Skarbiec cudów w życiu kobiet - Karen Kingsbury - ebook + książka

Skarbiec cudów w życiu kobiet ebook

Karen Kingsbury

4,4

Opis

Oto książka dedykowana wszystkim kobietom, które łakną w swym zyciu Boskiej obecności. Przepiękne obietnice Bożego działania w życiu kobiet przeniosą Cię w świat nadziei i spokoju.
Karen Kingsbury zebrała świadectwa kobiet, które są żywym dowodem na to, iż mimo trudnosci i przeszkód każda kobieta powinna ufać Bogu.

Jeśli masz przyjaciółkę, która potrzebuje promyka nadziei i wsparcia, podaruj jej Skarbiec cudów w życiu kobiet. W rzeczy samej, jest to skarbnica wziętych z życia opowieści, które dają dowód na to, że Bóg również i dziś odpowiada na modlitwy.
Patricia Hickman, autorka bestsellera Tiny Dancer

 

Karen Kingsbury autorka bestsellerów na liście "New York Timesa", jej książki sprzedano już w ponad dwudziestu milionach egzemplarzy na całym świecie. Kilkanaście z jej powieści zajęło pierwsze miejsce w rankingach najlepiej sprzedających się książek, m.in. W Odcieniach błękitu (2012). Autorka mieszka w Tennessee wraz z mężem, mają córkę oraz pięciu synów )w tym trzech adoptowanych).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 158

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (10 ocen)
6
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wiolet91

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykła
00
Audrey_

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowne historie...
00

Popularność




Dla Donalda, mojego Księcia z bajki,i szóstki naszych pięknych dzieci:Kelsey, Tylera, Seana, Joshui, EJ i Austina.Każda chwila z Wami to skarb,a każdy dzień to cud. Dziękuję Wszechmogącemu Bogu, który mnie tak pobłogosławił.

Wstęp

Kobiety są zwykle bardzo zajęte próbami pogodzenia wielu różnych ról, jakie pełnią każdego dnia. Jesteśmy matkami, córkami, przyjaciółkami, sąsiadkami, doradczyniami, sprzątaczkami, szoferkami, kucharkami, opiekunkami i realizatorkami marzeń. Często jesteśmy odpowiedzialne za dobre samopoczucie wszystkich osób zamieszkujących nasz mały świat.

Ale w tej codziennej gonitwie przez życie rzadko znajdujemy czas, żeby nacieszyć się cudami wokół nas – żywymi przykładami i inspirującymi dowodami Bożej miłości. Niemowlęciem, które miało umrzeć, a jednak żyje.Tonącym dzieckiem uratowanym z sadzawki, bez śladu obecności złotowłosego ratownika. Sparaliżowaną kobietą, która rok po wypadku idzie do ołtarza, by poślubić swoją licealną miłość.Anielskim przypomnieniem, że nawet w śmierci jest Bóg.

Wokół nas dzieje się mnóstwo cudów, jeśli tylko znajdziemy chwilę czasu, by je dostrzec.

Mówi się, że my kobiety zostałyśmy stworzone z instrukcją budowania relacji wszczepioną w nasze serca. Ale stajemy się niczym więcej, jak tylko zmęczonymi, sfrustrowanymi, wypompowanymi maszynami, jeśli nie poświęcamy czasu, aby pozwolić naszym duszom śpiewać. Czasu na cichy odpoczynek w obecności Boga cudów i pozwolenie Mu, aby przypominał nam, że On wciąż działa.

Przez kilka następnych godzin daj sobie prawo do śmiechu i płaczu. Pozwól sobie na gęsią skórkę, w miarę jak będziesz dryfować do czasów, kiedy wiara była tak oczywista, jak oddech, a cuda były na wyciągnięcie ręki. Obudź w sobie wiarę tej małej dziewczynki, jaką byłaś kiedyś. Gdy twoje serce wzruszało się na widok zachodu słońca czy rozgwieżdżonego nieba rozciągniętego niczym kotara nad pustynią.

Pamiętaj, jesteś dla kogoś cudem. Ty, sama Ty, jesteś bezcennym przypomnieniem Bożej miłości dla otaczających cię ludzi. O ile lepsze, mocniejsze staną się twoje relacje, kiedy pozwolisz odnowić się twojemu sercu?

A kiedy dotrzesz już do końca tych cudownych historii, kiedy twoje serce nabierze lekkości i przypomnisz sobie o cudownych dowodach Bożej miłości, przekaż tę książkę kolejnej osobie. Duszy takiej jak twoja.

Komuś, kto potrzebuje znów uwierzyć.

Jak zawsze, będę wdzięczna za wiadomość od ciebie. Prześlij mi swoją cudowną historię albo kilka słów komentarza na adres [email protected], albo skontaktuj się ze mną przez stronę www.karenkingsbury.com.

Anioł na skrzyżowaniu

Był ostatni dzień roku szkolnego. Melba Stevens czekała ze świeżo upieczonymi ciasteczkami, aż jej siedmioletni syn Mark wróci do domu. Siedziała w oknie i myślała o ich porannej rozmowie.

– Mamo, czy anioły stróże naprawdę istnieją?

Twarz Melby rozjaśnił uśmiech. Ostatnio Mark ciągle wypytywał o jakieś duchowe sprawy, a ten temat zdawał się otwierać najnowszą listę pytań.

– Tak synku. One naprawdę istnieją.

Mark zamyślił się przez chwilę, wkładając do ust kolejną łyżkę płatków.

– Założę się, że mój anioł stróż jest ogromny.

Melba stłumiła wybuch śmiechu.

– A dlaczego tak myślisz?

– Bo ja jestem takim typem, który chyba potrzebuje dużego anioła.

Melba zachichotała pod nosem na myśl o tym, jak oczy Marka robiły się coraz większe i większe, gdy opowiadał o swoim przerośniętym aniele stróżu. Głuptas, pomyślała. Ale słodki głuptas, do tego na tyle wrażliwy, żeby wynagrodzić mamie tę dziką stronę swojej natury, która nigdy nie potrafiła odpuścić żadnego wyzwania.

Mark był jedynakiem, szczególnym darem, biorąc pod uwagę problemy z płodnością, z jakimi zmagała się Melba. Lekarze powiedzieli jej, że nigdy nie zajdzie w ciążę, a kiedy Mark przyszedł na świat, musieli przeprowadzić zabieg usunięcia macicy. To oznaczało, że chłopiec nie będzie miał rodzeństwa, ale Melba i jej mąż już się z tym pogodzili. Mark był szczególnym dzieckiem i wypełniał cały dom miłością, radością i śmiechem. Twarz Melby rozpogodziła się na myśl o wspaniałych wakacjach, jakie zaplanowali.

– Zbieraj się do domu Mark... Mama czeka – wyszeptała. Wróciła do kuchni, żeby przygotować mu szklankę mleka.

Dwie przecznice dalej grupka dzieci wracała właśnie ze szkoły, a Mark Stevens był w szczególnie zawadiackim nastroju.

– Lato przyszło! – zawołał.

– Hurrrraaa – radośnie odpowiedział jego przyjaciel. Potem spojrzał w kierunku czteropasmowej jezdni.

– Zobacz! – krzyknął.

I przebiegając przez ruchliwą jezdnię, bez szwanku wskoczył na przeciwległy chodnik.

– Chodź – zawołał do Marka. – Nie bądź tchórzem.

Mark obejrzał się na idącą kilka kroków za nim szóstoklasistkę, córkę sąsiadów, która zwykle odprowadzała go ze szkoły do domu. Była zajęta rozmową z przyjaciółką. Mark spojrzał jeszcze raz na kolegę i zawahał się przez moment. Mama zabraniała mu przechodzić samemu przez ulicę, ale... Zmrużył oczy.

– Dobra, lecę!

I patrząc tylko przed siebie, wpadł na ulicę.

Nagle usłyszał krzyki idących za nim kolegów i zamarł na samym środku drogi. Samochód pędził prosto na niego. Mark próbował jeszcze ruszyć do przodu, ale było już za późno.

– Mamo! – krzyknął. I usłyszał już tylko dudniący odgłos.

W domu Melba poczuła przebiegający po plecach dreszcz paniki. Mark nigdy się nie spóźniał, a tymczasem już od siedmiu minut powinien być w domu. Założyła sandały i ruszyła w stronę szkoły.

Niemal od razu usłyszała dźwięk syren i przyspieszyła kroku.

Dwie przecznice dalej zobaczyła karetkę, samochód straży pożarnej i zbiegowisko ludzi zebranych wokół leżącej na ziemi postaci.

Jej serce zaczęło walić nieregularnym rytmem. Dobry Boże, żeby to nie był Mark.

Melba zaczęła biec, próbując przekonać samą siebie, że to nie może być jej kochany chłopiec. Przecież on nigdy nie przechodziłby nieostrożnie przez ulicę. Ale gdy tak biegła, przypomniał jej się koszmarny sen, który obudził Marka pewnej nocy, ponad miesiąc temu.

– Boję się mamo. Jakby coś złego miało mi się stać – mówił, wycierając rękawem od piżamy płynące mu po policzku łzy. – Nie chcę być sam.

– Nie martw się, Mark – powiedziała Melba. – Nigdy nie jesteś sam. Bóg postawił obok ciebie anioła stróża, który czuwa nad tobą, kiedy śpisz, i chroni cię w ciągu dnia. Nie masz się czego bać.

Ta rozmowa musiała wyzwolić kolejną, którą odbyli tego dnia przy śniadaniu.

Gdy Melba dotarła do miejsca wypadku, zaczęła rozglądać się w tłumie dzieci, szukając Marka. Proszę Cię, Boże, postaw przy nim swojego anioła stróża. Proszę.

W tej chwili jej wzrok padł na leżącego na ziemi chłopca.

To był Mark.

– Dobry Boże – krzyknęła i zaczęła przeciskać się do przodu. Strach sparaliżował jej ciało tak mocno, że musiała zebrać wszystkie siły, by nie zemdleć.

– Czy wszystko z nim dobrze?

– Jest przytomny – powiedział jeden z ratowników. I dodał łagodnym głosem: – To niewiarygodne. Ten dzieciak nie powinien w ogóle żyć.

Mark słyszał dobiegające z dystansu głosy ratowników i swojej mamy. Leżał bez ruchu na ziemi i nie mógł zrozumieć, co się właściwie stało. Pamiętał moment uderzenia i to, jak leciał w powietrzu. Ale kiedy uderzył o ziemię, nie poczuł w ogóle bólu. Tak jakby ktoś złapał go w locie i delikatnie położył na chodniku. Otworzył oczy i zobaczył grupę uwijających się przy nim ludzi.

– Sprawdź mu tętno – krzyknął ratownik. – Sprawdź odruchy.

– Nie ruszaj go jeszcze – powiedział ktoś inny. – Sprawdź obrażenia głowy.

Widział swoją mamę stojącą obok, ze łzami spływającymi po policzkach. Uśmiechnął się do niej w nadziei, że nie będzie na niego bardzo zła. W zasadzie przynajmniej ze sto razy powtarzała mu, żeby nie przechodził przez ulicę bez pomocy kogoś starszego.

Spojrzał na ludzi zgromadzonych wokół niego, aż w pewnym momencie zdumienie zaparło mu dech. Zobaczył wielkiego człowieka ze złotymi włosami, który unosił się nad nim i patrzył mu prosto w oczy. Mężczyzna uśmiechał się, a wyraz jego twarzy podpowiadał Markowi, że wszystko będzie dobrze. W miarę jak obraz tego człowieka powoli bladł, postać mamy chłopca stawała się coraz bardziej wyraźna.

Melba patrzyła na uśmiech pojawiający się na twarzy syna i uklękła przy jego boku.

