Silva rerum - Mieczysław Grydzewski - ebook + książka

Silva rerum ebook

Mieczysław Grydzewski

0,0
51,14 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nowy wybór tekstów Mieczysława Grydzewskiego, założyciela i redaktora pism literackich dwudziestolecia międzywojennego: „Skamander” i „Wiadomości Literackie” – to ostatnie pod zmienianą nazwą („Wiadomości Polskie, Polityczne i Literackie” oraz „Wiadomości”) prowadził nieprzerwanie na emigracji w Paryżu (od 1939) i Londynie (od 1940) przez lat czterdzieści. Zebrane tu felietony, które powstały w latach 1948–1969 pisał dla „Wiadomościach” pod tytułem Silva rerum. Rubryka stała się szybko jednym z najciekawszych stałych elementów tygodnika, od którego zaczynało się lekturę.

Arcydzieło dowcipu, zgrabności, ognia! – powiedział Juliusz Sakowski do Mariana Hemara po lekturze jednego z odcinków Silvy rerum. Jan Lechoń po przeczytaniu Silvy w paryskim wydaniu z 1954 oku zanotował w Dzienniku: Dwie strony Grydzewskiego w „Wiadomościach” o 29 sztukach, które widział w Paryżu, to nie recenzje, nawet nie felietony, ale zupełnie nowy rodzaj i w tym rodzaju – arcydzieło.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1121

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opracowanie: Mirosław A. Supruniuk oraz Jerzy B. Wójcik
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Korekta: Jolanta Spodar, Malgorzata Longinus
Opracowanie indeksu: Joanna Krasnodębska
Autorzy i źródła zdjęć: Wszystkie fotografie, z wyjątkiem dwóch z lat 1913 i 1918, które zostały zaczerpnięte z Archiwum Uniwersytetu Warszawskiego, pochodzą ze zbiorów Archiwum Emigracji Biblioteki Uniwersyteckiej w Toruniu. Fotografie współczesne wykonała Paulina Matysiak.
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2014
ISBN 978-83-244-0379-0
Wydawnictwo Iskry
tel./faks. 22 827 94 15
www.iskry.com.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Wstęp

„Szanowna Pani Redaktor!

Jestem studentem polonistyki z Kraju, interesuję się emigracją. Czy byłaby Pani łaskawa spotkać się ze mną i poświęcić mi pół godziny, aby porozmawiać o Mieczysławie Grydzewskim, twórcy i redaktorze «Wiadomości», którego jest pani następczynią”. Taki liścik wysłałem w 1986 roku z Polski do Londynu, do Stefanii Kossowskiej. Po miesiącu przyszła odpowiedź, krótka – „Zapraszam do siebie”. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, zwłaszcza w PRL-u. Ale jakimś cudem po roku starań dostałem paszport. I tak zaczęła się moja przygoda literacka i wydawnicza z Grydzewskim, „Wiadomościami” oraz wieloletnia przyjaźń z ich ostatnią redaktorką, panią Stefą.

W polskim Londynie lat osiemdziesiątych wciąż, jak na warunki emigracyjne, kwitło życie wydawnicze i kulturalne, zasilone kolejną falą emigrantów stanu wojennego oraz takich poszukiwaczy nieocenzurowanej Polski, jak ja. Los chciał, że podczas pierwszej podróży do Londynu w poszukiwaniu materiałów do pracy magisterskiej trafiłem na ludzi, o których życiu i twórczości czytałem w PRL-u w podziemnych pismach. Cóż lepszego mogło spotkać początkującego historyka literatury, niż poznać osobiście swoich bohaterów.

Pierwszym adresem, który później odwiedzałem wielokrotnie, był dom prof. Tymona Terleckiego, przedwojennego teatrologa, publicysty, znawcy personalizmu chrześcijańskiego. Mieszkanie jego i jego żony, slawistki i wybitnej znawczyni polskich kresów, Niny Taylor, stało się moją pierwszą gościnną londyńską przystanią. Dzięki ich zaufaniu i przyjaźni poznałem tych, którzy mimo wieku, upływu czasu wciąż troszczyli się o polskość, polską myśl niepodległą. Tak trafiłem do Stefanii Kossowskiej, potem do legendarnej Lidii Ciołkoszowej, przekazywany z rąk do rąk z najlepszymi poleceniami. Odnajdywałem w tych długich spotkaniach świat, którego mi w kraju brakowało. Te opowieści snute w emigranckich mieszkaniach nad Tamizą, często do późnych godzin nocnych, byle tylko zdążyć na ostatnie metro, zatrzymywały czas. Moi rozmówcy młodnieli, opowiadając o swojej młodości, o przedwojennym Lwowie, Warszawie, wojennym Londynie. Pojawiali się ich przyjaciele – Tuwim, Wierzyński, Lechoń, Słonimski, Broniewski, wielka wojna i polityka, osobiste dramaty, tęsknota, samotność, niezrozumienie. I setki anegdot o codziennym życiu, śmiesznościach wielkich pisarzy, które nigdy nie trafią na karty książek, bo zbyt intymne albo wyrażalne tylko w rozmowie przyjaciół.

Kiedyś, rok lub dwa po pierwszym spotkaniu z panią Stefą, podczas kolacji w maleńkiej kuchni jej mieszkania przy Chesilton Road 49, jedynym wolnym miejscu, które jeszcze się obroniło przed inwazją książek, gazet, obrazów i rysunków, gdy z wypiekami na twarzy słuchałem jej kolejnej opowieści, nagle zapytała: „A słyszał pan o tym, jak Grydzewski przepędził ze szpitala Hemara, który przyszedł z wyborem jego Silvy, i rozrzucił wszystko po pokoju?”.

W 72. roku życia dopadł Grydzewskiego udar, choroba, której najbardziej się bał, znając ją z rodzinnych przykładów. Ale zamiast, jak to sobie zaplanował, „opaść na redakcyjne biurko i umrzeć w sekundzie”, umierał powoli ponad trzy lata, unieruchomiony paraliżem, tracąc stopniowo władze umysłowe i fizyczne. Silva rerum pozostała prawie do końca jednym z jego nielicznych i może najważniejszych więzów z życiem.

Silva była jedyną rzeczą, którą Grydzewski wtedy interesował się w „Wiadomościach”. „Gdy dostawał nowy numer – pierwszy spod prasy, przeważnie przez kogoś mu przywożony – nie otwierał go, chyba że była w nim Silva” – wspominała w jednym z tekstów ostatnia redaktorka „Wiadomości”. Pomysł wydania Silvy w formie książki powstał na początku choroby Grydzewskiego, gdy przyjaciele, z poparciem lekarzy, starali się wymyślić dla niego jakieś zajęcie, które wypełniłoby mu czas i oderwało myśl od choroby. Grydzewski bardzo zapalił się do tej pracy. Redakcja dostarczyła mu wszystkie strony z Silvą (sam nie mógł rozkładać wielkich stron pisma), a potem Zofia Przedrzymirska, która od roku 1968 sekretarzowała mu z największym oddaniem i cierpliwością, robiła wycinki, przyklejała każdy na oddzielnej kartce i notowała na niej numer „Wiadomości”. Grydzewski to przeglądał, dodawał tytuł, jeśli go przedtem nie było, robił korektę przepuszczonych przed laty błędów („plemienia” zamiast „pokolenia”, „u” zamiast „ó” w nazwie „Żurawno”), zamieniał „br.” na dokładną datę i poprawiał samego siebie, jak kiedyś współpracowników (np. w zdaniu „mówił o tym że...”, zostawił „mówił, że...”, „w swojej autobiografii” zamienił na „w swoim życiorysie”).

Stosy kartek z naklejoną Silvą rosły i gdyby miały być wydane w całości – zapełniłyby parę tomów. Marian Hemar, po obejrzeniu tych materiałów, obiecał Grydzewskiemu, że zrobi odpowiednią selekcję. Kiedy Grydzewski dostał po paru miesiącach wybór przygotowany przez Hemara, „z cichą urazą zabrał się do przywracania większości usuniętych fragmentów. Były to już ostatnie miesiące jego życia i w coraz większym zamroczeniu poprzewracał materiał do góry nogami i popstrzył kartki uwagami, często prawie nieczytelnymi i nieraz pozbawionymi sensu. Po śmierci Grydzewskiego Silva pomieszana z innymi papierami została zapakowana do wielkiego pudła, by czekać na zapomnienie” – wspominała Kossowska.

Pozostałości pracy Hemara leżały w wielkim kartonowym pudle przy kaloryferze za biurkiem Redaktora w archiwum „Wiadomości” w suterenie londyńskiej siedziby Fundacji z Brzezia Lanckorońskich. Spokojnie sobie żółkły i czekały, dobre dwadzieścia lat.

Kiedy usłyszałem tę opowieść, stwierdziłem, że zostawić tego nie można. Postanowiłem, że muszę dokończyć tę pracę. Czułem, że jestem coś winny im wszystkim. Zagrzebałem się w tych skarbach na ładnych parę miesięcy, kursując między domem pani Stefy a archiwum.

Materiał był tak fascynujący. Archiwum zawierało wycinki Silvy z 21 roczników „Wiadomości”, pozostawionych po pierwszej próbie wyboru przez Hemara – grubo ponad tysiąc wycinków, czyli kilka tysięcy stron maszynopisu do przeczytania. Dla historyka literatury ciekawe i ważne było wszystko, ale jakie kryterium wyboru przyjąć, by przyszła książka zainteresowała nie tylko polonistów czy historyków?

Po pierwszym czytaniu wybrałem dwa tysiące stron. Wydanie książki tej objętości okazało się niemożliwe ze względu na koszty, należało ją skrócić jeszcze o połowę. Ale jak pisał C.K. Norwid – redakcja jest redukcją – więc z bólem serca odkładałem kolejne świetne kawałki.

Po następnych czytaniach zostało około tysiąca stron. Uznałem, że więcej ani jednej Silvy nie odrzucę. Zamiast budować kapitalizm, jak większość mojego pokolenia, z uporem maniaka postawiłem wszystko, co miałem, na Grydza. Lecz mimo moich najszczerszych chęci książka by się nie ukazała, choć była gotowa (jakim kapitałem mógł wtedy dysponować młody polonista i początkujący wydawca). „Jureczku, dostałam Twój list i załączniki, i widzę, że sprawa jest już bardzo zaawansowana. Przeraziły mnie tylko Twoje koszty. Musisz to jeszcze skrócić, bo zbankrutujesz” – pisała z Londynu pani Stefa w sierpniu 1993 roku.

