Skarb w Srebrnym Jeziorze. Część 2 - Karol May - ebook

Skarb w Srebrnym Jeziorze. Część 2 ebook

Karol May

5,0

Opis

Pierwszy pełny przekład jednej z najbardziej znanych powieści Karola Maya (30% więcej tekstu), której wreszcie przywrócono blask i wspaniały humor, w którym celują Hobble Frank, Długi Davy, Gruby Jemmy i Ciotka Droll. Dodatkowym walorem jest 67 ilustracji pochodzących z niemieckiego wydania gazetowego z końca XIX wieku oraz książkowego z początków XX wieku. Najbardziej znani bohaterowie książek Maya, czyli Winnetou, Old Shatterhand i Old Firehand, wraz ze swymi przyjaciółmi wyruszają na poszukiwanie złóż srebra, ukrytych w niedostępnych Górach Skalistych, w pobliżu tajemniczego Srebrnego Jeziora. Nie wiedzą, że podąża tam również ze swymi kompanami okrutny łotr, Brinkley, zwany Rudym Cornelem, który razem ze swoją bandą chce odnaleźć pradawny indiański skarb. Bardzo żywa akcja obfitująca w potyczki z Indianami, podchody, ucieczki, walki w pojedynkach o własne życie.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 395

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karol May

 

 

Skarb w Srebrnym Jeziorze

Część druga

 

 

Przełożyła i przypisami opatrzyła Kamila Oratowska

a

Sześćdziesiąta druga publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Dwudziesty piąty tom serii: „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody”

 

Tytuł oryginału niemieckiego: Der Schatz im Silbersee

 

© Copyright for the Polish translation by Kamila Oratowska, 2019

 

67 ilustracji, w tym 16 kolorowych: Ewald Thiel

(zaczerpnięte z wydań z 1891 roku oraz z 1907)

Ilustracje na okładce i w tekście podkolorował: Dariusz Kocurek

 

Redaktor serii: Andrzej Zydorczak

 

Redakcja: Maciej Milach

Korekta: Andrzej Zydorczak

Projekt okładki: Barbara Linda

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

 

Wydanie I 

© Wydawnictwo JAMAKASZ, Ruda Śląska 2019

 

Ruda Śląska 2019

 

ISSN 2449-9137

ISBN 978-83-65753-93-9 (całość)

ISBN 978-83-65753-94-6 (tom drugi)

 

 

 

 

Karol May (1842-1912) urodził się w miasteczku Ernstthal u podnóża Rudaw Czeskich. Ojciec był tkaczem, matka akuszerką. Dziewięcioro z jego czternaściorga rodzeństwa zmarło bardzo wcześnie. Jako kilkuletnie dziecko stracił wzrok, który odzyskał dopiero po operacji. Lata życia w ciemności miały niebagatelny wpływ na jego psychikę.

W wieku lat dwudziestu uzyskał dyplom nauczycielski, ale już po dwóch tygodniach pracy za drobne kradzieże trafił na sześć tygodni aresztu. Po wyjściu na wolność popada w nowe kłopoty: udaje okulistę, dokonuje kradzieży futer. W 1865 roku zostaje skazany na cztery lata pozbawienia wolności. W więzieniu pracuje w bibliotece. To wówczas postanowił zostać pisarzem. Po wyjściu na wolność kontynuował jednak dawne życie. Kiedy znów złapała go policja, twierdził, że jest synem właściciela plantacji z Martyniki.

Badacze życia i twórczości Maya spekulują na temat jego choroby psychicznej. Prawdopodobnie pisarz cierpiał na narcystyczne zaburzenia osobowości.

Miał 32 lata, gdy opuszczał więzienie. Chciał wyemigrować do Ameryki, zamiast tego został redaktorem w jednej z drezdeńskich gazet. W piśmie „Deutsches Familienblatt” publikuje pierwszy odcinek cyklu „Z teczki podróżnika”. Powieści w odcinkach przeżywały wtedy rozkwit, a May okazał się utalentowanym ich autorem. Najsłynniejszą z nich jest Leśna Różyczka.

W 1886 roku nawiązuje współpracę z tygodnikiem młodzieżowym „Der Gute Kamerad”. Publikuje w nim m.in. słynne powieści z Dzikiego Zachodu: Syn Pogromcy Niedźwiedzi, Skarb w Srebrnym Jeziorze.

Na początku lat 90. XIX w. ceniony wydawca Friedrich Ernst Fehsenfeld proponuje mu długoterminowy kontrakt. W 1892 roku ukazuje się pierwszy tom „Opowieści podróżniczych Karola Maya” Przez pustynię i harem. Wydana wkrótce w tej serii powieść Winnetou, czerwonoskóry dżentelmen (1893) osiąga niebywały sukces.

Przekonany, że czytelnik potrzebuje wrażenia autentyczności, z początku poprzestawał na aluzjach, że pisze nie tylko o rzeczach wymyślonych, lecz również o tym, czego sam doświadczył. Z każdą kolejną historią granice między fikcyjnymi bohaterami a autorem zacierały się coraz bardziej. May zaczął przekonywać, że wszystkie opisane przez siebie przygody przeżył osobiście. Odpowiadał na listy swoich wielbicieli, rozdawał swoje zdjęcia w przebraniu Old Shatterhanda lub Kary Ben Nemsi.

W wieku 56 lat May był u szczytu sławy. Chwalił się, że mówi 40 językami, a rozumie nieskończenie więcej. Owe iluzje doprowadziły w końcu do mistycznego pacyfizmu z Winnetou jako swego rodzaju czerwonym Chrystusem w roli głównej. Ostatnie powieści pisarza ociekają mistycyzmem i symboliką.

U schyłku życia dogoniły go kłamstwa z przeszłości. W 1899 roku do zarzutów, że zmistyfikował swoje dawne życie, dołączyła krytyka jego twórczości, zwłaszcza wczesnych powieści brukowych. May w panice usiłował usunąć ślady popełnionych oszustw. Polecił wyrzucić kompromitujące zdjęcia, zakazywał druku swoich wczesnych powieści. Na jaw wyszły wszystkie matactwa: fałszywy tytuł doktorski uniwersytetu w Rożen, zatajone kary. Walka przed sądami ciągnęła się prawie dziesięć lat. Pisarz pogrążył się w depresji, nie był w stanie pisać. Na koniec pojawił się wyrok przyznający literatowi prawo do innego postrzegania prawdy. Straconego zdrowia nie mogło to jednak zwrócić.

Kilka lat przed śmiercią Karol May wraz z drugą żoną Klarą wybrał się wreszcie do Ameryki. Przejechał z Nowego Jorku i Bostonu do wodospadu Niagara. Człowiek, który nazywał Dziki Zachód swoją ojczyzną, przerobił dzielnie program nowicjusza w Ameryce. Smutnym ukoronowaniem owej podróży była wizyta w rezerwacie, gdzie czterystu potomków plemienia Irokezów gnieździło się w namiotach dla bydła. Rzeczywistość bardzo rzadko wygrywa z wyobraźnią.

Jego popularność trwa do dzisiaj. W domu pisarza w Radebeul pod Dreznem funkcjonuje muzeum Karola Maya i kultury indiańskiej. W Niemczech organizowane są coroczne spektakle plenerowe oparte na motywach jego powieści. Wydawnictwo Karl-May-Verlag, zajmujące się spuścizną pisarza, od lat jest jednym z najpopularniejszych w jego ojczyźnie. W planach jest budowa wielkiego, nowoczesnego muzeum Karola Maya w Radebeul.

 

Rozdział szósty

U Indian Juta

Po przeciwległej stronie Cumison River, tam gdzie wznoszą się Elk Mountains1, czterech mężczyzn jechało przez płaskowyż porośnięty niską trawą. Jak okiem sięgnąć, nigdzie nie było ani śladu krzaków i drzew. Chociaż na Dalekim Zachodzie jest rzeczą zwyczajną, że co krok widuje się niezwykłe postacie, to jednak ci czterej jeźdźcy musieliby zwrócić na siebie specjalną uwagę każdego, kto by ich napotkał.

