Siódemka - Ziemowit Szczerek - ebook + książka

Siódemka ebook

Szczerek Ziemowit

3,8

Opis

Ziemowit Szczerek powraca!

Znów w drodze. Dziennikarz przemierza mizerny, rozpadający się „krajobraz kulturowy”, jednak tym razem zdobywca Paszportu „Polityki” nie pisze o Ukrainie, a o Polsce – choć tak naprawdę pisze o niej zawsze. W Siódemce poddaje wiwisekcji „Polskę najpolstszą”, samo jej serce, gdzie biją źródła wszystkich jej bolączek i frustracji, matecznik polskiego marazmu, bylejakości i magmy, rdzeń pełen szyldozy i płotów odlanych z betonu, gdzie winy za chaos i syf nie można zrzucić na nikogo prócz nas samych. Opisuje Polskę leżącą przy drodze krajowej numer 7.

Jak opisać tę niezwykłą krainę? Pytanie trudne. Niewielu dotychczas próbowało. Siódemka tylko pozornie kpi z prowincji, prowincji leżącej w centrum naszego kraju. To dużo więcej niż żarty napędzane poszerzającymi świadomość wiedźmińskimi eliksirami (tak, tak – nie mogło zabraknąć także wiedźmina). To brutalna, szczera do bólu próba opisu tego, co swojskie, a zarazem bardzo tajemnicze i dotąd niezbadane. Siódemka stanowi podróż przez polskie jądro ciemności, przez kompleksy i fantazje narodowe, przez wieki historii – wędrówkę pełną groteski i przegięcia, napędzaną alkoholem i narkotykami (to wciąż #gonzo!), ale to przecież jedyny sposób na opisanie bezforemnej polskiej formy.

• • •

Fragment

Szedłeś przez wieś, przez polską wieś, popękany asfalt wyglądał, jakby był tu od zawsze, od stworzenia świata, wyglądał jak dywan rozłożony na tradycyjnym polskim błocie. Szedłeś przez jakąś wieś niedaleko Siódemki, za plecami, jeśli się odwróciłeś, widziałeś jeszcze łunę z twojej płonącej i martwej już vectry, vectry, którą, pajacu, zabiłeś, zabiłeś swój wierny samochód, zabiłeś go przez swoją głupotę, a wszystkie reklamy społeczne mówią: „Piłeś? Nie jedź”, a ty nie tylko, durniu, piłeś, choć w sumie wyszło to wszystko jakimś dziwnym przypadkiem, ale i ćpałeś jakieś chuj wie, co, wiedźmińskie eliksiry, to jakiś, kurwa, żart, minęła ledwie godzina od twojego wyjazdu z Krakowa, a ty już jesteś pijany, naćpany, po wypadku, spaliłeś swój samochód i prawdopodobnie ściga cię chłopskie narodowe ruszenie, gratulacje.

• • •

Ziemowit Szczerek – dziennikarz, współpracuje z „Polityką”, „Ha!artem” i „Nową Europą Wschodnią”, autor książek pt. Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian (Korporacja Ha!art), Rzeczpospolita Zwycięska (Znak), współautor zbioru opowiadań Paczka radomskich. Publikował m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Lampie”, „Studium”, „Opowiadaniach” i E-splocie. Pisze doktorat z politologii, zajmuje się wschodem Europy i dziwactwami geopolitycznymi, historycznymi i kulturowymi. Jeździ po dziwnych miejscach i o tym pisze. Laureat Paszportu „Polityki” 2013 za książkę Przyjdzie Mordor..., którą nominowano w 2014 także do nagród Nike i Angelus.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (52 oceny)
12
23
10
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JoannaMikosz

Nie polecam

Nie zrozumiałam tej książki.
00
ponitka

Z braku laku…

Dla wytrwałych.
00
MarukaKruka

Z braku laku…

Wrażenia jakby się na trzeźwo towarzyszyło wujkowi z wąsem przy weselnym stole - na początku jest nawet zabawnie,ale później pijackie bredzenie zapętla się z katastroficznym marudzeniem.
00

Popularność




Ziemowit Szczerek

Siódemka

Ziemowit Szczerek, Siódemka

[ePub / MOBI]

Copyright © by Ziemowit Szczerek, 2014

Copyright © for this edition by Korporacja Ha!art, 2014

Wydanie I

ISBN (ebook): 978-83-64057-62-5

Redaktor serii: Piotr Marecki

Redaktor tomu: Michał Sowiński

Korekta: Adam Ladziński, Regina Bogacz

Projekt okładki: Agnieszka Zgud

Wersja ePub / MOBI: Arkadiusz Wierzba

Wydawnictwo i księgarnia:

Korporacja Ha!art

pl. Szczepański 3a

31–011 Kraków

tel. 12 426 46 03 (księgarnia)

tel. 12 422 25 28 (biuro)

http://www.ha.art.pl

Dofinansowano ze środków

Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt jest współfinansowany ze środków

Gminy Miejskiej Kraków

Seven deadly sins,

seven ways to win,

seven holy paths to hell,

and your trip begins.

Seven downward slopes

seven bloodied hopes

seven are your burning fires,

seven your desires…

Iron Maiden

Seventh Son of a Seventh Son

1. Asmodeusz

No więc siedzisz, Paweł, w swoim oplu vectrze, siedzisz i jedziesz przez skacowany, wymęczony Kraków, sam też zresztą jesteś skacowany i wymęczony, wyjeżdżasz z Krakowa, jedziesz na Warszawę i toczysz się w korku w stronę drogi krajowej numer siedem, Siódemki, szós polskich królowej, jutro rano masz w Warszawie ważne spotkanie, no więc musisz być, cóż poradzisz.

