraj ten to po prostu duży gracz. To największy gracz w całej historii świata”3.
Prowadząc na Harvardzie kurs poświęcony bezpieczeństwu narodowemu, zawsze rozpoczynam wykład na temat Chin od krótkiej ankiety. W pierwszym pytaniu proszę studentów o porównanie Państwa Środka oraz Stanów Zjednoczonych z roku 1980 z ich aktualnymi wskaźnikami gospodarczymi. Za każdym razem widzę, że nie mogą wyjść ze zdumienia. Wystarczy rzut oka na poniższą tabelę z danymi z roku 2015, żeby zrozumieć dlaczego.
W ciągu zaledwie jednego pokolenia kraj, który wcześniej w ogóle nie figurował w światowych rankingach, nagle wspiął się na szczyt. W 1980 roku chiński produkt krajowy brutto (PKB) wynosił niecałe 300 miliardów dolarów, by do 2015 roku wzrosnąć do 11 bilionów, dzięki czemu Chiny stały się drugą światową gospodarką, patrząc na rynkowe kursy wymiany. W roku 1980 ich udział w handlu światowym wynosił niespełna 40 miliardów dolarów, ale do roku 2015 wzrósł aż stukrotnie, do poziomu czterech bilionów4. W każdym dwuletnim okresie, licząc od roku 2008, przyrost chińskiego PKB był wyższy niż wartość gospodarki Indii5.
Tabela 1. Gospodarka Chin jako % gospodarki amerykańskiej
1980
2015
PKB
7%
61%
Import
8%
73%
Eksport
8%
151%
Rezerwy
16%
3,140%
Wartości mierzone w dolarach. Źródło: Bank Światowy
Nawet w okresie najniższego wzrostu, w 2015 roku, chińska gospodarka osiągała poziom PKB Grecji w ciągu zaledwie szesnastu tygodni, a w ciągu dwudziestu pięciu – Izraela.
W czasach najbardziej dynamicznego rozwoju Stanów Zjednoczonych, czyli w latach 1860–1913, gdy kraj ten kompletnie zaskoczył europejskie stolice, prześcigając Wielką Brytanię i odbierając jej pozycję największej potęgi, jego średni roczny wzrost gospodarczy wynosił 4%6. Tymczasem począwszy od roku 1980, chińska gospodarka rośnie w tempie 10% rocznie. Korzystając z reguły 72 – dzielimy liczbę 72 przez roczną stopę wzrostu, by wyliczyć, kiedy gospodarka czy inwestycja podwoi wartość – można zauważyć, że chińska gospodarka podwaja swoją wartość co siedem lat.
Żeby w pełni docenić to niezwykłe osiągnięcie, potrzebna jest dłuższa perspektywa czasowa. W XVIII wieku Wielka Brytania zapoczątkowała rewolucję przemysłową, która położyła podwaliny pod nowoczesny świat. W 1776 roku Adam Smith opublikował książkę Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów, objaśniając, jak po tysiącleciach biedy wolny rynek buduje bogactwo i tworzy klasę średnią. Siedemnaście lat później do Chin przybył wysłannik króla Jerzego III (tego samego „szalonego króla”, który przegrał wojnę z kolonistami w Ameryce) z propozycją nawiązania stosunków pomiędzy obydwoma państwami. W tamtych czasach angielscy robotnicy byli o wiele bardziej produktywni niż chińscy7, liczni – ale biedni. Na koniec każdego dnia wypracowywali ledwie tyle, by z trudem wyżywić siebie i rodzinę. Zostawiali państwu stosunkowo niewielką nadwyżkę przeznaczaną na utrzymanie armii czy inwestycje w siły zbrojne, na przykład flotę (czym przez cztery tysiąclecia nigdy nie zajmowali się chińscy cesarze, z wyjątkiem jednego, ledwie półwiecznego okresu), aby umacniać wpływy poza granicami kraju. W dzisiejszych czasach chiński pracownik wytwarza zaledwie jedną czwartą tego, co amerykański. Jeśli w ciągu następnej dekady lub dwóch produktywność wzrośnie do 50%, chińska gospodarka będzie dwukrotnie większa od gospodarki Stanów Zjednoczonych, a jeśli zrówna się z amerykańską – aż czterokrotnie.