W Polsce to był czas wielkich przemian, reformy gospodarczej, wielkich nadziei i wielkich problemów i nikt nie miał głowy do zajmowania się „jakimś Grydzewskim”.

Na szczęście kilku szaleńców się znalazło. Listy z rekomendacjami dla książki i prośbą o wsparcie napisali do wszelkich możliwych fundacji i instytucji prof. Sławomir Nicieja, dr Marek Pytasz, prof. Rafał Habielski, prof. Krzysztof Dybciak, ci których poznałem i którzy uznali, że w wolnej Polsce, komu jak komu, ale Grydzewskiemu taki pomnik w postaci zbioru jego felietonu się należy.

Pomoc nadeszła z najmniej oczekiwanej strony, od Jerzego Giedroycia i Czesława Miłosza, ludzi z którymi Grydzewski na emigracji przez lata prowadził zaciekłe spory polityczne czy wręcz otwartą wojnę o ideę polskości, niepodległości i roli emigracji.

Pierwsze wydanie Silva rerum ukazało się już w 1994 roku, nakładem malutkiego wydawnictwa w Gorzowie Wielkopolskim, które swoją nazwę wzięło od rubryki Grydzewskiego. Szefem, redaktorem i właścicielem trzyosobowego wydawnictwa byłem ja, świeżo upieczony absolwent polonistyki.

Jerzy B. Wójcik

Mieczysław Grydzewski – herbu Zerwikaptur
NAJPOKORNIEJSZY SŁUGA LITERATURY

Nawet psy mu pomylili. Marci Shore, Amerykanka, w skądinąd doskonałej książce Kawior i popiół, wydanej w polskim przekładzie w 2008 roku, napisała, że w eleganckim stołecznym mieście Warszawa redaktor Mieczysław Grydzewski przychodził do Ziemiańskiej z dwoma jamnikami. Jamnikami!? A przecież Voss i Fuga to były czarno-brązowe airedale teriery. Jak można pomylić jamnika z terierem? Prawda, zdarzało się Grydzewskiemu fotografować z jamnikami, nawet dać się z jamnikiem narysować sławnemu angielskiemu karykaturzyście Edwardowi Burretowi, ale to było po wojnie. Przed wojną były teriery, źródła licznych nieporozumień i problemów. W primaaprilisowych „Nowych «Wiadomościach Literackich»” z 1936 roku Antoni Słonimski napisał:

Pan dyrektor miał na krnąbrnych współpracowników jeszcze jeden sposób. Były to psy. Pan redaktor sprowadził z zagranicy parę złych i brzydkich psów, którymi szczuł nas dla zabawy. Kiedyś biedny nasz kolega Stanisław Baliński został pokąsany przez te bydlęta do tego stopnia, że musieliśmy go opatrzyć w najbliższej aptece i odwieźć do domu dorożką. [...] Artykułów pan dyrektor nie odrzucał. Gdy artykuł nie nadawał się do wydrukowania, nazywało się, że psy zjadły manuskrypt. Gdy młody i niedoświadczony współpracownik pytał, co stało się z jego utworem, pan redaktor odpowiadał zachrypłym głosem: „Voss zeżarł” i zanosił się ze śmiechu. Do obowiązków współpracowników pisma należało również wyprowadzanie psów na spacer. Doszliśmy do tego upodlenia, że – wstyd przyznać – uważaliśmy to za wyróżnienie i zaszczyt!

Voss, niemiecki pies wychowany w szkole policyjnej na Pomorzu i „za karę” sprzedany do Polski, naprawdę nazywał się Faust, a pomyłka wzięła się od niewyraźnej prezentacji pani sprzedającej go Grydzewskiemu. Imię Voss dawało okazję do żartów i poetyckich przytyków; przezywano np. „Wiadomości Literackie” „Vossische Zeitung”, zapożyczając nazwę od znanego niemieckiego dziennika. Fuga miała na imię Flora, ale Kazimierz Wierzyński wolał imię muzyczne. I tak już zostało: Voss i Fuga. Voss zdechł przed wojną; wyjeżdżając z Warszawy we wrześniu 1939 roku, Grydzewski zostawił Fugę pod opieką szwagra, Ludwika Łobzowskiego, który zamieszkał w domu przy Złotej 8. Później dopytywał się o jej losy:

Psa zostawiłem w Twoim mieszkaniu pod opieką służącej – pisał Łobzowski – która tam pozostała. Dałem jej wypłatę za 3 miesiące i prowiantu z Twojego zapasu przynajmniej na 6 miesięcy i w ten sposób zlikwidowałem stosunek służbowy. Rychło jednak spostrzegłem, że to, co było przeznaczone dla psa, opiekunka zjadła sama. Fugę zatem zabrałem do siebie i pod opieką Michaliny i tej Zosi [Olszewskiej] czuła się doskonale, pozwoliłem jej nawet odwiedzać stare mieszkanie, do którego widocznie była ciągle przywiązana, zwłaszcza w pierwszych dniach. Nie wiadomo jednak, w jaki sposób zachorowała na wściekliznę. Dowiedziałem się tego dopiero po dokonaniu sekcji. Bo sprowadziłem lekarza, który stwierdził stan beznadziejny i uśpił ją. Dobry piesek tak był przywiązany, że pomimo wścieklizny nikogo nie pokąsał. Z Michaliną z powodu choroby spała nawet w jej łóżku, szczekała tylko, kiedy ją napadało.

Po wojnie Grydzewski już nigdy nie będzie miał żadnych psów. Zaprzyjaźni się z jamnikiem Rufusem, mieszkańcem domu przy 10 Sussex Mansions, tym samym, który pojawił się na zdjęciu publikowanym w książkach, ale po przeprowadzce w 1947 roku zostały tylko „cudze psy”, dla których zawsze nosił w teczce czekoladę. Będzie żartował w liście do Iwaszkiewicza: „tylko cudze psy. To tak, jak cudza żona, ta sama przyjemność, a żadnych obowiązków”.

Sprzeczności

Pisali, że nie miał daru wymowy, seplenił, jąkał się, zacinał i nie był mocny w dyskusji. Podobno w latach studenckich nawet chodził do logopedy. Być może dlatego nie znosił celebrowanych uroczystości, na których musiałby przemawiać. Antoni Słonimski miał po powrocie z podróży do Ameryki powiedzieć: „Ze wzruszeniem chodziłem tam często do klozetu i przykładałem ucho do muszli, tak tam woda gulgotała, zupełnie Miecio...”. Tadeusz Nowakowski przyrównał go nawet do Demostenesa, ale z tego pierwszego stadium krasomówstwa, kiedy to przemyślny Ateńczyk przemawiał z kamykiem w ustach. Tymczasem w nagraniach, których szczęśliwie zachowało się kilka w archiwum polskiej sekcji Radia Wolna Europa, głos Grydzewskiego brzmi spokojnie, bez pośpiechu, odrobinę sztucznie, jak wtedy, gdy mówi się do mikrofonu ze świadomością braku możliwości powtórki (bo czy wyobraża sobie ktoś, że zgodziłby się na powtarzanie?), bez zbędnej emfazy, dźwięcznym półgłosem czystego barytonu, jak w czasie recytacji lub czytania z kartki na scenie. Zarówno wtedy, gdy opowiada o swoich planach redaktorskich u progu nowej, powojennej, londyńskiej przygody, kilka lat po wznowieniu tygodnika w trzeciej już jego mutacji jako „Wiadomości”, jak i później, wspominając Jana Lechonia krótko po jego śmierci, albo w 1965 roku w czasie wieczoru urodzinowego Antoniego Słonimskiego, w gronie najbliższych jego przyjaciół z lat Drugiej Rzeczypospolitej. Kiedy Kazimierz Wierzyński poddaje się emocjom wspomnień, głos Mieczysława Grydzewskiego jest niemal bezdźwięczny, wycofany i odrobinę zakłopotany. Jaka szkoda, że nikt nie nagrał go, gdy w pokoju redakcyjnym głośno komentował pomyłki drukarskie, nanosząc uwagi na płachtę złożonej strony nowego numeru, albo gdy dzwonił podekscytowany do Stefanii i Adama Kossowskich, by niecierpliwie podzielić się z nimi sensacyjnym odkryciem literackim lub omówić artykuł nadesłany do redakcji, albo kiedy wracając około północy do Sakowskich, budził Juliusza i innych współmieszkańców, by, nieprzytomny z uniesienia, czytać im odgrzebane w bibliotece British Museum wiersze Lenartowicza, czy wówczas, gdy zaproszonemu do restauracji Tadeuszowi Wittlinowi przedstawiał dwie panie zamówione wcześniej do towarzystwa. Szkoda.

