Singielka w Londynie. Stare miłości i nowe rozterki - Marta Matulewicz  - ebook

Singielka w Londynie. Stare miłości i nowe rozterki ebook

Marta Matulewicz

3,9

Opis

W życiu rezolutnej Ewy, która dała się już poznać czytelniczkom „Singielki w Londynie“,  następują kolejne rewolucje. Tytułowa bohaterka będzie przeżywać upadki i wzloty miłosne, leczyć złamane serce, zmieniać stanowisko pracy i przeprowadzać się. Czy te doświadczenia sprawią, że Ewa straci swój optymizm i naturalną otwartość na świat? Czy singielka z Polski, mimo przeciwności losu, nadal wytrwale szukać będzie szczęścia i prawdziwej miłości? „Singielka w Londynie” to ciepła i zabawna opowieść o tym, że wszelkie przeciwności losu warto pokonywać z uśmiechem.

Marta Matulewicz  – to miłośniczka książek, dobrego kina i pięknych perfum, która po dziesięcioletnim pobycie w Wielkiej Brytanii postanowiła, że czas wracać do Polski (i przywiozła ze sobą ponad osiemdziesiąt pudeł ciuchów). Napisała „Singielkę w Londynie” po to, aby kobiety, czytając o jej losach, mogły zaśmiewać się do łez.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 263

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (177 ocen)
74
41
41
14
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
opryszek2020

Dobrze spędzony czas

Polecam 👍
00
1bafe37f-5b6d-4796-8478-48f7f2345089

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1615113313973827

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2018

ISBN wydania elektronicznego (ePub): 978-83-65838-88-9

ISBN wydania elektronicznego (Mobi): 978-83-65838-89-6

Szłam do domu zdecydowanym krokiem i już po kwadransie stałam przed drzwiami. Na wycieraczce leżał bukiet pięknych czerwonych róż. Chwała Bogu. Schyliłam się, by je podnieść, wiedziałam, że są dla mnie, i wiedziałam od kogo. Włożyłam rękę do kieszeni płaszcza i wyjęłam pęk kluczy — obiecując sobie, że już nigdy więcej nie będę ich tam wkładać. Otworzyłam drzwi, weszłam do przedpokoju, jedną ręką zdjęłam okrycie i buty, po czym poszłam do kuchni, by wstawić swój ostatni bukiet do… No właśnie — tylko do czego mam go włożyć?

Wszystkie wazony i obcięte do połowy butelki plastikowe były zajęte przez wiązanki. Zosia się śmiała, że mieszkamy teraz w kwiaciarni. Ona też dostała ode mnie kilkanaście bukietów, które ustawiła w sypialni, część wyniosłam do pracy. W sumie dostałam ich trzydzieści. Weszłam do kuchni i spojrzałam na zegarek zawieszony nad drzwiami — była piętnasta, do końca dnia zostało jeszcze wiele godzin. Jutro do pracy miałam na rano, a później randkę z Olivierem.

Strasznie zgłodniałam, do tej pory nie jadłam niczego poza jednym jabłkiem i bananem. Postanowiłam odgrzać resztki chińszczyzny z wczoraj. Włączyłam piekarnik i czekałam, aż się nagrzeje. W tym czasie moje myśli popłynęły ku Olivierowi i pięknym różom od niego i ku naszemu pierwszemu wspólnemu weekendowi.

Olivier zaprosił mnie na romantyczny weekend superszybkim pociągiem do Paryża. Eurostar odjeżdża ze stacji King’s Cross w Londynie i tam się spotkaliśmy w piątek po południu. Dopiero kiedy mój ukochany zdradził mi kierunek wycieczki, byłam najszczęśliwszą kobietą na świecie! Z Olivierem w najpiękniejszym i najbardziej romantycznym mieście na świecie! To brzmiało zbyt dobrze, by było prawdziwe! Olivier chciał jeszcze kupić nam picie i przekąski na podróż. Poprosił, żebym weszła do środka pociągu, zajęła miejsca i poczekała na niego — i tak właśnie zrobiłam. No może nie do końca tak, bo zamiast do Paryża pojechałam do Brukseli…

Na chwilę otrząsnęłam się z myśli i włożyłam do rozgrzanego piekarnika talerz z chińszczyzną. Usiadłam ze szklanką wody gazowanej i znów powróciłam do minionych wydarzeń. Do tej pory pamiętam, jaka byłam wtedy zła i zawiedziona, że pomyliłam pociągi. Marzył mi się romantyczny weekend, a zamiast tego jechałam w przeciwnym kierunku, niż powinnam. Sama! Gdy zdałam sobie sprawę z pomyłki, zerwałam się z siedzenia przestraszona i w tym momencie usłyszałam i zobaczyłam Scotta. Nie wiem, które z nas było bardziej zaskoczone: ja czy on.

Ze Scottem poznaliśmy się mojego pierwszego wieczoru na angielskiej ziemi. Choć pewnie słowo „poznanie się” nie jest najwłaściwsze… Scott gasił pożar, który wywołałam, podpalając kominek ze sztucznym drewnem podczas mojego pierwszego wieczoru.

W wyniku tego wypadku straciłam jedną brew. Muszę przyznać, że pomimo tych traumatycznych przeżyć Scott wywarł na mnie piorunujące wrażenie. Bardzo mi się spodobał. Dość długo byłam zainteresowana moim strażakiem. Wyleczyłam się z marzeń o nim, gdy pewnego wieczora zobaczyłam go awanturującego się z młodą piękną blondynką przed supermarketem. Wychodziłyśmy z Zosią właśnie z tego sklepu i byłyśmy świadkami kłótni, jaka się pomiędzy nimi wywiązała. Tak się akurat szczęśliwie złożyło, że następnego wieczora poznałam Oliviera. Moje zauroczenie Scottem przeszło od razu. 