Te proste wyliczenia stanowią problem dla Waszyngtonu, próbującego za wszelką cenę „zrównoważyć” rosnącą potęgę Chin. W 2011 roku ówczesna sekretarz stanu Hillary Clinton z wielką pompą ogłosiła kluczowy zwrot w amerykańskiej polityce zagranicznej, czyli planowane przeniesienie środków finansowych i uwagi Waszyngtonu z Bliskiego Wschodu na Azję8. Prezydent Obama wyraził to w następujący sposób: „Po dekadzie, w której toczyliśmy dwie krwawe i kosztowne wojny, Stany Zjednoczone skupiają swoją uwagę na szerokim potencjale tkwiącym w rejonie Azji i Pacyfiku”9. Prezydent obiecał zwiększyć amerykańską obecność dyplomatyczną, ekonomiczną i militarną na tym obszarze, a także zasygnalizował determinację Waszyngtonu, by powstrzymać wpływy Chin, uznając strategię przywracania równowagi” w rejonie Azji i Pacyfiku za jedno z głównych osiągnięć polityki zagranicznej swojej administracji. Nadzór nad tą inicjatywą sprawował zastępca sekretarza stanu Kurt Campbell, który w wydanej w 2016 roku książce The Pivot: The Future of American Statecraft in Asia (Zwrot: przyszłość amerykańskiej polityki w Azji) próbuje dowieść, że była ona czymś więcej niż tylko pobożnym życzeniem. Mimo starań jej autor nie jest niestety w stanie wskazać zbyt wielu dowodów na poparcie tej tezy. Analizując uwagę i czas poświęcony przez prezydenta, liczbę jego spotkań z członkami Rady Bezpieczeństwa Narodowego oraz przywódcami państw regionu, liczbę lotów operacyjnych i przyznanych funduszy, trudno mówić o jakimkolwiek zwrocie w polityce zagranicznej. Konflikty zbrojne w Iraku i Afganistanie, a także nowe wojny w Syrii oraz przeciwko Państwu Islamskiemu na Bliskim Wschodzie bez wątpienia zmonopolizowały priorytety i zdominowały uwagę prezydenta Obamy w trakcie obu kadencji. Jeden z urzędników jego administracji otwarcie przyznał: „Nigdy nie miałem poczucia, że odwróciliśmy się od Bliskiego Wschodu. Prawie 80% posiedzeń Rady Bezpieczeństwa Narodowego dotyczyło naszych interesów w tym regionie”10.
Ale nawet gdyby uwaga Ameryki nie była akurat zwrócona w inną stronę, trudno byłoby się jej przeciwstawić nieubłaganym prawom ekonomii. Wystarczy porównać wielkość gospodarek amerykańskiej i chińskiej, wyobrażając sobie, że rywale znajdują się na przeciwnych końcach huśtawki. Prawda jest oczywista, choć dla nas przykra: Amerykanie wciąż debatują, czy postawić mniejszy nacisk na lewą nogę (Bliski Wschód) i przenieść go na prawą (Azja), gdy tymczasem Chiny systematycznie rosną – trzykrotnie szybciej niż Stany Zjednoczone. W efekcie tego amerykańska strona huśtawki poszybowała tak mocno w górę, że nasze stopy już niedługo znajdą się wysoko nad ziemią.
Właśnie ta kwestia stanowi podtekst pierwszego pytania w mojej ankiecie dla studentów. Drugie rozwiewa jeszcze więcej złudzeń. Kiedy Stany Zjednoczone faktycznie stracą wiodącą pozycję na świecie? W którym roku Chiny zdołają prześcignąć Amerykę i staną się numerem jeden na ogólnoświatowym rynku motoryzacyjnym, największym rynkiem zbytu dla towarów luksusowych, a nawet – nie bójmy się powiedzieć tego wprost – największą gospodarką na świecie?