Jeden z nich, który natychmiast zdawał się być najbardziej wytwornym, siedział na wspaniałym karym ogierze z gatunku tych, które hodują niektóre plemiona Apaczów. Człowiek ten, mimo że nie nazbyt rozrośnięty, wywoływał wrażenie niespożytej siły i wytrwałości. Twarz jego, spaloną od słońca, okalała pełna, ciemnoblond broda. Nosił skórzane legginy, koszulę z tego samego materiału i długie buty, które można było podciągać aż powyżej kolan. Głowę osłaniał mu filcowy kapelusz o szerokim rondzie, dookoła którego szedł sznur z nawleczonymi końcami uszu niedźwiedzia grizzly. Szeroki, pleciony z pojedynczych rzemieni pas pęczniał od nabojów, a nadto tkwiły za nim dwa rewolwery i nóż Bowie’ego. Poza tym zwisały z niego dwie pary podków na śrubach oraz cztery prawie okrągłe, grube plecionki z sitowia i słomy, zaopatrzone w rzemienie i sprzączki. Były one przeznaczone do tego, aby przymocować je do kopyt końskich w razie, gdyby szło o zmylenie pościgu. Od lewego ramienia ku prawemu biodru zwisało zwinięte lasso, a na szyi, na mocnym sznurze jedwabnym, wisiała fajka pokoju ozdobiona piórami kolibrów. W prawej ręce trzymał strzelbę o krótkiej lufie i o zamku bardzo dziwnej konstrukcji, a na plecach miał na szerokim pasie bardzo długą, wielkiej mocy dubeltówkę nadzwyczaj rzadkiego dziś gatunku, nazywaną dawniej „niedźwiedziówką”, a do której nadawały się kule tylko największego kalibru. Człowiekiem tym był Old Shatterhand2, słynny myśliwy, zawdzięczający swój przydomek temu, że mógł przeciwnika powalić uderzeniem pięści.

Obok niego jechał mały, wątły człowieczek bez zarostu, w niebieskim fraku o długich połach z żółtymi, bardzo pięknie wyczyszczonymi guzikami. Na głowie dźwigał wielki damski kapelusz, tak zwaną amazonkę, na którym chwiało się olbrzymie pióro. Spodnie miał za krótkie, a nagie stopy tkwiły w starych butach z mocnej skóry, do których przypiął wielkie meksykańskie ostrogi. Jeździec ten zawiesił na sobie cały arsenał rozmaitej broni. Lecz kto spojrzałby na jego dobroduszną gębusię, ten musiałby uznać, że to przerażające wyposażenie ma tylko na celu odstraszyć ewentualnych wrogów. Owym człowieczkiem był pan Heliogabal Morfeusz Franke, zwany przez towarzyszy Hobble3 Frankiem, ponieważ na skutek dawnej rany kulał na jedną nogę.

Za tymi dwoma jechała postać mająca ponad sześć stóp wzrostu, zbudowana bodaj z samej skóry i kości. Kiwała się na starym, niskim mule, który zdawał się nie mieć już sił, by ją nosić. Jeździec ów miał na sobie spodnie skórzane, przykrojone w każdym razie na miarę osoby znacznie niższej, ale też znacznie tęższej. Jego także bose stopy tkwiły w skórzanych butach, tak często naprawianych i łatanych, że teraz składały się wyłącznie z kawałków i łat, a jeden z nich ważył co najmniej o pięć albo sześć funtów4 więcej od drugiego. Ciało tego mężczyzny obleczone było w koszulę ze skóry bizona, która nie osłaniała mu piersi, nie miała bowiem ani guzików, ani haftek czy pętlic. Rękawy jej sięgały zaledwie po łokcie. Dokoła długiej szyi nosił bawełnianą chustkę, której pierwotnej barwy nie można już było rozpoznać. Na spiczastej zaś głowie siedział kapelusz, który zapewne przed wielu laty był wytwornym szarym cylindrem. Być może zdobił wówczas skroń jakiegoś milionera, potem jednak staczał się coraz niżej i niżej, aby w szczerej prerii znaleźć się w rękach obecnego właściciela. Ten zaś, uważając rondo za zbyteczne, oddarł je, pozostawiwszy zaledwie mały rąbek, za który chwytał, ilekroć miał ochotę zdjąć to nieopisanie powyginane i zgniecione okrycie głowy. Za grubym sznurem, naśladującym pas, tkwiły dwa rewolwery i nóż do skalpowania, a nadto kilka woreczków z najrozmaitszymi drobiazgami, bez których westman obejść się nie może. Na ramiona miał zarzucony gumowy płaszcz, ale za to jaki!

Ta chluba jego garderoby zaraz po pierwszym deszczu tak się zeschła się i skurczyła, że już nigdy więcej nie mogła spełnić swego pierwotnego zadania i odtąd właściciel musiał widzieć w niej jedynie burkę huzarską5. W poprzek swych niebywale długich nóg człowiek ten złożył jedną z owych strzelb, z których doświadczony myśliwy nigdy nie chybia celu. Ile miał lat, tego nie odgadłby nawet ten, kto by zdołał określić wiek jego muła. Co najwyżej można się było domyślać, że obaj znają się dokładnie i że już niejedną przygodę razem przeżyli.

Czwarty jeździec siedział na rumaku bardzo wysokim i silnym. Był pękaty jak beczułka, ale tak kusy, że krótkimi nogami mógł zaledwie do połowy objąć boki konia. Chociaż słońce nie szczędziło ciepła, nosił futro tak wyliniałe, że wszystkie jego włosy, zgarnięte razem, starczyłyby na pokrycie zaledwie skórki polnej myszy. Na głowie miał o wiele za dużą panamę6, a spod futra wyglądały dwa olbrzymie buty z podnoszonymi cholewami. Ponieważ rękawy futra były nazbyt długie, więc z całej postaci tego człowieka widać było właściwie tylko tłustą, czerwoną, poczciwą, a zarazem chytrą twarz. Uzbrojony był w długą strzelbę. Czy miał przy sobie ponadto jeszcze jakąś inną broń, trudno było orzec, bowiem futro wszystko zakrywało.

Ci dwaj – David Kroners i Jakub Pfefferkorn – znani byli wszędzie jako „Długi Davy” i „Gruby Jemmy”. Byli nierozłączni i nikt nigdy nie widział ich inaczej jak w swoim towarzystwie, albo przynajmniej gdzieś w pobliżu. Jemmy był Niemcem a Davy jankesem. Przez te wszystkie wspólne lata Davy nauczył się od Jemmy’ego tak wiele po niemiecku, że potrafił się wystarczająco dobrze wysłowić również w tym języku. Równie nierozłączne jak obaj jeźdźcy były także ich zwierzęta. Stały zawsze obok siebie. Razem skubały trawę. Gdy na jakimkolwiek obozowisku zmuszone były znosić towarzystwo innych koni, to przynajmniej odsuwały się od nich odrobinę i przysunąwszy się ciasno bok do boku, parskały, mlaskały i obwąchiwały się przyjaźnie.

Chociaż zaledwie minęło południe, to jednak, jak świadczył kurz okrywający konie, jeźdźcy musieli już dziś odbyć znaczną drogę, i to nie tylko po miękkiej trawie. Mimo to ani zwierzęta, ani też oni nie okazywali znużenia. Jeśli nawet czuli się zmęczeni, to można było o tym wnosić jedynie z milczenia, w jakim jechali.

Owo milczenie pierwszy przerwał Hobble Frank, jadący obok Old Shatterhanda, pytając swego sąsiada w ojczystym dialekcie:

– Zatem nocować będziemy przy Elk Fork7? Daleko jeszcze?

– Dostaniemy się tam pod wieczór – odpowiedział Old Shatterhand.

– Dopiero pod wieczór? Olaboga! Któż to wytrzyma! Siedzimy w siodle już od wczesnego rana. Musimy się przecież zatrzymać, aby przynajmniej koniom pozwolić odetchnąć. Nie sądzisz pan?

– Naturalnie. Zaczekajmy jednak, aż przebędziemy prerię. Za nią jest las, w którym znajdziemy wodę.

– Dobrze! Będzie można konie napoić i nakarmić trawą. Ale co my tam znajdziemy? Wczoraj zjedliśmy ostatni kawałek wołu, a dziś rano mieliśmy tylko kości. Od tego czasu nie nawinął się pod strzał nawet wróbel, ani jakie inne zwierzę. A ja jestem głodny i muszę wnet dostać coś do schrupania, bo padnę z głodu.

– Nie martw się! Już ja jakąś pieczeń zdobędę.

– Tak, ale jaką? Ta stara łąka jest tak pusta, jak mój brzuch. Zdaje mi się, że tutaj nie ułowimy ani robaczka. Gdzież więc porządnie głodny westman dostanie pieczeń?

– Już ją widzę. Weź mojego konia za cugle i jedź z innymi powoli naprzód.

– Naprawdę? – zapytał Frank rozglądając się z niedowierzaniem. – Widzisz pan już pieczeń? Ja jednak nie mogę nic podobnego zwęszyć!