Mijasz już cmentarz Rakowicki, ach, uwielbiasz cmentarz Rakowicki, jest kwintesencją Krakowa, na każdym grobie, przed każdym nazwiskiem – tytuł: ten magister, ten rajca, ten doktor, ten adwokat, a jeśli już nie było totalnie co wpisać, to ryli „Obywatel Miasta Krakowa” i też było dobrze. Pociągasz nosem i czujesz zapach stearyny, i widzisz blask zniczy nad cmentarzem, i z lubością, Paweł, wciągasz go w nozdrza, bo lubisz zapach stearyny znad cmentarzy, w ogóle lubisz Święto Zmarłych, bo dziś jest Święto Zmarłych.

Upiory i dziody wyłażą ze swoich nor, przychodzą ze swoich wymiarów i na pół roku biorą Polskę w posiadanie.

Łuuuu-huuuu.

Osobiście, Paweł, lubisz ten mrok i upiorną chlupotę, czas, w którym obdarci słowiańscy bogowie i zżulałe słowiańskie demony znajdują się najbliżej ziemi, a Polska, twoja ojczyzna, nie jest w stanie tego mroku i chlupoty, przyznasz, okiełznać. „W ciągłym mroku chlupie jebana hołota”, by zacytować kogoś w rodzaju klasyka. Bo Polska sama siebie nigdy nie potrafiła okiełznać. I nigdy, myślałeś, nie potrafiła sobie nadać formy i kształtu.

I dlatego, Paweł, lubisz polskie Święto Zmarłych, bo jest jednym z niewielu wytworów polskiej kultury dobrze estetycznie dopasowanych do tego trwającego pół roku okresu mroku, który właśnie się w Polsce zaczyna. Najładniejsze polskie święto.

Tymczasem otwierasz okno, żeby odetchnąć mocniej tym zapachem stearyny, a w radiu wiadomości. Spiker rozgorączkowanym głosem mówi o tym, że Rosja gromadzi wojska nad polską granicą, w Obwodzie Kaliningradzkim, a ty patrzysz na swoje odbicie w lusterku, widzisz swoje skacowane oczy, bo jeśli dziś Święto Zmarłych, to wczoraj było Halloween, i cały Kraków – w którym mieszkasz, bo schowałeś się w nim przed Polską, bo Kraków jest jednym z tych nielicznych miejsc w Polsce, w których można się schować przed Polską – wyszedł się nawalić. Bo taka okazja: Halloween. Dynie, horrory w telewizji, w każdej knajpie leci Soul Dracula, w teatrach – Dziady w coraz to nowszych aranżacjach. No ale, generalnie, się pije. Nie to, żeby Kraków potrzebował jakiejś specjalnej okazji, żeby się nawalić, no ale stało się.

*

No więc siedzisz za kierownicą, palcami w nią stukasz, stuk, stuk, twoja vectra w korku stoi, a ty przypominasz sobie, co też się tam wczoraj działo z okazji tego całego Halloween, bo też wyszedłeś z kolegami z pracy, z informacyjnego portalu internetowego Światpol.pl, w którym pracujesz jako redaktor, i w którym redagujesz stronę główną i wymyślasz klikalne tytuły. Żeby junik-juzer kliknął, żeby zażarło, żeby klikalność (łac. clicalitas) była. Są, dajmy na to, NATO-wskie manewry polsko-niemieckie pod Szczecinem, i ćwiczą żołnierze przechodzenie przez rzekę, a wy w redakcji wymyślacie tytuł: Niemiecka armia na mostach pontonowych przekroczyła Odrę. I na jedyneczkę. I żre. Albo schodzi news o tym, że jakiś totalnie nieznany poseł ledwie zipiącej partii po pijaku odlał się pod pomnik Mickiewicza, a wy tylko ręce zacieracie i dajecie, że Znany polityk obsikał wielkiego Polaka. I jak żre! Ile kliknięć! Clicalitas pęka! Przy okazji, jeśli w jakimkolwiek tytule znajduje się zbitka „znany polityk”, „znany aktor” czy „znany muzyk”, to ten polityk, muzyk czy aktor za cholerę znany nie jest, bo jakby naprawdę był znany, toby szło na stronę główną pod nazwiskiem, pod pełnym nazwiskiem. Grzegorz, dajmy na to, Schetyna, sfilmowany jak zwija do kieszeni drogocenną zastawę stołową podczas kolacji w Pałacu Elizejskim, Jarosław, powiedzmy, Kaczyński, na bani skakał jak górski goryl po dachach samochodów na ul. Nowowiejskiej w Warszawie. Tak by było. Albo jest, dajmy na to, w Czechach święto narodowe i parada wojskowa, i weź to, człowieku, opchnij jako niusa. „Czechy: parada wojskowa w święto narodowe”? No litości, ze dwa kliknięcia by były, dwa jakieś żebrokliki, ale wy – hyc – i tytuł: Uzbrojeni żołnierze na ulicach Pragi. I hula, żre, chłepce jak podupcone. Przy czym rzecz też w tym, że nie wiadomo, czy chodzi o Pragę czeską, czy może jednak tę bliższą ciału, bo warszawską, więc tym chętniej junik-juzer kliknie sprawdzić. Jeśli na Słowacji rząd upadnie, to nie piszecie, że na Słowacji upadł rząd, tylko piszecie, że „sąsiad Polski na krawędzi”, bo jeślibyście napisali, że ten sąsiad Polski to Słowacja, toby się pies z kulawą nogą nie zainteresował, bo to, co się dzieje na Słowacji, interesuje wyłącznie studentów słowacystyki i niektórych czechofilów, którzy w swoim czechofilstwie mają słowackie rozszerzenie. A tak: „sąsiad Polski”, proszę bardzo – może to Niemcy? – zastanowi się taki junik-juzer – o proszę, wypierniczyli się Szkopiska, a taki ładny kraj, hehe, równe ulice, ładnie pomalowany, szkoda. – A może Rosja? – myśli junik-juzer – a to proszę, doigrali się Kacapy, nosił wilk razy kilka. – A może Czechy? – znowuż juzer kombinuje – też by nie było źle, zarozumiałe Pepiki, oddajcie Zaolzie, a nie piwo pijecie po hospodach z peną na dwa palce.

