Skąd ja panią znam. Dorota Kolak w rozmowie z Katarzyną Ostrowską - Dorota Kolak, Katarzyna Ostrowska - ebook + audiobook

Skąd ja panią znam. Dorota Kolak w rozmowie z Katarzyną Ostrowską ebook i audiobook

Dorota Kolak, Ostrowska Katarzyna

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ciekawa, niebanalna, ale i zwyczajna - rozmowa z Dorotą Kolak, wyjątkową aktorką, ale przede wszystkim niezwykłą kobietą. O strachu przed czerwonym dywanem, o niewymawialnym „r”, o bzowej babuleńce i panu Andersenie, o tym, że nie warto bać się Virginii Woolf…, o nalewkach męża i domu wśród sosen. A przede wszystkim o aktorstwie i rolach nie tylko tych na scenie, ale też w życiu. O byciu żoną, matką i babcią, o kąpielach w jeziorze i odnawianiu mebli. Rozmowy odbywały się w różnych miejscach i okolicznościach, często przerywane telefonami od córki, niespodziewanym wyjazdem, a ostatnio pandemią. To prawdziwie babska opowieść o kilkunastu latach spotkań przy kawie i herbacie, bywało że niedokończonych, bez dat i chronologii.

Dorota Kolak - urodzona 20 czerwca 1957 roku w Krakowie aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna. W latach 1980-1982 występowała w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu. Od 1982 aktorka Teatru Wybrzeże w Gdańsku, gdzie dzięki wybitnym kreacjom i uznaniu publiczności oraz krytyki zdobyła pozycję gwiazdy. Gra najczęściej postacie mroczne, skomplikowane, o zabarwieniu dramatycznym. Jest laureatką wielu prestiżowych nagród, m.in. Nagrody Aktorskiej na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, Grand Prix za rolę Alexandry del Lago w "Słodkim ptaku młodości", za rolę Myry Bolton w "Na początku był dom"), oraz wielu trójmiejskich laurów, m.in. Nagrody Teatralnej Wojewody Gdańskiego za rolę Marii Liebiedkiny w "Biesach" oraz za kreację Janiny Węgorzewskiej w "Matce". W 2008 roku z rąk podsekretarza stanu w MKiDN Tomasza Merty odebrała Srebrny Medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Aktorka prowadzi zajęcia na Wydziale Wokalno-Aktorskim Akademii Muzycznej w Gdańsku oraz w Gdyńskiej Szkole Filmowej.

Katarzyna A. Ostrowska - urodzona w Krakowie, absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego (teatrologia). Autorka sztuk teatralnych i powieści fantasy "Naszyjnik z turmalinem", nad której drugą częścią obecnie pracuje. Dumna przyjaciółka dwóch wspaniałych wyżłlic. Magii (Maniusi) i Darli (Danuty).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 250

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 22 min

Lektor: Dorota KolakKatarzyna Ostrowska
Oceny
4,4 (33 oceny)
17
13
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sitoborowito

Nie oderwiesz się od lektury

Mądrze i z klasą, a do tego ciekawie - tyle w skrócie można powiedzieć o rozmowie tych dwóch pań. Gorąco polecam!
00
medziuny

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa.
00
Ania0309

Dobrze spędzony czas

Klasa i tajemnica...ciekawa rozmowa
00
Agaroksapap

Dobrze spędzony czas

ciekawie się czyta. polecam
00
joanna_tkacz

Dobrze spędzony czas

Uwielbiam Dorotę Kolak. Odejmuję 1 gwiazdkę za fatalne nagranie audiobooka. :(
00

Popularność




Copyright © Dorota Kolak, Katarzyna Ostrowska, 2022

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce

Edyta Bartkiewicz

Zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Doroty Kolak.

i z archiwum Teatru Wybrzeże.

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

Korekta

Katarzyna Kusojć

Bożena Hulewicz

ISBN 978-83-8295-799-0

Warszawa 2022

Wy­daw­ca

Pró­szyń­ski Media Sp. z o.o.

02-697 War­sza­wa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

O BYCIU GWIAZDĄ

Masz własne krzesełko z napisem „Kolak”?

Nie mam.

A przyczepę?

Przyczepę miałam. Pierwszą chyba przy okazji kręcenia Przepisu na życie. Przyjeżdżam na plan, patrzę, stoją przyczepy aktorskie – pierwszy raz wtedy takie widziałam – i na jednej jest napisane „Kolak”. No więc skoro jest ten napis, to wchodzę. Stoi łóżko, jest woda na kawę, herbatę, grzeją farelki, bo na zewnątrz zimno. Kiedy szok minął, od razu zadzwoniłam do męża.

Żeby się pochwalić?