– Mark, jak się czujesz? – zapytała. – Kochanie, powiedz coś do mnie.

Mark zamrugał oczami, jego twarz była blada, ale nie widać było na niej żadnych obrażeń.

– Nic mi nie jest, mamo. Widziałem mojego anioła stróża i miałem rację. Nie uwierzyłabyś, jaki jest ogromny.

Melba odzyskała nadzieję. Ale ratownik delikatnie odsunął ją na bok.

– Proszę pani, on jest w szoku. Zaliczył poważne uderzenie i z pewnością ma obrażenia wewnętrzne. Musimy go zabrać do szpitala.

Umieścili rannego chłopca na noszach i przypięli go pasami.

– Może mieć obrażenia kręgosłupa, szyi i wiele innych urazów – wyjaśnił Melbie inny ratownik. – Może pani jechać z nami w karetce, jeśli pani chce.

Melba skinęła twierdząco głową i zaczęła płakać, gdy ratownicy pakowali jej dziecko do karetki. Zanim odjechali, zobaczyła czwórkę policjantów i strażaków badających miejsce zdarzenia.

– Żadnej krwi – powiedział jeden.

– Tak. – Drugi mężczyzna zbliżył się do miejsca wypadku, potrząsając głową.

– Samochód musiał jechać ponad sześćdziesiąt kilometrów na godzinę i chłopiec poszybował w powietrze. Wylądował na głowie, a nie ma śladu krwi.

– Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

Gdy dotarły do niej te słowa, poczuła dreszcz przechodzący przez ciało. Żadnej krwi? Jak to możliwe? I wtedy przypomniała sobie słowa Marka: „Widziałem mojego anioła stróża”.

Kiedy karetka ruszyła, Melba zamknęła oczy i modliła się gorąco, żeby ten olbrzymi anioł stróż rzeczywiście wykonał swoje zadanie. W szpitalu lekarze przeprowadzili wstępne badania, które miały określić, czy Mark ma czucie we wszystkich częściach ciała.

– Patrzcie – powiedział jeden z lekarzy, przesuwając dłonią po gładkich nogach i rękach chłopca. – Nie ma nawet zadrapania.

– Czy on przypadkiem nie wpadł pod samochód? – Pielęgniarka asystująca lekarzowi coraz szerzej otwierała oczy ze zdumienia.

– Tak. Wszystko wskazuje na to, że powinien zginąć na miejscu. A tymczasem nie mogę znaleźć nawet siniaka w miejscu, w którym uderzył go ten samochód.

W przeciągu godziny lekarz zgromadził wyniki tuzina różnych badań i był kompletnie zszokowany tym, co zobaczył. Wyniki były całkowicie prawidłowe. Chłopiec nie miał zadrapań ani sińców, nie miał też ani śladu obrażeń wewnętrznych.

– Uratował mnie mój anioł stróż – wyjaśnił Mark. – Właśnie dlatego był taki wielki, prawda mamo? Bóg wiedział, że będę potrzebował kogoś takiego, żeby mnie ochronił.

Lekarz przebywający w pokoju wzruszył bezradnie ramionami i odezwał się:

– Nie mam lepszego wyjaśnienia.

Pogłaskał Marka po głowie, mówiąc:

– Podpiszę dokumenty i możecie wracać do domu.

Dziś Melba wciąż jest wdzięczna za wiarę swojego jedynego dziecka. Mark jest już dorosłym mężczyzną, ale pamięta dzień wypadku, jakby to było wczoraj. Po tym wydarzeniu jego młodzieńcza wiara nabrała siły i żywotności, prowadząc go przez okres młodości aż do wyboru zawodu, który wydaje mu się tak naturalny jak fakt istnienia aniołów stróżów.

Jaki to zawód?

Mark jest pastorem młodzieżowym, pracuje z młodymi ludźmi, którzy zasypują go całą masą pytań na temat duchowości, jakie sam zadawał kiedyś swojej mamie.

Na każdym meczu

Siedmioletni Luke z Bakersfield w Kalifornii był zawodnikiem miejskiej Małej Ligi baseballowej. Nie był specjalnie utalentowanym graczem, dlatego większość czasu spędzał na ławce rezerwowych. Mimo to mama Luke’a, kobieta wielkiej wiary, przychodziła na każdy mecz i kibicowała swojemu synowi niezależnie od tego, czy trafiał w piłkę czy nie.

Życie jej nie oszczędzało. Sherri Collins wyszła za mąż za swoją młodzieńczą miłość, kiedy oboje byli jeszcze w szkole średniej. Ich wspólne życie układało się jak w bajce, aż do pamiętnej zimy, kiedy Luke miał trzy latka. Ukochany mąż Sherri zginął w zderzeniu czołowym na oblodzonej autostradzie, gdy wracał z nocnej zmiany.

– Już nigdy nie wyjdę za mąż – powiedziała Sherri do swojej matki. – Nikt inny nie będzie mnie tak kochał.

– Nie musisz mnie przekonywać. – Starsza pani też była wdową i na jej ustach pojawił się smutny, współczujący uśmiech. – Czasami dana nam jest tylko jedna tak szczególna osoba na całe życie. Kiedy jej zabraknie, lepiej być samemu niż próbować ją zastąpić.

Na szczęście Sherri nie była sama. Jej matka wprowadziła się do niej po pogrzebie i razem opiekowały się Lukiem. Cokolwiek spotykało chłopca, Sherri zawsze potrafiła znaleźć w tym jasną stronę.

– Wszystko będzie dobrze synu – mówiła, kiedy Luke wracał do domu zasmucony sprzeczką z przyjacielem. – Kiedy zrozumie, jakim jesteś wspaniałym kolegą, codziennie będzie pukał do naszych drzwi.

Zachęcała syna, kiedy miał problemy z nauką czytania.

– Możesz ćwiczyć, czytając mi coś każdego wieczoru – powiedziała. – Czy to nie miły sposób na wspólne spędzanie czasu?

Głęboko w sercu Sherri tkwiło coś, co większość matek dobrze rozumie. Zdolność rozpoznawania, jak szybko mija czas. Ta świadomość nie pomagała go w żaden sposób zatrzymać. Jednak dzięki temu Sherri wiedziała, jak cenny jest każdy moment. Lepiej niż ktokolwiek inny zdawała sobie sprawę, jak w jednej chwili wszystko może się zmienić.

Kiedy Luke skończył siedem lat i dołączył do Małej Ligi baseballowej, Sherri od początku wyczuwała, że nie jest mu łatwo. By mu pomóc, szukała historii znanych sportowców, którzy w dzieciństwie nie rokowali zbytnich nadziei.

– Wiedziałeś, że najlepszy zapolowy wszechczasów do dwunastego roku życia nie miał nic wspólnego z baseballem? – pytała. I razem śmiali się z tego, co może się jeszcze wydarzyć. – Pewnego dnia będę stać na trybunach, a ty będziesz się przygotowywał do wejścia na boisko z jednym z tych słynnych zespołów.

Mecz po meczu, tydzień po tygodniu mama przychodziła i wspierała swojego syna. Nawet jeśli pojawiał się na boisku tylko na kilka minut.

Aż pewnego dnia Luke przyszedł na mecz sam.

– Trenerze, czy mogę dziś rozpocząć? – zapytał. – To bardzo ważne, proszę.

Trener zmierzył wzrokiem stojącego przed nim chłopca, myśląc o jego marnej koordynacji. Prawdopodobnie pozwoli się wyautować, przepuszczając każdą piłkę lecącą w jego kierunku. Ale chwilę potem pomyślał o jego cierpliwości i sportowej postawie, kiedy tygodniami wychodził na boisko tylko na chwilę.

– Jasne – powiedział, trącając Luke’a w daszek jego czerwonej czapeczki. – Możesz dziś zaczynać. Idź się rozgrzej.

Luke był zachwycony i tamtego popołudnia zagrał mecz życia. Zdobył bazę i dwa single, a potem złapał piłkę w polu, co dało jego drużynie zwycięstwo. Trener nie mógł wyjść z podziwu. Nigdy nie widział, żeby Luke grał tak dobrze, dlatego po meczu odciągnął go na bok.

– To było niesamowite – powiedział chłopcu. – Nigdy do tej pory nie grałeś tak dobrze. Co się dziś stało?

Luke uśmiechnął się, a trener zauważył, jak do jego dziecięcych, brązowych oczu napływają łzy radości.

– Trenerze, dawno temu mój tata zginął w wypadku samochodowym. Potem moja mama ciężko zachorowała. Straciła wzrok i nie mogła już chodzić. Zmarła w zeszłym tygodniu. – Luke przełknął łzy i dodał: – Dziś... dziś pierwszy raz oboje moi rodzice widzieli, jak gram.

Odpuść

Kari Clausen lgnęła do ludzi, których kochała. W dzieciństwie ona i jej siostra były nierozłączne. Gdy dorosły, ich więź stała się jeszcze silniejsza. Podobna relacja łączyła Kari z mężem, bliskimi przyjaciółmi i starzejącymi się rodzicami.

Jednak w stosunku do dzieci ten rodzaj przywiązania stawał się jeszcze silniejszy.

Kari była nadopiekuńcza i każdego dnia drżała o ich bezpieczeństwo. Nie lubiła tej swojej cechy, a jednocześnie nie była w stanie się jej pozbyć. Nie pomagała ani wiara w Boga, ani fakt, że najpoważniejszymi obrażeniami, jakich w swoim życiu doświadczyli pięcioletni Cole i trzyletnia Anna, były odrapane kolana.

– Boże, pomóż mi odpuścić – modliła się. A mimo to nieuchronnie wracała do swoich trosk. Tego lata również martwiła się, że któremuś z dzieci może stać się krzywda. Zdarzały się jej bezsenne noce.

Więc gdy nadeszła tragedia, Kari nie była zaskoczona. Jednak nic nie mogło jej przygotować na to, co wydarzyło się tamtego czerwcowego dnia, kiedy całe jej życie w mgnieniu oka wywróciło się do góry nogami.

Tamtego poranka Kari i jej mąż, Mel, pakowali cały swój dobytek, żeby przeprowadzić się z West Hills w Kalifornii do pobliskiego Thousand Oaks. Przez kilka ostatnich dni Cole i Anna bawili się na zewnątrz, podczas gdy rodzice pakowali dom karton po kartonie i ładowali wszystko na ciężarówkę.

Po południu byli już prawie gotowi. Mel stał w sypialni razem z przyjacielem, który pomagał w przeprowadzce.

– Mamusiu, możesz mi zawiązać buty? – zawołał Cole, biegnąc korytarzem z parą swoich tenisówek. – Pobawimy się z Anną na zewnątrz, dobrze?

Kari złapała Cole’a w ramiona, posadziła na kolanie i zawiązała sznurówki.

– Jasne – powiedziała, przeczesując dłonią jego brązowe włosy. – Tyko bądźcie ostrożni i nie wychodźcie poza podwórko.

Cole uśmiechnął się szeroko i zamrugał zielonymi oczami. Po czym zniknął za tylnymi drzwiami, pociągając za sobą młodszą siostrę. Kari podniosła garść poczty i natrafiła na magazyn, na który od dawna czekała.

Idealnie, pomyślała, poczytam go sobie na zewnątrz. Przynajmniej będę mieć oko na dzieci.

W tym momencie domową ciszę rozdarł ogłuszający dźwięk uderzenia, który sprawił, że podłoga pod stopami Kari zadrżała.

– Cole! Anna! – krzyknęła Kari, biegnąc w stronę tylnych drzwi.