Jest takie zdjęcie w archiwum „Wiadomości”: pięćdziesięcioparoletni mężczyzna ubrany w długą, ciemną marynarkę dwurzędową, chciałoby się powiedzieć: „londyńskiego kroju”, ale chyba raczej staroświecką, białą koszulę, jasny, trochę za krótki krawat i kapelusz zakrywający czubek łysej (wygolonej na łyso) głowy; w prawej ręce trzyma teczkę (jej zawartość opisał zabawnie Aleksander Janta we wspomnieniu pośmiertnym); stoi, pozuje, zatrzymany na chwilę patrzy z kamiennym wyrazem twarzy przed siebie. W tle ażurowa konstrukcja dworca kolejowego. Pan Grydzewski idzie do redakcji. A może, staromodnym warszawskim obyczajem, którego nigdy się nie pozbył, odprowadził właśnie kogoś z przyjaciół udających się w podróż? „Był średniego wzrostu i średniej tuszy, głowę miał jajowatą, nogi zdaje się raczej krótkie, piszę «zdaje się», bo widywałem go prawie zawsze siedzącego przy biurku – opisze Redaktora we wspomnieniu pośmiertnym Jan Rostworowski. – Na palcach rąk, szczupłych i ładnych, malutkie kępki włosów, które dłoniom nadawały charakter atletyczny. W istocie były chyba nieporadne, technicznie – wyobrażam sobie – do luftu. [...] Najpiękniejsze miał Grydzewski oczy, duże, brązowe, z lekko opalizującymi białkami, którymi patrzył na trzy sposoby: albo kiedy był podniecony lub coś tłumaczył, trochę się nimi na człowieka wyłupiał, albo były to oczy wierne i trochę smutne, przysłowiowe oczy spaniela, które się na człowieku kładą, albo wreszcie kryły się pod powiekami, bo zanosiło im się na ćwierć uśmiechu. Grydzewskiego nigdy nie widziałem w uśmiechu pełnym, a zanoszącego się śmiechem, ryczącego, kulającego się od nadmiaru radości nie potrafiłbym sobie wyobrazić”. A przecież bywało inaczej – śmiał się, być może nawet do rozpuku. Ale to było dawno, w Warszawie. Śmiał się z własnych przemyślnych żartów i żartów kolegów, przyjaciół. Jak wtedy, gdy odpoczywającemu w Kosowie na dietetycznej kuracji Kazimierzowi Wierzyńskiemu, wespół z Julianem Tuwimem wysyłał paczki z wiktuałami: „paczki były wyzwaniem, szerzyły zamęt w zbożnym ładzie, były owocem zakazanym, z piekła rodem, przemycanym pod osłoną poczty państwowej do kosowskiego raju”. Na koniec, by zabawę skwitować mocnym akcentem, wysłali Wierzyńskiemu żywego prosiaka. Albo wówczas, gdy Tuwim, Lechoń i Słonimski, odprowadziwszy Redaktora z restauracji „Adria” na ulicę Złotą, gdzie mieszkał, wołali za oddalającym się: „Żyd, Żyd, Żyd!”. Takie były zabawy w warszawskich czasach. Zatem potrafił się śmiać, choć wszystkie docinki na swój temat brał na serio i irytował się. Zapewne śmiał się także w Paryżu, który, pomimo wojennych czasów, nazwie w liście do przyjaciela jednym z najpiękniejszych, najbardziej pełnych uroku okresów jego życia. W Londynie już się nie śmiał. Londynu nie polubił. Nie polubił też odkryć i udogodnień, które niosła cywilizacja; miał w sobie coś dostojnie „kontynentalnego”, niczym bohater powieści Agathy Christie – Hercules Poirot: samolotów nie uznawał, samochodów nie znosił, lubił podróżować po staroświecku koleją, może także dlatego, że nie tracił wówczas cennego czasu i mógł w pociągu czytać i poprawiać rękopisy.

Był skromny i ambitny, może nawet bardzo skromny i bardzo ambitny. Skromność pozwalała mu przyznawać się do każdej popełnionej omyłki, bez wykrętów i uników; ambicja rodziła w nim nieustępliwość. Bronił zaciekle zajętej pozycji i raz wystawionej oceny, a na kompromis szedł w wyjątkowych wypadkach, z wyraźną odrazą dla własnej „słabości”. Nie lubił wydawać ujemnych sądów o ludziach, ale umiał bronić ostro i odważnie swoich zasad i przekonań. Nie był mściwy, nie chował urazów, ale dla obrony zasad znajdował mocne i grube słowa. Nie był pamiętliwy, ale Julianowi Tuwimowi i Ksaweremu Pruszyńskiemu nie wybaczył apostazji. Gdy przestawał krzyczeć – a był porywczy i z przyjemnością się unosił – patrzył na rozmówcę zbolały, „oczami sarny”. Pracę traktował jak pancerz oddzielający go od ludzi; odrzucał zaproszenia na wspólne obiady i przyjęcia, nawet w wąskim gronie, nie znosił wszelkiego rodzaju imprez politycznych i kulturalnych, organizowanych apeli, wieców i uroczystych przedstawień, a zaproszeń na spotkania towarzyskie nie przyjmował: „Nie jestem Polą Negri – zawołał kiedyś – nie będę wystawiał się na widok publiczny!”. Każdą minutę życia poświęcał pracy redakcyjnej. Nie tęsknił do młodości, przeszłość była i minęła, nie miał najmniejszej ochoty do niej wracać, tak jak do miejsc, które do niej należały. Pewnie dlatego nigdy nie zgodził się na żadną rozmowę o „Wiadomościach Literackich”, choć z pasją wykłócał się z Jarosławem Iwaszkiewiczem o szczegóły wydarzeń z czasów Pikadora, żałując, że nie zadbał o udokumentowanie i rejestrację wydarzeń z tych najwcześniejszych lat „Skamandra” i Małej Ziemiańskiej. Ale za Warszawą tęsknił. I za Paryżem, do którego jeździł dwa razy w roku tak przed wojną, jak i w czasach londyńskich. Szczodry, niemal rozrzutny w dzieleniu się sobą i zaangażowaniu w cudze sprawy nawet obcych sobie osób (ale nigdy nie narzucając się), nie przyjmował żadnych nagród, nawet najdrobniejszych prezentów, gestów ofiarności czy hołdów. Potrafił jednak wybierać prezenty, by sprawiać nimi prawdziwą przyjemność innym. Godził się tylko na te wyróżnienia, które dotyczyły „Wiadomości” i pomagały im w istnieniu. Zapewne dlatego przyjął nagrodę „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” (1950) i Nagrodę im. Jurzykowskiego (1967), bo związane były z finansową gratyfikacją. Ale nawet wówczas dbał, by „gest” i „prezent” zostały sowicie wynagrodzone darczyńcy. Lecz dobro „Wiadomości” nie mogło zasłonić nieprzyzwoitości. W 1962 roku Grydzewski, szukając wsparcia finansowego, zgodził się, by „Wiadomości” sygnowały miesięczny dodatek pn. „Na Antenie”, redagowany przez pracowników Radia Wolna Europa. Szła za tym dotacja z Monachium. W pewnym momencie wydawca tego dodatku, Jan Nowak-Jeziorański, z tytułu rozrachunków z Józefem Mackiewiczem, zażądał swego rodzaju „eksterytorialności” i wolnej ręki na łamach swego dodatku, aby bezceremonialnie potępić pisarza, odmawiając mu prawa zabierania głosu w takich czy innych sprawach. Redaktor, choć już wówczas w szpitalu, zdając sobie sprawę, że tego rodzaju postępowanie oznaczać będzie dla Mackiewicza wyrok cywilnej śmierci, doradził zastępującemu go Chmielowcowi, by wymówił Nowakowi współpracę. Zrobił to w zgodzie z sumieniem, z tradycją i dumą. W 1969 roku „Wiadomości” utraciły wsparcie finansowe RWE.

Raz jeden przyjął pomoc dla siebie, choć bez wiary, że będzie realna; zgodził się, by przyjaciele rozpisali apel o wsparcie finansowe na leczenie i pobyt w szpitalu i sanatorium Braci Aleksjanów w Londynie. I pomoc napłynęła z całego świata, drobnymi kwotami, czekami, nowymi prenumeratami, a choćby i dobrym słowem od osób, których nie stać było na datek. Dzięki tej pomocy znalazł w ostatnich miesiącach życia nareszcie spokój.

Jakim sposobem te, zdawać by się mogło kłócące się ze sobą, cechy charakteru miały prawo zaistnieć w jednej osobie? Jakim sposobem człowiek o naturze introwertyka, nieśmiały samotnik, który nie potrafił nawiązywać bliższych relacji opartych na koleżeństwie, mrukliwy odludek, który bał się wyjść do ludzi i ludzi unikał, stał się wzorem Polaka na emigracji? Jakim sposobem, przy wszystkich swych słabostkach i sprzecznościach, fobiach i kaprysach, był przez pół wieku arbitrem i rozjemcą literatury, busolą wyznaczającą kierunek marszu, wzorem patriotyzmu i patriotycznej mądrości? Z pasją szukający wad w ludziach, Wacław A. Zbyszewski nazwał go „najwybitniejszym Polakiem na emigracji”, zaznaczając, że „nikt nie wywarł na umysłowość polską na emigracji, a kto wie, czy i nie w Polsce, równie silnego wpływu”, a Jan Lechoń dodawał: „Grydz – to jest wielki człowiek. Wielki Polak w swoim własnym, Grydzewskiego rodzaju”. Był Grydzewski naturą głęboko prawą, szlachetną. I ta jego prawość, bardziej niż korektorska dokładność, bardziej niż benedyktyńska pracowitość i cierpliwość, bardziej niż intelektualna sprawność i erudycja, bardziej niż wszystkie znajomości w świecie pisarskim, pozwalała mu być redaktorem wspaniałego pisma.

Żyd, Kalwin, sarmata

Kim zatem był, urodzony w Warszawie w 1894 roku Mieczysław Jerzy Grydzewski?

Wydawać by się mogło, że nie jest postacią nieznaną, skoro w książce Marci Shore ukazany został jako swego rodzaju przykład beztroskiego życia intelektualistów warszawskich Drugiej Rzeczypospolitej. Ale rację ma chyba Małgorzata Szpakowska, zauważając, że wśród czterech głównych twórców [sic!] „Wiadomości Literackich”: Juliana Tuwima, Antoniego Słonimskiego, Tadeusza Boya-Żeleńskiego i Mieczysława Grydzewskiego, o tym ostatnim „wiadomo stosunkowo najmniej”. Uważny czytelnik znajdzie kilka książek, które wydane zostały za życia i po śmierci Redaktora, spisane przez przyjaciół i znajomych wspomnienia oraz naukowe rozważania, będące niedoskonałym sposobem podziękowania za możność współpracy i przyjaźń. W 1957 roku wyszła w Londynie książeczka XXX-lecie Wiadomości, zbierająca echa wieczoru, jaki z inicjatywy Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie odbył się trzy lata wcześniej. Sam miód i ani łyżki dziegciu, ale też „słodzić” było za co. To książka przede wszystkim o  „Wiadomościach Literackich”, o młodości pisarzy z pokolenia, które odbudowywało polską literaturę w początkach XX stulecia, i nadziei, której szczątki wynieśli na wygnanie. Spisana zaledwie dziesięć lat po II wojnie światowej, przynosi zapachy i smaki przedwojennej Warszawy i niemal echa krzyku warszawskich gazeciarzy roznoszących „Wiadomości Literackie”. Krótko po śmierci Redaktora, w 1970 roku, jego następca, Michał Chmielowiec, rozpisał apel o wspomnienia, publikowane na bieżąco w tygodniku. Rok później zebrane zostały w Książce o Grydzewskim. W pomnikowej, spiżowej trumnie ze słów Redaktor wygląda godnie, lecz tłum żałobników z lękiem myśli o przyszłości. Ostatnia z książek, składająca się z dwóch, Wiadomości i okolice, to już obraz złożony z luźnych kostek pamięci, czasem ubranej w anegdotę, czasem w patos, a najczęściej w ciepłą wdzięczność tych, którzy z różnych powodów nie zdołali się pożegnać wcześniej. Wspólnie – tworzą one portret wielobarwny, wielokonturowy, mięsisty i wyrazisty człowieka zapracowanego, lecz zwyczajnego, którego dorobek, liczony przeczytanymi, poprawionymi i zredagowanymi słowami, nie ma sobie równych w dziejach polskiego, a może nawet światowego czasopiśmiennictwa.