A jakże! Zadzwoniłam do Igora i do Kaśki [córki]: „Mam własną przyczepę!”.

Kilka lat później kręciłam Zabawa, zabawa [reż. Kinga Dębska].Przyczepa ratowała mi wtedy życie, bo było dużo nocnych zdjęć. Ostatnie ujęcie – i biegiem do środka. Zdejmuję kostium, zjadam coś szybko i mam jeszcze trzydzieści minut, żeby się przespać.

Przyczepa z twoim nazwiskiem świadczy o tym, że osiągnęłaś status gwiazdy.

No, nie przesadzajmy. Ale własnego krzesełka nadal nie mam.

A social mediów używasz?

Nie, bo po co, ale jeżeli podasz jakiś rozsądny argument, który by mnie przekonał, to może wezmę to pod uwagę. Ostatnio moja córka opowiadała, że kiedy wychodziła z jakiegoś castingu, zapytano ją: „Ile ma pani polubień?”. W pierwszej chwili nie bardzo wiedziałam, o co chodzi. Jakich polubień? Wyjaśniła, że chodzi o reakcje obserwujących profile społecznościowe. Widocznie teraz jest tak, że aktor musi mieć konto na Instagramie. Ciekawe, czy liczba polubień decyduje o tym, kto dostanie pracę.

Brzmi to abstrakcyjnie, ale kto wie?

Rozumiem, że ma to świadczyć o popularności aktora. Jeśli jednak chodzi o mnie, to nie znajduję żadnego argumentu, który by mnie przekonał do social mediów. Nie narzekam na brak życiowych atrakcji. W żadnym aspekcie. Nie skarżę się na nudę ani na bezczynność. Moje życie to żmudna wspinaczka, przy czym ta przenośnia odnosi się raczej do typu wysiłku niż do sukcesów zawodowych.

Mam zresztą wątpliwości, czy ktoś zechciałby czytać o takim zwyczajnym życiu jak moje. Żadnych zakrętów i skandali. System zero-jedynkowy. Jeden mąż, jeden zawód. Dla czytelnika nuda, choć z mojej perspektywy zwykle zaskakujące zwroty akcji. Nawet teraz, kiedy udało nam się wreszcie umówić na spotkanie, w ostatniej chwili zmieniono mi kalendarz zdjęć. Miało być sześć godzin w plenerze, ale leje i będzie dwanaście we wnętrzach. Zwykle szlag trafia całe planowanie.

Taki masz zawód, nic na to nie poradzimy.

Owszem, ale życie prywatne też mam. Zdarzyło się kiedyś tak, że zwaliło mi się na głowę wiele spraw naraz: rozchorowała się teściowa, potem tata, a jak już skończyli chorować, to ktoś spadł z drabiny. W tym samym czasie przez wieś, gdzie mamy dom, przeszedł huragan, więc koniecznie trzeba było sprawdzić, czy zabudowania całe, czy dach na miejscu. Zaraz potem zaczął chorować Igor. I w środku tego pandemonium, kiedy nie wiedziałam, w co ręce włożyć, dostałam propozycję filmową z bardzo dobrym scenariuszem. A w dodatku dzwoni dyrektor mojego teatru i informuje, że wchodzę w nową obsadę i co ja na to. A ja: „Panie dyrektorze, nie wiem, próbuję ogarnąć życie, ale sytuacja jest dynamiczna”.

A jeśli chodzi o social media… Byłam w ubiegłym roku w Luwrze. Źle się czuję w tłoku, a byłam tam bez przerwy przez kogoś popychana. Chciałam coś obejrzeć, jakiś zegar czy skrzynię. Stoję sobie, kontempluję, przyglądam się. Nagle podchodzi pani, która mnie lekko odsuwa, staje na tle tej skrzyni. Patrzę i oczom nie wierzę: pani zrobiła sobie zdjęcie i poszła. W ten sposób „obejrzała” dzieło sztuki. Zdjęcie pewnie wrzuciła na fejsa.

Nie masz potrzeby opowiadania o sobie na bieżąco: tu byłam, to zrobiłam, tam zagrałam? Zdjęcie z psem, bez psa, z kotem, z obiadem…

Nie, nie mam, ale umówiłyśmy się na rozmowę o czterdziestu latach mojej pracy. Co prawda obawiam się, że książka z tych wspomnień wyjdzie dość spokojna, żeby nie powiedzieć monotonna, ale spróbujmy. To może być ciekawe doświadczenie, taka wiwisekcja bez kozetki.

Nie jesteś mistrzynią autokreacji.

No nie. Może to kwestia wieku. Wiek ma wpływ na postrzeganie świata i na sposób używania narzędzi potrzebnych do jego obróbki.