Niemniej jednak, ująwszy lejce konia Old Shatterhanda, pojechał dalej z Davym i Jemmym, myśliwy zaś skierował się w bok, gdzie wśród trawy widać było wielką ilość kopców. Była to kolonia piesków preriowych, jak nazywane są amerykańskie świstaki z powodu ich głosu przypominającego szczekanie. Są to stworzenia Bogu ducha winne, nieszkodliwe i bardzo ciekawskie, a co osobliwe, chętnie mieszkają razem z grzechotnikami i sowami. Jeśli się kto do nich zbliży, to stają prosto, aby mu się przypatrzyć, wykonując przy tym zabawne ruchy i przyjmując pocieszne pozy. Skoro tylko powezmą jakieś podejrzenie, błyskawicznie dają nura w swe nory i nic już ich nie zdoła stamtąd wywabić. Myśliwy, który może zdobyć trochę innej żywności, gardzi mięsem tych zwierząt, nie dlatego, żeby było niejadalne, ale że czuje doń jakieś uprzedzenie. Jeśli mimo to zechce zapolować na psa preriowego, to nie próbuje nawet zbliżyć się po kryjomu, bo stworzeniom tym nie zbywa na ostrożności, lecz musi wzbudzać w nich zaciekawienie tak długo, aż zbliży się na odległość strzału. Może to osiągnąć jedynie przez to, iż sam będzie wyczyniać najśmieszniejsze pozy i najpocieszniejsze ruchy, wówczas piesek preriowy nie wie, kim jest zbliżający się i co ma o nim sądzić. Old Shatterhand wiedział o tym. Kiedy więc dostrzegł, że zwierzątka siedzące na kopcach zauważyły go, począł wykonywać najrozmaitsze skoki, schylać się, to znowu podnosić, obracając się w kółko i poruszając ramionami jak wiatrak. Miał w tym tylko jeden cel, by coraz bardziej się do nich zbliżyć.

Hobble Frank, jadący teraz obok Jemmy’ego i Davy’ego, odezwał się na ten widok zatroskanym głosem:

– Olaboga! A temu co strzeliło do głowy! Czy on nie jest przypadkiem odrobinę stuknięty? Zachowuje się tak, jakby się szałjeju najadł!

– Szaleju! Chyba masz na myśli szalej? – poprawił go Jemmy.

– Milcz! – nakazał mały. – Szalej, a to dopiero bez sensu! To się nazywa szałjej. Skoro jestem urodzony w Moritzburgu8, to muszę to przecież wiedzieć. Tam rośnie szałjej dziko w lesie i widziałem go chyba z tysiąc razy… Słuchajcie! Strzela!

Old Shatterhand oddał teraz dwa strzały tak szybko po sobie, że zabrzmiały jak jeden. Tamci zobaczyli, że podbiegł do przodu i schylił się dwukrotnie, aby coś podnieść, po czym powrócił do nich. Ustrzelone dwa psy preriowe włożył do torby przy siodle i wsiadł na konia. Hobble Frank zrobił niewyraźną minę i zapytał:

– Czy to ma być owa pieczeń? Dziękuję za nią uniżenie!

– Dlaczego?

– Takich specjałów nie jadam!

– A czy próbowałeś tego już kiedy?

– Nie! Ani mi się śniło!

– Toteż nie możesz wyrobić sobie zdania, czy takiego psa preriowego da się jeść, czy nie. Czy jadłeś może kiedy mięso młodego koźlęcia?

– Młode koźlę? – odparł Frank mlaskając językiem. – Naturalnie, że jadłem. Słuchaj pan, o, to, to zupełnie co innego!

– Naprawdę? – zaśmiał się Old Shatterhand.

– Na honor! Toż to delikatesik, który nie ma sobie równych.

– A przecież tysiące ludzi śmieją się z tego!

– Tak, ale głupców liczy się właśnie na tysiące. Powiadam panu, my Saksończycy wyznajemy się na potrawach jak nikt w Europie. Młode koźlę włożyć do rondla, do tego mały ząbek czosnku i kilka listków majeranku. Mięso dobrze przyrumienić i upiec, tak żeby chrupało. To ci dopiero prawdziwie boska strawa dla wszystkich baronów i markiz Olimpu. Wiem o tym dobrze, bo około Wielkanocy, kiedy już są młode kozy, cała Saksonia jada w domu we wszystkie niedziele i święta tylko koźlinę.

– Bardzo pięknie. Ale powiedz mi, czy jadłeś już także trusię?

– Pietrusię? Co to takiego?

– Trusię! Swojskiego zająca, zająca domowego. Właściwie zwanego królikiem.

– Królik? Àlaboner9! To również przedni przysmak. Za moich czasów w Moritzburgu i okolicach we wszystkie święta kościelne w domu zawsze jadano króliki. Mięso mają tak delikatne, że wprost rozpływa się w ustach.

– Ale jest wielu ludzi, którzy by cię wykpili, gdybyś im to powiedział.

– Bo sami mają zajączka w głowie. Taki królik, co je tylko najlepsze i najdelikatniejsze części jarzynek, musi mieć wspaniałe mięso, to się rozumie chyba samo przez się. A co? Może pan też w to nie wierzysz?

– Owszem, wierzę, ale za to żądam, abyś się nie wyśmiewał z mojego pieska preriowego. Zobaczysz, że smakuje tak jak koźlina i prawie jak królik.

– Jeszcze nigdy czegoś takiego nie słyszałem!

– Dzisiaj usłyszałeś i dziś także skosztujesz. Mówię ci, że… Stać, czy to nie jeźdźcy?

Wskazał ku południowemu zachodowi, gdzie majaczyło kilka posuwających się postaci, ale tak jeszcze odległych, że nie można było rozpoznać, czy to zwierzęta, może byki, czy jeźdźcy. Nasi czterej myśliwi jechali powoli dalej, mając oczy zwrócone na ową grupę. Po pewnym czasie przekonali się, że to jeźdźcy, a wkrótce potem okazało się, że noszą mundury. Byli to więc żołnierze.

Zmierzali właściwie w kierunku północno-wschodnim, ale zobaczywszy czterech jeźdźców, zmienili kierunek i zbliżyli się do nich w galopie. Było ich dwunastu, przewodził porucznik. Zatrzymali się w odległości może trzydziestu kroków. Oficer zmierzył czterech jeźdźców posępnym oraz badawczym wzrokiem i zapytał:

– Skąd wracacie, boys?

– Do stu piorunów! – zamruczał pod nosem Hobble Frank. – Mamy sobie pozwolić na to, żeby ktoś zwracał się do nas „boys”? Ten typ widzi przecież, że mamy lepsze pochodzenie!

– Co to za szepty! – zawołał porucznik surowym tonem. – Chcę wiedzieć, skąd wracacie!

Frank, Jemmy i Davy spojrzeli na Old Shatterhanda, co też on uczyni albo powie. Ten zaś odpowiedział najspokojniejszym głosem:

– Z Leadville10.

– A dokąd się wybieracie?

– Do Elk Mountains.

– To kłamstwo!

Old Shatterhand popędził konia, aż stanął obok oficera i zapytał wciąż jeszcze tym samym spokojnym tonem:

– Masz pan powód, by nazwać mnie kłamcą?

– Tak!

– A jakiż to?

– Nie jedziesz pan z Leadville, lecz z Indian Fort.

– Myli się pan.

– Ja się nie mylę. Znam pana.

– Ach tak? Zatem kim jesteśmy?

– Nazwisk nie znam, ale podacie mi je natychmiast.

– A jeśli tego nie zrobimy?

– To wezmę was ze sobą.

– A jeśli nam się to nie spodoba, sir?

– To doświadczycie skutków waszego postępowania. Kim jesteśmy, co robimy i co znaczy ten mundur, to jest wam znane. Jeśli któryś z was chwyci za broń, zastrzelę go.

– Naprawdę? – zaśmiał się Old Shatterhand. – Niech no pan spróbuje, czy pan tego potrafi dokonać. Patrz pan!

Już trzymał w prawej dłoni strzelbę i mierzył nią w oficera, jednocześnie wyciągnął rewolwer. Równie szybko znalazła się broń w rękach Franka, Davy’ego i Jemmy’ego.

– Do wszystkich diabłów! – wrzasnął porucznik, chwytając za pas. – Ja…

– Stój! – przerwał mu Old Shatterhand grzmiącym głosem. – Łapy precz od pasa, boy! Wszystkie ręce do góry, bo inaczej wypalimy!

W takiej sytuacji, jak ta dziejąca się obecnie, jeśli sprawy toczą się na serio, co w tym przypadku nie miało miejsca, chodzi o to, kto pierwszy ma broń gotową do strzału. Ów pierwszy wzywa drugiego, by podniósł ręce do góry, aby znalazły się one jak najdalej od broni znajdującej się za pasem lub tkwiącej w kieszeniach. Jeżeli wzywany nie będzie natychmiast posłuszny, to już po nim, bowiem dostanie z miejsca kulkę. Wiedział to oficer i wiedzieli także jego ludzie. Mając poczucie przewagi i pewności siebie, nie zadbali o to, by mieć broń w ręce. Zobaczyli więc osiem luf strzelb i rewolwerów skierowanych ku nim. Byli przekonani, że mają do czynienia z przestępczym motłochem, i dlatego niezwłocznie posłuchali rozkazu – podnieśli ręce do góry.

Był to doprawdy zabawny widok – tak wielu dobrze uzbrojonych kawalerzystów z podniesionymi w górę rękoma na swych koniach. Lekki uśmiech przemknął przez zawsze tak poważną twarz Old Shatterhanda, kiedy ciągnął teraz dalej:

– A zatem! Jak sądzisz, boy, co my teraz zrobimy?