Widok, jaki zastała, sprawił, że zamarła. Niemal stupięćdziesięciokilogramowa rampa przyczepy osunęła się na ziemię. Mała Anna stała obok jak wmurowana, z szeroko otwartymi z przerażenia oczami.

Nigdzie nie było widać śladu Cole’a.

– Gdzie jest Cole? – Kari krzyknęła do Anny, ale dziecko nawet nie drgnęło.

Kari podbiegła do rampy, pod którą leżało bezwładne ciało Cole’a. Krew wypływała z jego nosa, ust i uszu, a ciężka rampa leżała na jego głowie. Nie dawał znaków życia.

– Mel! – krzyknęła Kari. – Pomocy!

Jej mąż usłyszał uderzenie i niemal natychmiast znalazł się obok niej. Siłą wykraczającą daleko ponad moc ich własnych mięśni udało im się odsunąć rampę z głowy dziecka. Krew zaczęła płynąć z rozbitej czaszki, gdy Kari wzięła syna w ramiona.

– Mój Boże, on nie żyje! – krzyczała histerycznie. Czuła, że robi jej się słabo i podała Cole’a mężowi. – Pomóż mu, Mel. Co teraz?

Tylko tenisówki Cole’a nie były pokryte krwią, a Kari miała wrażenie, że jej syn już nie oddycha.

– Idź po kluczyki. Musimy go zawieźć do szpitala – krzyknął Mel, biegnąc z Colem w stronę samochodu.

Kari zmusiła się, by zareagować. Złapała kluczyki leżące na kuchennym stole i zostawiła Annę z przyjacielem męża. Pobiegła do samochodu, wskoczyła za kierownicę i w ciągu kilku sekund pędzili najbliższą autostradą do szpitala Union Memorial.

– Mel, on umrze, nie mogę jechać wystarczająco szybko. – Jej dłonie drżały, a serce szalało w piersi.

– Wciąż oddycha. – Głos Mela był donośny i pewny. – On nie umrze. Módl się. Skup się na prowadzeniu i módl się.

Kari modliła się przez kilka minut, błagając Boga, by uratował życie Cole’a. Wtedy przypomniała sobie swój ulubiony hymn, ten, który śpiewała za każdym razem, kiedy potrzebowała doświadczyć Bożego pokoju. Cicho, przełykając łzy, zaczęła śpiewać pieśń, która przynosiła jej ukojenie od czasów dzieciństwa: „Wielka jest wierność Twa... Boże mój Ojcze, nie zmieniasz się, zawsze jesteś ten sam...”.

Cicha pieśń wprowadziła spokój do serca Kari i uspokoiła jej oddech. Przerwała i spojrzała na swojego syna, leżącego bez ruchu w ramionach Mela.

– Co z nim?

– Wciąż oddycha.

Cole nie się ruszał, a Kari bała się, że nie przeżyje drogi. Ale skoro cały czas oddychał, istniała nadzieja. Musiała. W pewnym momencie dotarło do niej: nie było nic, co mogłaby zrobić, żeby pomóc Cole’owi. Pozostawał całkowicie w Bożych rękach. Tak było zresztą zawsze, nawet jeśli ona sama pogrążała się w zamartwianiu.

W zasadzie to ciągłe zamartwianie na nic się zdało.

Z jakiegoś powodu ta prawda pozwoliła Kari uspokoić się jeszcze bardziej. Mimo że łzy spływały jej po policzkach, jechała tak szybko, jak tylko mogła, modląc się stale o Bożą interwencję i wierząc całym sercem, że On działa w życiu Cole’a nawet w tej konkretnej chwili.

– Módl się o cud, Kari – powiedział cicho Mel. – Coraz słabiej oddycha.

– Modlę się. – Kari przełknęła łzy. – Bóg ma kontrolę.

Nagle, kilka przecznic od szpitala, Cole kaszlnął i zaczął wydawać dziwne dźwięki. Krew wypływała z jego ust, gdy próbował złapać oddech. Mel próbował go uspokoić, kiedy chłopiec otworzył oczy.

– Tato! Pomóż mi... – Słowa chłopca były niewyraźne, a oczy zaczęły wywracać się do tyłu. – Chce mi się spać.

Nie, nie śpij. Możesz się już nigdy nie obudzić, pomyślała Kari.

Cole ruszał się niespokojnie na rękach ojca, a krew bulgotała mu w gardle.

– Cole – powiedziała Kari, koncentrując wzrok na drodze. – Wiesz, że mamusia i tatuś bardzo cię kochają, synku?

Cole nie zareagował.

– Kochamy cię, Cole – dodał Mel. – I Bóg też cię kocha. Zawsze będzie się o ciebie troszczył.

Chłopiec zamknął oczy i oboje, Kari i Mel, czuli, że go tracą. Kari wróciła myślami do pewnej nocy kilka miesięcy temu, kiedy razem z Melem kładli dzieci spać. Maluchy właśnie skończyły modlitwę. Mel wytłumaczył im, że dziś jest Wielki Piątek, dzień, w którym wspominamy śmierć Pana Jezusa na krzyżu.

– Ja to już wiem – wtrącił się Cole. – Nasz nauczyciel w szkole powiedział, że Jezus umarł za nas na krzyżu i możemy Go poprosić, żeby żył w naszym sercu.

Kari i Mel uśmiechnęli się do syna, przytakując zgodnie.

– Masz rację Cole.

Chłopiec zamrugał oczami.

– Więc to zrobiłem.

– Tak? – zapytała Kari.

Cole skinął entuzjastycznie głową.

– Tak. Pomodliłem się i poprosiłem Jezusa, żeby żył w moim sercu.

Teraz, kiedy pokonywali ostatni zakręt, podjeżdżając pod wejście na ostry dyżur, to wspomnienie przyniosło Kari pocieszenie. Tak jakby Bóg chciał ją uspokoić, pokazując, że w niebie czeka na Cole’a miejsce.

Kiedy Kari podjechała do wejścia, spojrzała na swojego męża. Mimo łez w oczach, miała głębokie poczucie spokoju. Przez całe życie to ona była osobą, która się martwi, podczas gdy Mel stanowił uosobienie siły i pewności. Teraz w jego oczach widziała strach. Kiedy wychodzili z samochodu, chwyciła męża za ramię i powiedziała:

– Mel, on jest w Bożych rękach.

Mel skinął głową, przełykając łzy.

– Wiem. Jedyne, co możemy zrobić, to Mu zaufać.

Inni przebywający na ostrym dyżurze patrzyli z przerażeniem na pokryte krwią dziecko i jego zrozpaczonych rodziców, których kierowano do sali zabiegowej. Kiedy położyli go na stole, Cole zaczął kaszleć i płakać.

– Duszę się.

Kari osłabła, gdy zdała sobie sprawę, że to prawda. Chłopiec krztusił się własną krwią.

Razem z Melem przylgnęli do syna.

– Wszystko będzie dobrze, kochanie. Mamusia i tatuś tu są. Wszystko będzie dobrze.

Kari wzięła małą dłoń Cole’a, gdy zamknął oczy, a jego ciało znów zamarło bez ruchu. W pokoju zaroiło się od pielęgniarek i lekarzy, którzy sprawdzali jego funkcje życiowe i podpinali kroplówkę.

– Co się stało? – zapytał lekarz, sprawdzając puls.

Kari płakała cicho, gdy Mel opisywał sytuację. Nie czuła już paniki, tylko głęboki smutek spowodowany nieuchronną, jak myślała, utratą dziecka. Jak miałby przeżyć tak mocne uderzenie w głowę ciężką rampą?

Zmusiła się, by odpędzić złe myśli i modliła się cicho o jedyny ratunek w tej sytuacji. Modliła się o cud.

Kiedy Mel skończył mówić, lekarz wyjaśnił, że Cole musi zostać przetransportowany do innego szpitala po drugiej stronie miasta, który dysponuje bardziej nowoczesnym sprzętem do leczenia poważnych urazów głowy.

– Będziemy go przenosić za pięć minut.

Kari szybko zadzwoniła do swoich rodziców, prosząc, żeby przyjechali.

– I proszę, módlcie się – płakała. – Niech wszyscy się modlą.

Później dowiedziała się, że tamtego wieczoru setki ludzi w kościołach w trzech stanach modliły się o jej syna.

Kari, Mel i dwie pielęgniarki stały w pokoju razem z Cole’m, czekając na karetkę. Skóra chłopca drastycznie zbladła i żadna z pielęgniarek nie mogła wyczuć pulsu.

– Tracimy go – krzyknęła jedna z pielęgniarek. – Dajcie mi tu lekarza.

Kari wciąż trzymała chłopca za rękę, ściskając ją delikatnie.

– Cole, kochanie – wyszeptała przez łzy – niezależnie od tego, co się stanie, twój tatuś i ja bardzo cię kochamy i modlimy się o ciebie.

Puściła jego dłoń i odsunęła się na bok, przepuszczając pielęgniarki. W tym momencie Cole się poruszył. Kari przymrużyła oczy, a Mel podszedł krok bliżej do łóżka.

Potem nagle w ponadnaturalny sposób drobne ramiona Cole’a zaczęły się podnosić tak, że niemal siedział. Jego oczy były wciąż zamknięte i wyglądało to tak, jakby ktoś podtrzymywał go niewidzialną ręką za plecami. Jego długie, czarne rzęsy poruszyły się i otworzył oczy.

Słabym, ale wyraźnym głosem powiedział:

– Jezu, proszę opiekuj się mną... – Potem zamknął oczy i opadł na szpitalne łóżko.

Pielęgniarki spojrzały zadziwione na siebie i na Clausenów.

Kari i Mel oniemiali wpatrywali się w swojego syna, zdumieni tym, co właśnie widzieli. Zanim ktokolwiek w pokoju był w stanie skomentować ruch i słowa chłopca, ratownicy zabrali go do karetki.

Reszta wieczoru minęła jak w malignie. Przyjaciele i rodzina zgromadzili się w szpitalnej poczekalni, gdy lekarz wykonywał tomografię komputerową mózgu Cole’a. Pierwsze badania wykazały, że odniósł szerokie obrażenia, a uszkodzenia są poważne.

– Jak tylko będziemy wiedzieli coś więcej, damy wam znać – powiedział jeden z lekarzy. Ale musimy być realistami. Jego szanse nie wyglądają najlepiej.

Dwie godziny później neurochirurg wyjaśnił Kari i Melowi wyniki prześwietlenia głowy Cole’a. Rampa przyczepy roztrzaskała czaszkę chłopca, a część kości wbiła się w okolice mózgu odpowiedzialne za funkcje mowy, słuchu i pamięci.

– Musimy natychmiast przeprowadzić operację – wyjaśnił. – Nie możemy ocenić dokładnie poziomu uszkodzenia, dopóki nie otworzymy czaszki.

Ostrzegł ich też, że nawet jeśli Cole przeżyje, nie będzie już tym samym chłopcem.

– Rampa ważyła prawie sto pięćdziesiąt kilogramów i takie uderzenie z pewnością spowodowało trwałe uszkodzenia. Musicie zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji.

Kari osunęła się w ramiona Mela i płakała. Miała przed oczami Cola leżącego w łóżku tamtego wiosennego wieczoru, opowiadającego, jak zaprosił Jezusa do swojego serca. Był bystrym, inteligentnym dzieckiem, które uwielbiało rozśmieszać innych ludzi. Teraz zastanawiała się, czy przetrwa noc. A jeśli się obudzi, czy to wszystko, co w nim znała i kochała, przepadnie na zawsze.

Gdy Kari i Mel opłakiwali Cole’a, ich przyjaciele i rodzina chwycili się za ręce i otoczyli ich kołem modlitwy. Modlitwy trwały przez kolejne sześć godzin, kiedy chirurdzy pracowali nad delikatną tkanką uszkodzonego mózgu Cole’a.