W pociągu jadącym do Brukseli Scott nie mógł uwierzyć, że można tak się pomylić i wsiąść do złego składu. Śmiał się chyba z dwadzieścia minut. Już dawno przyzwyczaiłam się do tego, że moje wpadki rozbawiają wszystkich. Szkoda, że nie były takie zabawne dla mnie! Gdy Scott zdołał się uspokoić, zadzwonił Olivier. Był wściekły, wrzeszczał na mnie dobre kilkanaście minut, a na końcu powiedział, że skoro wsiadłam do złego pociągu, to mam sobie sama radzić i wrócić do Londynu. I tak po prostu się rozłączył.

Nie mogłam uwierzyć, że tak się zachowuje zakochany facet. Z moich oczu popłynęły łzy. Gdy Scott zobaczył, że płaczę, od razu przystąpił do akcji. Wyjął z kieszeni marynarki swój telefon i coś w nim sprawdzał przez kilka minut z wielkim skupieniem. Pamiętam, że był bardzo opanowany, chociaż ja byłam na skraju załamania nerwowego. Dobrze, że na niego trafiłam. Nagle podniósł głowę i zapytał:

— Ewa, dokąd chcesz jechać?

Pamiętam, że spojrzałam na niego jak na wariata. Niby dokąd mogłabym jeszcze jechać? Okazało się, że Scott sprawdzał w telefonie rozkład Eurostarów z Brukseli. I miałam wybór: albo wracam do Londynu, albo jadę na stację Gare du Nord do Paryża. Byłam tak bardzo zawiedziona zachowaniem Oliviera, że nawet nie było mowy, bym jechała do Paryża, wybrałam Londyn. Gdy dotarliśmy do Brukseli, wysiadłam z pociągu z biletem powrotnym zabukowanym na moje nazwisko (oraz dopłatą za brak biletu do Brukseli) przesłanym na mojego maila. Dzięki Bogu, że miałam internet w telefonie!

Okazało się, że trzy godziny muszę czekać na pociąg do Londynu. Postanowiłam, że w ramach podziękowania zaproszę Scotta na kawę. Chętnie się zgodził. Znaleźliśmy kawiarnię, ale nie pamiętam, jak się nazywała. Podawali w niej pyszną, czarną jak smoła kawę. Do napoju gratisowo dostaliśmy trzy praliny zrobione z gorzkiej ciemnej czekolady. Były wspaniałe, rozpływały się w ustach! Najwidoczniej nie było mi tak smutno, gdyż kawa i towarzystwo Scotta skutecznie poprawiły nastrój. Okazało się, że Scott jechał do Brukseli na konferencję poświęconą najniebezpieczniejszym środkom chemicznym. Miał nadzieję, że po udziale w niej będzie mu łatwiej awansować do specjalistycznej jednostki chemicznej. Konferencję zaplanowano na trzy dni. Scott miał lecieć samolotem, ale po sprawdzeniu rozkładu Eurostarów stwierdził, że jest mu bardziej na rękę jazda superszybkim pociągiem niż lot.

Olivier wydzwaniał co kilka minut. Absolutnie nie miałam ochoty na rozmowę z nim, więc jeszcze podczas podróży do Brukseli wysłałam mu SMS-a, że tego samego wieczora wracam do Londynu. Oczywiście moja wiadomość wywołała w nim jeszcze większe poczucie winy, od tego momentu pisał co chwilę, że przeprasza, że kupi mi nowy bilet do Londynu. Na tę wiadomość także postanowiłam mu odpowiedzieć. Poinformowałam go oschle, że mam już bilet i żeby teraz dał mi spokój. Bałam się, że napiszę mu w końcu coś, czego będę żałować, więc wolałam na razie zakończyć wymianę SMS-ów.

Gdy zbliżał się czas odjazdu mojego pociągu do Londynu, Scott odprowadził mnie do bramki, przez którą na szczęście przeszłam sprawnie. Podziękowałam mu bardzo serdecznie za całą pomoc, obiecując, że oddam mu pieniądze za bilet w poniedziałek przez Patrycję. Dwa razy upewniłam się, że TEN pociąg jedzie do Londynu, po czym wsiadłam do środka i zaczęłam szukać swojego miejsca. Podróż upłynęła mi szybko. W trakcie jazdy napisałam do Zosi, że wracam do Londynu i że będę w domu około dwudziestej drugiej. Wolałam ją uprzedzić, czort jeden wie, co oni z Pawłem wyprawiali pod moją nieobecność. A tak będą mieli czas, by zatrzeć ewentualne ślady igraszek.

Gdy pociąg zatrzymał się na stacji King’s Cross, zabrałam swoje rzeczy i z ciężkim sercem wysiadłam. Byłam bardzo zawiedziona sobą, Olivierem i całą sytuacją. Gdy przeszłam przez odprawę paszportową, zaraz za bramką ujrzałam… Oliviera z olbrzymim bukietem czerwonych róż. To był chyba największy i najpiękniejszy bukiet, jaki w życiu widziałam. I zapewne w innej sytuacji podskoczyłabym z radości do nieba, ale teraz… Podeszłam do Oliviera, a on tak po prostu uklęknął przede mną, dał mi róże i powiedział, że będzie mnie każdego dnia błagał o wybaczenie. I jeśli mu pozwolę, to będzie przez miesiąc wysyłał bukiety róż na przeprosiny. Pozwoliłam mu je wysyłać, bo w życiu nie spodziewałam się, że dotrzyma słowa. Dotrzymał. Przez cały miesiąc dostawałam do domu kwiaty, dziś otrzymałam trzydziesty. Zapytałam go jeszcze, jak to możliwe, że dotarł do Londynu przede mną, a on odparł, że zdążył akurat na odjeżdżający pociąg. No tak, ja na swój musiałam czekać.

W przeddzień mojego wyjazdu, gdy wróciłam późnym wieczorem z pracy, zastałam Zosię w kuchni, zapłakaną, bez makijażu, bez ułożonych włosów, w szlafroku. Bez słowa pokazała mi test ciążowy z pozytywnym wynikiem. Gdyby niekwestionowanym ojcem dziecka był Paweł, obie pewnie skakałybyśmy do nieba, ale Zosia przyznała się, że w jednym tygodniu spała i ze swoim byłym Jeanem-Markiem, i z Pawłem… Nie chciałam jechać, zostawiać jej samej w takim stanie, ale Zośka uparła się, bym jechała. I pojechałam. A gdy po powrocie przekroczyłam późnym wieczorem próg domu z kwiatami od Oliviera, zobaczyłam Zosię o niebo lepiej wyglądającą i w dobrym humorze. Okazało się, że to był fałszywy alarm. Obie bardzo się ucieszyłyśmy z takiego obrotu sprawy.