– Strzelaj pan – odpowiedział porucznik, do którego było skierowane pytanie – lecz zemsta będzie wam deptać po piętach, aż was wreszcie dopadnie!

– Pshaw! Cóż nam po tym, że roztrwonimy nasze dobre kule na ludzi, którzy dają się zastraszyć czterem rzekomym nędznym łobuzom, tak że podnoszą ręce do samego nieba! Sławy nam to z pewnością nie przysporzy! Chciałem tylko dać panu nauczkę. Jesteś pan jeszcze młody i może się to panu przydać. Bądź pan zawsze w miarę możliwości grzeczny, sir! Dżentelmen nie pozwala sobie, by pierwszy lepszy, który go napotka, zwracał się do niego „boy”. Ponadto, nie nazywaj pan kogoś kłamcą, jeżeli nie potrafisz pan dowieść, że jest on nim rzeczywiście. Możesz pan łatwo skrzywdzić kogo, co pokazują obecne okoliczności. A po trzecie, jeśli tu, na Zachodzie, spotykasz pan ludzi, z którymi nie zamierzasz pan czule postępować, to weź pan broń do ręki. W przeciwnym razie będziesz pan zmuszony przyjąć tę samą postawę uczniaka, jak w tej chwili. Pomyliłeś się pan co do nas. Ani z nas żadni boys, ani też kłamcy. A teraz opuść pan ręce. Nie mamy zamiaru podziurawić kulami pańskiej skóry!

Schował rewolwer i opuścił strzelbę. Pozostali trzej towarzysze poszli za jego przykładem. Zaraz potem żołnierze opuścili ręce. Ich oficer wyrzucił z siebie swój wstyd i wściekłość:

– Sir, jak pan śmie, grać z nami taką komedię! Musisz pan wiedzieć, że jest w mojej mocy ukarać was za to!

– Moc? – śmiejąc się, zapytał Old Shatterhand. – Chęć tak, ale nie moc. Udowodniłem to panu. Chciałbym wiedzieć, jakąż to karę chcesz pan na nas nałożyć. Ośmieszyłbyś się pan dokładnie tak jak przed chwilą.

– Oho! Teraz znów chodzi o to, kto pierwszy chwyci za rewolwer…

Porucznik zdania nie dokończył. Znów sięgnął dłonią za pas, lecz w tej samej chwili poczuł jak Old Shatterhand unosi go z siodła, przytrzymuje w powietrzu, w końcu rzuca go w poprzek przed sobą na swojego konia, błyskawicznie wyciąga nóż, przystawiając mu go do piersi i, znów śmiejąc się, woła:

– Mów pan dalej, sir! Co też chciał pan powiedzieć? Teraz znów chodzi o to, który pierwszy położy tego drugiego na swoim siodle, nieprawdaż? Tak to było? Gdy tylko jeden z pańskich ludzi się poruszy, wbiję panu ostrze prosto w serce! Tylko spróbujcie!

Żołnierze zamarli na swych koniach. Nie spodziewali się takiej siły, zręczności i szybkości. Ze zdumienia i zaskoczenia zapomnieli, że mają broń i są w liczebnej przewadze.

– Do wszystkich diabłów! – wrzasnął oficer, bojąc się przy tym poruszyć. – A cóż to za pomysł? Puśćże mnie pan!

– Przyszło mi tylko do głowy, żeby panu udowodnić, że rzeczywiście natknęliście się na fałszywych łobuzów. Tylu, ilu was tutaj jest, nie tak prędko byśmy się przestraszyli. A gdyby był was tu cały szwadron, też byśmy się nie martwili. Stań pan tutaj i posłuchaj grzecznie, co panu powiem.

Old Shatterhand wziął go za kołnierz, podniósł z konia tylko jedną ręką i postawił na trawie tuż obok zwierzęcia. Potem kontynuował:

– Widziałeś pan już może kiedyś jednego z nas?

– Nie – odpowiedział porucznik, nabierając głęboko tchu. Czuł w sobie złość. Nie miał jednak odwagi dać jej wyraz. Czuł się do cna skompromitowany przed swoimi ludźmi. Najchętniej wyciągnąłby szablę i zadał Old Shatterhandowi potężny cios. Był jednak przekonany, że ta próba także by się nie powiodła, lecz obróciła przeciwko niemu.

– A więc nie? – powiedział myśliwy. – Mimo to jestem przekonany, że pan nas znasz. Przynajmniej musiałeś pan usłyszeć nasze nazwiska. Opowiadał kiedy kto panu o Hobble Franku? Oto on przed panem, we własnej osobie.

– Nie znam ani tego człowieka, ani jego nazwiska – warknął oficer.

– Ale o Długim Davym i Grubym Jemmym pan słyszałeś?

– Tak, czy to są ci dwaj?

– W istocie.

– Pshaw! Nie wierzę!

– Znów chcesz mnie pan posądzić o kłamstwo? Daj pan spokój, sir! Old Shatterhand może udowodnić każde słowo, które wypowie.

– Old Shat… – zawołał oficer, cofając się o krok i przecierając oczy ze zdumienia. Pozostała część nazwiska myśliwego uwięzła mu w gardle.

Także wśród jego ludzi zapanowało poruszenie, dało się zauważyć zdziwienie albo raczej podziw. Słychać było kilka głośnych „Ach!”, wypowiedzianych bezwiednie.

– Tak, Old Shatterhand – odpowiedział myśliwy. – Znasz pan to nazwisko?

– Znam. Znamy je wszyscy aż nadto dobrze. I tym człowiekiem pan jesteś? Jesteś nim pan, sir?

Jego mina wyrażała wątpliwości, gdy mierzył wzrokiem postać myśliwego. Wtem spojrzenie jego padło na strzelbę o krótkiej lufie z osobliwym kulistym zamkiem. Natychmiast dodał, zmieniając przy tym prędko wyraz twarzy:

– Do kaduka! Czy to nie sztucer Henry’ego, sir?

– Niewątpliwie – potwierdził Old Shatterhand. – Znasz pan strzelby tego rodzaju?

– Nie widziałem jeszcze żadnej, ale opisano mi je dokładnie. Wynalazca miał być szczególnego rodzaju dziwakiem i sporządził ich tylko kilka, bo obawiał się, że Indianie i bizony zostaliby wkrótce wytępieni, gdyby ta szybkostrzelna broń znalazła się w powszechnym użyciu. Tych kilka sztuk zaginęło i tylko Old Shatterhand jest jeszcze w posiadaniu tej jednej jedynej i ostatniej.

– To prawda, sir. Z tych jedenastu czy dwunastu sztucerów Henry’ego, jakie w ogóle istniały, pozostał jedynie mój. Inne zginęły na Dzikim Zachodzie wraz ze swymi właścicielami.

– A więc pan jesteś naprawdę… naprawdę… Old Shatterhand. To pan jesteś tym słynnym westmanem, co to rosłego bawołu chwyta rękami za łeb i powala na ziemię, co to najsilniejszego Indianina miażdży gołą pięścią?

– Mówiłem już panu, że to ja. Jeśli jeszcze pan w to wątpisz, to z chęcią dostarczę dowód. Nie tylko Indian, lecz w pewnych okolicznościach także białych częstuję moją pięścią. Chcesz pan dostać?

Nachylił się w siodle do oficera i zamierzył zaciśniętą pięścią jak do ciosu. Ten jednak prędko się cofnął i zawołał:

– Dziękuję, dziękuję, sir! To ja już wolę panu uwierzyć, niż doczekać się tego dowodu. Mam tylko tę jedną, jedyną czaszkę, a jeśli by mi ją kto rozłupał, to nie wiedziałbym skąd wziąć drugą. Niech mi pan wybaczy, że wcześniej nie byłem nazbyt grzeczny! Mamy wszelkie powody, by niektórym ludziom nie ufać. Czy nie byłby pan tak dobry i udał się z nami? Moi towarzysze nie tylko bardzo by się ucieszyli, lecz także uważaliby to za zaszczyt, gdyby zechciał pan być naszym gościem.

– Dokąd mamy jechać?

– Do Fort Mormon, dokąd i my się udajemy.

– Niestety, nie mogę przyjąć pańskiego zaproszenia, bo musimy jechać w kierunku przeciwnym, aby spotkać się o oznaczonym czasie z przyjaciółmi.

– Jest mi szczerze żal. Czy wolno spytać, dokąd jedziecie, sir?

– Najpierw ku Elk Mountains, jak już panu mówiłem, stamtąd zaś chcemy dotrzeć do Book Mountains.

– To muszę pana ostrzec – powiedział oficer, przyjąwszy ton tak uniżony, jakby miał przed sobą jakiego wysokiego przełożonego.

– Dlaczego? Przed czym albo przed kim?

– Przed czerwonoskórymi.