Moi studenci nie mogą wyjść ze zdumienia, gdy się dowiadują, że według większości wskaźników, Chiny już zdołały prześcignąć Amerykę. Jako największy na świecie producent statków, stali, aluminium, mebli, ubrań, tkanin, telefonów komórkowych i komputerów są światowym potentatem produkcyjnym11. Jeszcze większe zaskoczenie budzi wśród nich fakt, że kraj ten stał się również największym globalnym konsumentem. To Stany Zjednoczone jako pierwsze na świecie uruchomiły masową produkcję samochodów, ale dziś ich największym producentem są Chiny i to one mają największy rynek motoryzacyjny na świecie. W 2015 roku chińscy konsumenci kupili 21 milionów aut – o trzy miliony więcej niż w tym samym okresie sprzedano w Ameryce12. Państwo Środka może się również poszczycić największym na świecie rynkiem telefonów komórkowych i handlu internetowego, a także najliczniejszą grupą użytkowników Internetu13. Jest głównym globalnym importerem ropy naftowej i konsumentem energii, a także zainstalowało najwięcej na świecie paneli solarnych14. I, co chyba najtrudniejsze do zaakceptowania dla Amerykanów, w 2016 roku – podobnie jak w poprzednich latach, licząc od światowego kryzysu finansowego z roku 2008 – Chiny wciąż pozostają główną siłą napędową globalnego wzrostu gospodarczego15.
Amerykanom dorastającym w świecie, w którym numerem jeden zawsze był ich kraj – czyli praktycznie od roku 1870 – perspektywa zdetronizowania wydaje się nie do pomyślenia. Większość z nich uważa, że pozycja światowego lidera gospodarczego jest ich niezbywalnym prawem do tego stopnia, że stała się ona istotnym elementem narodowej tożsamości.
Przywiązanie Ameryki do pozycji wiodącego supermocarstwa w dużej mierze tłumaczy burzę, jaka rozpętała się w 2014 roku podczas sesji Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego w Waszyngtonie, na której MFW ogłosił doroczny raport na temat globalnej gospodarki. „Ameryka spada na drugie miejsce!” – rozkrzyczały się wówczas nagłówki gazet. „MarketWatch” skomentował jego publikację w następujący sposób: „Nie jest łatwo to powiedzieć, ale nie ma innego wyjścia – nie jesteśmy już numerem jeden”16. W podsumowaniu raportu opublikowanym w „Financial Times” czytamy: „To już oficjalna wiadomość. MFW szacuje, że w 2014 roku wartość PKB Stanów Zjednoczonych wyniosła 17,4 biliona dolarów, zaś Chin – 17,6”. Dalej autor artykułu stwierdza, że „stosunkowo niedawno, bo zaledwie w 2005 roku, wartość chińskiej gospodarki była prawie o połowę niższa od amerykańskiej. MFW szacuje, że do roku 2019 urośnie ona dodatkowo o 20%”17.
MFW wyliczył wartość chińskiego PKB w oparciu o parytet siły nabywczej (PSN), który umożliwia wiodącym instytucjom finansowym dokonywanie międzynarodowych porównań PKB. Według opinii CIA, PSN to „najlepsze dostępne narzędzie do porównywania siły gospodarczej i dobrobytu krajów”. Jak tłumaczy MFW, „stopy rynkowe są bardziej podatne na wahania, więc ich zastosowanie może generować znaczące wahania mierników agregatowych wzrostu, nawet jeśli stopy wzrostu są stabilne. Dlatego PSN generalnie jest uważany za lepszy miernik ogólnego dobrobytu kraju”18. PKB Chin wyliczony przy wykorzystaniu PSN nie tylko jest wyższy od amerykańskiego, ale stanowi obecnie w przybliżeniu 18% światowego PKB, podczas gdy w roku 1980 jego udział wynosił zaledwie 2%19.
Doniesienia MFW skłoniły osoby traktujące wiodącą pozycję Ameryki w świecie jak dogmat do gorączkowego poszukiwania mierników, dzięki którym można by wykazać, że Stany Zjednoczone nadal utrzymują pozycję lidera. Należy do nich PKB per capita, nowe dane lepiej oddające jakość życia i dobrobyt oraz nowe uzasadnienie dla stosowanej wcześniej formuły, w której PKB przelicza się według bieżącego kursu wymiany20.