Kari znów poczuła ogarniający ją pokój i akceptację. Nie tylko Bóg miał kontrolę nad wszystkim, co przytrafiło się Cole’owi, ale – po raz pierwszy od czasu, kiedy została matką – Bóg miał kontrolę nad jej lękiem.

W końcu kilka godzin po rozpoczęciu operacji pojawił się lekarz. Opuszczając maskę, skinął na Kari i Mela, by poszli za nim.

– Przywitajcie się z Cole’em – powiedział, otwierając drzwi do sali.

Kari nabrała powietrza i przyłożyła dłoń do ust.

– Czy on... czy on...

Lekarz uśmiechnął się i powiedział:

– Zobaczcie sami.

Kari chwyciła dłoń Mela i razem podeszli do łóżka Cole’a. Skóra dziecka wyglądała jak pergamin, a jego głowa była pokryta bandażami. Kari wyciągnęła dłoń w jego stronę, a z ust chłopca wydobyło się ciche beknięcie.

– Przepraszam – szepnął.

Kari poczuła przypływ euforii. Cole mógł mówić, a do tego wciąż był tym samym dobrze wychowanym chłopcem. Nic nie stracili. Ścisnęła dłoń Mela, a łzy radości przysłoniły jej oczy.

Kilka godzin później Cole został przeniesiony na oddział intensywnej terapii neurologicznej, gdzie z każdą minutą czuł się coraz lepiej.

– Czy mógłbym dostać moją szczoteczkę do zębów? – zapytał pielęgniarkę. Spojrzała na Cole’a, na jego kartę szpitalną, aż w końcu na Mela i Kari siedzących obok.

– Lekarze nie wiedzą, co myśleć o tym chłopcu – powiedziała.

Pomimo oczywistych oznak poprawy, lekarze wciąż ostrzegali Clausenów, że w każdej chwili może nastąpić pogorszenie. Krwawienie, skrzepy, drgawki. Wszystko to było możliwe po tak poważnym urazie głowy. Co gorsza, u Cole’a występowało wysokie ryzyko rozwinięcia się infekcji mózgu. Konieczne było przeprowadzenie bolesnej antybiotykoterapii dożylnej, aby je zwalczyć i zapobiec niebezpiecznym powikłaniom.

– Lekarstwo jest bardzo silne i będzie podane bezpośrednio do krwioobiegu Cole’a – wyjaśnił lekarz. – Sesje będą trwały trzydzieści minut i będą bardzo bolesne dla chłopca. Gdyby był jakiś inny sposób, na pewno byśmy z niego skorzystali.

Mel i Kari przez całą noc czuwali i modlili się przy łóżku Cole’a. Był taki zagubiony pośród tych wszystkich bandaży i rurek, które go otaczały, że czasami zastanawiali się, czy naprawdę z tego wyjdzie. Nad ranem Cole zaczął jęczeć z powodu nudności i nagle pokój wypełnił się pielęgniarkami. Kari mocniej chwyciła dłoń syna.

– Mamusiu, módl się ze mną – powiedział słabym głosem.

W tej chwili Kari poczuła, jak jej serce wypełnia pokój. Skoro Cole wie, że modlitwa jest rozwiązaniem, to nie ma wątpliwości, że przeżyje. Wzięła dłoń syna w swoją rękę i modliła się tak jak jeszcze nigdy wcześniej.

Modliła się z zaufaniem i pewnością.

Kiedy tylko Cole nie spał, przez kolejne kilka dni prosił rodziców o jedną rzecz:

– Módl się o mnie mamusiu.

Albo:

– Tatusiu, chodź, pomódl się ze mną.

Następnego dnia Cole został przeniesiony z oddziału intensywnej terapii do skrzydła pediatrycznego. Terapeutka, która nigdy wcześniej nie widziała chłopca, podeszła do Kari.

– Pani Clausen, musimy porozmawiać o planie leczenia pani syna. Przeglądałam jego kartę i... no cóż, to prawdziwy cud, że żyje. Ale przed nami mnóstwo pracy.

Kari wyglądała na nieco zmieszaną.

– Nie rozumiem.

Terapeutka jeszcze raz rzuciła okiem na kartę.

– To pani syn, Cole Clausen, który doznał wklęsłego złamania czaszki?

– Tak, ale on właśnie wstał poszedł do łazienki. Rozmawiał z nami przez cały dzień i buduje domek z klocków Lego na swojej szpitalnej tacy.

Terapeutka zamilkła na chwilę.

– To niemożliwe.

Kari uśmiechnęła się, a jej serce wypełniła radość.

– Nie, proszę pani, z taką wiarą, jaką ma mój syn, nic nie jest niemożliwe.

Później tego samego dnia lekarka, która wykonywała pierwszą tomografię komputerową Cole’a, wpadła, aby zobaczyć chłopca. Cole budował kolejne piętro swojego domu z klocków Lego, śmiejąc się z dowcipów Mela. Kobieta była zadziwiona, a Kari uśmiechała się od ucha do ucha.

– Tak bardzo wam współczułam tamtej nocy – powiedziała do Kari cichym głosem, żeby jej słowa nie dotarły do Cole’a. – Zupełnie nie spodziewałam się, że będzie żył, a nawet jeśli... – jej głos się załamał. – Nie myślałam, że jeszcze kiedyś będzie taki, na pewno nie tak szybko. Nigdy czegoś takiego nie widziałam.

Piątego dnia po wypadku jedynym powodem, dla którego Cole wciąż przebywał w szpitalu, była antybiotykoterapia dożylna, którą musiał przyjmować. Lekarz miał rację, zabiegi były bardzo męczące i Clausenowie musieli dwa razy dziennie znosić razem z Cole’em jego ból. Silne lekarstwo paliło od wewnątrz ciało Cole’a przez całe długie trzydzieści minut.

Zwykle pielęgniarka przychodziła z lekarstwem, a Kari wdrapywała się na łóżko swojego syna, przytulając go mocno i trzymając, żeby nie mógł wyrwać sobie igły z ręki.

Czasami, gdy zabieg się zaczynał, chłopiec spał, ale gdy tylko paląca substancja wdzierała się do jego krwiobiegu, budził się z szeroko otwartymi oczami, pełnymi bólu i strachu. Później płakał głośno, błagając Kari o modlitwę. A Kari modliła się tak żarliwie, jak tylko umiała. Zabiegi były tak wykańczające, że Mel, słysząc krzyki i płacz Cole’a, nie potrafił przebywać w jego pokoju.

Proces leczenia był wyczerpujący. Pewnej nocy, gdy zbliżał się czas zabiegu, Kari czuła, że nie zniesie już więcej patrzenia na cierpienie swojego syna. Mimo to wiedziała, że Cole wciąż liczy na nią i jej modlitwę.

Wstała i podeszła do łóżka chłopca. Spał głęboko, ale ona widziała, że za kilka minut będzie krzyczał z bólu. Boże, pomóż nam...

Westchnęła głęboko i powoli uklękła przy łóżku syna.

– Panie – wyszeptała – jedyne, co mogę teraz zrobić, to zaufać Ci tak, jak ufa Ci Cole. Jesteś potężniejszy niż każda bakteria, każde lekarstwo, niż każdy strach czy zmartwienie. Proszę, chroń Cole’a przed tym bólem.

Gdy Kari wstała, otworzyły się drzwi i pielęgniarka wniosła lekarstwo. Kari wspięła się na łóżko i położyła przy boku chłopca, obejmując go swoimi ramionami. Pielęgniarka wyprostowała mu ramię i wbiła igłę w żyłę. Otworzył oczy i zaczął się ruszać, ale Kari przytrzymała go delikatnie.

– Wszystko jest dobrze – szeptała. – Mamusia tu jest, mamusia się modli.

Kąciki jego ust podniosły się lekko, po czym zamknął oczy i zasnął.

Kolejna pielęgniarka weszła do pokoju, gotowa, żeby pomóc przytrzymać Cole’a, gdy zacznie się pieczenie i płacz. Pokój wypełniał półmrok i cisza, gdy wszyscy czekali na to, co zaraz miało nastąpić. Kropla po kropli, lekarstwo wpływało do żył Cole’a. Minęło dziesięć minut, dwadzieścia, a Cole spał spokojnie. Pielęgniarki wymieniły zaintrygowane spojrzenia i czekały.

W końcu minęło pełne trzydzieści minut i zabieg dobiegł końca. Cole nawet nie jęknął przez całą sesję.

– Dziękuję Ci, Boże – wyszeptała Kari, gdy pielęgniarki wychodziły z pokoju. – Dziękuję, że wiedziałeś, że już więcej tego nie wytrzymam.

Drugi raz od wypadku Cole’a Bóg udowodnił, że to On ma nad wszystkim kontrolę. Po dziesięciu dniach spędzonych w szpitalu Mel i Kari zabrali syna do domu. Nie było śladu infekcji i mógł dochodzić do siebie w swoim własnym pokoju.

Czas mijał, aż Cole całkowicie odzyskał zdrowie. Rok później tylko drobny ślad na jego czaszce i nieznaczny ubytek słuchu w prawym uchu przypominały rodzinie Clausenów o wypadku.

Do pewnego czasu Cole nie pamiętał nic z tego, co wydarzyło się tamtego strasznego popołudnia. Aż pewnego dnia, w trakcie zabawy spojrzał na Kari i powiedział:

– Mamusiu, wyciągnąłem taki kołek i wtedy ta rampa na mnie spadła – powiedział zwyczajnie.

Kari przerwała pracę i wpatrywała się w syna z otwartymi oczami.

– Bardzo bolało – mówił dalej Cole. – Ale wtedy przyszedł Jezus.

Kari czuła, że serce zaczyna jej mocniej bić.

– Kochanie, jak wyglądał Jezus?

Cole uśmiechnął się.

– Był po prostu... cały biały. Potem przyszliście ty i tata i zdjęliście tę rampę z mojej głowy.

Kari pamiętała podnoszenie tej ważącej prawie sto pięćdziesiąt kilogramów rampy z malutkiego Cole’a.

– Czy pamiętasz coś jeszcze?

– Jezus przyszedł też do mnie, kiedy dojechaliśmy do szpitala. – Twarz Cole’a była poważna, a jego oczy zatopione we wspomnieniu. – Podniósł mnie, a ja poprosiłem, żeby mi pomógł. Wtedy mnie uściskał i powiedział: Cole, wszystko będzie dobrze.

Kari wróciła wspomnieniem do tej chwili w sali zabiegowej pierwszego szpitala, kiedy czekali na karetkę. Cole usiadł na łóżku, jakby ktoś podpierał jego plecy. Zaraz potem, jakby w transie, poprosił Jezusa, żeby się nim opiekował. Kari pamiętała wiarę swego syna, jaką miał przez kolejne dni, i nagle łzy napłynęły jej do oczu.

– Cole. – Uklękła przy nim i objęła ramionami. Kiedy to zrobiła, poczuła inną parę ramion obejmującą ich oboje, parę ramion, które były przy jej małym synku, kiedy tego najbardziej potrzebował, kiedy ona sama nic nie mogła dla niego zrobić.

Dziecko wskaże im drogę

Kathy Hester od wielu miesięcy cieszyła się na myśl o planowanym wypadzie w góry, ale natłok obowiązków w pracy i napięty grafik zajęć dzieci spowodował, że tamtego poranka była strzępkiem nerwów.

– Jestem tak zajęta, że nie miałam nawet czasu spojrzeć w lustro, nie mówiąc już o uściskaniu dzieci – wyrzuciła z siebie, uderzając dłonią w czoło i wywracając oczami, podczas gdy jej mąż pakował namiot do samochodu. – Powtarzam sobie w kółko, że składanie pięciu śpiworów, napełnianie lodówki i pakowanie walizek powinno być fajne.