– Dziękuję! Nie muszę bać się Indian. Poza tym nie mam pojęcia, jakież to niebezpieczeństwo mogłoby mi grozić z ich strony. Czerwonoskórzy żyją teraz w pokoju z białymi, a zwłaszcza Jutowie, z którymi można spotkać się w tej okolicy. To plemię od lat nie uczyniło nic takiego, co mogłoby wzbudzić wobec nich nieufność.

– Zgadza się, lecz właśnie dlatego tym bardziej są rozwścieczeni. Bardzo dobrze wiemy, że niedawno wykopali topór wojenny, dlatego jeździmy ustawicznie jako patrol od Fort Mormon do Indian Fort.

– Rzeczywiście? Nic o tym jeszcze nie wiemy.

– Nie wątpię. Przybywacie z Kolorado, dokąd jeszcze te wieści nie dotarły. Wasza droga prowadzi przez obszar Jutów. Wiem, że nazwisko Old Shatterhand ma wielką moc pośród wszystkich indiańskich plemion. Proszę jednak nie traktować tego zbyt lekko, sir! Jutowie mają doprawdy wszelkie powody ku temu, by okazać białym swą wściekłość.

– Dlaczego?

– Jakaś banda białych poszukiwaczy złota napadła nocą na jedno z obozowisk Jutów, aby im zrabować konie. Jutowie obudzili się jednak i zaczęli się bronić, lecz znacznie lepiej uzbrojeni biali wielu z nich położyli trupem i uszli z końmi i innymi zagrabionymi przy tej sposobności dobrami. Jednak rano czerwonoskórzy puścili się za nimi w pogoń. Rabusie zostali doścignięci, wywiązała się walka, która znów kosztowała wiele istnień ludzkich. Zastrzelono przy tym blisko sześćdziesięciu Indian, ale też tylko sześć bladych twarzy zdołało ujść z życiem. Teraz Jutowie krążą po okolicy, chcąc znaleźć tych sześciu białych pozostałych przy życiu, a jednocześnie wysłali poselstwo do Fort Union11 z żądaniem odszkodowania. Za każdego konia żądają w zamian innego, za utracone dobra razem tysiąc dolarów, a za każdego zabitego Indianina po dwa konie i strzelbę.

– Wcale niedrogo, moim zdaniem. Czy zgodzono się na te żądania?

– Nie. Biali ani myślą przyznawać czerwonoskórym prawa do jakichkolwiek żądań. Poselstwo wróciło do domu, nic nie wskórawszy, i wskutek tego zostały wykopane tomahawki. Plemię Jutów powstało jak jeden mąż, a ponieważ na tym terytorium nie mamy, niestety, dosyć wojska, aby ich móc pokonać w pierwszym starciu, więc obejrzano się za sprzymierzeńcami. Kilku oficerów udało się do Nawahów12, aby ich pozyskać przeciw Jutom, co im się też powiodło.

– A co ofiarowano Nawahom za pomoc?

– Wszystko, co zdobędą.

Usłyszawszy te słowa, Old Shatterhand spochmurniał i odrzekł, kiwając głową:

– A więc najpierw Jutowie zostali napadnięci i obrabowani, i wielu z nich zabito, następnie, kiedy żądali ukarania zbrodniarzy i odszkodowania, odepchnięto ich, a gdy sprawę tę ujęli w swe ręce, podszczuwa się na nich Nawahów i płaci tym ostatnim zdobyczami zagrabionymi pokrzywdzonym! I czyż można się tu dziwić, że to popchnęło Jutów do ostateczności? Ich rozgoryczenie musi być straszliwe. Biada więc teraz białemu, który wpadnie im w ręce!

– Ja mam tylko słuchać rozkazów i nie mam prawa wydawać swych sądów. Powiedziałem panu o tym, chcąc pana ostrzec, sir. Moje poglądy nie muszą być pańskimi.

– Rozumiem. Przyjmij pan moje podziękowanie, a jeśli opowiesz pan w forcie o spotkaniu z nami, to dodaj pan jeszcze, że Old Shatterhand nie jest wrogiem czerwonoskórych i żywo ubolewa nad tym, że pełen zdolności i talentów naród musi ginąć dlatego, że nie dano mu czasu na naturalny rozwój, zgodny z prawami cywilizacyjnej ewolucji, lecz żąda się od niego, aby w okamgnieniu z narodu myśliwskiego przekształcił się w nowożytne państwo. Z taką samą zupełnie słusznością można zabić sztubaka13 za to, że nie posiada dostatecznie sprytu i wiadomości, aby zostać generałem albo profesorem astronomii. Good bye, sir!

Zawrócił konia i odjechał ze swymi trzema towarzyszami, nie rzuciwszy już nawet okiem na żołnierzy, żegnających go spojrzeniami pełnymi urazy. Uniesiony gniewem wypowiedział Old Shatterhand te ostatnie i, jak zresztą wiedział, daremne słowa. Tym bardziej pogrążył się teraz w milczeniu, gdyż rozmyślał nad tym, że na próżno przekonywać i pouczać „brata Jonatana”14, że nie ma on większego prawa do istnienia, aniżeli Indianin, którego pędzą z miejsca na miejsce, szczują jak zwierzę, aż ten, co łatwo przewidzieć – zewsząd osaczony – nawet śmiercią swoją nie wzbudzi współczucia.

Minęło pół godziny, wreszcie Old Shatterhand otrząsnął się z zadumy, aby zwrócić baczniejszą uwagę na widnokrąg, który przybrał teraz kształt ciemnego, coraz bardziej rozszerzającego się pasma. Wyciągnąwszy rękę ku niemu, powiedział:

– Tam jest las, o którym mówiłem. Użyjcie ostróg, a po pięciu minutach będziemy na miejscu.

Należy wspomnieć, że formy grzecznościowe między nim a jego trzema towarzyszami ukształtowały się w ten sposób, że myśliwy zwracał się do nich poufałym „ty”, oni zaś pełnym szacunku „pan”, a gdy mówili po angielsku, pozostawali przy zwyczajowym You. Żaden z nich nie pozwoliłby się komukolwiek zlekceważyć lub nawet obrazić, jednak stawiać się na równi z Old Shatterhandem – tego nie byli w stanie uczynić.

Puszczono konie galopem i wkrótce czterej jeźdźcy dotarli do wysokiego i gęstego lasu świerkowego, którego skraj zdawał się tak obfity w zarośla, że nie było mowy o przebyciu go konno. Jednak Old Shatterhand wnet znalazł radę. W wybranym miejscu, wparłszy konia w skąpe poszycie, znalazł się na tak zwanej ścieżce indiańskiej, szerokości może trzech stóp, którą wydeptali wędrujący tu czasem czerwonoskórzy. Westman najpierw zsiadł z konia, aby poszukać na niej nowych śladów, kiedy ich jednak nie znalazł, dosiadł z powrotem wierzchowca i wezwał towarzyszy, aby szli za nim.

Tu, w owym tajemniczym, dziewiczym lesie, nie zawiał najlżejszy wiaterek, a poza stąpaniem koni żaden dźwięk nie zakłócił ciszy. Old Shatterhand trzymał w prawej ręce sztucer gotowy do strzału i patrzył bacznie przed siebie, aby przy ewentualnym spotkaniu z nieprzyjacielem być pierwszym, który złoży się do strzału. Był jednak przekonany, że nie ma teraz takiego niebezpieczeństwa. Jeśli czerwonoskórzy przemierzali konno tę okolicę, to było ich tylu razem, że z pewnością nie szukali takiej ścieżki, gdzie niczego nie mogliby odkryć, a gęstwina leśna tylko utrudniałaby ich ruchy. Na ścieżce było niewiele bowiem miejsca, gdzie by jeździec mógł zawrócić konia. Cała gromada Indian jadących konno, byłaby w razie ataku bezbronna wobec kilku raptem pieszych napastników.

Po dłuższym czasie droga wyprowadziła jeźdźców na polanę, pośrodku której leżało sporo wielkich bloków skalnych, spiętrzonych wysoko jeden na drugim. Były pokryte mchem, a w szparach między nimi krzaki znalazły dość oparcia dla swych korzeni. Tu zatrzymał się Old Shatterhand, mówiąc:

– Oto miejsce, na którym możemy dać koniom mały wypoczynek i upiec nasze pieski preriowe. Jak widzicie, jest też tutaj woda.

Spod kamieni wypływało małe źródełko, które wiło się przez polanę i ginęło w lesie. Jeźdźcy zsiedli z koni, wyjęli im z pysków wędzidła, aby mogły skubać trawę, a potem poszukali suchych gałęzi na ognisko. Jemmy podjął się ściągnąć z psów preriowych skórę i wypatroszyć je, a Old Shatterhand oddalił się, aby sprawdzić, czy miejsce jest bezpieczne.

Las bowiem można było przebyć może w trzy kwadranse, a przecinała go wszerz owa ścieżka indiańska. Polanka leżała mniej więcej pośrodku lasu.