Są jeszcze edycje listów do Mieczysława Grydzewskiego, z których wyłania się portret ich adresata. Wybór dokonany przez Rafała Habielskiego w 1991 roku zbiera listy jedenastu najsilniej związanych z powojennymi „Wiadomościami” pisarzy i publicystów: Zygmunta Nowakowskiego, Stanisława Cata-Mackiewicza, Kazimierza Wierzyńskiego, Mariana Hemara, Józefa Mackiewicza, Józefa Wittlina, Stefana Badeniego, Ferdynanda Goetla, Wacława A. Zbyszewskiego, Mariana Kukiela i Zdzisława Czermańskiego. Osobne tomy korespondencji Redaktora z Janem Lechoniem (w opracowaniu Beaty Dorosz), Jarosławem Iwaszkiewiczem (przygotowane przez Małgorzatę Bojanowską) oraz listy Józefa Mackiewicza i Barbary Toporskiej do „Wiadomości” (w opracowaniu Wacława Lewandowskiego), opublikowane w ostatnich latach i nie dość jeszcze rozpoznane, nadają portretowi ostrości subiektywnych ocen. Grydzewski przemknie też przez książki wspomnień Antoniego Słonimskiego, Kazimierza Wierzyńskiego i, jakże ubogo, przez stronice Dzienników Jarosława i Anny Iwaszkiewiczów oraz Jana Lechonia.

Najważniejszą z nich, Książkę o Grydzewskim, wydaną w 1971 roku w Londynie po śmierci Redaktora, i nigdy później niewznawianą, czyta się niczym sensacyjną powieść. Wspomnienia przyjaciół, w większości niekonwencjonalne, stanowią trop prowadzący do poznania jednej z tych przedziwnych istot ludzkich, które pomimo wszystkich sprzeczności tworzą jednak formację zdumiewająco jednolitą i oryginalną. W miarę czytania postać staje się coraz pełniejsza, fascynuje swoją jedynością i niepowtarzalnością. Mało jest książek ukazujących w tak wielostronnym oświetleniu i na przykładzie życia tylko jednego człowieka trudny do rozsupłania splot „żydowskości i polskości”; a także problem – miejsca Żyda w kulturze kraju położonego nad Wisłą. I nie ma chyba innej książki, jak słusznie zauważył Filip Istner, która mogłaby służyć w równym stopniu jako poglądowa ilustracja dla zagadnienia „Żydów polskich” z kręgu inteligencji czy też „Polaków pochodzenia żydowskiego”. Lecz, choć zamykanie tej biografii wyłącznie w „emigracji” i „polsko-żydowskich relacjach” zubożyłoby naszą opowieść, całkiem od tego nie uciekniemy.

Oddajmy głos tym, którzy byli bliżej lub go pamiętali.

„Był nacjonalistą polskim, czego się nie wypierał – przeciwnie – i był zagorzałym warszawiakiem. Zachował te cechy, może nawet wzmocnione z latami, chociaż nacjonalizm się zdewaluował, regionalizm stał się dla nas przeżytkiem, wreszcie powoływanie się na żydowskich przodków straciło dawne agresywne znaczenie” – oświadcza Zofia Kozarynowa. „Kiedy raz ktoś na łamach «Wiadomości» zaprzeczał żydowskiemu pochodzeniu Frenklów – Grydzewski zapisał (tamże), że wszyscy Frenklowie, tak jak wszyscy Grydzewscy, pochodzą od Żydów”. I dodaje, że gdy w starym przewodniku wyczytał nazwisko swego przodka, kupca warszawskiego, Gruetzhaendlera, nie omieszkał natychmiast napisać o tym w „Wiadomościach”, zaznaczając, że „Gruetze znaczy po niemiecku – kasza, ale ma także znaczenie przenośne, w którym mieści się rozum, inteligencja, inicjatywa, obrotność”. Wykorzystał także informację, że „Isaac Bashevis Singer wymienił wśród nazwisk rdzennych warszawiaków, również i Gruetzhaendlerów (w The Family Moskat [Rodzina Muszkatów]). Gruetzhaendlerowie zrodzili Grycendlerów, z tych zrodził się Grydzewski, już Mieczysław. Połączył najcenniejsze cechy twórcze swego pochodzenia i swej narodowości”. To wersja samego Grydzewskiego, choć odnotowana przez Kozarynową.

Odmienną genealogię rodu Redaktora „Wiadomości” zapisał Aleksander Janta w swej książce Duch niespokojny. Czytamy tam, że Mieczysław nie wyczytał bynajmniej nazwiska dziadka ze „starego podręcznika”, lecz. „nazwisko Grycendler, stanowiące pierwszy etap spolszczenia nazwiska rodowego Grützhändler – zmienił wraz z wyznaniem na Grydzewski”. Żartowanie z nazwiska było swego rodzaju sportem przyjaciół: Słonimski, opisując w kronice tygodniowej „Wiadomości Literackich” kolegów z Małej Ziemiańskiej, zaznaczył dla kontrastu, że literaci żydowscy zbierają się w cukierni Gruetzhaendlera na Bielańskiej i dodał: „Skąd ja znam to nazwisko?”. I Grydzewski to wydrukował i – wolno przypuszczać – z zadowoleniem, samemu ciesząc się z kroniki jak z dobrego dowcipu.

Nacjonalizm Grydzewskiego miał także inne formy. Pisał Janta, jak to Redaktor lubił popisywać się swoją reakcyjnością i jak bardzo lubił gorszyć i szokować mówieniem o tym, że „najbardziej zaciekli i skrajni prawicowcy polscy są w porównaniu z jego poglądami daleko na lewo, on natomiast jest niewątpliwym czarnopodniebieniowcem, któremu niejedni rodowici Polacy nie potrafią w uczuciach skrajnie narodowych, w przywiązaniach, ale także w trzeźwym spojrzeniu na zagadnienia żydowskie w Polsce dorównać”.

Niemal wszyscy, którym było dane spotkać Mieczysława Grydzewskiego, rozmawiać z nim, gorliwie zapewniają, że jego pochodzenie nie miało najmniejszego – w pejoratywnym sensie – znaczenia. Że nikt nie potrafił brać lżej przycinków na swój temat i pierwszy kpić z nich. Jego wiedza o historii Polski, znajomość literatury zawstydzała nawet zaciekłych narodowców. Jędrzej Giertych napisał, że, choć niewątpliwie różnili się w poglądach, „wkład Grydzewskiego w polskie życie kulturalne” był bezdyskusyjny. Grydzewski nie miał najmniejszego kompleksu związanego ze swoim pochodzeniem. Sprawę tę dla siebie rozwiązał raz na zawsze odpowiedzią daną koledze w szkole. Na zaczepne stwierdzenie „Żyd” spokojnie odpowiedział: „katolik”. Bo nade wszystko i przede wszystkim – napisał Kazimierz Grocholski – „był Grydz do szpiku kości Polakiem, Polska – jej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość – była jego chlebem, wodą i powietrzem, oddał jej i jej kulturze całe swe życie hojnie i bez reszty, dowodząc raz jeszcze, jak puste, jak całkowicie pozbawione treści jest pojęcie „rdzennego” Polaka. Aż do końca. Kiedy w połowie lat 60. „Wiadomości” po raz kolejny odczuwały problemy finansowe, Stefania i Adam Kossowscy namawiali Grydzewskiego, by skorzystał z przywileju umowy, podpisanej w Luksemburgu (1952) pomiędzy Izraelem a Niemiecką Republiką Federalną, w sprawie odszkodowań indywidualnych dla Żydów zamieszkałych na całym świecie:

[...] zmuszony (dosłownie) przez mojego męża i przeze mnie do starania się o odszkodowanie niemieckie, do którego miał wszystkie warunki, gdy mu adwokat powiedział, że naturalnie, jako Żyd może dostać duże odszkodowanie – odmówił dalszych starań, mówiąc, że może tylko przyjąć odszkodowanie jako Polak (wiedział oczywiście, że nikt z Polaków takiego odszkodowania za stratę warsztatu pracy, stanowiska i majątku nie dostał, gdy jednocześnie dostali je wszyscy Żydzi, którzy mieszkali całą wojnę w Londynie i Niemca na oczy nie widzieli – dzięki różnym staraniom i kruczkom adwokackim).

O przynależności narodowej Grydzewskiego zdecydowała jego własna, poparta życiem decyzja. To ona podyktowała zmianę nazwiska i trwanie w religii, z którą nic go już nie łączyło. Był areligijny, lecz nie antyreligijny, z właściwą sobie delikatnością zmienił w paszporcie wyznanie na kalwińskie, bo wydawało mu się z religijnego punktu widzenia „mniej obowiązujące od katolicyzmu”. Swoją idealną Polskę rozumiał jako tę Najjaśniejszą Rzeczpospolitą Jagiellońską, pod której królewską opieką było dość miejsca dla Litwinów, Polaków, Rusinów, Żydów, Tatarów, Niemców bałtyckich, Ormian i Karaimów.