O, to bardzo delikatna i zniuansowana robota takie wymyślanie tytułów.

Najlepiej schodzi, oczywiście, apokalipsa, zagłada, koniec świata ze szczególnym uwzględnieniem Polski, o, koniec Polski to raj dla clicalitasu, wiadomo, żrą wszelkie asteroidy pędzące na Polskę, wszystkie żrą zarazy, żrą Godzille, Mars napada żre, wirusy, Putiny – żrą.

Putin żre, a jak, szczególnie ostatnimi czasy. Nawet tytułów nie trzeba jakoś ostro podkręcać. Choć trochę – nigdy nie zawadzi.

Rosja grozi Polsce: jeśli nie oddacie korytarza, to…

Groźne rosyjskie rakiety nad polską granicą

Putin grzmi: Polska niech się uspokoi, bo jeśli nie…

Zaskakujące manewry Rosjan przy samej polskiej granicy

Szokujące doniesienia wywiadunato. Rosja szykuje na Polskę…

Takie to były, na przykład, tytuły z kilku ostatnich dni.

*

No, a wczoraj wieczorem było to Halloween.

Po mieście snuły się jakieś snuje pomalowane w trupie czachy, poprzebierane za wampiry, za jakieś wiedźmy demoniczne, goci i emociaki w końcu mogli wychynąć z domów w pełnej glorii i nikt na nich nie patrzył jak na wariatów. Wylazło sporo blackmetalowców w evilastych makijażach na twarzach czarno-białych. Wylazło sporo też metalowców zwykłych, pospolitych, ot, grzywa, papa, naszywa. Spotkałeś takich pod knajpą Asmodeusz na Starowiślnej, stali w kółku i machali grzywami jak wiatraki, a na ziemi, pośrodku nich, leżała mała empetrójka z przenośnym głośniczkiem i ryczała jak niedźwiedź.

– Łor-soł siti et łor – ryczała.

– Wojses from andergrand – ryczeli metale. – Łispers of fridom!

– Naj-tin-forti-for…

– Help dat newer kejm!

Po czym łączyli się w histerycznym, ocierającym się o falset krzyku:

– Warszawo, waaaalcz!

Mieli ciary na rękach. Naszywki Iron Maiden i Sepultury mieszały się z naszywkami żołnierzy wyklętych oraz Polski Walczącej.

Wlokły się po mieście jakieś warianty rodziny Addamsów, a na rogu Plant i Szewskiej stał wariat z krzyżem i twarzą przypominającą fiata multiplę – tak się czasem widocznie zdarza – do krzyża miał przyczepioną przekreśloną halloweenową dynię i wrzeszczał, żeby nie czcić dyni i amerykańskiej kultury, że w dyni mieszka szatan, że w Harrym Potterze też mieszka szatan, ale w dyni większy, i żeby natychmiast przestać, bo należy kultywować własne tradycje, a nie kopiować cudze. Ulicą Szewską szedł jakiś koleś przebrany za wilkołaka: nosił maskę wilka zakrywającą górną część twarzy, futro, na oko, babci, do tyłka przypiął sobie w charakterze ogona szal z lisa (z lisią głową, łapami i tak dalej). Na stopach nosił kapcie udające psie łapy. Był mocno pijany. Podszedł do wariata z krzyżem, popatrzył mu w twarz i powiedział:

– Masz mordę jak fiat multipla.

– A ty chuja jak daewoo tico – odpysknął mu wariat. – Idź se wyglądać jak wilkołak gdzie indziej.

Wilkołak obraził się, czknął i poszedł dalej.

*

Kręciłeś się po mieście z dwoma, jak się rzekło, kolegami z pracy. Jeden, Radosław, przebrał się za zombie marszałka Piłsudskiego, w maciejówce, z długimi doklejanymi wąsami i płatami gnijącego mięsa na twarzy, które można kupić w empiku na dziale „gadżety”, a drugi, mówili na niego Rumburak, przebrał się dziwnie: też dokleił sobie wąsy, ale inne niż Radosław, krótsze, bardziej szczotkowate, do tego założył szary sweter, marynarkę sztruksową i podwinął sobie nogawki.

– Za kogo się przebrałeś? – pytaliście Rumburaka.

– No jak to? – odpowiadał i podtykał wam pod nos te podwinięte nogawki. – Nie poznajecie?

– Nie – mówiliście – wyglądasz jak kierowca autobusu, któremu zalało piwnicę.