Niezadługo nad ogniem piekło się mięso, a po polance rozszedł się całkiem przyjemny zapach. Wkrótce powrócił Old Shatterhand. Dotarł szybko do przeciwnego skraju lasu, skąd roztaczał się widok daleko na otwartą prerię. Oko jego nie spostrzegło nic podejrzanego, toteż wrócił do towarzyszy z zapewnieniem, że nie należy się obawiać żadnej niespodzianki.

Po godzinie pieczeń była gotowa i Old Shatterhand wziął jej sobie kawałek.

– Hm! – mruczał Hobble Frank. – Jeść psią pieczeń! Gdyby kiedy komuś przyszło na myśl powiedzieć mi, że będę zajadał mięso najwierniejszego przyjaciela człowieka, to dałbym mu taką odpowiedź, że by mu włosy stanęły dęba na głowie. Ale jestem głodny i muszę go skosztować.

– To przecież nie jest pies! – przypomniał mu Jemmy. – Słyszałeś, że świstak otrzymał zupełnie fałszywie nazwę pieska preriowego ze względu na swój głos.

– To sprawy na lepsze nie zmienia, owszem, to ją raczej pogarsza. Pieczeń ze świstaka! Kto by pomyślał? Człowiek jest przecież stworzony do spożywania porządnych potraw. No, zobaczymy!

Uciął sobie kawałek pieczonej piersi i ociągając się, spróbował. Zaraz jednak twarz mu się rozjaśniła. Wsadził większy kawałek mięsa do ust i oświadczył, żując:

– Rzeczywiście, wcale niezłe, na honor! Smakuje naprawdę niemal jak królik, chociaż nie jest tak doskonałe, jak pieczeń z koźlęcia. Dzieci, myślę, że z tych dwu piesków niewiele pozostanie.

– Musimy schować coś na wieczór – ostrzegał Davy. – Nie wiemy przecież, czy dziś jeszcze coś upolujemy.

– Nie martwię się tym, co będzie później. Jeśli tylko będę mógł rzucić się w objęcia Orfeusza15, to niczego nadto nie żądam.

– Morfeusza16 – poprawił go Jemmy.

– Siedź cicho! Chyba mojemu Orfeuszowi nie zechcesz przypisać jakiegoś „M” z przodu! Znam go bardzo dobrze. U nas na wsi, w Klotzsche17 pod Moritzburgiem istniał związek śpiewacki, który nazywał się „Orfeusz na ziemi”. Te hultaje śpiewały tak przyjemnie, że słuchacze zapadali zawsze w bardzo miły sen. Dlatego stamtąd, to znaczy z Klotzsche, pochodzi owo przysłowie o wpadaniu w objęcia Orfeusza. Nie kłóć się przeto ze mną, lecz zajadaj pieska preriowego w pobożnym milczeniu, wtedy będzie ci lepiej smakował, niż gdybyś się spierał z człowiekiem o takim doświadczeniu, jak ja! Wiesz przecież, że ze mnie dobry chłop, ale gdy mnie kto w czasie posiłku nabiera na Morfeusza, to mogę się zdeszperować i zburzyć!

– Chyba zdesperować i oburzyć?! – mruknął Jemmy.

Old Shatterhand, pragnąc posiłek spożyć w spokoju, skinął Jemmy’emu, by ten zamilkł. Nie mógł jednak zapobiec innemu zakłóceniu, którego źródłem wcale nie był mały, drażliwy Hobble Frank.

Gdy owym czterem mężczyznom siedzącym przy ognisku zdawało się, że mogą się czuć bezpiecznie, byli w grubym błędzie, bo oto zbliżało się niebezpieczeństwo w postaci dwu oddziałów, które skierowały się również w stronę lasu.

Jeden z oddziałów był mały, a składał się tylko z dwu jeźdźców, którzy nadjeżdżali od północy. Natknąwszy się na ślady Old Shatterhanda i jego towarzyszy, zatrzymali się i zeskoczyli z koni, aby zbadać trop. Sposób, w jaki się do tego zabrali, kazał się domyślać, że nie byli niedoświadczonymi westmanami. Mieli dobrą broń, lecz ich odzież była mocno zniszczona. Pewne oznaki pozwalały przypuszczać, że w ostatnim czasie nie mieli zbyt wiele szczęścia. Co się tyczyło ich koni, te były dobrze odżywione i żwawe, jednak pozbawione siodeł i uzd, miały tylko wędzidła z rzemieni. Tak zwykły się paść konie Indian w pobliżu obozu.

– Co myślisz o tych śladach, Knox? – zapytał jeden. – Czyżbyśmy mieli przed sobą czerwonoskórych?

– Nie – odpowiedział zapytany pewnym tonem.

– A więc to biali! Skąd ten wniosek?

– Konie są podkute, a ludzie ci jechali nie jeden za drugim, jak to robią Indianie, lecz obok siebie.

– A ilu ich jest?

– Tylko czterech. Nie mamy się więc czego obawiać, Hilton.

– Chyba że to żołnierze!

– Pshaw! Nawet wtedy nie. W żadnym forcie nie powinniśmy się naturalnie pokazywać, bo tam zwykle jest tak dużo oczu i tak wypytują, że z pewnością byśmy się zdradzili. Ale czterech kawalerzystów! Ci zapewne niczego z nas nie wydostaną. A zresztą, z jakich to powodów mieliby nabrać podejrzenia, że należymy do tych białych, którzy napadli na Jutów?

– Wprawdzie i ja tak myślę, ale często diabli nawarzą licha, że się ani nie spodziewasz. Znajdujemy się w nędznym położeniu. Szczuci przez czerwonoskórych i tropieni przez żołnierzy, błąkamy się wte i wewte po ziemi Jutów. Co za głupota z naszej strony, że uwierzyliśmy temu rudemu Cornelowi i jego bandzie trampów, gdy obiecywali nam góry złota.

– Głupota? Oczywiście, że nie. Szybko się wzbogacić to przecież bardzo dobra rzecz i ja nieprędko jeszcze w to zwątpię. Wkrótce nadjedzie Cornel z resztą swych kompanów, a wtedy nie będziemy się już martwić.

– Jednak do tego czasu wiele się może zdarzyć.

– Z pewnością. Musimy spróbować wydostać się z tarapatów. Gdy się nad tym zastanawiam, to widzę dla nas tylko jedną drogę, a ta się nam właśnie teraz otwiera.

– Jaką?

– Musimy znaleźć jakichś białych, aby się do nich przyłączyć. W ich towarzystwie będziemy uchodzić za myśliwych i nikomu nie przyjdzie nawet na myśl szukać związku między nami a tymi, którzy zmusili Jutów do wykopania topora wojennego.

– I sądzisz, że takich właśnie ludzi mamy przed sobą?

– Tak myślę. Siedzą pod lasem. Przyjrzyjmy się im.

Pojechali w stronę lasu, trzymając się śladów Old Shatterhanda i rozprawiając przy tym o swoich przygodach i planach. Z ich słów wynikało, że są sprzymierzeńcami rudego Cornela.

Ten zaś starał się powiększyć swój oddział, który, jak wiadomo, składał się z dwudziestu trampów, rozbitków spod Eagletail. Cornel doszedł do przekonania, że w górach oddział jego zostanie prawdopodobnie mocno przetrzebiony przez Indian, a więc dwudziestu ludzi będzie stanowczo za mało. Dlatego, jadąc przez Kolorado, ściągał do siebie każdego, kto do tego okazał chęć. Naturalnie, byli to wyłącznie ludzie pozbawieni wszelkiego zajęcia, w których na próżno by szukać śladów moralności. Pomiędzy nimi znajdowali się także Knox i Hilton, zmierzający teraz w stronę lasu. Banda Cornela wkrótce tak się powiększyła, że musiała na siebie zwracać uwagę, a nakarmienie jej stawało się z dnia na dzień coraz trudniejsze. Dlatego Cornel powziął postanowienie podzielenia jej. Z jedną połową miał sam przejść w okolicy La Veta18 przez Góry Skaliste, reszta miała się zwrócić ku Morrison19 i Georgetown20, aby tam przejść przez masyw górski. Ponieważ Knox i Hilton byli ludźmi doświadczonymi, przeto oni mieli kierować drugim oddziałem. Było to zadanie, które chętnie wzięli na siebie. Przebyli szczęśliwie góry i zatrzymali się w okolicy Breckenridge21. Tam spotkało ich nieszczęście: spłoszone stado koni pewnego haciendero22 zbiegło w dzikim pędzie koło nich. Zerwały się przy tym ich własne wierzchowce i uciekły z tamtymi. Chcąc zdobyć nowe, napadli na obóz Jutów, lecz Indianie doścignęli ich i pobili. Tylko sześciu z nich uszło z życiem, ale czerwonoskórzy niezmordowanie deptali im po piętach. Czterech padło jeszcze poprzedniego dnia i tylko przywódcom, Knoxowi i Hiltonowi, udało się ujść strzałom mściwych wojowników.