Lata beztroskie

Mieczysław Jerzy Grydzewski urodził się w Warszawie 27 grudnia 1894 roku, w średniozamożnej rodzinie żydowskiej. Był synem Jakóba i Cecylii z Bendetsonów. Jakie nazwisko wpisano w metryce urodzenia – nie wiemy. Według księgi Adresy Warszawy na rok 1909, przy ul. Złotej 8 mieszkał Jakób Grützhändler, urzędnik prywatny. Czy to był jego ojciec? Nieopodal, pod numerem 48, znajdowało się mieszkanie Fajwela Grützhändlera – muzyka – może krewnego. W Warszawie mieszkało wówczas nie mniej niż dwudziestu dwóch Grützhändlerów i, jeśli wierzyć księdze adresów, ani jeden Grycendler. Ale też znajdujemy w tej księdze informację, że odmianę nazwiska „GRYC” należy szukać pod „GRÜTZ”. Kiedy zatem dokonała się zmiana nazwiska i czy była zmianą, czy jedynie transliteracją z języka rosyjskiego – nie wiemy, ale nie dotyczyła tylko Mieczysława. Mamy jednak dowód, że Grycendlerów było równie wiele, jak Grützhändlerów. Na cmentarzu żydowskim przy ul. Okopowej w Warszawie znajduje się nagrobek Szymona Grycendlera, kantora synagogi na Tłomackiem oraz szesnastu innych osób, które nosiły nazwisko „Grycendler”.

Jarosław Iwaszkiewicz, wspominając swoją pierwszą wizytę na Złotej, napisał: „z pewnym zdziwieniem zatrzymałem się przed drzwiami, na których było napisane na dużej miedzianej tabliczce Jakub Grycendler”. Nazwisko to nosiła także siostra Mieczysława – Aniela Grycendler, działaczka PPS, później komunistka, która wyszła za mąż za Ludwika Łobzowskiego, lekarza dentystę; oboje mieszkali przy Złotej 8. Łobzowski przeżył wojnę; on i ich córka, Jadwiga (Wisia) Machut i wnuczka Ewa, będą po wojnie najbliższą rodziną Grydzewskiego ocalałą w Polsce. Zachowało się wiele ich listów do Redaktora. Była jeszcze rodzina brata ciotecznego Jerzego Rundo – Maria Rundo, której opiekunem prawnym był przed wojną Łobzowski, a która w 1946 roku powróciła ze Szwecji do Polski i wyszła za mąż za Tadeusza Borowskiego. I rodzina siostry ciotecznej z domu Landau – Maria Lasocka Winiarska, działaczka PPS, która po wojnie została w Szwecji. Kiedy Grydzewski pochował ojca – nie wiemy; matka zmarła 20 stycznia 1940 r. i została pochowana na cmentarzu żydowskim w Warszawie. Trzeba by odszukać ten grób...

W wieku dziewięciu lat Grycendler rozpoczął naukę w gimnazjum państwowym, lecz w roku 1905, w czasie strajku szkolnego, rodzice przenieśli go do Szkoły Handlowej Siedmioklasowej Zgromadzenia Kupców m. Warszawy. To tamtych czasów dotyczyć musi informacja, że wraz z matką jeździł dorożką do Cytadeli z prowiantem dla więźniów politycznych, wśród których była jego siostra. W szkołach państwowych w języku polskim uczono jedynie religii, ale w wyniku strajków zliberalizowane zostały przepisy dotyczące zakresu stosowania języka polskiego w szkołach prywatnych. Szkoła Handlowa stała się szkoła polską. Pobierał w niej nauki w latach 1905–1912. Wiele lat później, w liście do chorego po drugim wylewie Grydzewskiego, Szymon Konarski, wybitny historyk i genealog, napisze: „zacząłem podziwiać Pana równe 60 lat temu, gdy siedziałem w drugiej ławce za Panem, w środkowym rzędzie ławek. Pan siedział z lewej strony, z prawej Rundo, a ja za Panem”. W curriculum vitae złożonym w Uniwersytecie Warszawskim młody Grycendler napisał:

Po ukończeniu tego zakładu uczyłem się przez rok w domu, aby następnie zdać egzamin na świadectwo dojrzałości. W r. 1913 wstąpiłem na Uniwersytet w Moskwie i tu przez dwa lata słuchałem prawa. Wobec niemożności kontynuowania studiów w obranym kierunku (z powodu braku wyższych kursów w nowo utworzonej uczelni warszawskiej), postanowiłem przenieść się czasowo na wydział historyczny.

W teczce studenta UW Mieczysława Jerzego Grycendlera znajduje się świadectwo ukończenia przez niego Szkoły Handlowej spisane w czterech językach: polskim, francuskim, niemieckim i rosyjskim oraz osobno niewielki dokument potwierdzający, że zaliczył kurs języka łacińskiego, niezbędny do przystąpienia do egzaminu maturalnego. Wszystkie na nazwisko „Grycendler”. W aktach znajduje się również dokument – „bilet” z rosyjskiego uniwersytetu, w którym zaznaczono: „religia: ew. ref.”. I jest to najpewniej jedyny dokument potwierdzający konwersję syna Jakóba Grützhändlera na kalwinizm.

W 1913 roku dziewiętnastoletni Mieczysław Grycendler rozpoczął studia na Cesarskim Uniwersytecie Moskiewskim z numerem indeksu 1552. Dlaczego tam? W przeciwieństwie do peryferyjnego Cesarskiego Uniwersytetu Warszawskiego, Moskiewski był uczelnią o wysokim poziomie nauczania, a studia w stolicy pozwalały na zetknięcie się z nowymi prądami w kulturze, literaturze i sztuce. Tymon Terlecki napisał we wspomnieniu pośmiertnym, że Grydzewski był jedynym znanym mu człowiekiem, „który widział jedną z najwspanialszych klap świata, Hamleta w inscenizacji Edwarda Gordona Craiga na scenie Moskiewskiego Teatru Artystycznego”. Najważniejsze było jednak to, że w Moskwie był wydział prawa, a Grycendler chciał zostać prawnikiem. Czy był w Moskwie sam, czy – jak sugeruje Terlecki – wraz z rodzicami, nie sposób rozstrzygnąć. W 1914 roku odbył jakąś praktykę w Londynie, choć mamy o tym jedynie wspomnienie przekazane w anegdocie przez Mariana Hemara:

[...] kiedy wybuchała wojna, musiał jako poddany rosyjski czym prędzej wracać do Warszawy. Jechał statkiem przez Stockholm i Petersburg. W Stockholmie na stacji kolejowej czekał na połączenie, miał ze sobą ostatnie drobne już pieniądze, był straszliwie głodny, znalazł się w dużej bufetowej Sali, gdzie na czterech szczelnie zastawionych stołach leżały sterty i półmiski i salaterki szwedzkich smorgasbordów [...] i nad tym napis „Herbata 3/6”. Grydz biedny pomyślał sobie: Jeśli sama herbata trzy i sześć... ile muszą kosztować te frykasy?! Zamówił tylko filiżankę herbaty i wypił, starając się nie patrzeć na stoły. Potem dopiero, długo potem, za późno, dowiedział się, że za cenę jednej filiżanki herbaty można było jeść a jeść, a jeść, wiele dusza zapragnęła.

Latem 1915 roku Grycendler ukończył dwuletni kurs na wydziale prawnym i otrzymawszy „bilet” z Uniwersytetu, wyjechał do Warszawy. Cesarski Uniwersytet Warszawski, wobec zbliżającego się frontu, został właśnie ewakuowany do Rostowa nad Donem, a polscy profesorowie i studenci, którzy w większej części pozostali w Warszawie, w listopadzie 1915 roku, za zgodą okupacyjnych władz niemieckich, utworzą nowy Uniwersytet Warszawski, którego rektorem zostanie prof. Józef Brudziński. W 1915 roku pojawił się tam również Mieczysław Grycendler i zapisał na wydział filozoficzny. Dokumenty złożył 12 listopada. Otrzymał indeks z numerem 383, a w grudniu dostarczył „Zaświadczenie moralności”. Komisarz X Okręgu (jak można się domyślać, w okręgu tym znajdowała się ul. Złota) napisał, że po zasięgnięciu opinii pomocnika Komisarza X Okręgu Hertza wydaje p. Mieczysławowi Jerzemu Grycendlerowi zaświadczenie o „nienagannym prowadzeniu się”. Studia studiami, a bumaga moralności musiała być.

Studiował historię. Chciał kontynuować studia prawnicze, ale w listopadzie 1915 roku, z braku kadry, kursy prawne nie zostały wdrożone. Jednak na dokumencie przyjęcia na UW ktoś w sekretariacie postawił stempel „PRAWO”, a następnie przekreślił go ołówkiem, dostawiając „FILOZOFIA”. Sam napisze w jednym z późniejszych podań, że kontynuował swoje studia prawnicze, ale indywidualnie, poza zakresem studiów historycznych, licząc, że jednak uda się przenieść. Dziwne to było studiowanie. W ocalałym „Wykazie wykładów i ćwiczeń studenta Grycendlera Mieczysława Jerzego” zajęcia uniwersyteckie kończą się wpisami z zaliczeń wiosną 1917 roku. Semestr letni już nie został odnotowany. Tymczasem jesienią 1917 Grycendler ponownie prosi o przyjęcie na wydział filozoficzny. I zostaje przyjęty. W tej samej „książce ćwiczeń” nazwiska wykładowców: Marceli Handelsman, Kazimierz Tymieniecki, Władysław Tatarkiewicz, Józef Siemieński, Antoni P. Kostanecki – sami najwybitniejsi. I oceny – zaliczenia.