Nagle moje rozmyślania przerwał swąd. Poczułam śmierdzący dym. I nagle zdałam sobie sprawę z tego, że ten gryzący zapach oraz dym wydobywa się z piekarnika! Wyłączyłam go i szybko otworzyłam okna w kuchni na całą szerokość, modląc się przy tym, by dym nie uruchomił czujników. Na „trzy” otworzyłam piekarnik, z którego od razu wydobyła się chmura czarnego powietrza, niemiłosiernie szczypiąc w oczy. Gdy odzyskałam jasność widzenia, ujrzałam plastikowy talerz — czy raczej to, co z niego zostało. Pod wpływem gorąca cały się skurczył z jednej strony i wygiął z drugiej. Hm, może nadawałby się jako nowoczesna rzeźba w jakiejś modnej galerii sztuki? — pomyślałam w przebłysku czarnego humoru.

Nie… Zosia śmiałaby się ze mnie przez kolejne dwa tygodnie. Wyrzuciłam stopiony talerz do kosza na śmieci. Dobrze, że dym nie uruchomił alarmu, dopiero bym się wstydu najadła przed strażą pożarną (to w sumie byłby już drugi raz). Już sobie wyobrażam moje tłumaczenia… „Przepraszam, panowie, że się pofatygowaliście… Taka ze mnie gapa, włożyłam niechcący plastikowy talerz do piekarnika”. Nie tylko Zosia miałaby ze mnie ubaw.

Tak się nawąchałam tego śmierdzącego dymu, że odechciało mi się jeść. Może ten talerz przyczyni się przynajmniej do tego, że moja waga trochę spadnie? Powinnam porządnie się wziąć za siebie i schudnąć parę kilo, a nie obżerać się chińszczyzną. W mojej głowie już się rodził plan. Postanowiłam skorzystać z karty na ćwiczenia i pójść dziś do klubu fitness. Dziś o siedemnastej odbywały się zajęcia na malutkich okrągłych trampolinach. Ponoć przynosiły efekty i w związku z tym cieszyły się dużą popularnością. Wiele klientek uznawało je za cud i najlepszy sposób zrzucenia zbędnych kilogramów. Trener Mark, który prowadził zajęcia, zawsze miał prawie komplet, przy czym zawsze zapraszał nas do udziału i zostawiał nam dwa miejsca. Liczyłam, że nadal są wolne — zresztą jedno by mi wystarczyło.

Spakowałam strój i adidasy do wielkiej sportowej torby, włożyłam jeszcze dużą butelkę wody mineralnej, mały ręcznik do twarzy, telefon, klucze od domu i w parę minut byłam gotowa do wyjścia. Napisałam Zosi na kartce, że idę ćwiczyć, położyłam ją na stole w kuchni. Upewniłam się, że wszystkie okna w kuchni są dokładnie zamknięte, i wyszłam z domu z ogromnym zapasem energii. Miałam doskonałą okazję, by trochę schudnąć, poruszać się, oczyścić swój umysł. Drogę do klubu pokonałam w dość szybkim tempie. Dziś po południu pracowała Patrycja z Aną. 

— O, Ewa, coś się stało? — zapytała Ana

— Nic takiego, przyszłam na zajęcia.

— Na zajęcia? Dobrze się czujesz? — Patrycja aż zdębiała

— Tak na oba pytania. Nudziło mi się w domu, mam karnet tyle czasu, a jeszcze nie miałam okazji, by z niego skorzystać, i dziś pomyślałam: „Dlaczego nie?”.

— Super, Ewa, na to nigdy nie jest za późno — odrzekła Ana.

Podałam jej moją kartę i już po chwili mogłam iść dalej jako klient.

— Które zajęcia cię interesują?

— Te z Markiem, o siedemnastej.

— Ewa, idź i zapytaj Marka, czy możesz wziąć udział. Ma zapisane osiemnaście osób, ale może się zmieścisz. — Ana sprawdzała zapewne w grafiku udostępnionym dla nas, na naszym komputerze.

— Pewnie, zaraz zapytam.

Przeszłam przez bramkę, salę, na której była siłownia, i skierowałam się do pokoju trenerów. Zapukałam dwa razy, usłyszałam „proszę” i pchnęłam drzwi. Normalnie nie wchodziłyśmy do królestwa trenerów, więc z ciekawością rozejrzałam się po wnętrzu. Mieli bardzo podobny pokój do naszego, w wielkości, rozkładzie, a nawet wyposażeniu. Na kanapie ustawionej naprzeciw drzwi siedział Mark i coś sprawdzał w telefonie. Podniósł wzrok, uśmiechnął się do mnie i powiedział:

— Hej, Ewa, co słychać?

Pomimo że mieliśmy osobne pokoje, każdy znał każdego, czego miałam za chwilę doświadczyć.

— Hej, Mark, wszystko dobrze, dzięki. Mam pytanie do ciebie.

— Słucham. — Odłożył telefon na stolik stojący przed nim i spojrzał na mnie uważnie.

— Czy mogłabym dołączyć do twojej grupy? Na siedemnastą?

— Pewnie, że możesz. Przecież zawsze mam dwa miejsca dla was. A co się stało, że masz wolne popołudnie? Olivier znów na dyżurze?

Do diabła, czy w tym klubie nic się nie ukryje?!

Moje osłupienie Mark skomentował szybko:

— Spokojnie, my z chłopakami musimy wiedzieć, które superlaski są wolne, a które nie!

Aaaa! Moja szczęka opadła z wrażenia. I jak mam teraz ćwiczyć przy Marku, który uważa mnie za superlaskę?! Jak mam się przy nim pocić i wyglądać byle jak?! No jak, pytam się? Postanowiłam jednak przyjąć komplement z uśmiechem. 