O tym rozmawiali zbliżając się do lasu. Przybywszy do niego, znaleźli ścieżkę indiańską, którą podążyli. Na polanę dotarli właśnie w tej chwili, kiedy zakończył się pojedynek słowny między Jemmym i Hobble Frankiem.

Ujrzawszy towarzystwo siedzące przy ognisku, zatrzymali się na chwilę, lecz uznali natychmiast, że ze strony tych ludzi nie spotka ich nic złego.

– A więc jesteśmy myśliwymi, zgoda? – szepnął Knox do Hiltona.

– Tak – odpowiedział Hilton – ale oni zapytają, skąd przybywamy!

– Pozwól, że tylko ja będę z nimi mówić!

Old Shatterhand teraz dopiero ich zobaczył. Kto inny by się przestraszył, lecz jemu strach był obcy. Wziąwszy do rąk sztucer, patrzył na nich skupiony i poważny, czekając aż się zbliżą.

– Good day, panowie! – powitał ich Knox. – Czy pozwolicie nam nieco przy was wypocząć?

– Każdy uczciwy człowiek jest nam miły – odpowiedział Old Shatterhand, spojrzawszy badawczo najpierw na jeźdźców, a potem na konie.

– Mam nadzieję, że nie myślisz pan o nas inaczej! – odparł Hilton, wytrzymując na pozór zupełnie spokojnie przenikliwe spojrzenie myśliwego.

– Ja wydaję sądy o ludziach dopiero wtedy, gdy ich poznam.

– No, to niech pan pozwoli, że damy mu do tego sposobność!

Zeskoczywszy z koni, usiedli przy ognisku. Byli w każdym razie głodni, bo rzucali dość tęskne spojrzenia na pieczeń. Dobroduszny Jemmy podsunął im kilka kawałków mięsa i poprosił, aby zjedli. Nie trzeba im było tego dwa razy powtarzać. Teraz grzeczność zabraniała, by zadawać im jakiekolwiek pytania, dlatego minął dłuższy czas w milczeniu, aż się nasycili.

***

Drugi ze wspomnianych oddziałów, zbliżający się z przeciwnej strony do lasu, stanowiła gromada około dwustu Indian. Old Shatterhand był wprawdzie po tej stronie lasu i rozejrzał się stamtąd po prerii, lecz nie mógł jeszcze dojrzeć nadjeżdżających czerwonoskórych, bo w tym czasie byli oni zasłonięci wystającym skrawkiem lasu. Ci musieli również dobrze znać okolicę, bo zmierzali wprost ku wyjściu wąskiej ścieżyny, którą biali dostali się na polanę.

Indianie znajdowali się na wojennej ścieżce, jak wskazywały jaskrawe barwy, którymi pomalowali twarze. Większość nosiła broń palną, a tylko niewielu było uzbrojonych w łuki i strzały. Na ich czele jechał olbrzym, który był widocznie wodzem, bo miał orle pióro wpięte we włosy. Wieku jego nie można było rozpoznać pod pokrywającymi całą twarz czarnymi, żółtymi i czerwonymi kreskami. Stanąwszy na ścieżce, zsiadł z konia, aby ją zbadać. Wojownicy, jadący na przedzie, zatrzymawszy się za jego przykładem, przypatrywali się z napięciem jego poczynaniom. Wtem jeden z koni parsknął. Wódz podniósł ostrzegawczo rękę, a jeździec położył zwierzęciu dłoń na nozdrzach. Wódz musiał zauważyć coś podejrzanego, skoro nakazał większą ciszę. Powoli, krok za krokiem, pochylony głęboko ku ziemi, postępował dalej w las ścieżką. Kiedy po chwili powrócił, odezwał się cicho w języku Jutów, będącym częścią szoszońskiej23 grupy języków tonalnych24.

– Blada twarz była tu przed czasem, którego potrzebuje słońce do przebycia drogi jednej piędzi25. Niech wojownicy ukryją się ze swymi końmi pod drzewami. Ovuts Avaht pójdzie poszukać bladej twarzy.

Wódz, Ovuts Avaht, co znaczy „Wielki Wilk”, niemal wyższy, szerszy i silniejszy od Old Firehanda, poczołgał się z powrotem do lasu. Kiedy powrócił może po upływie pół godziny, ludzi jego nie było widać. Gwizdnął jednak cicho i natychmiast czerwonoskórzy wyszli spod drzew, pozostawiwszy tam konie. Na dany znak podeszło do niego pięciu czy sześciu poddowódców.

– Sześć bladych twarzy obozuje pod skałą – odezwał się do nich. – To jest z pewnością tych sześciu, którzy wczoraj uciekli. Jedzą mięso, a konie pasą się przy nich. Niech moi bracia pójdą za mną aż tam, gdzie kończy się ścieżka. Potem niech się rozdzielą: połowa poczołga się na prawo, a inni na lewo, aż polana zostanie otoczona. Wtedy dam znak, a czerwoni wojownicy niechaj wyskoczą. Białe psy tak się przerażą, że wcale nie będą się bronić, my zaś pochwycimy ich i zawleczemy do wsi, aby ich przywiązać do pala męczeństwa. Pięciu ludzi pozostanie, aby pilnować koni. Howgh!

To ostatnie słowo było wzmocnieniem i zwieńczeniem wypowiedzi i miało znaczenie mniej więcej takie, jak nasze „amen” albo „basta!”. Kiedy Indianin je wypowie, uważa przedmiot rozmowy za całkiem wyczerpująco omówiony i załatwiony.

Z wodzem na czele Indianie weszli bezszelestnie po ścieżce w las. Szli tak cicho, że nie było słychać najmniejszego dźwięku. Kiedy dotarli do miejsca, gdzie droga wychodziła na polankę, rozeszli się na obie strony, aby otoczyć to miejsce. Jeździec nie wdarłby się do lasu, jednak dla zwinnych sylwetek Indian i na piechotę było to możliwe.

Biali właśnie skończyli posiłek. Hobble Frank wetknął nóż Bowie’ego za pas i odezwał się, naturalnie w języku angielskim, aby być zrozumianym przez dwu nowo przybyłych:

– No, podjedliśmy sobie, a konie wypoczęły, możemy więc ruszyć w dalszą drogę, aby jeszcze przed nocą dotrzeć do celu.

– Tak – zgodził się Jemmy – ale przedtem musimy się koniecznie zapoznać i dowiedzieć, dokąd zmierzamy.

– Słusznie – potwierdził Knox. – A więc, czy możemy się dowiedzieć, jakie to miejsce chcecie jeszcze dzisiaj osiągnąć?

– Jedziemy do Elk Mountains.

– My także. To się znakomicie składa. Możemy jechać razem.

Old Shatterhand nie powiedział ani słowa. Dał tylko Jemmy’emu ukradkiem znak, aby przepytywał ich dalej, ponieważ on sam chciał mówić dopiero wtedy, gdy uzna, że nadszedł jego czas.

– Będzie mi bardzo miło – odpowiedział grubas – ale dokąd się potem udacie?

– Tegośmy jeszcze nie postanowili. Może nad Green River26, aby poszukać bobrów.

– To niewiele znajdziecie. Kto chce łapać tłuste ogony, czyli bobry27, ten musi iść dalej na północ. Jesteście więc traperami, łowcami bobrów?

– Tak. Ja nazywam się Knox, a mój towarzysz Hilton.

– A gdzie masz pan, mister Knox, sidła na bobry, bez których przecież nie możesz ich pan łowić?

– Te skradli nam jacyś złodzieje, chyba Indianie, w dole rzeki San Juan28. Może natrafimy na jakie obozowisko, gdzie będziemy mogli kupić nowe. Czy myślisz pan, że możemy się do was przyłączyć w drodze do Elk Mountains?

– Nie mam nic przeciw temu, jeśli tylko moi towarzysze się zgodzą.

– Dobrze, mister! Czy możemy więc poznać wasze nazwiska?

– Dlaczego nie! Mnie nazywają Grubym Jemmym. Mój sąsiad na prawo to…

– …pewnie Długi Davy? – przerwał szybko Knox.

– Tak. Domyśliłeś się pan tego?

– Naturalnie! Jesteście znani jak kraj długi i szeroki, a gdzie znajduje się Gruby Jemmy, tam nie potrzeba długo szukać Długiego Davy’ego. A ten mały mister tutaj, po pańskiej lewej ręce?

– Tego nazywamy Hobble Frankiem. Świetne chłopisko, poznacie go jeszcze.

Frank obrzucił Jemmy’ego ciepłym i wdzięcznym spojrzeniem, a ten ciągnął dalej:

– Ostatnie nazwisko, które panom wymienię, jest w każdym razie jeszcze bardziej znane niż moje. Myślę bowiem, że słyszeliście o Old Shatterhandzie?