– Jaki kierowca autobusu! – obraził się Rumburak. – Jestem przebrany za Václava Havla, za Waszka Hawla, z którym raz wypaliłem papierosa na Hradczanach, bo to był normalny człowiek i czasem w Hradczanach wychodził, normalnie, wypalić papierosa na podwórko, a ja tam akurat byłem i żeśmy sobie razem wypalili, ja jestem czechofilem, wiecie, że jestem czechofilem, to mogliście się domyślić.

– Ale czemu – nie rozumiałeś – akurat za Václava Havla, co jest w tym halloweenowego?

– No – odpowiedział Rumburak – Waszek Havel nie żyje, to jest mój dla niego prywatny trybut, rozumiecie. A co, przebieranie się za zmarłych nie jest halloweenowe? Ty – wycelował w ciebie palec oskarżycielsko – masz święty spokój, konformistycznie za nikogo się nie przebrałeś i wydaje ci się, że masz prawo dopierdalać się do ludzi, którzy dokonali wyboru, rozumiesz, dokonali wyboru.

– Właśnie – poparł go Radosław-zombie-Piłsudski, choć sam się też dopierdalał do Waszka Havla. – Pieprzony nieprzebrany konformisto.

Poszliście najpierw do Psa, co było złym pomysłem. Do Psa jest sens chodzić wyłącznie na dużej bani, a nie na trzeźwo, bo na trzeźwo to miejsce jest nie do zniesienia – jakiś urżnięty koleś przebrany za Jana Szelę domagał się okowity, a kto inny, przebrany za prezydenta Majchrowskiego, leżał urżnięty na barze i domagał się, żeby go pochowano w „płezydenckiej Kłypcie Słebłnych Dzwonów”. Ktoś jeszcze inny rozmawiał przez telefon i mówił, że jest na magicznym Kazimierzu i że jest magicznie i niesamowicie, że pierdolnie jeszcze ze dwie, trzy banie jeszcze i pójdzie szukać cieni i niewyraźnych ech dawnych mieszkańców dzielnicy. Trzeba było się więc szybko zrobić, no to trzaskaliście przy barze szoty, raz, dwa, trzy, cztery – barman był już pijany i polecał nową wersję wściekłego psa, którą, jak twierdził, właśnie wynalazł, dla hadkorowców – mówił. Niby wszystko normalnie, klasyka, na dole syrop malinowy, czyli czerwone, na górze – białe, ale nie wódka, a czysty spirytus, do tego jeszcze kropla tabasco do smaku. Można, mówił, podpalać takie banie jak w Popiele i diamencie, bo spirytus się pali, a wódka nie. Postawił szoty rzędem na stole, wyjął zapalniczkę i zaczął podpalać.

– Za pamięć – spojrzał na Radosława – o, Józefa Piłsudskiego. – I zapalił. – Za – rozejrzał się, zobaczył Rumburaka – o, za Václava Havla. – I podpalił.

– Widzicie, on od razu rozpoznał, że jestem Waszek Havel, z którym raz wypaliłem papierosa na Hradczanach – powiedział do was Rumburak.

– Rozpoznałem – powiedział pijany barman – bo jestem czechofilem, mam w domu wszystkie filmy Zelenki i dramaty zebrane Waszka Havla, a jako dzwonek w telefonie mam ustawioną piosenkę z Lemoniadowego Joe. Soł far tu ju aj mej. Dlatego zresztą pracuję w knajpie, bo knajpa to jest świątynia prawdziwego czechofila, zdrowie! – Podniósł podpalonego szota, próbując wypić bez gaszenia, przez co podpalił sobie brodę i podkoszulkę, zaczął wrzeszczeć, pół baru rzuciło się go gasić, wylewając na kontuar pozostałe płonące szoty.

Gdy chwilę później, poparzeni, staliście przed Psem i dla uspokojenia paliliście papierosy, czechofil Rumburak spotkał więcej swoich przyjaciół-czechofilów i zaczęło się czechofilskie witanie się, „ahoj”, „jak se mate”, „moc dobrze”, „diki”, i obowiązkowe narzekanie na to, że nie mają gdzie pójść na piwo, bo w całym mieście nie uświadczysz słusznej hospody, porządnej, egalitarnej, czeskiej, w której i profesor, i stróż siedzą przy jednym stole, że się muszą przez to cisnąć z tymi jebanymi marcinami i januszami w jednym lokalu, po czym wszyscy czechofile, razem z Rumburakiem, poszli do Psa, kupili sobie każdy po piwie z małego lokalnego browaru, warzonym według tradycyjnej receptury, ale najebali się wódką kartoflaną, którą grzali, aż spadli pod stół.

*

Zostałeś sam z Józefem Piłsudskim o nadpalonych nieco wąsach, paliliście fajki, patrzyliście na show przed Pięknym Psem i zaczęliście, z nudów, gadać o Rosji, bo jak nie ma o czym gadać, to zawsze jest dobrze pogadać o Rosji.

– Nic się w Rosji nie zmieniło i nie zmieni nigdy – twierdził Nieumarły Piłsudski, który studiował rosjoznawstwo na uj. – Już markiz de Custine pisał, jak jest, i teraz jest tak samo.