Jason opuścił ręce i powiedział:

– Czasami wszystko zależy od naszego nastawienia.

A potem wszedł do domu. Niecałą minutę później do uszu Kathy doleciało jego wesołe pogwizdywanie. Podśpiewując obozową piosenkę, zachęcał dzieci, żeby pakowały swoje bagaże. Że też musi być taki szczęśliwy, pomyślała, nikt nie docenia tego, jak bardzo jestem zabiegana.

Godzinę później byli już w drodze, ale pomiędzy Kathy i jej mężem wciąż panowało napięte milczenie.

Jason podjął pierwszą próbę rozluźnienia atmosfery.

– Jaka piękna pogoda.

Kathy spojrzała na niego przez chwilę i poczuła, jak łzy napływają jej do oczu.

– W moim sercu jest pełno burzowych chmur – wyszeptała, wzdychając ciężko. – Chciałabym, żeby Bóg pomógł mi znów zobaczyć słońce.

– No cóż – uśmiechnął się Jason. – Poproś Go o to.

– Nie – powiedziała Kathy, patrząc tępo na wijącą się przed nimi drogę. – On jest zajęty chorobami, wojnami i innymi zbrodniami. A takie coś? Nie obchodzi Go, czy w czasie moich wakacji będzie padać czy nie.

Jason uniósł jedną brew i potrząsnął głową. Zaczął nucić ich ulubioną rodzinną piosenkę: „Jesteś moim słoneczkiem, jedynym słoneczkiem. Uszczęśliwiasz mnie, kiedy niebo jest szare....”.

Cztery godziny później parkowali przy swoim obozowisku wysoko w Białych Górach w Centralnej Arizonie, miejscu znanym ze swojego dziewiczego piękna i nagłych, gwałtownych burz. Choć Jason i dzieci rozmawiali radośnie o wydarzeniach nadchodzących dni, Kathy wciąż czuła się zasępiona. Jakby tego było mało, niebo też zakrywały ciemne chmury.

O piątej obozowisko było już gotowe.

– Co powiecie na mały wypad na ryby? – zaproponował Jason. Cała trójka dzieci wydała donośne dźwięki aprobaty dla tego pomysłu, a Kathy zmusiła się do bladego uśmiechu.

– Jasne – powiedziała, przyglądając się ciemniejącemu niebu. – Czemu nie?

Wieczór minął w miłej atmosferze, wypełniony śmiechem i przyjemnymi rozmowami. I choć nie udało im się złowić ani jednej ryby, Kathy czuła, że jej nastrój się poprawia. Kiedy dotarli do obozowiska, chmury nad ich głowami nabrały ponuro ciemnej barwy.

Burza rozszalała się godzinę później. Błyskawice groźnie rozdzierały niebo, a pioruny uderzały niemal bez przerwy. Deszcz zaczął zalewać obóz.

– Jason – szepnęła Kathy. – Obudź się. Wydaje mi się, że powinniśmy poszukać innego schronienia.

Jason przewrócił się na swoim posłaniu i podniósł głowę.

– Kochanie, to tylko burza. Namiot jest wodoodporny. Wszystko będzie dobrze. – I oparł głowę z powrotem na poduszce.

Kathy nie dała się tak łatwo przekonać. Grzmoty i błyskawice szalały wokół, a ich obozowisko było otoczone drzewami. To nie mogło być bezpieczne miejsce.

– Jason – powiedziała znowu – podczas burzy z piorunami nie powinno się zostawać pod drzewami.

– I? – wymamrotał.

– Nasz namiot stoi pod wysokimi drzewami. Jesteśmy nimi otoczeni.

Jason ziewnął.

– Kathy, burze z piorunami przechodzą przez te góry niemal każdej letniej nocy. Nie widziałem, żeby inni obozowicze pakowali namioty i zbierali się do domu. Spróbuj się trochę przespać.

Przewróciła oczami i usiadła prosto, wyglądając z zaniepokojeniem przez okienko w namiocie. W tej chwili usłyszała jedno ze swoich dzieci, przewracające się niespokojnie na materacu. Megan wystawiła głowę ze swojego ocieplanego śpiwora.

– Mamusiu – wyszeptała śpiąco pięciolatka. – Jeśli się boisz, to się pomódl.

Kathy siedziała z otwartymi ustami, powstrzymując się od riposty. To była jedna z wielu drobnostek, którymi, jak uważała, nie powinno się zawracać Bogu głowy. Wyciągnęła rękę i pogładziła Megan po jasnych włosach.

– Masz rację kochanie, dobry pomysł. Może tak właśnie zrobię.

Brawo Kathy, pomyślała, piękny przykład. To ty powinnaś uspokajać dzieci, a teraz Megan wie, że się boisz.

Zamiast się zadręczać, wzięła sobie do serca radę córki i wkrótce zasnęła spokojnie, pomimo szalejącej wokół burzy. Kiedy wstali, deszcz przestał już padać, ale niebo wciąż było ponuro szare, a ich obozowisko zalane wodą.

– Co się stało z naszą wspaniałą pogodą? – zapytał Jason, gdy wypełzli z namiotu, rozciągnęli się nieco i zaczęli przygotowywać śniadanie na zimnym, mokrym stole piknikowym.

Kathy zmarszczyła nos i spojrzała na niebo.

– Mam nadzieję, że się przejaśni. Wczoraj było tak ładnie, myślałam, że znów pójdziemy nad jezioro.

Wydawało się, że pogoda zdołała przygasić nawet nastrój Jasona, ale dzieci wciąż były radosne – bawiły się w chowanego pomiędzy mokrymi drzewami i szukały coraz to ładniejszych szyszek. Nie zważając na ciemne chmury i mżawkę Hesterowie zebrali sprzęt wędkarski i ruszyli w stronę najbliższego strumienia. W samym środku wędkowania wróciły grzmoty i błyskawice, a deszcz lał nawet mocniej niż wcześniej.

– Czy te ulewy nie powinny się ograniczać do nocy? – Kathy z grymasem na twarzy zarzuciła kaptur na głowę.

– Zwykle mijają po jakiejś godzinie – zauważył Jason, pakując swój sprzęt. – Ale wydaje mi się, że ta potrwa trochę dłużej.

Ruszyli samochodem w stronę obozowiska, pytając po drodze strażnika o prognozę pogody.

– Najnowsza prognoza mówi, że będzie padać przez cały dzień i noc – odpowiedział strażnik. Po czym uśmiechnął się i dodał: – Przynajmniej burze odstraszają niedźwiedzie!

– Tak – wymamrotała Kathy. – Świetnie. Chyba jednak wolałabym niedźwiedzia z choć odrobiną słońca.

Hesterowie siedzieli w samochodzie, a deszcz walił w przednią szybę. Gdy minęło czterdzieści minut, zdecydowali się na szybką ewakuację do namiotu, w którym były przynajmniej dwa osobne pokoje.

– Może zjedzmy obiad w środku, a potem pogramy w planszówki – zaproponował Jason. Dzieci zgodnie przytaknęły, a Kathy zaczęła przygotowywać kanapki na wilgotnych papierowych talerzach.

– To dopiero wakacje – mruknęła pod nosem, patrząc na zabłoconą podłogę namiotu i dygoczącą z zimna dwójkę najmłodszych dzieci.

Deszcz padał przez trzy godziny. Wszyscy siedzieli w namiocie. Grali w karty, opowiadali historie i usiłowali się rozgrzać. W końcu Jason spojrzał na Kathy i wystawił rękę z namiotu.

– Deszcz trochę zelżał. Może uda nam się rozpalić ognisko? Będzie nam potrzebne, żeby wysuszyć rzeczy.

Pomimo mokrych ubrań dzieci nie przerywały zabawy, podczas gdy Kathy i Jason mocowali się z ogniem.

– Naprawdę potrzebujemy tego ogniska – powiedziała Kathy. – Mieliśmy dzisiaj zrobić hot dogi. Nie mam ochoty na zimną bułkę z parówką, zwłaszcza w takie popołudnie.

Jason skinął głową.

– Zaczynam się zastanawiać, czy jeszcze kiedyś będzie mi ciepło. Wszystkie rzeczy, jakie przywiozłem ze sobą, są mokre i cały czas robi się zimniej.

Nie groziło im żadne niebezpieczeństwo, ale entuzjazm dla tego całego przedsięwzięcia malał z każdą minutą, dlatego tak mocno starali się rozpalić drewno.

– Nie przemokło, jest zaledwie wilgotne. – Jason zacisnął zęby i podpalił kolejny kawałek rozpałki. – Gdyby tylko chwyciło.

Kathy darła gazety i upychała je po bokach drewnianych klocków, potem podpalała je zapalniczką w nadziei, że wybuch płomieni w końcu obejmie też drewno. Ale po godzinie wspólnych wysiłków jedyne co udało się im wyprodukować, to mnóstwo dymu i jeszcze więcej frustracji.

Deszcz ciągle kapał i wydawało się, że nie ma szansy na znalezienie wystarczająco suchego drewna na rozpałkę.

– Wezmę parasol, może to pomoże – oznajmił Jason.

Wyciągnął parasol z samochodu i wrócił nad palenisko.

– Spróbuj teraz zapalić – zaproponował.

Kathy wciąż układała suche gazety wokół kawałków drewna, posyłając jednocześnie dziesięcioletniego syna na poszukiwanie suchych igieł sosnowych, żeby dodać je do rozpałki. Podpaliła każdy kawałek gazety, dmuchając przy tym z całych sił. Jason pomagał jej, jak mógł, trzymając w jednej dłoni rozłożony parasol.

Spoglądali na siebie od czasu do czasu i zawzięcie walczyli z opornym ogniskiem przez kolejną godzinę. W międzyczasie Megan i siedmioletni Luke wyszli z namiotu i zaczęli się przyglądać. Mieli na sobie kurtki przeciwdeszczowe z kapturami chroniącymi od deszczu.

– Jeśli nie damy sobie rady z tym ogniskiem, możemy zapomnieć o kolacji – westchnęła Kathy, ocierając pot z czoła. Jason wciąż stał w tej dziwnej pozie – w jednej ręce trzymał rozłożony parasol i doradzał żonie, gdzie najlepiej umiejscowić podpalone gazety. Najstarszy syn wciąż szukał suchych igieł. Luke i Megan spojrzeli na siebie i na zachmurzone niebo. Luke szepnął coś siostrze na ucho, po czym oboje ruszyli w kierunku lasu.

– Dokąd się wybieracie? – Kathy wstała, by rozprostować plecy.

– Musimy coś zrobić – odpowiedział Luke. – Zaraz wrócimy.

Kathy popatrzyła na nich jeszcze przez chwilę i skinęła głową.

– Dobrze, ale nie odchodźcie za daleko.

– Nie będziemy. – Megan uśmiechnęła się i ruszyli przed siebie. Po pięciu minutach wrócili i usiedli tuż przy palenisku. Uśmiechali się do siebie i spoglądali w górę.

Chwilę później deszcz przestał padać. Jason złożył parasol i zaczął wpatrywać się w niebo.

– Nie wygląda na to, żeby miało się przejaśnić, ale skoro przynajmniej przestało padać, to powinno nam się udać rozpalić ogień.

Po chwili palenisko iskrzyło już jasnym płomieniem, a Hestersowie zgromadzili się wokół niego, żeby rozgrzać zmarznięte dłonie i ciała. Nagle Kathy przypomniała sobie o krótkiej wycieczce dzieci.

– Megan – zapytała, siadając tuż obok córki. – Po co poszliście razem z Lukiem do lasu?