Na litość boską, postaraj się. Jesteś w końcu przykładem sprzeczności: jeden mąż, jedna szkoła, jeden teatr, zakupy w sklepie osiedlowym, a jednocześnie supergwiazda.

Przesadzasz, i to solidnie. Jeśli w ogóle gwiazda, to taka, która się kojarzy, ale trudno powiedzieć, z czym dokładnie. Czasem ktoś na mnie patrzy w skupieniu i ma w oczach pytanie (a nawet zdarza się, że je słyszę): „Skąd ja panią znam?”. Czasem uda się dopasować imię – to prawdziwe – do postaci filmowej lub serialowej. Z nazwiskiem już gorzej. Bywa, że nie mam nazwiska.

Beata Tyszkiewicz też kiedyś przyglądającemu się jej uważnie pasażerowi w komunikacji miejskiej podpowiedziała: „Pomogę panu, Tyszkiewicz”.

Ale są tacy, których bez problemu rozpoznaje cała Polska. Z imienia, nazwiska i z roli.

Teraz mówisz o popularności, a ja mówię o wadze aktorstwa.

Przeciętny widz raczej tego nie rozróżnia. Rangę aktorowi czy aktorce nadaje środowisko, zależy ona od opinii krytyków i kolegów. Widz ma swoją skalę ocen i to z niej może wynikać popularność, rozpoznawalność. Świetnie, kiedy te dwie oceny są ze sobą zbieżne. Widz często jednak kocha aktora za role, które w ocenie recenzentów pomija się dyskretnym milczeniem. Dla niego taki aktor jest gwiazdą, dla recenzenta – celebrytą. Upraszczam, ale chodzi o to, że sympatie środowiska i widowni bywają różne. Bywa też i tak, że aktor zdobywa popularność przy jednej okazji, a uznanie krytyków przy innej. Uważam przy tym, że widz jest najbardziej precyzyjnym i obiektywnym krytykiem. Nie łączy go z aktorem nic poza wzajemnym oddziaływaniem. Nie spotyka się z nim na bankietach ani w pracy. Zasłużyć sobie na dobrą opinię w takich warunkach to duża sztuka. Nie będę odosobniona, jeśli powiem, że nagroda publiczności na festiwalach ma dla mnie ogromne znaczenie.

Zapewne ci, którzy są prawdziwymi gwiazdami, gwiazdami się nie czują. Miejsca na podium zostały w pewien sposób przyznane, ale laureaci nie do końca są ich świadomi.

Hollywood i połowa świata uznały, że Meryl Streep to gwiazda, i nikt z tym nie dyskutuje. Oddawane są jej hołdy, czasem dostanie Oscara, ma swoją przyczepę i krzesło. U nas jest inaczej.

Według Ignacego Gogolewskiego aktorstwo to zawód magiczny, nieopisywalny, niezwykły. Czytam te słowa i myślę, że jestem na przeciwnym biegunie. Dla mnie to zawód rzemieślniczy, mnóstwo jest w nim do zrobienia i wypracowania. Czasem między ludźmi na scenie lub między aktorami a widownią zdarza się jakiś niesamowity przepływ energii, którą można by nazwać magią, ale naprawdę tylko czasem.

Masz na myśli czarowanie publiczności?

Są wśród aktorów tacy, którzy wytwarzają na scenie swoisty rodzaj aury, mają charyzmę. Ich magnetyczna osobowość nie znika po zejściu ze sceny. Ja tymczasem wsiadam do taksówki i w domu robię pomidorową. Perły zostawiam w teatrze.

Podejrzewam, że niektórzy widzowie nie chcą widzieć w aktorze zwykłej osoby, bo takie mają wokół siebie. Aktor w zbiorowej wyobraźni jest trochę jak księżniczka z bajki. Gdybyś w tych perłach mieszała pomidorową, to już by było lepiej.

Niemniej pozostaję przy tym, że aktor to człowiek wykonujący zawód. Mieszanie porządków szkodzi obydwu stronom życia. Takie jest moje zdanie. Albo inaczej – ja tak mam. Wchodzę w rolę i z niej wychodzę. Może to kwestia nie tyle osobowości, ile pedagogów, których się miało.

Będąc na studiach, patrzyłam, jak profesor Ewa Lassek w jednej minucie przeistacza się w jakieś zjawisko, w postać odległą od współczesnej rzeczywistości; mówi dwie linijki tekstu, po czym nagle kończy i oznajmia: „No, dzieci, tak to trzeba grać”. Miała umiejętność skupiania się na zawołanie. Wymaga to oczywiście potężnego warsztatu i profesjonalizmu, ale dla mnie punktem odniesienia jest właśnie taka postawa. Do tego dążę. W chwili, w której staję na scenie lub przed kamerą, powinnam wyłączyć wszystkie inne tryby i wejść w rolę. Umiejętność koncentracji jest wtedy bezcenna.