– Ruskie to ziemskie wcielenie szatana – powiedział koleś przebrany za wilkołaka, który się tu przypałętał, bo Kraków to małe miasto i wszyscy, wcześniej czy później, lądują w tej samej rynnie – bo jest wcieleniem wszystkich głównych grzechów. – I zaczął odginać palce. – Pycha, co, nie są pyszni Ruscy, nie są bezczelni, ten Putas z Ławrowem-chujowem, dalej mamy skąpstwo i chciwość, co, nie są skąpi, nie są chciwi, nie urywają to każdemu, co tam chcą urwać? To Gruzji, to Ukrainie, to Bałtom, swojego, kurwa, obrobić nie mogą, a po cudze sięgają i nie puszczą! Tacy skąpi! Czeczeni chcieli na swoje iść, maleńka Czeczenia, to nie, kurwa, pozabijali tylu, a nie dali. Potem co, niemoralność, no niech mi który powie, że Ruscy są moralni, korupcja aż piszczy, a Pussy Riot w pierdlu siedzi, co potem, gniew, no kuuurwa, wystarczy posłuchać jak mówią, to „suka”, „bljaaa”, człowiekowi się robi słabo z przerażenia, jak tylko to słyszy…

– …jeszcze jak „pidaras” mówią, to jest straszne – pokiwał poważnie głową Piłsudski, a wąsy mu smutno zwisały. – No, prawda.

– …potem nieumiarkowanie: widzieliście, kurwa, tych oligarchów, jakie wille mają, jak się w szampanie kąpią, kurwa, w weekendy se jeżdżą dla zabawy z czołgów postrzelać do niedźwiedzi, a przeciętny Ruski, kurwa, chlupie przez to gówno w reklamówce od deszczu na głowie. Dalej zawiść – no widzicie sami, jakie toto zawistne… no i ten, ostatni, pustka wewnętrzna…

– No – podrapał się po głowie Piłsudski – z duchowością to oni akurat… ten.

– No ale ten ostatni grzech można interpretować też jako zwykłe lenistwo – powiedział wilkołak – a patrz, jaki tam burdel, jak nic nie zrobione, jak się nikomu nie chce…

Pod Psa podeszli tym razem bałkanofile, krzyczeli „eppa” i śpiewali jakieś piosenki przeciągając spółgłoski zamiast samogłosek, darli się, że w tym ponurym kraju nie ma żadnej porządnej zabawy do rana, z radością, winem i śpiewem, tylko posępne i poważne garowanie wódy i trzaskanie się po ryjach. Po czym weszli do Psa, w kilkanaście minut najebali się wódką i pobili z czechofilami.

*

Wracałeś do domu, szedłeś w stronę ulicy Dietla i nie wiadomo czemu, właściwie ni z tego, ni z owego, przypomniał ci się twój wymyślony przyjaciel z dzieciństwa, Belfegor, tak go nazywałeś. No, Belfegor nie był do końca wymyślony, miał ciało, to było ciało wypchanej lalki, którą miałeś od zawsze, i – szczerze mówiąc – nie pamiętałeś skąd. Jego imię – Belfegor – było do niego przyszyte od zawsze. Belfegor był cały czarny, a na twarzy miał skórzaną maskę. Była tak przymocowana, by w żaden sposób nie dało się jej zdjąć, nie niszcząc lalki.

Ale ty nie traktowałeś Belfegora jako zabawki.

Belfegor był kimś w rodzaju twojego bliźniaka, w zasadzie – drugim tobą. Teraz, gdy o nim rozmyślałeś, wydawało ci się, że wymyśliłeś mu osobowość tylko po to, by zrzucać na niego wszystkie swoje dziecięce porażki. Bo to Belfegor był zawsze odpowiedzialny, Paweł, to w niego ładowałeś każdą własną cechę, która ci się nie podobała i potem, gdy coś spieprzyłeś, to sam przed sobą udawałeś, że to nie ty, że to Belfegor cię do tego namówił, Belfegor podpuścił, że Belfegor wszystkiemu winien, że za wszystkim on stoi, twój mały prywatny Doctor Evil, paskudny kawałek ciebie.

„Belfegor, Jezus Maria” – myślałeś pijany.

Ale, wbrew pozorom, lubiłeś Belfegora. Rozmawialiście ze sobą. Tak, Belfegor też do ciebie mówił. Słuchałeś go i czasem naprawdę robiłeś to, do czego cię namawiał. Czasem przegadywaliście całe noce. Rodzice słyszeli te rozmowy z twojej sypialni, bali się o ciebie, wysyłali do psychiatrów, a ty z nimi, z psychiatrami, rozmawiałeś bardzo grzecznie, ale nigdy Belfegora nie zdradziłeś, a rodzice nigdy nie śmieli go wyrzucić. Może bali się, że zaczniesz rozmawiać, dajmy na to, z lampką nocną, więc już lepiej z Belfegorem. Jakoś, mimo wszystko, normalniej. Wracałeś więc do domu od psychiatry i opowiadałeś Belfegorowi o wszystkim i razem się z tego śmialiście.

Zniknął dopiero wtedy, kiedy w wieku czternastu lat wyprowadziłeś się z rodzicami z Radomia i przenieśliście się do Krakowa. A w Krakowie już nigdy Belfegora nie widziałeś. Po prostu zniknął. Przestał istnieć. A ty, dopiero teraz się zorientowałeś, nawet tego nie zauważyłeś.

Nie miałeś pojęcia, dlaczego Belfegor ci się przypomniał akurat teraz, na Kazimierzu, gdy szedłeś w stronę ulicy Dietla, bo przez ostatnie piętnaście lat nie myślałeś o nim chyba ani razu.

Zatęskniłeś nawet za nim trochę, ale gdy minąłeś Dietla, znów szybko zapomniałeś.