Ponieważ zdania wśród specjalistów są podzielone, zwróciłem się z pytaniem do profesora Stanleya Fischera, światowej sławy ekonomisty, w jaki sposób należy porównywać gospodarkę amerykańską z chińską. Profesor Fischer jest współautorem podręcznika makroekonomii; pracował w Massachusetts Institute of Technology, był prezesem Banku Izraela i obecnym wiceprzewodniczącym banku centralnego Stanów Zjednoczonych. Wśród jego wychowanków są między innymi Ben Bernanke (były przewodniczący Rady Gubernatorów Systemu Rezerwy Federalnej Stanów Zjednoczonych) oraz Mario Draghi (prezes Europejskiego Banku Centralnego). Profesor Fischer to człowiek, który bez wątpienia zna się na rzeczy. W jego ocenie najlepszym dostępnym miernikiem jest PSN, i to nie tylko jako kryterium oceny siły gospodarczej. W odpowiedzi na moje pytanie stwierdził: „Przy dokonywaniu porównań wielkości światowych gospodarek, zwłaszcza dla celów oszacowania potencjału militarnego, przynajmniej w pierwszej aproksymacji, najlepszym miernikiem jest PSN. Dzięki niemu dowiadujemy się, ile samolotów, pocisków, okrętów, dronów, baz oraz innych tego typu militarnych produktów może zakupić dane państwo oraz ile zapłaci za nie we własnej walucie”21. The Military Balance, raport opublikowany przez Międzynarodowy Instytut Studiów Strategicznych, powszechnie uznawany za wysoko wiarygodny, stwierdza, że „w przypadku szacowania wzrostu gospodarki Chin i Rosji najbardziej uzasadnione jest stosowanie PSN”22.
W chwili gdy piszę te słowa, w artykułach zachodniej prasy poświęconych Chinom wielokrotnie przewija się hasło „spowolnienie gospodarcze”. Analiza opracowań, jakie ukazały się w latach 2013–2016 w uznanych czasopismach, wykazała, że to najczęściej używany termin opisujący aktualny stan chińskiej gospodarki23. Problem w tym, że mało kto zadaje sobie proste pytanie: spowolnienie w porównaniu z czym? Jednocześnie w tym samym okresie amerykańska prasa z uporem donosi o „ożywieniu” gospodarki Stanów Zjednoczonych.
Spróbujmy porównać rzekome „spowolnienie” chińskiej gospodarki z „ożywieniem” amerykańskiej. Czy wyhamowała ona do tego stopnia, by zrównać się ze Stanami Zjednoczonymi? Czy może nadal tempo jej wzrostu pozostaje wyższe, i to dość znacznie? Trzeba uczciwie przyznać, że od momentu kryzysu z roku 2008 gospodarka Państwa Środka faktycznie odnotowuje spowolnienie. W dziesięcioleciu poprzedzającym kryzys średni wskaźnik wzrostu gospodarczego w tym kraju wynosił 10%, by w latach 2015 i 2016 spaść do poziomu odpowiednio 6% i 7%. Warto jednak zauważyć, że w przypadku Chin wartość ta zmniejszyła się zaledwie o jedną trzecią w odniesieniu do poziomu sprzed kryzysu, a w przypadku gospodarki światowej – prawie o połowę. Trudno mówić o „ożywieniu” gospodarczym Ameryki, skoro w ostatnich latach jej średni roczny wzrost gospodarczy kształtuje się na poziomie zaledwie 2,1%. W tym samym okresie gospodarki europejskie zanotowały średni roczny wzrost na poziomie 1,3% i wciąż nie wykazują wzrostu. Podobna sytuacja ma miejsce w Japonii, gdzie wskaźnik ten wynosi 1,2%24. W medialnej gorączce wokół spowolnienia gospodarczego Chin umyka jeszcze jeden szczegół: począwszy od kryzysowego roku 2008 ich udział w światowym PKB to aż 40%25.