Odszukanie śladów działalności Grycendlera na Uniwersytecie Warszawskim, pomimo szczątkowej teczki studenta, nie jest specjalnie trudne. Obdarzony „nerwem społecznym” i zdolnością organizacyjną brał udział w tworzącym się życiu akademickim od samego początku i z zachowanych kronik w „Pro Arte et Studio” udaje się odszukać miejsca, w których zaznaczył swoją obecność. 21 października 1916 roku odbyło się zwyczajne walne zebranie Koła Historyków Studentów UW, pod przewodnictwem Stanisława Pomarańskiego, które miało rozliczyć stary i wybrać nowy zarząd. Sekretarzem Koła był wówczas Mieczysław J. Grycendler, któremu przypadł obowiązek sprawozdania z całorocznej działalności. Oznacza to, że wszedł do Zarządu Koła jesienią roku 1915, zatem tuż po powstaniu uniwersytetu i, jak można przypuszczać, był jego pomysłodawcą. Działalność Koła polegała na organizowaniu posiedzeń, na których referowano literaturę naukową dotyczącą tak historii Polski, jak powszechnej. W pierwszym roku odbyło się 10 posiedzeń naukowych. Nie sposób nie zauważyć, że pierwszym referentem Koła był M.J. Grycendler: jesienią 1915 roku, na pierwszym posiedzeniu, odczytał referat pt. „Król Bolesław Śmiały a święty biskup Stanisław”. Jaka szkoda, że nie zachowały się akta studenckich kół z tego okresu. Na drugim posiedzeniu referował Władysław Zawistowski: „Kwestia Piasta w świetle najnowszej krytyki historycznej”. Znajdziemy Grycendlera w dyskusji, jaka miała miejsce 22.11.1917 nad referatem Stanisława Arnolda „Bitwa pod Płowcami i jej znaczenie dziejowe”. Był obecny także na zebraniu 21 stycznia 1918 roku, gdy „w dłuższym przemówieniu uzasadniał potrzebę energicznej i celowej działalności Koła; zaznaczając, że powstrzymuje się od oceny pracy ustępującego zarządu, który pracował w warunkach anormalnych, po wypowiedzeniu szeregu uwag tyczących się kierunku naukowego Koła, złożył na zakończenie dłuższy wniosek, zawierający niejako wytyczne programu dla nowego zarządu”. Wniosek ten uchwalono jednogłośnie. Czegóż takiego domagał się kol. Grycendler? „Walne zebranie proponuje zarządowi zorganizowanie cyklu wykładów, poświęconych oświetleniu ważniejszych zagadnień z dziedziny historii polskiej – dla wszystkich studentów Uniwersytetu; wykłady te powinny być wygłaszane przez profesorów i studentów” – czytamy we wniosku. Na zebraniu w dniu 11 marca 1918 roku, na które zaproszeni byli także członkowie uniwersyteckich kół ideowych, miał M.J. Grycendler referat pt. „Na nowych drogach (O duchu dziejów Polski)”, opublikowany w zeszycie 13 „Pro Arte et Studio”. Przytoczmy streszczenie tego referatu:

Na wstępie referent zaznaczył powierzchowność przełomu, jaki zaszedł w stosunku do przeszłości, uwydatniając tło i sens, w jakim się dokonywał. Praca współczesnych badaczy przeszłości biegnie w dwóch kierunkach: z jednej strony występuje dążność do utożsamiania zasadniczych cech dziejów Polski z dziejami innych narodów, z drugiej – ujęcie ducha naszej przeszłości historycznej jako formacji odrębnej. Wskazawszy na różnice w operowaniu kryterium porównawczym pomiędzy szkołą krakowską a uczonymi współczesnymi, referent streścił wyniki badań i poglądy Kochanowskiego, Górskiego, Balzera, Kutrzeby, Siemieńskiego i Radziszewskiego, podkreślając specjalnie oryginalność pracy prof. Siemieńskiego: Konstytucja 3 maja jako wyraz polskiej kultury politycznej. W ocenie książki Chołoniewskiego referent zwrócił uwagę na jej dodatnie znaczenie rehabilitacyjne i ujemne społeczne, ze względu na wysuwanie szkodliwego sprawdzianu idealistycznego, niedopuszczalnego także ze względów naukowych, oraz wskazując na jej ton mesjanistyczny i błędną ocenę przyczyn upadku państwa polskiego. Z drugiej strony książka, podobnie jak i mesjanizm, nie może mieć wpływu destrukcyjnego na nasze życie narodowe: oskarżanie społeczeństwa polskiego o pleśnienie w grobach było i jest niesłuszne, naród nasz, jak i inne narody, w poczynaniach swych rządził się własnym interesem i nie ulegał zapędom samobójczym. Stąd wypływa konieczność odrzucenia kultu bohaterstwa, o ile nie zgadza się on z realnymi interesami narodowymi.

12 marca Koło Historyków zorganizowało kolejne spotkanie, poświęcone przede wszystkim kwestii ukraińskiej. I, podobnie jak dzień wcześniej, główny referat wygłosił M.J. Grycendler, podkreślając znaczenie sprawy narodowościowej na kresach i kresów dla Polski. Mówił o związkach Ukrainy z Niemcami, o kolonizacji niemieckiej w Galicji, o planach ekonomicznego wyzyskania Ukrainy przez mocarstwa centralne oraz o stosunkach polsko-ukraińskich w przeszłości. Drugim z referentów był Tytus Komarnicki. Jednak referaty nie wywołały dyskusji. Kolejne wystąpienie M.J. Grycendlera na zebraniu naukowym Koła miało miejsce 18 czerwca 1918 roku. Odczytał on wówczas referat pt. „Przełom w życiu Napoleona I w świetle psychoanalizy” (streszczenie pracy dr. Ludwika Jekelsa w wiedeńskim czasopiśmie „Imago”, 1914).

W Kole Grycendler odpowiadał również za tworzenie biblioteki. Dzięki ofiarności instytucji: Towarzystwa Biblioteki Publicznej, Kasy im. Mianowskiego, Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego, Towarzystwa Miłośników Historii, wydawcy „Biblioteki Dzieł Wyborowych”, redakcji „Przeglądu Historycznego”, a także profesorów Uniwersytetu Warszawskiego i studentów, biblioteka liczyła w październiku 1916 roku 436 dzieł w 779 tomach. Prawo korzystania z biblioteki przysługiwało członkom Kół: historyków, polonistów, prawników i filozoficznego. Koło liczyło 53 członków. Opiekunem był prof. Kazimierz Tymieniecki.

Brał też udział w działalności Towarzystwa Bratniej Pomocy i od roku 1916 zasiadał w jego Zarządzie jako przedstawiciel wydziału filozoficznego. Ale dla Grycendlera było to za mało; został twórcą i kierownikiem Czytelni Akademickiej powołanej przez Towarzystwo. Czytelnia powstała w grudniu 1916 roku w dawnej palarni (w gmachu głównym UW) i z funduszów Bratniej Pomocy można ją było wyposażyć w regały i stoły. Znajdowała się w niej prasa codzienna i polityczna, przysyłana bezpłatnie z całej Polski. Widzimy Grycendlera także na zebraniu wyborczym w roku 1917, gdy wspiera ustępujący zarząd i zgłoszoną przezeń propozycję nowych władz. Pod koniec 1918 roku wydał wraz z Lechoniem, Topolińskim i Zawistowskim „Jednodniówkę Akademicką” na rzecz Bratniej Pomocy UW. Znalazły się w niej teksty najwybitniejszych wówczas żyjących pisarzy z Reymontem i Berentem na czele. „Kolumny zarówno tekstowe, jak i reklamowe – wspominał Władysław Grzelak – aż kipiały młodzieńczą energią studentów. Któż potrafiłby wydębić od każdego z około pięćdziesięciu wybitnych autorów choćby najkrótszy utwór gwoli przyozdobienia «Jednodniówki» głośnym nazwiskiem, kto zdołałby zebrać furę dobrze płatnych ogłoszeń na zasilenie «Bratniaka»? Na to trzeba być młodym. Grycendlerem” – kończył autor.

Koła naukowe studentów powstawały na wszystkich wydziałach i z reguły były otwarte dla słuchaczy UW bez względu na kierunek studiów. Oprócz zrzeszeń naukowych (historyków, filozofów czy językoznawców) od początku 1917 roku, po deklaracjach wszystkich stron konfliktu o utworzeniu niepodległej Polski, powstały i działały także koła odwołujące się do idei narodowych, których celem było pogłębianie wiedzy i zagadnień historyczno-politycznych związanych z odbudową państwa. Takimi były: Koło im. Kołłątaja, Koło im. Mochnackiego czy Koło im. Staszica oraz powstałe w kwietniu 1917 roku Koło im. Kochanowskiego, powołane z inicjatywy grona słuchaczy związanych z redakcją „Pro Arte”. Było to koło specyficzne, zamknięte, a przyjęcie nowych członków wymagało zgody wszystkich pozostałych. Pierwszy zarząd stanowili: Edward Boyé – przewodniczący i M.J. Grycendler – sekretarz.

„Pro Arte et Studio”

Mieczysława J. Grycendlera ciągnęło do literatury. W roku 1916 podjął współpracę z powstałym właśnie Kołem Polonistów Studentów UW, do którego należeli m.in. Leszek Serafinowicz, Edward Boyé i Julian Tuwim. Wszedł też do redakcji pisma Młodzieży Akademickiej „Pro Arte et Studio”. Redaktorem pisma był E. Boyé, student polonistyki, poeta i tłumacz. Najpewniej rozpoczął współpracę od pierwszego zeszytu w marcu 1916 roku, jednak zadebiutował jako autor w kwietniu 1916 roku, tekstem otwierającym zeszyt 2., zatytułowanym Konstytucja 3 maja a Deklaracja praw człowieka i obywatela, podpisanym „M.J.G.”. Tekst powstał w okresie rocznicy uchwalenia Konstytucji; kilka miesięcy później, 18 października 1916, prof. Józef Siemieński rozpocznie wykład monograficzny pt. Konstytucja 3 maja, a Władysław Studnicki opublikuje broszurę pod tym samym tytułem. Tekst kolejny sygnowany M.J.G. ukazał się w zeszycie 1. z roku 1917 (5. ogólnej numeracji). Tym razem był to poprawiony referat wygłoszony 14 grudnia 1916 roku na uroczystym publicznym posiedzeniu Koła Polonistów Studentów UW, poświęconym pamięci Henryka Sienkiewicza, pt. O stosunek Sienkiewicza do przeszłości. Wystąpienie Grycendiera, w imieniu Koła Historyków, było jednym z dwóch zaledwie odczytów tego dnia – drugi wygłosił student Leszek Serafinowicz. W recenzji posiedzenia napisano:

Kol. Grycendler nakreślił żywo dwa kierunki w historiografii polskiej epoki ubiegłej, a więc tzw. Szkołę Krakowską, oraz wstępne badania, rehabilitujące przeszłość Polski, przez Szkołę Krakowską surowo osądzoną. Na tło to, narysowane z wielkim rozmachem i siłą uczucia, rzucił prelegent postać Sienkiewicza, który swą artystyczną działalnością w czasach panowania poglądów Szkoły Krakowskiej, swym zrozumieniem przeszłości wyprzedził wyniki późniejszych badań Askenazego, Kutrzeby, Balzera i innych.