– Old Shatterhand? – zawołał uradowany i zaskoczony tym Knox. – Rzeczywiście? Czy to prawda, sir, że jesteś pan Old Shatterhandem?

– Dlaczegóż nie miałaby to być prawda? – odparł myśliwy.

– Pozwól mi pan powiedzieć sobie, że bezgranicznie się cieszę, mogąc pana poznać, sir!

Po tych słowach wyciągnął ku myśliwemu rękę i rzucił Hiltonowi spojrzenie, którym chciał wyrazić: „Ty! Ciesz się także, bo teraz jesteśmy bezpieczni! Gdy jesteśmy przy tym sławnym człowieku, niczego nie musimy się obawiać”.

Old Shatterhand udał jednak, że nie spostrzega podanej mu ręki, i odparł zimno:

– Czy naprawdę się cieszycie? W takim razie szkoda, że nie mogę podzielać waszej radości.

– Dlaczego nie, sir?

– Bo jesteście ludźmi, którzy w ogóle nie mogą sprawić radości.

– Jak pan to rozumiesz? – zapytał Knox, całkowicie zaskoczony tą otwartością. – Przypuszczam, że pan żartuje, sir?

– Mówię poważnie. Jesteście obaj krętaczami, a może nawet jeszcze czymś o wiele gorszym.

– Oho! Czy myślisz pan, że zniesiemy spokojnie taką zniewagę?

– Tak. Tak myślę, bo cóż możecie innego uczynić?

– Czy znasz pan nas może?

– Nie. Nie byłoby to zresztą dla mnie wcale zaszczytem.

– Sir, stajesz się pan coraz bardziej nieuprzejmy. Udowodnij pan, że jesteśmy oszustami!

– Dlaczego nie? – odpowiedział Old Shatterhand obojętnie.

– To się panu nie uda. Sam pan przecież przyznałeś, że nas pan nie znasz. Nigdy jeszcze nas pan nie widziałeś. Jak chcesz pan udowodnić, że pańskie słowa oparte są na prawdzie?

– Pshaw! Nie zadawajcie sobie zbędnego trudu i nie bierzcie, na Boga, Old Shatterhanda za głupca, który da sobie wmówić, że ludzie waszego pokroju to spokojne bawoły, a nie dzikie kojoty! Zaraz, gdy tylko na was spojrzałem, wiedziałem, coście wy za jedni. A więc zastawialiście sidła na San Juan? Kiedyż to?

– Przed czterema dniami.

– Zatem przybywacie wprost stamtąd?

– Tak.

– Przyjechalibyście więc z południa, a to kłamstwo. Przybyliście tutaj tuż po nas, musielibyśmy więc widzieć was tam na otwartej prerii. Ku północy jednak las tworzy występ i za tym właśnie wystającym krańcem tkwiliście, kiedy ostatni raz rozglądałem się, zanim skręciliśmy na tę ścieżkę. Przyszliście z północy.

– Ależ, sir, powiedziałem prawdę. Nie widziałeś nas pan.

– Ja? Ja was nie widziałem? Gdybym miał tak kiepskie oczy, to byłbym już tysiąckroć zgubiony. Nie, tego mi nie wmówicie! A teraz dalej: gdzie macie siodła?

– Skradziono nam!

– A uzdy?

– Także.

– Człowiecze! Czy bierzesz mnie za głupka?! – zaśmiał się Old Shatterhand pogardliwie. – Pewnieście wsadzili siodła i uzdy razem z sidłami na bobry do wody. Że też wam to wszystko razem skradziono? Jakiż myśliwy zdejmuje koniowi uzdę? A skąd macie te indiańskie wędzidła?

– Kupiliśmy je od czerwonoskórych.

– A może także i konie?

– Nie – odparł Knox, uświadomiwszy sobie, że nie wolno mu już opowiadać kłamstw aż tak wielkich i bezczelnych.

– A więc Indianie Juta handlują wędzidłami? O tym nie wiedziałem dotąd. A skąd macie konie?

– Kupiliśmy je w Fort Dodge.

– Tak daleko stąd? A ja założyłbym się, że te zwierzęta w ostatnich czasach całymi tygodniami przebywały na pastwisku. Koń, który by przyniósł jeźdźca z Fort Dodge aż tutaj, wyglądałby zupełnie inaczej. A jak się to stało, że wasze konie nie są podkute?

– O to musisz pan zapytać handlarza, od którego je kupiliśmy.

– Bzdura! Handlarz! Te zwierzęta wcale nie zostały kupione.

– Jak to?

– Są kradzione!

– Sir! – zawołał Knox, chwytając za nóż. Również i Hilton sięgnął ręką do pasa.

– Pozostawcie noże w spokoju, bo inaczej powalę was na ziemię jak kłody! – zagroził Old Shatterhand. – Czy myślicie, że nie poznaję w tych koniach tresury indiańskiej?

– Skądże miałbyś pan to wiedzieć? Przecież nie widziałeś nas pan jadących konno! Zobaczyłeś nas pan na koniach tylko przez krótką chwilę, gdyśmy od ścieżki jechali do tych kamieni! A to chyba nie dość, żeby wydać taki osąd.

– Przecież widzę, że unikają naszych zwierząt, a trzymają się razem. Konie zostały skradzione Jutom, a wy należycie do bandy, która napadła na tych czerwonoskórych biedaków.

Knox nie wiedział już, co ma mówić. Nie dorównywał przenikliwością Old Shatterhandowi. Stało się z nim to, co zwykle dzieje się w podobnych wypadkach z tego rodzaju ludźmi: szukał ucieczki w grubiaństwie.

– Sir, wiele o panu słyszałem i miałem pana za zupełnie innego człowieka – powiedział. – Gadasz pan jak nieprzytomny! Kto się upiera przy takim twierdzeniu, jak pańskie, musi być po prostu szaleńcem. Nasze konie i indiańska tresura! Mógłbym umrzeć ze śmiechu, gdybym się nie musiał o to gniewać. Widzę, że nie pasujemy do siebie i odjedziemy, aby nie być zmuszonym wysłuchiwać pańskich kolejnych fantazji.

Wstał, a z nim i Hilton. Jednak Old Shatterhand podniósł się, położył Knoxowi rękę na ramieniu i nakazał:

– Zostajecie!

– Mamy zostać, Sir? Czy to rozkaz?

– W istocie.

– Czy masz pan prawo nami tak rozporządzać?

– Tak. Wydam was Jutom, żeby spotkała was kara!

– Ach, rzeczywiście? To byłoby jeszcze bardziej szalone niż indiańska tresura!

Mówił to tonem szyderczym, lecz jego usta drżały i znać było po nim, że nie ma tej pewności siebie, którą z takim trudem stara się okazać.

– Jednak będę mieć tak samo rację, jak miałem co do tresury – odparł myśliwy – …że wasze konie należą do Jutów… Do wszystkich diabłów! Co to?!

Mówiąc o koniach, skierował na nie swój wzrok i przy tym spostrzegł coś, co przykuło całą jego uwagę. Konie podniosły bowiem nozdrza do góry, kręcąc się na wszystkie strony i wciągając powietrze, po czym, rżąc radośnie, ruszyły ku skrajowi polanki.

– Tak! A co to? – zawołał również Jemmy. – Indianie w pobliżu!

Nieomylne oko Old Shatterhanda objęło jednym bystrym spojrzeniem grożące niebezpieczeństwo, toteż odpowiedział:

– Jesteśmy otoczeni przez Jutów. Konie zdradziły ich obecność w pobliżu, muszą więc nas teraz zaatakować.

– Co więc zrobimy? – zapytał Davy. – Czy będziemy się bronić?

– Najpierw pokażemy im, że nie mamy nic wspólnego z tymi rozbójnikami. To jest najważniejsze!

Uderzył tak silnie Knoxa w skroń zwiniętą pięścią, że ten padł jak kłoda na ziemię, potem taki sam cios otrzymał Hilton.

– A teraz prędko na skałę! – rozkazał Old Shatterhand. – Tam mamy osłonę, której brak tutaj na dole. Musimy poczekać, jak sprawy potoczą się dalej.

Wejście na olbrzymie głazy nie było łatwe, ale w tego rodzaju położeniu podwajają się siły i zwiększają zdolności człowieka: trzy, cztery, może pięć sekund, i czterej myśliwi znaleźli się na górze, gdzie zniknąwszy poza występami i krawędziami, przykucnęli za krzakami.

Od czasu gdy odezwało się rżenie koni indiańskich, aż do tej chwili minęła ledwie minuta. Wódz chciał natychmiast dać znak, by ruszyć do ataku, ale zaniechał tego, zobaczywszy, że jedna z bladych twarzy powaliła na ziemię dwie inne. Nie mógł sobie tego wytłumaczyć i zawahał się, a dzięki temu czwórka zyskała tyle czasu, aby dostać się bezpiecznie na skałę.

Teraz