— Dzięki, Mark, to idę się przebrać.

— Okej, widzimy się za kwadrans. — I znów zajął się swoim telefonem.

Ech, gdyby nie to, że za dużo osób widziało, jak wchodzę do klubu, i słyszało, że będę ćwiczyć, już bym wyszła czy raczej uciekła. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko wziąć byka za rogi. Weszłam do szatni i zobaczyłam przebierające się dziewczyny, część z nich spotkałam na dole przed windą. Przywitałam się i podeszłam do szafek. Wybrałam jedną, otworzyłam ją i zaczęłam się przebierać. Gdy już byłam gotowa, schowałam swoje ubrania, wyciągnęłam wodę i mały ręcznik. Zamknęłam szafkę i spojrzałam na zegarek wiszący nad drzwiami. Do rozpoczęcia zajęć zostało jeszcze pięć minut.

Poszłam za dziewczynami na salę. Wiedziałam, gdzie odbywają się zajęcia i czego mam się mniej więcej spodziewać. Gdy weszłyśmy, Mark kończył rozkładać minitrampoliny.

— Cześć, dziewczyny, fajnie, że jesteście. 

— Cześć, Mark. — Kilka dziewczyn odważnie przywitało się z Markiem, ale dostrzegłam takie, które wydawały się onieśmielone, może one też były tutaj pierwszy raz? Dobrze by było, może na ich tle moje wygibasy nie wydadzą się takie komiczne.

Mark podszedł do sprzętu ustawionego w rogu sali, włączył energiczną muzykę, dzięki której chciało się od razu skakać i tańczyć.

Trampoliny były ułożone w kształt litery V, a trampolina Marka leżała w środku, tak by wszystkie dziewczyny doskonale widziały, co robi trener. A zatem to by było na tyle z mojego planu chowania się na tyłach… Tutaj żadna dziewczyna nie umknie uwadze Marka. Lustra, którymi była wyłożona cała ściana, także nie pomagały stać się mało widoczną.

Mark założył sobie przenośny mikrofon za ucho i rozpoczął energiczną rozgrzewkę. Oczywiście uśmiechałam się przy tym jak szalona, byłam szczęśliwa, że nie jestem w aż tak kiepskiej formie, by nie dotrzymać tempa na rozgrzewce. Pierwszy kwadrans upłynął mi bardzo przyjemnie. Problemy rozpoczęły się w momencie, w którym weszliśmy na te niewinnie wyglądające trampoliny. Dopóki na nich stałam i się nie ruszałam, było OK, ale gdy trzeba było powtarzać ćwiczenia czy raczej akrobacje, mój dobry nastrój zdecydowanie się zmniejszył. Mark był profesjonalistą, wiadomo, a ja nie chciałam zrobić z siebie od razu pośmiewiska, bo w jego oczach uchodziłam za superlaskę!

— Róbcie ćwiczenia wolniej, ale dokładniej! — upominał przez mikrofon.

O, to zdecydowanie mi pasowało. Starałam się naśladować trenera, ale zawsze robiłam coś nie tak. A to złą nogą machałam w złą stronę, a to nie mogłam skoordynować ruchów — że nie wspomnę o totalnym braku formy, która dawała mi się we znaki coraz bardziej. W pewnym momencie chciałam zrobić skomplikowaną pozycję, polegającą na wymachu bocznym lewej nogi, stojąc na prawej. Zahaczyłam lewą nogą o prawą i poleciałam do przodu… Zanim się zorientowałam, leżałam połową ciała na trampolinie, drugą połową poza. Mark podbiegł do mnie i zapytał: 

— Ewa, nic ci się nie stało?

Wstałam w ciągu sekundy i uchwyciłam swoje odbicie w lustrze. Byłam cała czerwona na twarzy — trudno powiedzieć, czy dlatego że byłam spocona, czy dlatego że było mi okropnie głupio. Pasma włosów przyklejały mi się do czoła i do policzków.

— W porządku, Mark, nic mi nie jest. — Machnęłam ręką, ale już czułam wielki ból w nogach, brzuchu i ramionach. Miałam nadzieję, że to przez te intensywne ćwiczenia, a nie z powodu upadku. Dzielnie wstałam, spojrzałam na zegarek zawieszony nad drzwiami i stwierdziłam z ulgą, że zostało niecałe dziesięć minut do końca zajęć. Na szczęście Mark włączył teraz spokojniejszą muzykę i rozpoczął ćwiczenia relaksujące. To pozwoliło mi odzyskać oddech, prawidłowy kolor skóry na twarzy i zachować resztki godności.

Po zajęciach poszłam się przebrać. Byłam tak spocona, że po raz pierwszy żałowałam, że nie mam przy sobie rzeczy, by skorzystać z prysznica w klubie. Ubrałam się szybko, przeszłam przez recepcję, pomachałam dziewczynom wesoło i ruszyłam do windy. Nacisnęłam guzik z numerem zero. I w tym momencie poczułam ostry promieniujący ból, który dosłownie paraliżował moją rękę i większą część pleców. Och! Trzeba będzie udać się obowiązkowo do apteki w drodze do domu. Dobrze, że mam jedną po drodze, zajdę tam od razu i kupię jakiś cudowny specyfik, który uleczy moje rany cielesne. O psychicznych spowodowanych upadkiem wolałam już nie myśleć.

Szłam do domu, mijając cukiernię, kawiarnię, piekarnię, okulistę, szewca oraz gabinet psychologiczny. Rozglądałam się za apteką, ponieważ byłam pewna, że gdzieś ją tu wcześniej widziałam. Tak, była kilkanaście metrów dalej, za lokalami gastronomicznymi. Ciepłe żółte światło wydobywające się z wielkich okien wystawowych zapraszało. Otworzyłam drzwi, weszłam do środka, podeszłam do półek ustawionych wzdłuż ścian i zaczęłam poszukiwanie cudownej maści. Swoją drogą, jak na ironię znałam dwóch świetnych chirurgów i jestem pewna, że dostałabym od nich od ręki odpowiednią maść na otarcia i stłuczenia, ale musiałabym opowiedzieć, co dokładnie mi się stało. A na to absolutnie nie mogłam sobie pozwolić. Paweł być może nie śmiałby się ze mnie, mogłabym go zaszantażować tajemnicą lekarską, ale w przypadku Oliviera… Mowy nie ma. Już wolę sama kupić maść, mniejszy wstyd.