Dziewczynka uśmiechnęła się słodko.

– Widzieliśmy, że nie możecie sobie poradzić z rozpaleniem ogniska, a potrzebowaliśmy ognia, żeby zjeść kolację. Nie chcieliśmy umrzeć z głodu.

– No nie. – Kathy potrząsnęła głową i poczekała, aż Megan skończy opowiadać.

– Więc Luke powiedział, że musimy iść do lasu i pomodlić się o ten deszcz.

Kathy poczuła lekkie łaskotanie w żołądku.

– Pomodlić się o to?

– Tak mamusiu. Poszliśmy poprosić Boga, żeby deszcz przestał padać, żebyśmy mogli rozpalić ognisko. Wtedy moglibyśmy zjeść kolację i wszystko byłoby już dobrze.

Znowu to samo. Pierwszej nocy podczas burzy, a teraz w czasie deszczu. Dwoje dorosłych, oboje mocni w wierze, oboje oddani Bogu i pewni mocy modlitwy, pracowali przez trzy godziny, starając się rozpalić ogień w deszczu. Wykorzystali gazety, igły, korę drzew. Osłaniali ognisko parasolem i dmuchali na umierające iskry, aż całkowicie zgasły.

Zrobili wszystko, poza modlitwą – jedyną rzeczą, jakiej zdecydowały się uchwycić ich najmłodsze dzieci.

– Mamusiu, On nas usłyszał – powiedziała Megan. – Poprosiliśmy Boga, żeby zatrzymał deszcz, wróciliśmy do ogniska i deszcz przestał padać.

– Kochanie, skąd przyszło wam do głowy, żeby się pomodlić? – zapytała łagodnie Kathy, pocierając swój nos o mały nosek córki.

– Ty i tatuś zawsze powtarzacie, że jeśli mamy jakiś problem, to trzeba go zabrać do Boga w modlitwie – powiedziała Megan. – Prawda?

Kathy uśmiechnęła się i pogłaskała córkę po głowie.

Uświadomiła sobie, jak była przygnębiona i jak swoje problemy uważała za zbyt mało istotne dla Boga.

– Prawda, kochanie. Dziękuję, że mi o tym przypomniałaś.

Niebo wciąż było szare, ale do dziewiątej wieczorem nie spadła ani kropla deszczu, do czasu kiedy cała rodzina spokojnie skończyła kolację i zaszyła się na noc w namiocie.

Deszcz padał później przez całą noc. A rano przestał tyko na chwilę, kiedy pakowali sprzęt i przygotowywali się do powrotu. Po drodze zapytali strażnika o pogodę.

– Wczoraj lało przez cały dzień – powiedział. – Fatalna pogoda na kamping.

– Przynajmniej przestało na czas kolacji i większą część wieczoru – zauważyła Kathy, wręczając opłatę kampingową.

Strażnik zmarszczył mocno czoło.

– Nie przestało ani na chwilę, przynajmniej w tej okolicy.

Kathy spojrzała na Jasona.

– Mieliśmy wczoraj przynajmniej pięć godzin bez deszczu.

Strażnik podrapał się w głowę i położył ręce na biodrach.

– Hm, to najdziwniejsza rzecz, jaką słyszałem. Byłem kilkaset metrów od was i ani na chwilę nie przestało lać. Powinienem przyjechać do was na kolację!

Zapłacili rachunek za pobyt i odjechali, ale Kathy i Jason siedzieli w milczeniu. Po kilkudziesięciu kilometrach Kathy spojrzała na męża i zapytała:

– Jak to możliwe, że u niego padało, a u nas nie?

Jason wzruszył ramionami.

– To się zdarza. Deszcz musi się gdzieś zaczynać.

Wtedy Kathy opowiedziała mu szczegółowo, jak Megan i Luke modlili się, żeby deszcz przestał padać. Jason zaśmiał się i potrząsnął głową, myśląc o tym, jak głupio musieli wyglądać, tkwiąc nad tym paleniskiem.

– Próbowaliśmy zrobić wszystko, co było w naszej mocy, a nasze dzieci od początku wiedziały, co trzeba zrobić. – Uśmiechnął się do Katy. – Widzisz, żadna modlitwa nie jest zbyt błaha dla Boga.

– Więc myślisz, że Bóg usłyszał ich małe modlitwy i zatrzymał deszcz nad naszym obozowiskiem?

– Chyba nigdy się nie dowiemy – uśmiechnął się Jason. – Ale one zobaczyły problem i zaniosły go do Boga. I okazało się, że problemu już nie ma. Myślę, że wszyscy możemy się z tego czegoś nauczyć.

– Chyba masz rację – uśmiechnęła się Kathy. Okazało się, że to nie tylko cud suchej nocy sprawił, że poczuła się lepiej. To fakt, że Bóg jednak troszczy się o małe rzeczy. Chwyciła dłoń Jasona i powiedziała: – Tak jak mówi Biblia: Dziecko wskaże im drogę!

Dar tańca

Isabelle Sims nigdy w swoim życiu nie czuła się bardziej zniechęcona. Miała dwadzieścia pięć lat i zauważalny niedowład lewej strony ciała – rezultat porażenia mózgowego, z którym się urodziła. I tego popołudnia odważyła się spróbować niemożliwego. Dołączyła do ponad siedemdziesięciu osób starających się o pracę w roli instruktora tańca w najbardziej prestiżowej szkole w Nowym Jorku.

Część rozmowy kwalifikacyjnej obejmowała solowy występ taneczny. Isabelle miała potrzebne rekomendacje i doświadczenie, ale jej taniec nie był w stanie dorównać występom innych młodych kobiet, wolnych od niepełnosprawności, z którą ona żyła od urodzenia.

Wyszła z budynku zalana łzami, w drodze do domu swojej matki na wsi. Będzie taka rozczarowana. Isabelle myślała o tym, jak bardzo chciała dostać tę pracę. To było jej najtroskliwiej pielęgnowane marzenie, odkąd była małą dziewczynką. Być instruktorką tańca. Pomagać dzieciom odnaleźć skrzydła, by mogły pofrunąć ponad sceną, tak jak zrobiłaby to ona, gdyby nie jej niepełnosprawność.

Gdy jej matka otworzyła drzwi, serce Isabelle pękło. Z jej oczu popłynęły łzy i wpadła w objęcia mamy.

– Kochanie, co się stało? – Lucy, matka Isabelle, trzymała ją mocno, pomagając wejść do środka, gdzie usiadły razem na kanapie.

– Nigdy mnie nie zatrudnią. – Isabelle zakryła twarz rękami. – Inne kandydatki tańczyły lekko i z gracją. Kto zechce instruktorkę, która kuleje?

Lucy przez chwilę łagodnie patrzyła na Isabelle. Potem bez słowa wstała, podeszła do szafki z kasetami wideo i włożyła taśmę do odtwarzacza. Usiadła przy Isabelle i włączyła film.

Ekran ożył obrazem ślicznej, dziewięcioletniej Isabelle, skaczącej i kręcącej piruety. Jej baletowa sukienka falowała łagodnie wokół kolan.

– Mój pierwszy recital taneczny. – Isabelle wpatrywała się w swój obraz i zastanawiała się, jak to się stało, że straciła kontakt z tą małą dziewczynką, którą kiedyś była. – Miałam wtedy tyle pewności siebie.

Matka zatrzymała film i chwyciła Isabelle za rękę.

– Kochanie, byłaś wtedy taka waleczna. Nic nie mogło cię zatrzymać. A już na pewno nie jakieś porażenie mózgowe.

Isabelle pociągnęła nosem.

– To było tak dawno temu. – Zakryła oczy dłońmi i potrząsnęła głową. – Nie ma już tej małej dziewczynki.

Lucy wzięła głęboki oddech, a na jej ustach pojawił się smutny uśmiech.

– Kochanie, myślę, że jeszcze raz musisz usłyszeć historię pewnego cudu.

Isabelle wzruszyła ramionami. Słyszała historię swoich narodzin mnóstwo razy i zawsze przynosiła jej ukojenie. Nadzieję. Może matka ma rację. Usiadła na kanapie i skupiła całą uwagę na mamie.

– Opowiedz.

Uśmiech na twarzy Lucy nabrał blasku. Isabelle widziała w jej oczach, jak cofa się w czasie, do dnia, w którym nikt nie podejrzewał, że Isabelle przetrwa pierwszy rok życia. Kiedy lekarze mówili, że nie będzie chodzić, nie mówiąc o tańcu.

– Był rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty czwarty – zaczęła Lucy. – I spodziewałam się dziecka. Zawsze ciężko przechodziłam ciążę, szczególnie po Charlie i Chase.

Łza zakołysała się w oku Lucy, gdy opowiadała Isabelle o jej maleńkich siostrach, które umarły, zanim były na tyle duże, by móc się urodzić. Te poronienia sprawiły, że gdy Lucy zaszła w ciążę z Isabelle, lekarze mieli powody do obaw.

– Twój ojciec powiedział, że skoro obaj chłopcy urodzili się zdrowi, to mamy podstawy, żeby wierzyć, że Bóg da nam zdrowe dziecko pomimo tych poronień. – Broda Lucy zadrżała. – Ale ja i tak się martwiłam. Tak bardzo cię pragnęłam, Isabelle.

W tamtym czasie Simsowie mieszkali dwadzieścia minut na północ od Beloit w stanie Wisconsin. Mama Isabelle chciała urodzić ją bez znieczulenia. Lekarz nie widział przeciwskazań, jeśli donosi dziecko do określonego terminu porodu.

– Każdego dnia modliłam się, żebyś przetrwała ciążę, żeby Bóg dał mi mądrość i pokój, jeśli pojawią się jakieś trudności.

Lucy wzięła głęboki oddech i ciągnęła dalej. W miarę rozwoju ciąży zaczęła cierpieć na przewlekłe bóle dolnego odcinka kręgosłupa. Pewnego ranka, gdy była w pracy, w dwudziestym czwartym tygodniu ciąży, zorientowała się, że od jakiegoś czasu ma regularne skurcze brzucha.

– Fałszywe bóle porodowe – pomyślałam. – Nie ma się czym martwić.

Ale kiedy skurcze nie ustawały, stopniowo przybierając na sile, matka Isabelle zadzwoniła do lekarza.

– Brzmi jak fałszywy alarm – powiedział. – Odpocznij trochę i powinny minąć.

A jednak ból stawał się coraz silniejszy. Tym razem lekarz odesłał ją prosto do szpitala. Godzinę później badania potwierdziły, że Lucy rodzi.

– Powiedzieli mi, że jeśli się teraz urodzisz, to nie przeżyjesz. – Ciche łzy spłynęły po policzkach Lucy. – Kiedy pielęgniarka zakładała mi kroplówkę, żeby podać leki spowalniające skurcze, twój ojciec wziął mnie za rękę i razem modliliśmy się na głos. Modliliśmy się o cud.

Isabelle wyobrażała sobie, jak musiała czuć się jej matka.

– Bałaś się?

– Nie. Byłam smutna na myśl, że mogę cię stracić. Ale się nie bałam. Wiedziałam, że Bóg zrobi to, co najlepsze. I mimo że nikt inny w to nie wierzył, w głębi serca wiedziałam, że będziesz żyć.

Minuty zamieniały się w godziny i ojciec Isabelle zasnął. Wtedy lekarstwa zaczęły działać i serce Lucy zaczęło coraz szybciej bić.