Wydaje mi się, że czasy, kiedy teatr nazywano świątynią, minęły. Zresztą za kulisami tej świątyni prócz rzeczy wzniosłych działy się niepokojące, zawstydzające i naganne. Nie mam potrzeby pielęgnowania pierwiastka boskości, wolę myśleć o teatrze jako o miejscu, gdzie najważniejsza jest ciężka praca wielu, wielu osób.

Nie masz Facebooka, więc nie wiesz, że ludzie lubią mieć wśród znajomych artystę. A jak się jeszcze odezwie, zalajkuje, skomentuje, to jakby z nieba spłynął złoty deszcz. Ten zawód nadal jest synonimem… no właśnie, czego? Że wam się w życiu udało? Że to jest inny, magiczny świat?

Wszystko jest ambiwalentne. Myślę, że fakt wcielania się w postacie budzi coś w rodzaju zazdrości. W sensie pozytywnym. Pomyśl, że na kilka tygodni, czasem miesięcy, stajesz się Sherlockiem Holmesem albo Trinity i żyjesz w Matrikse. I to tak całkiem poważnie. Żyjesz, myślisz jak Sherlock, masz moce, zdolności jak Trinity. I nikt cię za to nie nazywa wariatem. Ba, nawet ci płacą spore pieniądze, a ludzie szaleją na punkcie twojej postaci. Czyż to nie piękna sytuacja? Jeżeli jednak ktokolwiek ma poczucie, że dzięki tej profesji jest lepszy od innych – nie jako aktor, tylko jako człowiek – to jest to naprawdę głupie. Poczucie wyższości, które czasami objawiające się lekceważącym zachowaniem wobec tych, którzy wykonują inne zadania na planie filmowym czy w teatrze, jest intrygujące i żenujące.

Pewna aktorka do swojej młodszej koleżanki, też bardzo utalentowanej, powiedziała na próbie: „Znaj swe miejsce”. Warto dodać, że w sztuce były tylko one dwie.

Czyli co? Wyjdź za kulisy? To jest smutne, niemniej aktorzy między sobą zawsze jakoś sobie poradzą. Kiedy natomiast poczucie wyższości pojawia się wobec innych ludzi, uważam to za gorszące.

Andrzej Łapicki mówił z właściwym sobie eleganckim sarkazmem, że bycie aktorem rozpoznawalnym pozwalało mu zdobyć trochę benzyny na lewo. Oczywiście w czasach, kiedy benzyny „na prawo” nie było.

To jest jeszcze co innego. Mnie też się zdarza pomachać z końca kolejki i dostać na przykład karpia przed świętami, tylko że nie chodzi o sytuację, kiedy jestem w jakimś miejscu pierwszy raz, stoi trzydzieści osób i są dwa karpie. Pozwalam sobie na takie zachowanie tylko w sklepie, w którym często bywam, gdzie znają mnie i wiedzą, że mogę nie zdążyć z zakupami, bo do domu wracam o dwudziestej trzeciej. Jak jest pusto, to pogadam z panem Jackiem, sprzedawcą. Wymienimy się uwagami o życiu. Chodzi o rodzaj szacunku dla innych ludzi, o zachowania wyniesione z domu, nazywane kiedyś kindersztubą. Jak się ich nie wyniosło, to ma się złudne poczucie bycia lepszym.

O STRESIE, WSTYDZIE I NAGOŚCI

Śni ci się teatr?

Czasami.

Koszmary?

Bywa. Związane zwykle z napięciem przedpremierowym. Śni mi się, że nie wiem, w czym gram, nie wiem, kogo gram, mam jakieś nagłe zastępstwo, nie wiem, który kostium jest mój. To mi się nie zdarza jakoś bardzo często. Podobno mija z wiekiem.

Jak sądzisz, z czego to wynika?

Kiedy zastępowałam inną aktorkę w Nowym Teatrze i wiedziałam, że czeka mnie tylko jedna próba z Krzysztofem Warlikowskim, czułam ogromne napięcie i presję. Wtedy właśnie we śnie dopadała mnie taka niemożność, spętanie, brak pewności.

Odczuwasz jeszcze stres związany z zawodem?

Cały czas.

Czyli upływ czasu niczego nie zmienia?

W moim wypadku nie. Trema ewoluuje, i to w różnych kierunkach. W Trojankach [reż. Jan Klata] leżę na piasku na scenie jakieś dwadzieścia minut, zanim powiem pierwsze słowo. Już przy otwartej kurtynie. Potwornie stresujące jest to czekanie, żeby zacząć. Łatwiej jest to znosić za kulisami, niż leżąc bez ruchu na scenie.