— Czy mogę w czymś pomóc? — zapytał miły chłopak w białym fartuchu za ladą.

— Nie, dziękuję. Mam nadzieję, że poradzę sobie sama.

— W razie potrzeby proszę pytać, jestem do dyspozycji.

Dlatego tak lubiłam robić zakupy w londyńskich sklepach — nikt się nigdy nie narzucał. Patrzyłam uważnie po półkach i w końcu znalazłam to, czego szukałam. Maść chłodzącą na otarcia i stłuczenia, przynoszącą ulgę od razu. Tak, to zdecydowanie jest to, czego potrzebuję. Podeszłam z tubką do kasjera i z uśmiechem mu ją podałam. Chłopak zeskanował cenę, spojrzał na mnie i powiedział:

— Należą się cztery funty i dziewięćdziesiąt dziewięć pensów.

— Oczywiście. Już płacę. — Włożyłam rękę do mojej wielkiej torby i rozpoczęłam poszukiwanie portfela. Nagle mnie olśniło. Nie mam go w torbie! O nie! Najprawdopodobniej został na łóżku. Co za wstyd! Dziś doprawdy przeszłam samą siebie…

— Bardzo przepraszam za kłopot, ale zostawiłam przez przypadek portfel w domu…

— Nic nie szkodzi, anuluję transakcję od razu. — Kasjer rozpoczął naciskanie różnych klawiszy na swoim monitorze. — Gdybyś wiedziała, ile razy się to zdarza przy kasie — pocieszył mnie z uśmiechem.

Nie do końca uwierzyłam, ale miło mi było usłyszeć.

— Gotowe. Mam ją odłożyć dla ciebie? — Spojrzał na mnie z ciekawością.

— Nie, dziękuję, nie chcę robić kłopotu. Pójdę do domu po portfel i przyjdę jeszcze raz.

Czerwona na twarzy, z obolałymi nogami i rękami wyszłam z apteki zawiedziona, bez mojej cudownej maści. Rozważałam w drodze do domu, czy przyznać się Pawłowi i błagać o maść, czy iść jeszcze raz do apteki. O matko, ale wybór…

Po chwili znalazłam się przed domem. Resztkami sił otworzyłam drzwi. Weszłam do przedpokoju i poczułam zapach popcornu. Mowy nie ma! Nie będę się tuczyć na noc, nie po to zrobiłam z siebie totalną wariatkę na zajęciach z Markiem, by teraz obżerać się kaloriami.

— Jesteśmy w salonie, Ewa, chodź do nas. — Usłyszałam głos Pawła.

Rzuciłam torbę na podłogę i weszłam do salonu. Paweł z Zosią siedzieli wygodnie na kanapie, oglądali jakiś film, a przed nimi stała duża miska popcornu.

— Ewa, co ci się stało? — Przyjaciółka wybuchnęła śmiechem na mój żałosny widok.

— Nic, a co niby miało mi się stać? Byłam na zajęciach.

— A co cię tak wzięło na ćwiczenia? — Zosia spojrzała na mnie ze zdziwieniem.

— Po prostu naszła mnie ochota na zadbanie o swoją formę. Mam karnet, z którego nigdy nie korzystam, więc pomyślałam, że choć raz spróbuję. — Usiadłam na kanapie stojącej prostopadle do tej, którą zajmowali Zosia i Paweł, i mimowolnie wydałam z siebie syk bólu.

Paweł ściszył film i spojrzał na mnie uważnie.

— Ewa, mam lekarski szósty zmysł, a do tego jestem świetnym chirurgiem i doskonale widzę, kiedy pacjent cierpi na ból nóg, rąk i podejrzewam, że i pleców.

Chciałam zaprotestować, ale on już wstał z kanapy i wyszedł z salonu. Słyszałam jego śmiech i kroki na schodach.

— Powiedz mi teraz dokładnie, co ci się stało — zażądała Zosia.

Nie miałam już na nic siły, więc opowiedziałam, co mi się przydarzyło. Formułki „masz się ze mnie nie śmiać” nie wygłosiłam, i tak wiedziałam, że Zosia nie będzie potrafiła się opanować. Zanim skończyłam swoją opowieść, ona oczywiście płakała ze śmiechu.

Po chwili Paweł wszedł do salonu i pokazał mi maść. Spojrzał ze zdumieniem na Zosię, która wycierała łzy, i powiedział:

— Ewa, dokładnie powiedz, gdzie i jak cię boli. Gdzieś tak wyrżnęła?

No to powiedziałam, a Paweł zachował kamienną twarz. I dzięki mu za to.

— Masz tu maść, tylko uważaj, bo jest bardzo silna. — Podał mi ciemnobrązową tubę. — Jest wydawana tylko na receptę, więc posłuchaj uważnie, jak się ją stosuje. Możesz smarować się nią maksymalnie trzy razy w ciągu doby w odstępie minimum ośmiu godzin. I nie możesz wtedy pić alkoholu, bo może spowodować chwilowe halucynacje.

Tu obie z Zosią dostałyśmy ataku śmiechu.

— Dobrze, Paweł, obiecuję, że zastosuję się do wszystkich twoich wskazówek.

Paweł podał mi maść, a ja już w myślach smarowałam się tym specyfikiem.

— Tu nie ma się z czego śmiać, Ewa. I obiecaj mi jeszcze jedno.

— Słucham. — Byłam w stanie przysiąc na wiele rzeczy, byle tylko pozbyć się bólu.

— Obiecaj, że nie będziesz już więcej ćwiczyć na trampolinie.

— Jak to możliwe, by tak z niej spaść? Tyle razy na niej ćwiczyłam! — Dla perfekcjonistki Zosi rzeczywiście mogło to wydawać się niemożliwe.

— Ze mną wszystko jest możliwe, Zosiu — skwitowałam gorzko.