– Nagle nie mogłam złapać tchu. Próbowałam się uspokoić, ale kiedy otworzyłam usta, żeby krzyknąć, nie mogłam zaczerpnąć wystarczająco dużo powietrza, żeby wydać z siebie dźwięk. W końcu znalazłam pod ręką przycisk alarmowy. Czekając na pomoc, ścisnęłam w palcach rurkę, przez którą płynęło lekarstwo. To obudziło twojego tatę, który zobaczył, co się dzieje, i zaczął wołać o pomoc.

Lucy zadrżała na to wspomnienie.

– Pielęgniarki przybiegły natychmiast i zdały sobie sprawę, że to objawy efektów ubocznych podanego leku.

Jedna z nich nałożyła Lucy maskę z tlenem i kazała spokojnie oddychać. Po dziesięciu minutach niebezpieczeństwo zostało zażegnane, ale sytuacja Isabelle uległa pogorszeniu.

– Bez lekarstwa bóle porodowe się nasiliły. Godzinę później przetransportowali mnie helikopterem do Chicago, bo tamtejszy szpital był lepiej wyposażony do przyjęcia tak wczesnego porodu.

Lekarz przeprowadził wstępne badania, żeby określić etap porodu. Potem neonatolog przeprowadził badanie USG. Na ekranie widać było małe, doskonale uformowane ciałko. Wyglądało na to, że to dziewczynka. Poruszała się, a nawet przełykała.

– Zakochałam się w tobie od pierwszego wejrzenia. – Matka Isabelle otarła łzę. – Błagałam Boga, żeby pozwolił ci żyć: – Pozwól mi mieć moją małą dziewczynkę.

Dwa dni później, pomimo wysiłków lekarzy, urodziła się Isabelle. Lekarze mówili jasno: na tym etapie ciąży istniało duże prawdopodobieństwo, że dziecko nie przeżyje. Isabelle była zbyt krucha, by przejść klasyczny poród, więc lekarze wykonali cesarskie cięcie.

– Przez cały czas byłam przytomna. Chciałam cię zobaczyć. – Głos Lucy się załamał. – Nawet gdyby to miało trwać tylko kilka minut. Modliłam się przez całą operację.

Dwadzieścia minut po rozpoczęciu operacji urodziła się Isabelle Suzanne Sims. Mierzyła trzydzieści pięć centymetrów i wierzgała całym ciałkiem, próbując złapać swój pierwszy oddech.

Lekarz rzucił na nią okiem i powiedział: – Waleczna mała.

Lucy wydała z siebie dźwięk gdzieś pomiędzy śmiechem i płaczem.

– Od tamtej chwili wierzyłam, że przetrwasz. To było jak oglądanie cudu dziejącego się na moich oczach.

Serce Isabelle zalała fala miłości, gdy wyobraziła sobie swoją matkę patrzącą na nią w tych pierwszych chwilach i modlącą się o cud. Czuła, jak jej dzisiejsze rozczarowanie blednie, gdy mama kończyła swoją opowieść.

– Mimo że mierzyłaś całkiem dużo jak na tak wcześnie urodzone dziecko, to ważyłaś niewiele ponad czterysta pięćdziesiąt gramów. Lekarze byli bardzo zaniepokojeni. Natychmiast wysłali cię na oddział intensywnej terapii neonatologicznej i umieścili w środku małego, sterylnego inkubatora. Miałaś tak przezroczystą skórę, że przebijały się przez nią naczynia krwionośne. Byłaś cała czerwona!

Trzy dni później, kiedy Lucy została wypisana ze szpitala, Isabelle wciąż walczyła.

– Wiedziałam, że dasz radę. – Lucy uśmiechnęła się przez łzy. – Bóg jasno pokazał, że ma dla ciebie specjalny plan.

Przez następne trzy miesiące Isabelle rosła i przybierała na wadze w szpitalu. Krótka kąpiel przy użyciu gąbki i trzymanie jej maleńkiej rączki stanowiły cały kontakt, jaki Lucy miała ze swoją córką przez te wszystkie tygodnie.

– Kopałaś w rurki i otaczające cię kable. – Wzrok Lucy zapadał się gdzieś daleko w przeszłość, gdy przypominała sobie swoją córkę z tamtych dni. – Byłam z ciebie taka dumna. ‘Walcz, dziecko. Walcz’, powtarzałam ci każdego dnia.

Isabelle i jej matka były w trakcie tych trzech miesięcy otoczone przez śmierć. Na oddziale przebywało zwykle około sześćdziesięciorga wcześniaków. Każdego dnia, gdy Isabelle walczyła o życie, jedno z dzieci umierało.

– Owijali cię w plastikową powłoczkę, aż twoja skóra zaczęła rosnąć. To było naprawdę niesamowite, móc patrzeć, jak każdego dnia walczysz o przetrwanie.

W końcu, po czterech tygodniach od porodu, Lucy mogła po raz pierwszy wziąć na ręce swoją córkę.

– To było najbardziej wzruszające pięć minut w moim życiu. – Świeże łzy napłynęły do oczu Lucy. – Trzymać cię w swoich ramionach, tam, gdzie było twoje miejsce. Mogłam tylko dziękować Bogu za cud twojego życia. Tak ciężko pracowałaś, żeby zwalczyć infekcje i zagrażające ci choroby. Wszyscy, których znałam, modlili się o ciebie.

Isabelle czuła się otulona kocem utkanym z miłości, który powitał ją na tym świecie. Zamknęła oczy i słuchała.

Kiedy waga Isabelle osiągnęła dwa kilogramy, lekarze wypisali ją ze szpitala. Na tym etapie cały jej organizm funkcjonował samodzielnie – co było konieczne, żeby wcześniak mógł wrócić do domu.

– Lekarze powiedzieli nam jednak, że ryzyko nie minęło. – Głos Lucy złagodniał. – Największym zagrożeniem było porażenie mózgowe. Kiedy rodzi się wcześniak, nawet niewielki ruch może spowodować krwawienie w mózgu. Gdy tak się dzieje, pojawia się porażenie mózgowe.

W przypadku Isabelle, kiedy była jeszcze w szpitalu, USG wykazało niski poziom krwawienia, więc Simsowie wiedzieli, że można spodziewać się oznak porażenia. Fizjoterapeuta co tydzień monitorował jej stan.

Mijały miesiące, lata. Do ukończenia drugiego roku życia Isabelle kilkakrotnie zatrzymywała się oddechowo – dość powszechny objaw u wcześniaków. Ale za każdym razem oddech wracał samoistnie.

– Za każdym razem z ojcem dziękowaliśmy Bogu za to, że cię ocalił. I za każdym razem przypominaliśmy sobie, jak bardzo jesteś waleczna. Chciałaś żyć i to był największy cud.

Kiedy Isabelle podrosła, stało się oczywiste, że ma problemy z rozwojem dużej motoryki.

– Lekarze powiedzieli, że choć to cud, że żyjesz, to będziesz się zmagać z porażeniem mózgowym lewej strony ciała. – Lucy zaczęła płakać, zakrywając sobie usta dłonią. Isabelle uścisnęła jej dłoń, przełykając własne łzy. Po chwili Lucy odzyskała głos. – Lekarz powiedział, że nigdy nie będziesz chodzić.

Rodzice Isabelle rozmawiali o diagnozie i uznali, że tylko Bóg może zdecydować o tym, czy ich córka będzie chodzić czy nie. W końcu to On doprowadził ją tak daleko. Było pewne, że poprowadzi ją też dalej, by zrealizować plan, który ma dla jej życia.

Isabelle rosła i z każdym rokiem napotykała kolejne wyzwania. Ale każdą kolejną przeszkodę uczyła się przezwyciężać. Ona i jej bracia byli dobrymi przyjaciółmi, a porażenie mózgowe nigdy nie przeszkadzało im we wspólnej zabawie.

W pewnym momencie Isabelle przypomniała sobie coś, co Lucy często powtarzała jej w dzieciństwie.

– Pamiętasz, co mi mówiłaś? – zapytała, ściskając mamę za rękę. – Mówiłaś, że jestem wyjątkowa i że porażenie nie jest żadnym ograniczeniem ani problemem. Jest przypomnieniem, jak bardzo jestem błogosławiona tym, że żyję.

– Tak – odpowiedziała Lucy, ocierając łzę z policzka – kiedy miałaś trzy lata, umiałaś już chodzić, a kiedy skończyłaś sześć – zaczęłaś tańczyć.

Lucy włączyła przerwany film i znów obraz małej Isabelle, tańczącej dziewczynki, rozświetlił ekran.

Isabelle ledwo patrzyła przez napełnione łzami oczy. Mówili, żenie będę chodzić, pomyślała, a tu proszę, tańczyłam na scenie. Tańczyłam. I nikt na świecie nie mógł mnie zatrzymać.

Kiedy występ się skończył, Lucy pochyliła się w stronę Isabelle i mocno ją przytuliła. Potem delikatnie dotknęła palcem jej serca i powiedziała:

– Kochanie, ta waleczna dziewczynka wciąż tam jest. Niezależnie od tego, co się stanie z twoją pracą, walcz. Bo całe życie to taniec.

Isabelle uchwyciła się słów swojej matki, gdy czekała na informację w sprawie pracy. W tym czasie Bóg pracował w jej sercu mocniej niż przez te wszystkie lata, kiedy nie chciała Mu na to pozwolić. Nie czuła się już zniechęcona swoimi ograniczeniami. Zamiast tego przypomniała sobie, że każdy dzień, każdy oddech, każdy krok w tańcu jest powodem do świętowania.

I to nastawienie pozwoliło jej przetrwać te dwa tygodnie, po których odebrała telefon ze szkoły.

– Isabelle – powiedział jej rozmówca. – Bylibyśmy zaszczyceni, gdybyś przyjęła naszą ofertę pracy. Jesteśmy przekonani, że będziesz wspaniałą instruktorką tańca.

Marzenie stało się rzeczywistością. Isabelle już wyobrażała sobie, jak jej matka zareaguje na tę wiadomość. Wiadomość, która po raz kolejny potwierdzi, że Isabelle jest żywym cudem. W tej chwili Isabelle już wiedziała, że jej matka ma też rację w innej sprawie. Muzyka wciąż gra. W zasadzie nigdy nie przestała grać.

A Isabelle nigdy więcej nie przestała tańczyć.

Uratowana przez anioła

Tamtej wielkanocnej niedzieli Lola Randall miała wiele powodów do wdzięczności. Czasy były ciężkie i wielu ludzi wciąż tkwiło w szponach Wielkiego Kryzysu. Ale Jeffrey, mąż Loli, pracował w Phoenix, a jego dochody pozwalały zapewnić młodej rodzinie dom i wystarczającą ilość jedzenia.

Pieniędzy wystarczyło nawet na benzynę, aby w to niedzielne popołudnie odwiedzić rodziców Jeffreya mieszkających w Flagstaff na północy.

– Piękny dzień na świętowanie Wielkanocy – powiedział Jeffrey, gdy jechali urokliwą górską drogą prowadzącą do Greeley.

Lola z uśmiechem na twarzy podziwiała pejzaż za oknem. Po chwili spojrzała do tyłu, żeby sprawdzić, jak się czuje Bonnie. Dziewczynka miała dwa i pół roku, złocisto-czerwone włosy, zielone oczy i jasną karnację. Mała spała przez całą drogę, więc Lola zajęła jej miejsce na przednim siedzeniu, by nacieszyć się jazdą.

Wkrótce dotarli do domu rodziców Jeffreya, Jeffreya Seniora i Bonnie Randall.

– Wesołych świąt! – wykrzyknął senior, witając syna z rodziną na podjeździe. – Nie moglibyśmy sobie wymarzyć piękniejszego dnia, prawda?

– Cześć tato, dobrze cię widzieć – powiedział Jeffrey, wysiadając z samochodu i rozciągając zastane mięśnie. – Mmm, już stąd czuję wypieki mamy.