A niby tylko sobie leżysz.

Leżę. Czasem bardziej, czasem mniej komfortowo. Bywa, że leżę w plenerze, jest mi zimno. I myślę o tym, jak się skoncentrować, żeby dobrze zacząć.

W Matce w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego wchodząca publiczność też zastaje cię na scenie.

Tak, ale tam działam. Być może „działam” brzmi zabawnie dla kogoś, kto wchodzi na widownię i widzi siedzącą kobietę, która nic nie mówi. Ale mam do wykonania działania, które powinny przepłynąć. Podczas przygotowań do spektaklu nazwałam sobie ten stan „męczoną gąsienicą”. Pełzam na scenie, przewalam się, podciągam, wiję, czyli jestem w działaniu. Jest to łatwiejsze niż tkwienie w bezruchu w Trojankach. Poza tym nie bez znaczenia jest kostium, w jakim zastaje mnie widz.

Ano właśnie, u Wiśniewskiego wijesz się roznegliżowana, w mało erotycznej halce…

To prawda, w opozycji do intencji, ponieważ działanie ma być erotyczne. Chcieliśmy uzyskać wrażenie pragnienia, imitację stanu, w którym ciało wyje do drugiego ciała, tęskni za nim. To był taki rodzaj bezgłośnego krzyku.

Reżyserzy lubią twój erotyzm, często go wykorzystują. Obnażenie aktorki w teatrze jest daleko bardziej drastyczne niż w filmie. Myślisz o swojej nagości?

Nie myślę. Mogę powiedzieć, że jestem w grze przytomna, czyli obecna w swojej roli. Ciało jest moim narzędziem. Tu i teraz, i takie, jakie mam. Jeśli reżyser w uzasadniony sposób chce go użyć, to otwieram się na taką propozycję, próbuję jej sprostać. Ciało ma być środkiem do osiągnięcia u widza konkretnych emocji. Nie staję przed nim jako Dorota Kolak. Mam do wykonania zadanie wymagające szczególnego wysiłku i do takiego wysiłku zmuszam też widza. Niech się otworzy emocjonalnie. Gdy podczas spektaklu Kto się boi Virginii Woolf, również w reżyserii Grześka Wiśniewskiego, w pierwszym rzędzie siedzą nobliwe starsze panie, to powiedziałabym nawet, że z pewną premedytacją podchodzę blisko nich. Czasem widzę, że źle to znoszą, bo zapłaciły i chcą konsumować sztukę, w spokoju, bez emocji oczekują, że ktoś je będzie bawić. Wytrącanie z tej strefy komfortu staje się dla mnie pewnego rodzaju grą z widownią. Staram się wymusić jej zaangażowanie.

Dość perwersyjne podejście. To nie ty się czujesz niekomfortowo, kiedy jesteś rozebrana, wystawiona na widok publiczny, tylko widzowie mają się tak czuć z twojego powodu.

Teatr bardzo długo pozostawiał widza w strefie komfortu: my siedzimy, wy grajcie. My bawimy się lepiej lub gorzej, wy nam tu przedstawiajcie, ale my się w to nie damy wciągnąć. Widz pozostawał bezpieczny. Myślę, że te wszystkie cielesne drastyczne sceny to jest nasza próba dotarcia do niego i wytrącenia go z przestrzeni asekuracji, próba uruchomienia w nim emocji i myślenia. Dzisiaj widz teatralny nie jest już emocjonalnie niedotykalny. Twórcy wyprawiają go w świat brutalnych obrazów, które dotychczas były dostępne tylko w kinie. Część ludzi się zachwyciła, część obraziła, potem nastąpiła cisza, a wreszcie widz się przyzwyczaił, zaczął zadawać pytania.

W Kto się boi… był długi monolog Marthy o upokorzeniu. Myśmy go po kawałku skreślali, skreślali, aż w końcu zostało z niego tylko jedno zdanie i trzeba było znaleźć jakiś ekwiwalent dla tego monologu. Wchodzę na wpół rozebrana. Wstyd i upokorzenie są też moim udziałem. Lepiej coś takiego pokazać, niż wypowiadać pięciominutowy monolog z różnym skutkiem. Przez taki zabieg scena nabiera mocy, a widownia rzeczywiście może czuć się niekomfortowo, kiedy współuczestniczy w moich emocjach.