— Całkowicie się z tym zgadzam — odrzekła Zosia, spojrzała na Pawła i zapytała: — Co dziś na obiad?

Mężczyzna podniósł miskę z popcornem do góry, sugerując, że to kolacja.

— Żartujesz sobie? — Moja przyjaciółka wywróciła oczami. — Co jest w lodówce?

— Nic. — Paweł rozsiadł się wygodnie. — Ktoś miał dziś zrobić zakupy i zapomniał. Wolał zamiast tego usiłować zabić się na trampolinie.

— Paweł, ja pójdę po te zakupy, spokojnie, tylko posmaruję się cudowną maścią. — Boże, jak mi się nie chciało iść, ale jak mus, to mus.

— Dobra, daj spokój, ja pójdę. Ty lepiej zostań w domu. Zresztą zanim się wyszykujesz, pójdziesz i wrócisz, to ja już dawno umrę z głodu — podsumował rzeczowo. — Poza tym i tak chciałem się przejść.

— Dzięki, Paweł! — Co za wspaniały facet, nie dość, że dał mi maść na moje boleści, to jeszcze pójdzie i zrobi zakupy. Po chwili już go nie było. Próbowałam tak się ułożyć na naszej dużej kanapie, by nic mnie nie bolało, lecz to było zadanie prawie nie do wykonania.

— Jakie masz plany na jutro, Ewa? — zapytała Zosia. — Olivier dzwonił?

— Dzwonił, ale jak zwykle nic mi nie chciał zdradzić. Zaprosił mnie na kolejną tajemniczą randkę.

— A gdzie się spotykacie tym razem? — Przyjaciółka włożyła do ust sporą porcję popcornu.

Aż się zdziwiłam, że ona w ogóle na coś takiego spojrzała. Gdy przyjechałam we wrześniu do Londynu, Zosia jadła produkty, które praktycznie nie zawierały cukru, tłuszczu i wszelkich sztucznych substancji.

— Na stacji Regent Street o siedemnastej.

— I nie masz pojęcia, o co tym razem może chodzić?

— Nie. Wiesz co, Zosia, zaczynają mnie powoli już męczyć te tajemnicze randki. Pierwsze trzy były super, ale teraz zaczynam odnosić wrażenie, że jestem trochę manipulowana przez Oliviera.

— Puknij się w głowę. Facet wynajduje najbardziej romantyczne miejsca na wasze spotkania, a ty narzekasz? Mógłby umawiać się z tobą za każdym razem w jakimś pubie czy kinie i mieć w nosie. — Zosia spojrzała na mnie uważnie.

— Dobrze, już dobrze. — Podniosłam ręce w obronnym geście, lecz moje plecy wysyłały mi taką dawkę bólu, że zamarłam. — Nie narzekam, mówię tylko, że wolałabym wiedzieć wcześniej, dokąd idę i jak mam się ubrać.

— Skoro nie mówił, że masz jakoś specjalnie wyglądać, to możesz ubrać się, w co chcesz. — Zosia znów poczęstowała się sporą dawką popcornu

— Co my będziemy robić na Regent Street? Co to w ogóle za miejsce? Jeszcze nigdy tam nie byłam.

— Regent Street znajduje się w pierwszej strefie bardzo blisko Oxford Street.

— Będziemy chodzić po sklepach? W piątkowe popołudnie? — Spojrzałam z powątpiewaniem, sama nie wierzyłam w to, co mówię. Olivier raczej stronił od zatłoczonych ulic handlowych z racji tego, że w pracy miał niezły wycisk.

— Zaraz, zaraz, Ewcia. — Zosia podniosła jeden palec i zapytała: — Który jest dziś?

— Piętnasty listopada.

— Czyli jutro jest szesnasty — odrzekła odkrywczo Zośka i strzeliła palcami. — Wiem, co będziesz jutro robić z Olivierem. Ha! Jestem genialna.

— Dobrze, że z nas dwóch choć ty wiesz, co będziemy robić — stwierdziłam kwaśno. Próbowałam się położyć w innej pozycji, ale nic nie pomagało, dalej mnie wszystko bolało.

— Jutro na Regent Street jest coroczne włączenie świątecznych świateł. Byłam w zeszłym roku ze znajomymi i zapamiętałam to wspaniałe przedstawienie. Co roku zapraszają jedną lub dwie sławne osobistości, by jednym przyciskiem włączyły, uwaga, trzysta tysięcy świateł! To piękne widowisko, cała ulica jest wtedy zamknięta dla ruchu. Jedyny wyjątek robią właśnie dla stacji metra, przed którą będzie czekać na ciebie Olivier. — Zosia rozmarzonym głosem wspominała zeszłoroczną uroczystość. — Ludzie doskonale się tam bawią, bo oprócz samego włączenia tych pięknych świateł, ułożonych w różne kształty nad głowami widzów, jest zorganizowany występ artystyczny. Jestem bardzo ciekawa, kto będzie w tym roku.

— No to sprawdźmy w Googlach, tam na pewno będzie informacja. — Bałam się ruszyć choćby o milimetr. Całe ciało bolało mnie coraz bardziej, więc po chwili przeprosiłam Zosię, wstałam z trudem, zdjęłam koszulkę i postanowiłam wysmarować się maścią. Miałam już dość bólu. Zaczęłam ją rozsmarowywać po brzuchu i rękach. Konsystencja była dziwna, kolor ciemnobrązowy kojarzył mi się okropnie, do tego brzydki zapach. Ale sekundę po nałożeniu jej na skórę odczułam tak wielką ulgę, że postanowiłam, iż będę się nią smarować, ile mogę, by nie czuć bólu. Chociaż obiecałam, że nie będę więcej niż trzy razy na dobę.

Zosia przypatrywała się temu, co robię, i kontynuowała rozmowę:

— Nie, Ewa, tego właśnie nie wolno ci zrobić. — Pogroziła mi palcem.

— A czemu? — Spojrzałam na nią ze zdziwieniem.

— Ewka, pomyśl, skoro Mr Weaver nie chciał ci powiedzieć, co będziecie robić, to znaczy, że ma jakiś powód. Może przyszykował coś ekstra, a jak zaczniesz googlować, sprawdzać wszystkie szczegóły, to zepsujesz sobie sama zabawę.