*

Całe Stare Miasto wyglądało jak wielki supermarket, w którym można było nabyć chlanie w każdej cenie i każdej jakości: imprezę dicho z obcokrajowcami (free rooms, Zimmer frei, szálloda) kręcącymi się wokół najebanych polskich laś i wkurwionymi polskimi marcinami szykującymi na nich maczety, imprezę á la styl literacko-artystyczny, imprezę á la hipster z Berlina, imprezę á la Magiczny Kazimierz, á la Magiczna Piwnica pod Baranami, á la studentkor, á la żyglorz-szanciorz, á laprl, na stojaka, przy bufecie, z setką i galaretką, á la prezes rady nadzorczej po godzinach, w wydzielonym laundżu, na skajowych kanapach, ze zmrożonym absolutem, a tak naprawdę z polską zwykłą wyborową, bo barmani podmieniają, bo kto się pokapuje, która wódka jest która, jeśli jest zmrożona na olej.

No i, generalnie, z knajp wylewały się strugi pijanych, wrzeszczących i próbujących tańczyć na ulicy, a taksówki grzęzły w tej czarnej, wódczanej fieście. Kraków nocą wyglądał tak, jakby zwieńczeniem historii ludzkości miał być jeden wielki pub, pijacki Disneyland, jakby jedyne, co przychodzi do głowy ludziom żyjącym w tym mieście i odwiedzającym je, było nawalenie się na maksa i lizanie czarnego krakowskiego asfaltu, ciemnego bruku udającego historyczny, a położonego w latach dziewięćdziesiątych.

Właściwie to nie potrzeba było do tego wszystkiego Krakowa, i tak nie było go widać spod tego ludzkiego kłębowiska – najebanych lasek siedzących na krawężnikach z jakimiś świecącymi diabelskimi rogami na głowach, najebanych chłopaczków skaczących sobie do oczu jak koguty albo bratających się ze sobą pijacko. Właściwie to można było kawałek dalej – gdzieś, dajmy na to, za Batowicami, albo, co tam, na Pustyni Błędowskiej – postawić atrapę Krakowa, albo nawet niekoniecznie Krakowa, jakiegokolwiek miasta, byleby miało kilkanaście skrzyżowanych ze sobą, gęsto zabudowanych ulic, a na każdej ulicy po dwadzieścia knajp różnego rodzaju.

Adin, jak to mawiają Ruscy, chuj.

Tak, Kraków to był nadal trup stolicy, tak samo jak w xix wieku, gdy przerażał podróżników, którzy do niego przyjeżdżali. Ale wtedy wyglądał jak prawdziwy, porządny upiór, zbieranina ruin pięknych niegdyś pałaców i kamienic, pomiędzy którymi snuły się poobdzierane zombie mieszkańców. Mury miejskie obejmowały o wiele większy obszar niż faktyczne miasto, skurczone do kilku nędznych ulic zawiniętych wokół Mariackiego i Sukiennic. Fortyfikacje kruszały zresztą pośród błota i drewnianych chałup, wiało pustką i znużeniem, a ze światem, ostatnim wysiłkiem, handlowano głównie łojem i szczeciną.

A teraz to nadal jest trup, zmumifikowany trup stolicy, tylko że wyszminkowany, ubrany w karnawałowy kostium i elektrowstrząsami zmuszany do pląsania. W środku tego wszystkiego stał Wawel, wawelska katedra, która wyglądała w tym wszystkim jak zaginiona świątynia z Indiany Jonesa, gdzie – jak w winzipowym pliku – leżała zgromadzona cała polska historia. Można tam sobie spacerować pomiędzy kryptami Kazimierza Wielkiego, Łokietka i Jagiełly i patrzeć z niedowierzaniem, jak te mityczne postaci nabierają realnego wymiaru, jakie musiały być małe, jakie zwykłe, kruche i niedoskonałe. I to wszystko, truchła królewskie, wota, artefakty, całe te narodowe czary-mary, Wawelu wzniosły mur, orły, sztandary, krzyże, kości mamuta wiszące nad bramą katedry, zebrane w jednym miejscu składniki Polski, zutaten, ingredients, które zmieszane razem powinny dać jakiś, jakikolwiek, kurwa, efekt, leżą sobie bezsilnie w pliku wawelskim, wawel.rar, polska.zip, i służą jedynie do kurzenia się i zaczepiania na chwilę znudzonych spojrzeń wycieczek szkolnych i ukrywających ziewanie panów Hubertów i pań Halin, którzy z nudów wybrali się do królewskiego miasta Krakowa w wolny weekend, bo ileż można patrzeć w telewizor, ileż można grilla zjeść, a dookoła nich wszystkich trwa jedna wielka impreza byłego polskiego chłopstwa, które – po wykonanym zgrabnie i niepostrzeżenie wyrzuceniu z kraju szlachty, twórców tego nieszczęsnego narodu, bo na dobrą sprawę nie do końca wiadomo, co się z tą szlachtą stało, cała impreza jakoś się, po prostu, rozpełzła, tysiąc lat historii, ot tak, rozeszło się po domach – samo przebrało się w polskie piórka, samo wskoczyło w pańsko-polskie kontusze i wycinało po trupie swojej dawnej stolicy takie hołubce, jakich nikomu wcześniej się nie śniło, zredukowawszy ją do roli oberży.

Należało się chłopstwu po tylu latach, nie twierdzisz, że nie. Należało mu się tańczenie na trupie pańskich legend. Tyle, że taniec na trupach zawsze fatalnie wygląda.