Ten moment w sztuce jest wstrząsający. Czy to wymaga odwagi, by rozebrać się w wieku…

Wtedy chyba pięćdziesięciu ośmiu czy pięćdziesięciu dziewięciu lat. Zależy, jak się na to spojrzy. Myślę, że trochę tak, ale jakoś szczególnie się nad tym nie zastanawiałam. Za cel wzięłam sobie efekt. Jeżeli to coś załatwia, wprowadza widownię w stan niepokoju i każe się zastanowić, co się takiego wydarzyło, że ta kobieta jest „rozebrana” emocjonalnie, to uważam, że cel został osiągnięty. W dzisiejszych czasach widownia więcej czyta za pośrednictwem działania i obrazu niż słów.

Czyli cel uświęca środki. Odmówiłaś kiedyś reżyserowi podobnych eksperymentów na swoim ciele?

Nie przypominam sobie. Z reguły znajdujemy wspólne uzasadnienie dla scen, które mogą się wydawać drastyczne. Mam też taką scenę u Warlikowskiego. Krucha, półnaga dziewczynko-matka przytulona przez syna.

W którymś momencie twojego zawodowego życia reżyserzy stwierdzili, że możesz zagrać wszystko, a w polskim kinie „wszystko” oznacza wyrzucenie z kanonu kobiecości, subtelności, trzeźwości.

Coś w tym jest. Ku mojej perwersyjnej radości faktycznie coraz częściej są mi proponowane właśnie tego typu role, w których trzeba udźwignąć postać z wszelkimi konsekwencjami. Być może moja zgoda na ten rodzaj aktorstwa powoduje, że otrzymuję kolejne podobne propozycje. Mam w sobie dużą gotowość na ryzykowne próby, konwencją szybko się nudzę. To pewnie też wynika z tego, że mam tyle lat, ile mam, i mało czasu zostało mi na eksperymenty.

Mówi się o tobie, że nie ma roli, której byś nie zagrała.

To oczywiście ogromny komplement, ale powiem bez kokieterii, że nie jest to wymierne. Dla kogoś przejście na planie filmowym przez wąski mostek nad rwącą rzeką jest trudniejsze do wykonania, niż zagranie nagiej sceny. Tego nie da się wyliczyć. Myślę tylko, że jest we mnie dużo elastyczności, poza tym lubię brać pod uwagę ekstremalne tematy. Być może wynika to z prostego założenia, że całe życie dużo grałam i jestem – w sportowej terminologii – roztrenowana. Do tej pory żadną rolą nie wyrządziłam sobie psychicznej krzywdy. Myślę, że to też jest istotne w pracy z reżyserami. Oni wiedzą, że szybko wchodzę i wychodzę z roli. Nie jest tak, że się w nią zapadam, że w niej trwam.

Grana postać nie wyrządza ci krzywdy psychicznej, bo się nią nie stajesz?

Właśnie tak. Ja bardzo lubię taką formułę, której teraz używa się w teatrze. Kiedyś się mówiło, że aktor „wchodzi” w postać. Dzisiaj się mówi odwrotnie, że to aktor użycza siebie i swojej psychiki do zbudowania postaci. Czyli to nie jest tak, że ja w kogoś „wchodzę”, tylko że „przyjmuję” kogoś w siebie i to ja o tym decyduję. Ja tym procesem steruję. Może dla laika nie ma różnicy, ale myślę, że dla świadomego aktora jest, i to kolosalna.

Kiedy użyczam siebie postaci, to ja dyktuję warunki, na jakich ją zapraszam. Sformułowanie „aktor wchodzi w postać” brzmi trochę tak, jakby ta postać nim manipulowała. Wtedy być może aktorzy zapamiętywali się w grze i odlatywali. Różnimy się sposobami konstruowania roli.

Masz emploi?

Zabawne, ale nie mam. Myślę, że dawniej postrzegano mnie jako amantkę, kiedy byłam młodsza i bardziej atrakcyjna. Przez długi czas dostawałam takie właśnie role, aż wreszcie Krzysiek Babicki obsadził mnie w Biesach jako chromą, szaloną Marię Timofiejewnę Lebiadkin. Wtedy rzeczywiście pierwszy raz poczułam, że to jest jakaś nowa przestrzeń. To był rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty drugi.

Wcześniej grałam już trudne role, wielopłaszczyznowe, jednak z emploi amantki. Krzysztof chyba pierwszy zobaczył we mnie inne możliwości. Było to ciekawe doświadczenie.

Zdziwiłaś się?

Bardzo. Wyobrażałam sobie, że mogłabym w Biesach zagrać Lizawietę, Daszę, ale nie Marię Lebiadkinę. To mi nawet nie przyszło do głowy. Kiedy odkryłam w sobie tę możliwość, było to bardzo inspirujące, taka podróż w zupełnie innym kierunku.