— Masz rację. — Ta maść naprawdę działa, nic mnie nie boli. Hurra!

— Ja zawsze mam rację. — Zosia spojrzała na mnie i się uśmiechnęła.

— Nieprawda. — Głowa Pawła pojawiła się w drzwiach salonu.

Kiedy on wszedł do domu?! Ja oczywiście stałam w staniku zwrócona przodem do wejścia, wysmarowana dziwną maścią…

— Nie zawsze, nie zawsze, Zosiu… — Puścił do niej oczko. — O, widzę, że posmarowałaś się moją maścią, Ewa. Dobrze zrobiłaś, na pewno ci pomoże.

— Już mi pomogła, kurczę, niemal nie czuję bólu. — Z wielką gracją nałożyłam na siebie sweter, nie przejmując się koszulką. Maść na szczęście już się wchłonęła. Paweł pewnie widział w swoim życiu bardziej niezwykłe sceny niż kobietę w staniku, wysmarowaną dziwnie wyglądającą i pachnącą maścią.

— Mój drogi, jesteś ideałem. Ratujesz w potrzebie, uśmierzasz ból i jeszcze robisz zakupy — stwierdziła Zosia bardzo miłym tonem głosu.

— Tylko mi nie mów, że jeszcze mam gotować — Paweł się roześmiał — bo jak sądzę, do tego zmierza twój wywód.

— Ewcia, masz na coś ochotę? — Zosia spojrzała na mnie z uśmiechem.

— Nie trzeba, dziękuję bardzo za dobre chęci, ale idę spać. Jestem tak zmęczona, że chyba padnę w drodze do łóżka.

Zosia spojrzała na Pawła i powiedziała:

— Czyli trafiło na ciebie. Znów.

— Kurde, a mogłem wziąć jednak ten nocny dyżur na zastępstwo…

Zaśmiałam się, wyminęłam Pawła w korytarzu, z koszulką i cud maścią w dłoni. Weszłam na pierwszy schodek, po czym uświadomiłam sobie, że mój telefon został w torbie. Podeszłam do niej, wyjęłam komórkę i ruszyłam do siebie na górę. Z kuchni dobiegała wesoła rozmowa Pawła i Zosi. Odblokowałam telefon i zobaczyłam, że mam na wyświetlaczu wiadomość od Oliviera.

Strasznie tęsknię za Tobą.

Chciałam od razu odpisać, że ja też, ale postanowiłam być tajemnicza i poczekać z odpowiedzią… Uzmysłowiłam sobie, że muszę koniecznie wziąć prysznic. Poza tym miałam nadzieję, że ciepła woda trochę rozluźni moje obolałe mięśnie. Maść wchłonęła się jakiś czas temu. Okazało się, że miałam rację i po prysznicu, pod którym stałam chyba z dwadzieścia minut, czułam się znacznie lepiej. Po ponownym wysmarowaniu się cudowną maścią położyłam się. Gdy leżałam w półmroku, zobaczyłam, że ekran mojego telefonu rozbłysnął światłem (dźwięk miałam wyłączony). Ponowne spojrzenie na ekran telefonu potwierdziło, że telefon dzwoni.

— Halo.

— Nie możesz spać, kochanie? — Jego głos był ciepły, czuły.

— Leżę już w łóżku.

— Chciałbym leżeć teraz razem z tobą, zasnąć i obudzić się obok ciebie.

I zanim pomyślałam, powiedziałam:

— Ja też bym tego chciała.

O matko, co ja znów powiedziałam!

— Bardzo się z tego cieszę.

— Panie doktorze, właśnie zupełnie odechciało mi się spać.

— Taki miałem nieuczciwy zamiar. Teraz będziesz mogła marzyć o mnie całą noc. Muszę niestety kończyć naszą miłą rozmowę w najciekawszym momencie i wracać do potrzebujących.

— Nieładnie, panie doktorze, a co ze mną? Ja też jestem potrzebująca.

— Jak słowo daję, zaraz wyjdę ze szpitala i przyjadę do ciebie.

Roześmialiśmy się oboje.

— Do zobaczenia jutro, skarbie.

— Do jutra, Olivierze.

Rozłączyłam się i westchnęłam. Jutro będę miała zmianę do piętnastej, a po raz pierwszy wolałabym mieć wolne. Coś takiego. Zanim zdążyłam pomyśleć o tym dłużej, moje powieki opadły ze zmęczenia.

A rano szykowałam się w pośpiechu. Zresztą nie tylko ja. Gdy wpadłam do łazienki, zastałam otwarte drzwi, a w niej Pawła i Zośkę.

— A co wam się stało, że tak wcześnie się szykujecie?

— Ja mam operację o dziesiątej i już od dwudziestu minut powinienem być w drodze do szpitala.

Paweł miesiąc temu zrezygnował ze swojego sportowego auta i przesiadł się do metra. Mówił, że korki go wykańczają, a w pociągu mógł pospać. Teraz tak się spieszył, że jedną ręką mył zęby, a drugą zapinał koszulę.

— Nienawidzę się spóźniać!

Zosia rozpoczęła nakładanie makijażu.

— Zośka, idź do siebie się malować, nie mam jak się umyć. — Kurczę, właściwie nie miała swojego pokoju.

— U mnie nie mogę, mam za mało światła — spokojnie stwierdziła i nakładała na siebie podkład, puder, róż, aż byłam zaskoczona, że tyle się da. — A poza tym już nie mam czasu na to, by wracać do pokoju i przenosić wszystkie kosmetyki. Muszę być na rozprawie za godzinę w sądzie po drugiej stronie Tamizy i jestem prawie spóźniona. Allias mnie zabije — dodała dramatycznie.

Spojrzałam na nią i roześmiałam się szczerze. Jasne.