W 1980 roku niewielu Amerykanów decydowało się na podróż do Chin. Kraj ten dopiero niedawno się otworzył i możliwości wizyt wciąż jeszcze były ograniczone. Nieliczni, którym udało się tam dotrzeć, mieli wrażenie, że przenieśli się do przeszłości. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się pola i puste przestrzenie, a otoczenie cechowały stagnacja i marazm. Przyjezdni napotykali na swej drodze chaty z bambusa i rozsypujące się blokowiska z wielkiej płyty, a na ulicach było widać tylko rowerzystów w identycznych mundurkach Mao nieokreślonego koloru. Turyści przybywający z Hongkongu trafiali na bezkresne pola Kantonu i Shenzhen, gdzieniegdzie usiane niewielkimi wioskami. Wszędzie natykali się na skrajne ubóstwo. Aż 88% Chińczyków ledwo wiązało koniec z końcem – podobnie jak przez tysiąclecia poprzedzające rewolucję przemysłową – zmuszeni do życia za równowartość niecałych dwóch dolarów dziennie26.
Niegdyś puste ulice Pekinu dziś wypełnia po brzegi prawie sześć milionów samochodów. Opowiadając o swojej tajnej misji dyplomatycznej w Chinach na początku lat 70. ubiegłego wieku, Henry Kissinger –amerykański sekretarz stanu, który odegrał kluczową rolę w otwarciu się tego kraju na Zachód – stwierdził: „Pamiętam Chiny z 1971 roku. Gdyby ktoś wtedy pokazał mi zdjęcie dzisiejszego Pekinu i powiedział, że tak będzie wyglądał za dwadzieścia pięć lat, uznałbym, że to absolutnie niemożliwe”27. Dawna wioska Shenzhen to dziś liczące ponad 10 milionów mieszkańców megalopolis, które pod względem cen nieruchomości dorównuje Dolinie Krzemowej. Były premier Australii, Kevin Rudd, wnikliwy obserwator Chin, porównał dynamiczny rozwój tego kraju do „angielskiej rewolucji przemysłowej połączonej z równoczesną globalną rewolucją informatyczną, na dodatek na przestrzeni nie trzystu, a zaledwie trzydziestu lat”28.
Kiedy w Ameryce obywatele narzekają na przeciągające się terminy budowy czy naprawy dróg, władze często odpowiadają, że nie od razu Rzym zbudowano. Chińczycy najwyraźniej nie znają tego przysłowia. Tempo inwestycji do 2005 roku osiągnęło tak wysoki poziom, że co dwa tygodnie w tym kraju powstawał odpowiednik – w metrach kwadratowych – współczesnego Rzymu29. W latach 2011–2013 Państwo Środka wyprodukowało i zużyło więcej cementu niż Stany Zjednoczone łącznie w całym XX wieku30. W 2011 roku chińskie przedsiębiorstwo budowlane wzniosło trzydziestopiętrowy wieżowiec w zaledwie piętnaście dni, zaś trzy lata później inna firma postawiła pięćdziesięciosiedmiopiętrowy drapacz chmur w dziewiętnaście dni31. Jak wyliczono, na przestrzeni ledwie piętnastu lat w Chinach powstał odpowiednik całych europejskich zasobów mieszkaniowych32.
Kiedy Thomas Friedman, amerykański publicysta „The New York Timesa”, po raz pierwszy zobaczył „gigantyczne, luksusowo wyposażone” centrum kongresowo-wystawowe Tianjin Meijiang, w którym w 2010 roku odbywała się letnia konferencja Światowego Forum Ekonomicznego, przyznał, że zaparło mu dech z wrażenia. Budynek wzniesiono w osiem miesięcy, co wywołało u dziennikarza zdumienie i podziw, ale i konsternację. Bo prawie tyle samo czasu zajęła ekipie waszyngtońskiego metra naprawa „dwóch niewielkich, zaledwie dwudziestojednostopniowych ruchomych schodów na jednej ze stacji »czerwonej« linii”33.
Friedman poświęcił cały rozdział swojej książki Gorący, płaski i zatłoczony fantazjom na temat zakrojonych na szeroką skalę reform, jakie można by wprowadzić w życie w Stanach Zjednoczonych, gdyby „przypominały dzisiejsze Chiny”34. Nic dziwnego, skoro realizują one w kilkadziesiąt godzin to, na co w Ameryce trzeba czekać czasami nawet i kilka lat. Przypominam sobie o tym dzień w dzień, gdy widzę most na rzece Charles pomiędzy moim biurem w Harvard Kennedy School a Harvard Business School. Jego modernizacja paraliżuje ruch uliczny już od czterech lat. Tymczasem w Pekinie w listopadzie 2015 roku gruntownie przebudowano o wiele większy, bo aż 1300-tonowy most Sanyuan, tak że po czterdziestu trzech godzinach znów był w użytku35. W latach 1996–2016 Chiny wybudowały łącznie prawie 4,2 miliona kilometrów dróg – w tym ponad 112 tysięcy kilometrów autostrad – łącząc nimi aż 95% chińskich miejscowości i prześcigając Stany Zjednoczone pod względem gęstości sieci dróg szybkiego ruchu prawie o 50%36.