Dla aktora dobra jest zmiana kierunków. Raz Liebiadkina, raz Sykalska w filmie Vinci Juliusza Machulskiego.

Vinci to był mój debiut filmowy! Często wspominam o Mariuszu Grzegorzku i o Jestem twój jako o debiucie, bo za ten film dostałam nagrodę [rok dwa tysiące dziewiąty, Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, nagroda za drugoplanową rolę kobiecą; ponownie nagrodę w tej kategorii Dorota Kolak otrzymała w dwa tysiące szesnastym roku za film Zjednoczone stany miłości w reżyserii Tomasza Wasilewskiego] i być może dlatego postrzegam go jako tego, od którego wszystko się zaczęło. Ale prawdę powiedziawszy, to pierwszy przypomniał sobie o mnie Julek Machulski. Tylko że po Vincim nic się dla mnie zawodowo nie zmieniło.

Pamiętam, jak na festiwalu, po zaprezentowaniu fragmentu filmu Jestem twój, na widowni zapanowała głucha cisza, dopiero po dłuższej chwili zerwał się huragan braw. Aktorki o takiej dziwnej sile wyrazu chyba jeszcze nie było w polskim kinie.

Jeśli tak to odebrano, to bardzo się cieszę. Fragment, o którym mówisz, jest istotnie bardzo emocjonalny. Potencjał tkwi w monologu bohaterki. Wygłasza go w chwili, kiedy młoda dziewczyna zaczyna rodzić (notabene dziewczyna, która oskarża o gwałt jej syna) i sytuacja jest naprawdę napięta.

Irena, którą grałam, zaczyna opowiadać o zjeździe klasowym, na którym nikt jej nie poznał. Nie poznały jej nawet koleżanki siedzące z nią przy stoliku. Mówią: „Szkoda, że nie ma z nami Ireczki Karolak, bo z nią zawsze było tak wesoło”, a wtedy ona się odzywa: „To ja jestem Ireczka Karolak, nie poznałyście mnie?”. „Nie”. Zszarzała, zbrzydła, zmieniła się. Kiedyś była duszą towarzystwa. I nagle, w tamtej właśnie chwili, uświadomiła sobie, co zrobiła ze swoim życiem. Musiałam zmieścić problem w tym monologu, bo wcześniej nie ma relacji na temat jej życia. Drastyczna iluminacja. Nagle, któregoś dnia, człowiek sobie uświadamia, że ma jedno życie i je kompletnie zaprzepaścił. Nic z nim nie zrobił, do niczego nie doszedł. Nie ma miłości, nie ma nic. Jedyne, co jej zostało, to syn. Syn, który nie jest powodem do dumy, ale jest jej, dlatego walczy o niego po zwierzęcemu. Jak suka.

W tym monologu był ogromny ładunek emocjonalny i jak się domyślasz, niezwykle mnie to ucieszyło, że rola została doceniona. Igor śmiał się, że powinnam dostać nagrodę za debiut w wieku pięćdziesiąt plus. Oczywiście grałam już wcześniej przed kamerą, choćby w serialach Barwy szczęścia, Radio Romans, Pensjonat pod Różą, ale to był mój debiut na dużym ekranie. I myślę, że najbardziej wszystkich zdziwiło, że Kolak jest, żyje, gra, a jest z Gdańska.

U ciebie wszystko działo się odwrotnie niż u innych: dostałaś nagrodę, zauważono cię i dopiero wtedy otworzył się wór z dobrymi rolami. Z takiego pułapu wystartowałaś do roli pierwszoligowej polskiej aktorki.

Tak, zdecydowanie to był ten moment. Rzeczywiście po tej nagrodzie nagle zaczęłam dostawać propozycje filmowe. Moim zdaniem duże znaczenie miał fakt, że jednocześnie grałam w teatrze. Nie było tak, że wyrwano mnie z niebytu po dwudziestu latach, postawiono przed kamerą i powiedziano: Graj, Kolak, może coś jeszcze pamiętasz. Grałam w teatrze, czyli, mówiąc kolokwialnie, ćwiczyłam. I to w takim, do którego trudno jest dostać bilety, ponieważ rozchodzą się z dużym wyprzedzeniem. Ten teatr widzowie kochają.

Odczułaś zmiany wokół siebie?

Po tym swoim ogólnopolskim debiucie zdecydowanie odczułam zmianę relacji z widzami w Gdańsku. Był to rodzaj sympatii i porozumienia wyrażający się choćby w zdaniu: „Myśmy przecież wiedzieli, co tu mamy, to polskie kino nie wiedziało”. Bardzo mnie to wzruszało.

Skąd cię wziął Mariusz Grzegorzek do tego filmu? Widział cię w teatrze?