Zosia była asystentką jednego z największych pracoholików w Wielkiej Brytanii, mecenasa Alliasa. Tylko ona pracowała w biurze od dziewiątej do siedemnastej. Pozostałe dziewczyny, pomimo iż miały w umowie takie same godziny, zawsze zostawały w pracy dłużej. Nasza Zośka jednakże tak sobie okręciła wokół małego palca pana mecenasa, że biedak nie potrafił jej w niczym odmówić. Zawsze wiedziała, w jaki sposób do niego dotrzeć, gdy potrzebowała. A że była zdolna, piękna, pracowita i władała perfekcyjnie angielskim, nie miała sobie równych w biurze. Tylko ona chodziła na rozprawy sądowe, by asystować panu Alliasowi, ku zazdrości wszystkich dziewczyn.

Na szczęście Paweł po chwili wyszedł z łazienki, więc mogłam się umyć. Było to i tak bardzo trudne, bo miejsca miałyśmy mało.

— Ewa, przychodzisz jeszcze do domu po pracy czy idziesz od razu na randkę?

— Nie jestem pewna. Patrycja najprawdopodobniej będzie chciała wypić kawę, skoro obie dziś mamy poranną zmianę. Narzekała ostatnio na Scotta i chciała ze mną w wolnej chwili pogadać na jego temat.

Zosia przerwała malowanie rzęs.

— A co jej się znów w nim nie podoba?

— Nie wiem, podejrzewam, że to, co zwykle. — Zaczęłam myć zęby. Na zegarek bałam się patrzeć, ale pocieszałam się, że nawet jeśli się spóźnię, to Patrycja pewnie będzie wcześniej w pracy.

— Ona przesadza. — Zosia spojrzała krytycznie na swój makijaż. Był elegancki i bardzo naturalny. Dziwiłam się, jak to możliwe po nałożeniu takiej ilości pudru. — Scott, z tego, co mówiła Patrycja, prezentuje się naprawdę super. Jest pracowity ambitny, nie hula, nie imprezuje.

Nie mogłam tego skomentować, bo miałam pastę w buzi.

— Cześć, dziewczyny. — Paweł tylko śmignął, usłyszałam, jak zbiega po schodach.

— Cześć! — zawołała za nim Zosia. Odłożyła czerwoną pomadkę i powiedziała: — Też lecę, bo się naprawdę spóźnię, Trzymaj się, Ewa, powodzenia dzisiaj.

— Pa — tylko tyle udało mi się wypowiedzieć bez oplucia się pastą do zębów.

Zośka wbiegła do swojego pokoju, by po niecałej minucie wylecieć z niego z prędkością światła. Szpilki trzymała w jednej ręce, torebkę w drugiej. Po chwili usłyszałam, jak zbiega ze schodów, zakłada szpilki na dole, otwiera i zamyka drzwi. Super, nareszcie chwila ciszy i spokoju. Umyłam się do końca.

Gdy wpadłam do pokoju, jedno spojrzenie na zegarek w telefonie uzmysłowiło mi, że balansuję na granicy pierwszego spóźnienia. Wrzuciłam do torebki portfel, klucze, kartę Oyster, telefon i ładowarkę, bo moja bateria była już prawie wyczerpana, buty na zmianę i kosmetyczkę.

Do pracy dotarłam bez żadnych niespodzianek. A ponieważ ten dzień jak na połowę listopada był naprawdę piękny, nastroił mnie bardzo miło. Oby cały był taki. Miałam rację, Patrycja zjawiła się pierwsza, ale ja na szczęście się nie spóźniłam — weszłam do recepcji za pięć ósma. W sam raz.

— Cześć, Ewa. — Patrycja już stała na naszym stanowisku.

— Cześć. Fajnie, że jesteśmy dziś razem. Idziemy po pracy pogadać?

— Pewnie, szczególnie że mamy o czym.

— Tylko ja nie mam dziś za wiele czasu. Czy dwie i pół godziny starczą na plotki?

— Będą musiały. Tylko nawet mi nie mów, co będziesz robić później, bo się totalnie zdołuję.

Przyjrzałam się jej twarzy uważnie i zauważyłam, że Patrycja bardzo chętnie chciałaby na ten temat porozmawiać.

Poszłam szybko do naszego pokoju, żeby się przebrać, a po chwili gotowa stanęłam na swoim stanowisku — dokładnie trzy minuty po ósmej. W tym momencie drzwi windy się otworzyły i wyszedł z nich nasz menedżer Chris. Bardzo dobrze nam się współpracowało. Był wymagający, ale sprawiedliwy i bardzo miły. Profesjonalnie podchodził do zarządzania klubem.

— Witam moje miłe panie serdecznie, bardzo się cieszę, że choć wy jesteście w pracy na czas.

Nie miałam odwagi spojrzeć na Chrisa.

— Czy miałyście już okazję, by przeczytać informację na mój temat z centrali? Zostawiłem ją wam w pokoju na stoliku.

— Nie miałyśmy jeszcze chwili wolnej, Chris — odezwała się Patrycja. — Możesz nam wyjaśnić w skrócie, o co chodzi?

— Mamy jeszcze chwilę — spojrzał za siebie, jakby chciał potwierdzić swoje słowa — nie ma jeszcze klientów, więc mogę wam powiedzieć osobiście.

Zamarłyśmy z Patrycją i wpatrzone w niego czekałyśmy.

— Od pierwszego grudnia przechodzę do centrali i na moje miejsce przychodzi nowy menedżer.

— O, gratulujemy, choć trochę szkoda, że odchodzisz… A możesz nam coś powiedzieć o nowym kierowniku? — Tylko to pytanie udało nam się zadać, ponieważ winda przywiozła całą masę klientek.

Była połowa listopada, więc panie postawiły sobie za cel, by zrzucić jak najwięcej zbędnych kilogramów (o swoich wolałam nie myśleć!), oczywiście w iście ekspresowym tempie, do Nowego Roku. Miałam przeczucie, że od dziś każdy dzień będzie wyjątkowo długi. Moje przewidywania spełniły się co do joty — klientów z każdą chwilą przybywało, co rusz tłumaczyłyśmy, które ćwiczenia są najlepsze na poszczególne partie ciała. Dziewczyny były zainteresowane polepszeniem wyglądu i kondycji dosłownie każdego mięśnia.

Gdy