Czy Mieczysław Grycendler był także członkiem Koła Polonistów? Najpewniej tak, skoro na zebraniu 25 stycznia 1918 roku referował stosunek Koła do Konferencji Delegatów Stowarzyszeń Naukowych Studentów UW, „wyłuszczając cel instytucji oraz obrazując jej działalność w chwili powstania”. Koło sprawowało rodzaj opieki „literackiej” nad „Pro Arte et Studio”. Pismo ukazywało się za pozwoleniem wojennej cenzury niemieckiej, a wydawcą było Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie; Redaktor i wydawca mieszkał przy ul. Ordynackiej 9 m. 30, a administracja znajdowała się w redakcji „Gazety Narodowej” i „Dziennika Poznańskiego” przy ul. Zgody 4. W szatni, w gmachu głównym, wisiała skrzynka redakcyjna, do której autorzy wrzucać mogli teksty i listy. Wiemy jeszcze jedno: redaktorzy i studenccy współpracownicy „Pro Arte et Studio” spotykali się w okupowanej przez Niemców Warszawie w kawiarni literackiej Udziałowa.

W początkach roku 1917 „Pro Arte et Studio”, które przeszło w międzyczasie na własność nowo powołanego międzywydziałowego Koła im. Jana Kochanowskiego Studentów UW, zmieniło niemal całą redakcję. Nowy komitet redakcyjny, któremu nadal przewodniczył Edward Boyé, po pokonaniu trudności finansowych, przeniósł siedzibę do mieszkania przy ul. Złotej 8 m. 5. Sekretarzem czasopisma został Mieczysław Jerzy Grycendler, a do redakcji weszli m.in. Serafinowicz i Zawistowski – poeta, krytyk literacki i teatralny. Skądinąd wiemy, że w styczniu 1918 roku grupa członków komitetu redakcyjnego, na specjalnie zwołanym zebraniu, miała sposobność zapoznać się z twórczością młodego studenta prawa – Juliana Tuwima. Na zebraniu tym, które miało na celu „pogłębienie zagadnień kultury literacko-artystycznej oraz krzewienie znajomości literatury powszechnej” – jak zanotował Grydzewski po latach – Tuwim został wybrany do zarządu na stanowisko „bibliotekarza”, takie samo, jakie jeszcze niedawno wśród historyków pełnił Grycendler. 29 stycznia odbył się wieczór poezji Tuwima, na którym poeta zaprezentował wiersz Wiosna, który ukazał się w 10. numerze „Pro Arte et Studio” w marcu 1918 roku. Nie wszystkim wiersz się podobał. Pierwszy zrezygnował z zasiadania w redakcji Zawistowski, tłumacząc to wieloma funkcjami w kołach i obowiązkami studenckimi. Po nim odszedł Tadeusz Świstakowski. Wiersz Juliana Tuwima wywołał także oburzenie czytelników. Tuwim, ogłaszając ten wiersz, stał się postacią kontrowersyjną, a przez to niesłychanie popularną, lecz wiele osób odsunęło się od „Pro Arte et Studio”. Wydaje się, że Zawistowski kierujący Kołem im. Kochanowskiego, nie tyle zrezygnował, ile przymuszony został do rezygnacji. Z czasopisma „zrezygnowało” także Koło, choć może było to obopólne i pierwszeństwa trudno szukać. „Pro Arte” z satysfakcją opublikowano garść „listów otwartych do Redakcji”, w których oprotestowano wiersz Tuwima, a w szeregu pism warszawskich wydrukowane zostało „oświadczenie młodzieży akademickiej” w sprawie „Pro Arte et Studio”. List najbardziej poruszonych wierszem Tuwima studentów, kończący się zdaniem: „Zgrzeszyłeś bowiem – przeciw Pięknu”, podpisało jedenastu kolegów, wśród których byli m.in. znakomity później historyk Adam Wolff i początkujący poeta Stanisław Baliński. Redakcja, a najpewniej sam Grycendler, odpowiadając na ów „List otwarty”, mogła wyrazić swoją opinię o literaturze i sztuce:

Wolno sztuce, tym samym poezji, nie być piękną: nie ma słów tak brutalnych, aby ich powiedzieć nie można, obrazów tak ohydnych, scen tak trywialnych, aby ich nie można przedstawić. [...] twórca tylko wtedy grzeszy przeciw sztuce, gdy grzeszy przeciw samemu sobie, jeżeli albo skłamie, albo się skryje, jeżeli albo nic od siebie nie powie, albo podszyje się pod cudzą własność.

Czy całe zamieszanie wokół Wiosny zdarzyło się przypadkiem, czy było zręcznie zaaranżowanym wydarzeniem, którego głównym celem miało być zwrócenie uwagi czytelników na skromne pisemko studenckie „Pro Arte et Studio”, a niejako przy okazji na Tuwima? Chyba jednak nie było planowane. Jeśli wierzyć samemu Tuwimowi – Grycendler wymusił na nim zmiany. W 1936 roku, przypominając historię Wiosny, Tuwim całą odpowiedzialność za wydarzenia zrzucił na Grydzewskiego, sugerując, że to redaktor wymusił na nim, na początkującym poecie z prowincji, naiwnym i przestraszonym, zmiany w wierszu, żądając, by umieścił w nim „realistyczną ohydę seksualnego pożądania”, „rozbuchaną na wiosnę płeć” i „erotyzm kolektywu”. Wyznania Tuwima ukazały się w specjalnym primaaprilisowym numerze tygodnika i wierzyć im nie można, ale czy żart nie potwierdza ogólnej prawdy o tym, że Grycendler, tak jak później Grydzewski, „kroił” wiersze do kształtu, który odpowiadał redakcji? Naturalnie, niczego to nie wyklucza; Grycendler miał prawo spodziewać się takiej reakcji czytelników, jaka nastąpiła. Jedno wydaje się dziwne: dlaczego Tuwim nigdy tych wersetów nie przywrócił, drukując swoje wiersze po wojnie? Będzie się wiele lat później pieklił, wypominając Grydzewskiemu zmiany w Kwiatach polskich, w drukowanych fragmentach poematu, którego jeszcze nie napisał.

Zawistowski powróci w zeszycie 12 już jako zastępca redaktora, by objąć redakcję wraz z wyjazdem Edwarda Boyé na studia do Krakowa jesienią 1918 roku. Wówczas to Mieczysław Grycendler napisze, odpowiadając na zarzuty oburzonych, że „Pro Arte et Studio” hołduje wyłącznie instynktom burzycielskim, nie dając żadnych „objawień”:

[...] uznajemy się za powołanych do walki z wszelką tandetą i kramarstwem, wszędzie dziś podnoszącym głowę. [...] A skromny nasz dorobek dotychczasowy świadczy dobitnie, że budować pragniemy nade wszystko, że słowa głębokiego uwielbienia i entuzjazmu mamy zawsze dla prawdziwej poezji i prawdziwej sztuki.

„Pro Arte et Studio”, wraz ze zmianą redakcji, zaczęło ewoluować w kierunku, który tak bardzo odpowiadać będzie później Grydzewskiemu: „Dział «Pro Arte» powiększony został o stałe i planowe ujęcie ruchu literackiego, teatralnego i malarskiego, z uwzględnieniem, w miarę możliwości, także muzycznego [...]. Dział wreszcie życiu akademickiemu poświęcony, prócz zwykłych sprawozdań, otwiera swe szpalty dla publicystyki akademickiej”. Za sprawą nowego sekretarza pojawił się wpis będący swego rodzaju dewizą wszystkich kolejnych pism spod znaku „Wiadomości”:

jesteśmy w tym szczęśliwym położeniu, że niezależnie od żadnych względów postronnych, interesów koteryjnych lub animozji osobistych, w przekonaniu i poglądach możemy zachować czystość i niezależność sądów, do najdalszych posuniętą granic; izolowani zaś najzupełniej, z powodu specjalnego charakteru naszego pisma, od zgiełkliwego świata intryg i zakulisowych machinacji, które najlepszych nawet ludzi w wir swój wciągnąć potrafią, mamy pewno nieść zawsze wysoko sztandar prawdy i rzetelnej miłości sztuki.

Później, wiele lat później, będzie Grydzewski mówił, że czasopismo się samo redaguje, że redakcja nie zamawia żadnych tekstów, nie odkrywa żadnych talentów, że to talenty znajdują drogę do redagowanych przez niego czasopism. Sekretarz redakcji Mieczysław Grycendler w krótkim czasie przejmie i „zmonopolizuje” miesięcznik „Pro Arte”. Zacznie zapraszać do współpracy autorów, którzy stworzą niezadługo formację skamandrytów: „Zjawił się u mnie studencik nieco sepleniący – wspominał będzie rok młodszy od Grydzewskiego Antoni Słonimski – i spytał, czy nie dałbym jakiegoś wiersza do «Pro Arte et Studio». [...] Wiersz dałem, ale na uwagę Grydzewskiego, że pismo nie płaci honorariów, poprosiłem, żeby wiersz oddał, bo ja za darmo nie drukuję. Popatrzył na mnie z pogardą, żalem i bólem swych bardzo wymownych oczu i powiedział nie bez obrzydzenia: «Dobrze. Zapłacimy panu»”. Od zeszytu 12. Grycendler zaczął podpisywać dział Varia, w którym zamieszczał przegląd literatury naukowej, wydarzeń teatralnych, dygresje na temat polemik prasowych itp. Zamieszczał także recenzje Książek o Polsce, z werwą i bezkompromisowością wykazując błędy i słabości publikacji sygnowanych nawet przez najwybitniejsze postaci w nauce polskiej i europejskiej. Przytoczmy fragment takiej oceny, zwłaszcza że pozwoli on zrozumieć źródła Silvy rerum:

Ukazały się obecnie dwa tomy Dziejów literatury pięknej w Polsce w wydawnictwie Akademii Umiejętności (Encyklopedia Polska, dział XVIII). Pomijając uderzającą nieproporcjonalność poszczególnych części (historii wymowy, tak drobiazgowej, że wkracza już w dziedzinę bibliografii, udzielono str. 177, gdy poezji dramatycznej XIX w. – zaledwie 20), zdumiewa niesłychane wprost potraktowanie Wyspiańskiego: ocena jego twórczości, pióra Tarnowskiego, siląca się na obiektywizm, jest w gruncie rzeczy przejawem daleko posuniętej niechęci, niczym w dodatku w dziele nieuzasadnionej. Szczególniej razi, jeżeli zapomnieć nawet o dziwnym stosunku Tarnowskiego do poetów tej miary, co Ibsen lub Maeterlinck, szersze uwzględnienie spośród nowoczesnych dramaturgów polskich jedynie Rydla: rozbiór utworów tego zresztą niewątpliwie utalentowanego pisarza zajmuje tyle miejsca, co „charakterystyka” Wyspiańskiego, Kasprowicza i Przybyszewskiego, razem wziętych; zakrawa to już na ironię.