I przyjeżdżali do tej Polski z zagranicy – Niemce, Szwedy, Angielczyki, patrzyli z otwartymi ustami na ten obłąkańczy, prowadzący chyba tylko do piekła korowód i przyłączali się do niego, i wirowali w tym zachlajmordzkim wirze, głośno wrzeszcząc w swoich narzeczach, wyrzygując treść żołądków, a często i własne żołądki, wątroby, dwunastnice, wyrzygując na ulice, czołgając się we własnych wnętrznościach, płynąc w tych wnętrznościach korytami ulic noszących imiona świętych, obijając się o zdechłe kościoły, o mieszczańskie kamienice, w których nie było już mieszczan, a wszystko na historycznym bruku z najntisów. Magiczne miasto Kraków napieprzało syntetyczną muzyką, błyszczało błyskotkami i tylko z rzadka, trzeba było wiedzieć gdzie, dało się znaleźć cichą norkę świętego spokoju, w którą można było wpełznąć i próbować przeczekać to całe wariactwo. Pijąc, oczywiście. Jak wszyscy inni. Ogień walczy z ogniem.

*

No, ale teraz masz kaca i stoisz w korku na Siódemkę, w stronę Warszawy, przy Cmentarzu Rakowickim, jedziesz na spotkanie, które ma odmienić twoje życie i otwierasz okno, żeby odetchnąć mocniej tym zapachem stearyny, a w radiu – wiadomości: Rosja szaleje, na wschodzie Ukrainy wojna, Ławrow przebąkuje coś o korytarzu do Kaliningradu, wszystko mu jedno, mówi, czy przez Polskę, czy przez Litwę, nato, mówi Ławrow, samo ma zdecydować, jemu rawno, a poza tym Pribałtyka w strachu, bo rosyjskie samoloty im latają po przestrzeni powietrznej jak chcą. Widzisz swoje odbicie w lusterku, widzisz swoje skacowane oczy, mrugasz więc sam do siebie, żeby dodać sobie animuszu.

*

„Siódemka, Siódemka – myślisz – szós polskich królowa, droga, która jest kręgosłupem polskiego państwa, Polski wiślanej, bo ta odrzana to zupełnie inna historia”.

Tamto to polska kolonia. A tutaj, wzdłuż Siódemki, Siódemeczki, rozwlekła swoje ciało Polska, ta Polska, the Polska, ten projekt, prodżekt, prodżekt Polska, który kilka razy nie wypalił, a teraz jest znów odpalony i terkocze, działa jakoś, pyr-pyr, pyr-pyr, zbiera się jakoś do kupy, próbuje się na nowo określić, a Siódemka jest jego osią przeprowadzoną od Gdańska przez Warszawę po Kraków i góry, przez sam jego środek, rozcina ziemię, z której ta Polska wypływała, które są jej esencją, które nadają jej kształt i ton, bo to rzeczywistość przy Siódemce nadaje ton reszcie kraju, bo to Siódemka to polskie centrum, a reszta to peryferia, choć sama Siódemka to peryferium do kwadratu, hej, Siódemka, Siódemka.

Siódemka, jak syn siódmy siódmego syna, siedem dni tygodnia, siedem sumeryjskich demonów, siedem kolorów tęczy, siedem wzgórz Rzymu i Drugiego Rzymu, siedem starożytnych mórz, siedem niebios, siedem gór i siedem rzek, siedem bram piekieł, siedem pieczęci, siedem głów Bestii i siedem rogów Baranka, siedem cudów świata i siedem grzechów głównych.

*

Światła się niby zmieniają, czerwone–żółte–zielone, ale ruch taki, jakby zmieniały się tylko dla żartu, bo raz na jakiś czas, owszem, zapali się zielone, ale ruszasz się do przodu o długość dwóch, może trzech samochodów, możesz więc popodziwiać sobie szyldy i reklamy po lewej stronie szosy, o, proszę bardzo, na przykład coś takiego: cukiernia solarium, ot tak, rzucone ci w twarz, bez żadnego wyjaśnienia i nie masz zielonego pojęcia, czy to połączone siły cukierni i solarium tworzą w ten sposób zupełnie nową jakości na rynku usług, czy cukiernia nosi nazwę „Solarium”, czy też solarium, być może, kto wie, nosi nazwę „Cukiernia”.

Na cukierni solarium jakaś patriotyczna dusza wywiesiła polski sztandar, mimo że Święto Zmarłych to nie święto narodowe. Ale dusza wywiesiła, i to taki z orłem, tak więc powiewał teraz dumnie polski sztandar nad żarówo-różowym napisem cukiernia solarium na pomarańczowym tle.

*

W sumie dobrze, że powiewał, bo gdzie miał powiewać, to przecież polski small business napędza pkb, napędza gospodarkę tego państwa, to jemu Rzeczpospolita zawdzięcza swoją współczesną kondycję, to małe i średnie przedsiębiorstwa są tym, co tworzy Polskę, to właśnie one, stworzone przez tak pogardzanych drobnych cwaniaczków i dorobkiewiczów z najntisów, sprawiają, że Polska jako tako działa – myślałeś – to właśnie oni, ci kolesie handlujący przy użyciu łóżek polowych skarpetkami, papierosami i niemiecką chemią są prawdziwymi ojcami założycielami tego kraju, a nie Mieszko i czy Bolesław Chrobry.