W minionej dekadzie w Państwie Środka zbudowano najdłuższą na świecie sieć szybkich kolei: kursujące na liniach o łącznej długości ponad 19 tysięcy kilometrów pociągi przewożą pasażerów z miasta do miasta z prędkością blisko 290 km/godz. W Ameryce odpowiada to prawie pięciokrotnej odległości pomiędzy Nowym Jorkiem a Kalifornią. Podróżując w takim tempie, można by dotrzeć z Grand Central Terminal w Nowym Jorku do Union Station w Waszyngtonie w godzinę, a z Bostonu do Waszyngtonu w zaledwie dwie. Chińska sieć szybkich kolei jest obecnie większa niż te, którymi w sumie dysponuje cała reszta świata37. Tymczasem Kalifornia od prawie dziesięciu lat mozoli się z budową 830-kilometrowego odcinka szybkiej linii kolejowej pomiędzy Los Angeles a San Francisco. Projekt został zaakceptowany w 2008 roku, ale władze niedawno przyznały, że nie należy się spodziewać jego ukończenia przed rokiem 2029, a koszt budowy pochłonie 68 miliardów dolarów. Czyli będzie ona o dziewięć lat dłuższa i o 35 miliardów droższa, niż zakładano38. Do tego czasu Chiny planują oddać do użytku kolejne szybkie linie kolejowe o łącznej długości 25,5 tysiąca kilometrów39. Ale abstrahując od wieżowców, mostów i kolei, jest jeszcze inny, znacznie ważniejszy aspekt dynamicznego rozwoju tego państwa. Jeszcze w zeszłym pokoleniu aż 90% Chińczyków musiało przeżyć za dzienną stawkę odpowiadającą niecałym dwóm dolarom. Dziś ta grupa to niespełna 3% populacji40. Średni dochód na głowę wzrósł z 193 dolarów w 1980 roku do ponad 8,1 tysiąca w chwili obecnej41. Oceniając w 2010 roku postęp w realizacji Milenijnych Celów Rozwoju podjętych przez ONZ, by pomóc najuboższym na świecie, prezes Banku Światowego Robert Zoellick stwierdził: „Od 1981 do 2004 roku Chinom udało się wyprowadzić z krańcowej biedy ponad pół miliarda obywateli. To bezsprzecznie największy w historii sukces w walce z ubóstwem na świecie”42.
Poprawa komfortu życia obywateli Chin odbywa się również w obszarze edukacji i opieki zdrowotnej. W 1949 roku przeciętna długość życia w Chinach wynosiła zaledwie trzydzieści sześć lat, a ośmiu na dziesięciu Chińczyków nie potrafiło czytać ani pisać. Do roku 2014 wartość pierwszego wskaźnika wzrosła ponad dwukrotnie – do siedemdziesięciu sześciu lat – a liczba analfabetów zmniejszyła się do 5% ogółu ludności43. Jeśli Chiny nadal będą się rozwijać w obecnym tempie, warunki bytowania milionów ich obywateli w trakcie ich życia poprawią się ponad stukrotnie. Przy średnim tempie wzrostu PBK per capita, jakie utrzymywało się w Stanach Zjednoczonych w minionej dekadzie, Amerykanie musieliby czekać aż 740 lat, aby doświadczyć podobnej poprawy. Jak wielokrotnie podkreślał „The Economist”, po raz pierwszy w nowożytnej historii Azja jest bogatsza od Europy pod względem zgromadzonego majątku osobistego. Według szacunków, w okolicach roku 2020 kontynent ten prześcignie Stany Zjednoczone, głównie dzięki Chinom, które są na tym polu liderem (majątek zgromadzony zawiera sumę aktywów finansowych gospodarstw domowych)44.