Wszyscy razem udali się w stronę domu i zasiedli w salonie. Lola zajęła krzesło w rogu pokoju i rozglądała się dookoła. Przez ponad rok po ślubie to był ich dom. Ciężko było o pracę i nie mieli możliwości utrzymać się samodzielnie. Szczególnie z niemowlęciem. Nawet teraz, dwa lata później, Lola była wdzięczna rodzicom Jeffreya za hojność i gościnność. Kochała ich jak własnych rodziców i cieszyła się, że mieszkają tylko godzinę drogi od nich.

Pozostali byli pochłonięci rozmową, podczas gdy Lola wpatrywała się w zajętą zabawą klockami Bonnie. To był pierwszy dom jej małej córeczki i ona zawsze czuła się w nim jak u siebie. Lola wciąż pamiętała, jak wróciła z Bonnie ze szpitala i jak podekscytowana była wszystkim, co niosło ze sobą macierzyństwo. Wspomnienia, jakie wyniosła z tego domu, były bardzo szczęśliwe.

Miała jednak jedno, które zawsze przyprawiało ją o dreszcz. Bonnie liczyła sobie wtedy zaledwie trzy tygodnie i dzieliła pokój ze swoimi rodzicami. Tylko zasłona z kawałka materiału wisząca na metalowym pręcie oddzielała jej kołyskę od łóżka rodziców. Pewnego popołudnia pręt spadł prosto na kołyskę Bonnie, zahaczając o miękki jeszcze fragment główki.

Lola i Jeffrey zabrali zapłakane dziecko do szpitala, żeby upewnić się, że jej głowa nie ucierpiała zbyt mocno. Lekarz zbadał uważnie niewielki siniak, po czym wyprostował się i z niedowierzaniem pokręcił głową.

– Pręt leciał z dużą prędkością – powiedział, a w jego głosie pobrzmiewało zadziwienie. – Gdyby uderzył ją zaledwie kilka milimetrów dalej, przebiłby ciemiączko i mała już by nie żyła.

Lola przytuliła mocniej trzymane w ramionach niemowlę i zamknęła oczy, dziękując Bogu.

– Ale nic jej nie jest? – dopytywał Jeffrey, a jego oczy przepełniała troska.

– Nie, wszystko w porządku. Muszę przyznać, że Bóg się o nią troszczy.

Słowa lekarza potwierdziły się potem jeszcze wielokrotnie, ale nigdy w tak dramatycznych okolicznościach, jak w dniu, w którym pręt spadł na kołyskę Bonnie. Była zdrowym, aktywnym dzieckiem i zwykle nie pakowała się w kłopoty.

Tamtej wielkanocnej niedzieli Lola dołączyła do swojej teściowej w kuchni, pomagając w przygotowaniu kolacji, a mężczyźni rozmawiali o wojnie. Mała Bonnie bawiła się w domu. Czas mijał spokojnie i po kolacji cała rodzina wyszła do ogrodu, żeby nacieszyć się ostatnimi promieniami popołudniowego słońca.

W ogrodzie państwa Randallów znajdowała się niewielka sadzawka. Mierzyła półtora na dwa i pół metra i była głęboka na ponad metr. Miała zaokrąglone, spadziste brzegi. Otoczona była brukowanym chodnikiem, a w wodzie pływało kilka kolorowych, nieco przerośniętych złotych rybek. Mała Bonnie uwielbiała to miejsce, ale dobrze wiedziała, że nie wolno jej podchodzić zbyt blisko. Nie umiała pływać, dlatego sadzawka stanowiła dla niej szczególne zagrożenie. Gdyby wpadła do wody, nie miałaby szans, żeby samodzielnie się wydostać. Nawet gdyby jakimś sposobem udało się jej dopłynąć do brzegu, zaokrąglone śliskie krawędzie nie pozwoliłyby jej utrzymać się na powierzchni i poczekać, aż nadejdzie pomoc.

– Możesz oglądać rybki – rodzice ostrzegali małą niejeden raz – ale nie wolno ci się zbliżać do wody. Rozumiesz, kochanie?

Bonnie posłusznie kiwała głową.

– Tak, mamusiu. Tak, tatusiu.

Tamtej niedzieli obowiązywały takie same reguły i przez cały czas trwania wizyty Bonnie bawiła się w domu albo na werandzie, ale nie mogła wychodzić sama do ogrodu ani zbliżać się do sadzawki.

Dorośli rozmawiali przed wejściem przez jakieś dziesięć minut, kiedy Lola zaczęła przeczesywać wzrokiem całe podwórze, zerkając też do środka domu.

– Czy ktoś widział Bonnie? – zapytała. W jej głosie brzmiało zaniepokojenie, gdy podnosiła się z krzesła.

Zanim ktokolwiek zdążył powiedzieć choć słowo, z ogrodu dobiegł przenikliwy krzyk. Lola i cała rodzina zerwali się biegiem w tamtym kierunku.

– Bonnie! – krzyknęła Lola, wybiegając zza rogu budynku.

Dziecko stało na środku brukowanej ścieżki, ociekając wodą. Dla wszystkich było oczywiste, że dziewczynka wpadła do sadzawki.

– Dobry Boże – wyszeptała Lola. Podbiegła do swojej małej córeczki i wzięła ją w ramiona. Bonnie płakała histerycznie, kiedy Lola usiłowała ją uspokoić.

Jeffrey stał tuż obok, wpatrując się w brukowaną ścieżkę.

– Lola, spójrz – wydusił w końcu. – Nie mogę w to uwierzyć.

Wskazał na miejsce, w którym stała Bonnie. Kamienie były pokryte kroplami wody ociekającymi z ubrania dziewczynki. Ale pozostała część ścieżki pozostała zupełnie sucha. Nigdzie nie było śladów stóp, żadnego śladu wody prowadzącego od stawu do miejsca, w którym stała Bonnie.

– Ścieżka jest sucha.

Lola rozejrzała się wokół i zmrużyła oczy, przyglądając się uważnie ścieżce otaczającej staw. Jej mąż miał rację.

– Myślisz, że słońce wysuszyło ślady? – zapytała.

Jeffrey szybko potrząsnął przecząco głową.

– Nie. Jest za zimno. Słońce już zachodzi i świeci po drugiej stronie domu. Tutaj od ponad godziny panuje cień. A Bonnie wydostała się z wody zaledwie przed chwilą.

Zostawili dziewczynkę w troskliwych ramionach babci i bardziej uważnie zaczęli przyglądać się otoczeniu wokół sadzawki.

– Spójrz – powiedział Jeffrey, wskazując na szerokie, zaokrąglone brzegi – to niemożliwe, żeby dała radę złapać się krawędzi i wydostać się o własnych siłach.

Lola zmierzyła wzrokiem strome, obłe cementowe brzegi sadzawki. Nie było szans, żeby tak małe dziecko mogło do nich dosięgnąć, nie mówiąc już o złapaniu ich małą rączką. Jeffrey i Lola spojrzeli na siebie znacząco.

– Pamiętasz, co powiedział lekarz, kiedy ten metalowy pręt spadł na kołyskę Bonnie? – zapytał Jeffrey niemal szeptem.

Lola skinęła głową.

– No cóż, myślę, że miał rację. Cokolwiek się tu dzisiaj stało, to był cud. Bóg czuwa nad naszą małą Bonnie.

Tamtego wieczoru Randallowie próbowali skłonić córkę do rozmowy o tym, co się wydarzyło.

– Kochanie, co się tam stało? – pytał Jeffrey, klękając przed małą i patrząc wprost w jej jasnozielone oczy. – Powiedz mamusi i tatusiowi, jak wpadłaś do stawu i jak się z niego wydostałaś.

Ale kiedy tylko zaczynali temat wypadku, Bonnie wpadała w niepohamowany płacz. W końcu zdecydowali się odpuścić. Uznali, że Bonnie o mało nie utonęła i razem dziękowali Bogu za Jego ochronę, prosząc, żeby dalej nad nią czuwał.

Mijały lata, Bonnie dorastała. Nie pamiętała samego wypadku, ale desperacko bała się wody. W końcu wyszła za mąż i przeprowadziła się do bazy wojskowej, w której stacjonował jej mąż. Zdecydowała wtedy, że musi się z tym uporać. Skontaktowała się z miejscowym kapelanem i powiedziała mu o swoich lękach.

– Wiem, że mogłabym żyć tak dalej, bojąc się wody do końca swoich dni i starając się jej unikać za wszelką cenę – powiedziała. – Ale nie chcę, żeby to mnie ograniczało. Nie chcę się już dłużej bać. Mogę prosić o pomoc?

Kapelan poprawił się na swoim krześle i spojrzał uważnie na siedzącą przed nim młodą kobietę.

– Kiedy zaczęłaś się bać? – zapytał.

– Byłam wtedy małą dziewczynką. Nie pamiętam dokładnie.

Kapelan skinął głową.

– Czy miałaś kiedyś jakiś wypadek z udziałem wody?

Bonnie zamyśliła się. W końcu wspomnienie wróciło.

– Tak! Właściwie nie wiem, czy to był wypadek, czy coś innego. Miałam prawie trzy lata, nie umiałam pływać. Rodzice mówili, że wpadłam do małej sadzawki moich dziadków. Ale nic z tego nie pamiętam.

Twarz kapelana nabrała nowego wyrazu.

– Bonnie, wydaje mi się, że gdybyśmy pomogli ci przypomnieć sobie, co się wtedy stało, udałoby ci się zrozumieć, skąd ten strach przed wodą.

Podczas kilku sesji terapeutycznych kapelan pomógł Bonnie cofnąć się pamięcią do dnia, kiedy miała dwa i pół roku i wraz z rodzicami odwiedziła swoich dziadków w wielkanocną niedzielę.

W końcu była w stanie opisać wydarzenie.

– Byłam w ogrodzie – zaczęła mówić, a jej oczy błyszczały z wysiłku. – Widzę to. W środku ogrodu była duża sadzawka, podeszłam do niej. W środku pływała największa złota rybka, jaką kiedykolwiek widziałam. Nie wolno mi było jej dotykać. Mama i tata zabraniali mi tego. Ale tak bardzo chciałam sprawdzić, choć raz ją pogłaskać. Więc nachyliłam się i nagle wpadłam do wody.

Wspomnienie było tak żywe, że Bonnie krzyknęła i zamknęła oczy.

– Wszystko w porządku Bonnie – powiedział łagodnie kapelan. – Co się potem stało?

– Nie mogłam się wydostać. Machałam rękami i połykałam wodę. Moja głowa ciągle wpadała pod wodę i nikt nie słyszał mojego krzyku. Tonęłam.

Nagle Bonnie odetchnęła ciężko.

– Już wiem, co się stało! Już wszystko pamiętam!

Kapelan pochylił się w jej stronę.

– Mów dalej. Co się wydarzyło potem?

– Tonęłam, a moje ręce i nogi nie miały już siły dalej walczyć. I nagle zobaczyłam nad sobą mężczyznę ubranego na biało. Sięgnął do stawu i złapał mnie pod ręce. Wyciągnął mnie z wody i postawił na ścieżce.

– I gdzie się podział? – zapytał kapelan, zdziwiony historią młodej kobiety. Skąd się wziął ten człowiek i dlaczego był ubrany na biało?

Bonnie zawiesiła na chwilę głos, przypominając sobie scenę sprzed lat, która nagle zaczęła rozwijać się przed jej oczami.

– Zniknął. Postawił mnie i zniknął.

Spojrzenie Bonnie znów stało się uważne i spojrzała wprost na kapelana.

– Pastorze, to niemożliwe, prawda?

– Co twój ojciec mówił o tym wydarzeniu?