To ich nazwiska, a nie królów, Kościuszków i generałów, o których nikt i tak nic nie wie, powinniśmy przytwierdzać do obrzępolonych ścian naszych ulic. Zresztą – lepiej by tam pasowały. Bo jak wygląda tabliczka z napisem „ul. Bolesława Chrobrego” na otynkowanej pastelowym barankiem ścianie domku-bliźniaka otoczonego powyginanym w pseudobarok betonowym płotem seryjnej produkcji, do tego tabliczka z wizerunkiem wilczura i napisem „pies zły, teściowa jeszcze gorsza”? Albo tabliczka z napisem „Ul. Jagiellońska” na rozpieprzonej do szczętu kamienicy, której mieszkańcy nadal szczają i srają do jednego sracza na całe piętro i grzeją węglem z piwnicy, modląc się do Jezusa Chrystusa, żeby dach nie zawalił się już tej zimy. Kamienicy, przed którą rozciąga się blade klepisko z jakimiś dwiema nieokreślonymi budami z blachy, w której gnieżdżą się dwa samochody zajumane z Niemiec, czekające na przebicie numerów. A trójeczka i golf czwóreczka? A? Albo wielki napis „osiedle tysiąclecia chrztu polski” wymalowany wielkimi, kolorowymi kobyłami na czteropiętrowym bloku, świeżo otynkowanego na seledyn ze wstawkami ciepłych brązów, pod którego ścianami w wytartej trawie robią się błotniste kałuże przemieszane w koktajl z popękanymi płytami chodnikowymi i jakąś żul-ławką, na której odbywa się picie ciepłego piwa w puszkach ze sklepu Żabka zlokalizowanego w ceglanej i nieotynkowanej dobudówce przyłączonej do bloku w szalonych latach dziewięćdziesiątych? Przecież to wszystko wygląda jak żarty, jak robienie sobie jaj.

Do tego wszystkiego pasują ulice z zupełnie innymi nazwami, na przykład, „Handlarzy spod dworca zoo w Berlinie”, albo „Obrońców blaszanych szczęk pod Pałacem Kultury w Warszawie”. Albo „ul. Badylarzy”, „ul. Pionierów Prywaciarstwa Polskiego”. Ewentualnie „pl. Właścicieli Kantorów” czy „al. Wypożyczalni Wideo Hollywood”. To są prawdziwi Ojcowie Ojczyzny. I nad tym wszystkim powinny wisieć flagi narodowe. Czemu nie, tak powinno być.

*

Przełączasz na kolejną stację, talk show, prowadzący analizuje reklamy puszczane w radiu, i wychodzi mu, że najczęściej pojawiają się w Polsce reklamy środków na niestrawność, na zgagę, wzdęcia i tak dalej. Na dowód prowadzący każe realizatorowi, do którego mówi per Misiek, puścić przykładową reklamę, i Misiek puszcza: „kiedy jesteś cała wzdęta, w brzuchu gra orkiestra dęta”. Chichoczesz, Paweł, i zapalasz sobie papieroska, tak, palisz w samochodzie, a co, co to za nowa moda niepalenia w samochodzie, od tego są drzewka zapachowe, żeby pachniały bardziej, niż śmierdzą papierosy, a tymczasem realizator Misiek, niczym na skrzydłach niesiony, puszcza kolejną reklamę: „Gdy w jelitach gromadzą się gazy” – śpiewa jakiś baryton – „trudno być donżuanem bez skazy”, a potem kolejną: „To ostatnia ma zgaga” – tym razem na nutę Ostatniej niedzieli – „jutro się rozstaniemy, jutro się rozejdziemy na wieczny czas. Choćbym nawet zeżarł sto kurczaków, zgagi miał nie będę – już to wiem”. Tu następuje dramatyczna przerwa, po czym wokalista podejmuje znów, głosem jeszcze bardziej dramatycznym, wywołującym ciarki na plecach: „Bo ja mam mój Zgagigast, on stworzony jest dla mnie, zgago precz idź ode mnie na wieczny czas”.

*

Pić ci się, Paweł, chciało na tym kacu, pić ci się chciało i już sobie wyobrażałeś jak to zaraz zjedziesz na stację benzynową i kupisz sobie ice tea, boice tea na kaca to jest cudowna sprawa, jedna z lepszych rzeczy, które Ameryka dała światu, nektar Południa, rednecki, pity na werandach na bujanych fotelach, winchester na kolanach, szklanki z lodowatą ice tea w dłoniach. Albo woda mineralna średnio gazowana, o, woda mineralna średnio gazowana nawet lepsza, ale w tym momencie zauważyłeś plastikową butelkę turlającą się pod siedzeniem pasażera. Plastikowa butelka miała napis Dr Pepper, do tego do połowy pełna. Bądź pusta, wiadomo, ale w sytuacji, w której ją zobaczyłeś, spragniony, sterany życiem – jednak pełna. Bo Dr Pepper to kolejna z cudownych rzeczy dana światu przez Amerykę, o, szczególnie zimny, a jeśli tak wala się na podłodze od kilku dni to pewnie jest zimny, w końcu zima idzie, zimno jest.

Odkręciłeś butelkę, patrząc uważnie, by w nikogo nie wjechać. Wziąłeś wielkiego łyka. I się zdziwiłeś.

Chwilę potrwało, zanim do twoich skacowanych synaps dotarło, że oto wlałeś w gardło porządny łyk Doktora Peppera zmieszanego z wódką.

– O kurwa – jęknąłeś. – O kurwa.

Ktoś ci