To by było za proste. Zawsze się śmiałam z tego, że moje koleżanki mają agentów. Na co mi agent, jeśli ja żadnych propozycji nie dostaję? Niemniej zauważyłam, że świat rusza do przodu, a metoda „siedź w kącie” średnio się sprawdza, szczególnie w przemyśle filmowym. Reżyserzy nie mają czasu jeździć po teatrach, zwłaszcza poza Warszawę czy Kraków. Przyszedł więc i na mnie czas, że się zdecydowałam. Raz kozie śmierć – mam agentkę. Dzięki tej współpracy dostałam rolę w Barwach szczęścia, no i sobie w tych Barwach… grałam. Od czasu do czasu jeździłam też grzecznie na castingi, które mi szły tak sobie. Pewnego dnia agentka wysłała mnie na kolejny casting. Przeczytałam tekst, przeczytałam monolog – tekst scenariusza powstał na podstawie dobrze napisanej angielskiej sztuki – i myślę sobie: Czuję to, czuję tę postać, widzę ją, jestem w stanie dosyć szybko ją ulepić. Nie zapomnę castingu, był w jakimś pustym studio. Pamiętam, że zdjęłam buty, potrzebowałam być na bosaka. Nie miałam charakteryzacji, nie miałam kostiumu. Nawet nie pamiętam, czy moim partnerem był wtedy grający syna Mariusz Ostrowski, czy ktoś inny, ale czułam, że wiem, o co chodzi. Przygotowywałam się do tego castingu jak do roli w teatrze. Musiałam pewne sprawy porządnie sobie przemyśleć i dopracować. Poszłam na całość.

I wygrałaś w cuglach.

Nie wiem, czy w cuglach. Trudno mi powiedzieć. W każdym razie dosyć szybko dostałam odpowiedź od Grzegorzka.

Jeździsz jeszcze na castingi?

Jeżdżę.

Polskie czy…?

Zagranicznych propozycji nie dostaję, ale nic dziwnego, mój angielski jest paskudny. Ostatnio byłam na takim castingu, ale zdaje się, że go z kretesem przegrałam. Fajna, krwista rola. Dawno już by się odezwali, gdybym została wybrana.

W czasach prosperity Starego Teatru mówiono, że jak Stary jedzie na konkurs, to wygra. A jak Kolak pojedzie na casting, to wygra i blady strach pada?

No nie, niestety. Raz się udaje, innym razem nie.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

O BYCIU GWIAZDĄ

O STRESIE, WSTYDZIE I NAGOŚCI

O PÓŹNYM SUKCESIE

O CENZURZE

O KRAKOWSKIM WYCHOWANIU

O POLITYCE W DOMU

O BUNCIE

O CZASACH SZKOLNYCH I PRZEŁAMYWANIU BARIER

O PROFESORACH KRAKOWSKIEJ PWST

O RELACJACH Z REŻYSERAMI

O ROLI MARTHY W KTO SIĘ BOI VIRGINII WOOLF?

O AKTORSKIEJ RODZINIE

O WYSTĘPACH U MARII BILIŻANKI

O NAJWIĘKSZYCH PRZEŻYCIACH W TEATRZE

O NAGRODACH I NAGRODZONYCH ROLACH

O ANGAŻOWANIU SIĘ W POLITYKĘ

O CZUŁOŚCI I LEKTURACH

O NIEUDANYCH ROLACH

O ZAKRĘTACH ŻYCIOWYCH

O NAUCZANIU W AKADEMII MUZYCZNEJ

O DOJRZAŁEJ KOBIECOŚCI

O PIERWSZYCH LATACH PRACY I STANIE WOJENNYM

O TEATRZE WYBRZEŻE

O WSPÓŁPRACY Z KRYSTYNĄ JANDĄ I KRZYSZTOFEM WARLIKOWSKIM

O CIUCHACH I KOLEJKACH W PRL-U

O OSOBNOŚCI

O MARII STUART

O AKTORSKICH WZORCACH

O MUZYCE, MALARSTWIE I ZMIERZCHU BOGÓW

O RENOWACJI MEBLI

O CÓRCE

O ULUBIONYCH MIEJSCACH NA ZIEMI

O UZALEŻNIENIACH

O CHCE SIĘ ŻYĆ I MATKOWANIU DAWIDOWI OGRODNIKOWI

O FESTIWALACH W SOPOCIE I O SPOTKANIACH Z BALLADĄ

O PRZEDWOJENNYM KINIE

O KOBIETACH W SHOW-BIZNESIE

O GRZE W SERIALACH

O POLAŃSKIM I O IDOLACH

O EMPATII I POTRZEBIE SZALEŃSTWA

ZDJĘCIA ARCHIWALNE