Jesienią 1918 roku przy „Pro Arte et Studio” powstać miał nowy organ pn. „Tydzień Akademicki”, który przejąłby z miesięcznika działy kroniki akademickiej i publicystyki z nią związanej. Czy w nowym piśmie publikował Grycendler, czy w ogóle się ukazało, bo polegać można tu jedynie na zapowiedzi redakcji „Pro Arte” – nie wiemy; numery tego czasopisma, o ile były, nie zachowały się w żadnej bibliotece. W tym samym czasie powstał Pikador – kabaret literacki działający w Kawiarni Poetów Pod Picadorem przy ul. Nowy Świat 57. Czy Grycendler miał coś wspólnego z działającym nieco wcześniej, ale bardzo krótko kabaretem studenckim Gaudeamus, w którym pierwsze skrzypce grał Tuwim – nie wiemy, ale też wydaje się to bardzo prawdopodobne. Pikador działał dłużej, choć zaledwie kilka miesięcy, przez chwilę jeszcze w 1919 roku i w innym jeszcze miejscu. Głośni już wówczas w Warszawie Lechoń i Tuwim znaleźli tu przyjaciół w osobach Jarosława Iwaszkiewicza, Antoniego Słonimskiego i Kazimierza Wierzyńskiego, a także wielu innych twórców, dla których kabaret był często ostatnim, jeszcze młodzieńczym, miejscem twórczej, poetyckiej ekspresji: Tadeusza Raabe, Wilama Horzycy, Wacława Husarskiego i innych. Wspominał Iwaszkiewicz w Książce moich wspomnień, że pewnego ranka przybył do niego Mieczysław Grycendler, ubrany w biało-czerwoną czapkę, i wręczył mu nowy numer „Pro Arte”, a następnie kazał iść do kawiarni na Nowy Świat 57, gdzie czekali na niego Tuwim i Słonimski. Ale sam nie poszedł. I to stało się cechą rozpoznawalną Grycendlera, który reżyserował sukcesy i życie artystyczne wszystkich, ale – jak wspominał Adam Pragier – nigdy publicznie, zawsze w tle, nigdy na sali się nie pokazywał, jak lalkarz poruszający bohaterami przedstawienia z góry, pociągając za wrażliwe na jego pomysły nici. Sława poetów Skamandra rodziła się – jak to pięknie określił Jan Lechoń – „wśród jego okrzyków zachwytu”. Wszelako tam, gdzie działy się rzeczy ważne dla literatury, był nie tylko duszą; w manifestacjach i wystąpieniach pikadorczyków poza kawiarnią był zawsze obecny. W obronie dyrekcji Teatru Polskiego (Szyfmana) napisał nawet list otwarty do „Nowej Gazety”. Kiedy 21 grudnia 1918 roku w Teatrze Polskim protestowali przeciw sztuce Pani Chorążyna Stefana Krzywoszewskiego, zrzucał z balkonu ulotki, a później wdał się w bójkę z kimś, kto nazwał skamandrytów „błaznami” i został odprowadzony przez agenta policji na komisariat. Był Grydzewski inscenizatorem sukcesu tak Pikadora, jak wszystkich innych wydarzeń młodych wówczas poetów; oceniał, kreował, poprawiał – gdy trzeba było, skreślał niemiłosiernie – doradzał i lansował. Szczególnie Lechoniowi. Czy nie dlatego autor Karmazynowego poematu rozpuszczał wiadomość, że wiersz Duch na seansie, publikowany w 1918 roku w „Pro Arte et Studio”, napisał sam Grycendler? Echa tego żartu widoczne są w niezwykłym tomiku Wierszy kilku Jana Lechonia, jaki w kwietniu 1958 roku skreślił pismem kaligraficznym dla Redaktora „Wiadomości” Marian Kujawski. Grydzewski wtrącał się nie tylko do rękopisów, ale – jak napisze Słonimski – „próbował redagować nasze życie. [...] był nie tylko naszym redaktorem, ale przyjacielem, adoratorem, kibicem naszych sukcesów. [...] Był lojalnym powiernikiem sekretów i pomocą w każdej trudnej sytuacji życiowej. Bardzo byliśmy dla niego niedobrzy. Kochaliśmy go i dokuczaliśmy obrzydliwie”. Kiedy Iwaszkiewiczowi urodziła się córka, Anna Iwaszkiewiczowa zanotowała w Dziennikach: „On w ogóle jako redaktor poczuwa się do pewnego rodzaju opieki względem wszystkich żon skamandrytowych, no i teraz dzieci”.

Nazywali go po swojemu, przezywali: był Mieciem, Mieciuniem, Grydzuniem, Grycusiem, Grydzusiem, Gri-Gri, wreszcie – Grydzem – lecz Grydzewskim dopiero po wojnie, z odległości. Dla patrzących z boku ten stosunek autorów „Skamandra” do Grydzewskiego był czytelnym brakiem szacunku, a może czymś więcej:

Pełno było tego antysemityzmu – wspominał Aleksander Wat w rozmowie z Czesławem Miłoszem – i miałem to poczucie, które miał każdy Żyd, choćby najbardziej zasymilowany, tę absolutną pewność, że jak się odwrócisz, to tam za plecami przyjaciele mówią: „Ten Żyd”. Czasami robili to jawnie, jak Iwaszkiewicz, który nienawidził Grydzewskiego i zawsze miał do niego pretensje, w „Ziemiańskiej” przygadywał mu: „Ty Żydziuniu, Żydziuniu!”.

Planowali nawet napisać i wydać tomik wierszy przypisanych Grydzewskiemu, ze świadomością, że do końca życia nie wyłgałby się z opinii skrajnego grafomana. Tom miał nosić tytuł Z chłopskiej piersi i – wspominał Słonimski – „był zabójczo, ohydnie poprawny w najgorszej konwencji młodopolskiej i ojczyźnianej”. A kiedy w żartobliwym dodatku do „Wiadomości Literackich” 1 kwietnia 1936 roku tenże Słonimski opisze Jak odpowiadać dzieciom na drażliwe pytania, dla zilustrowania najtrudniejszych pytań związanych z „tematami seksuologicznymi” poleci książkę dra Grützhändlera pt. Noga i jej okolice, „ze składaną mapką i portretem autora”. Ale Wierzyński napisze również i to:

Żeśmy się nie rozlecieli na wszystkie strony i nie rozeszli się równie szybko, jak zeszliśmy się razem – jest zasługą Grydzewskiego. Bez niego nie powstałby miesięcznik poetycki „Skamander”, bo nikt z nas się nim poważnie nie interesował. Bez niego nie odbywałyby się nasze wieczory autorskie, na które Grydzewski zganiał [...]. Nie miałyby do kogo dołączyć tak świetne talenty, jak Pawlikowska, Wittlin albo Baliński. Grydzewski wniósł ze sobą instynkt gromadzki i skrzętność gospodarza, i one pomogły mu zebrać odrębne osobowości pod jednym dachem.

Skamandryta „honorowy”

W 1919 roku Mieczysław Grycendler, autorzy i współpracownicy „Pro Arte et Studio”, wciąż jeszcze bardzo młodzi, ukończyli studia lub je porzucili na zawsze, i trudno im było wydawać „czasopismo młodzieży akademickiej”. Tytuł, już zupełnie prywatny i finansowany z reklam przyjaciół, uległ zmianie na „Pro Arte – Pismo Młodzieży Literackiej”, stając się miesięcznikiem wyłącznie literackim, choć forma zewnętrzna i układ tekstu ściśle nawiązywały do swojego poprzednika. Współpracowali z „nowym” miesięcznikiem, oprócz Tuwima i Lechonia, także głośni autorzy Kabaretu Pikador: Wierzyński, Słonimski i Iwaszkiewicz oraz m.in. Kazimiera Iłłakowiczówna i Wilam Horzyca. Napisze po latach Hemar, że Grycendler „przemienił grupę znajomych w przyjaciół, a przyjaciół w kartel poezji”. A Gombrowicz doda: „Ci chłopcy urodzili się pod szczęśliwą gwiazdą. Znaleźli świetnego impresaria w redaktorze Grydzewskim. Uzyskali z miejsca popularność, wpływ, nawet sławę”. Nadzwyczajne to było: piątkę tak różnych od siebie poetów połączyła przyjaźń, czasopismo i redaktor Grycendler. Jedyna osoba, która mogła te neurotyczne, czasem narcystyczne, i zawsze „niedocenione” indywidualności, razem tworzące dorobek „Skamandra”, trzymać w ryzach, zmuszać, by pisali, chwalić i cenić. „Nie chodziliśmy koło naszego gospodarstwa. Wszystko samo szło nam w ręce. Jeśli kto chodził, to Grydzewski. On trzymał razem rozbieżne indywidualności” – napisze we wspomnieniach Wierzyński. Byli pełni życia, zapału, aktywności, jak cała rodząca się wówczas Polska. Młodość szalona kazała im próbować wszystkiego i ze wszystkiego kpić, nikomu nie wierzyć, nie uznawać żadnych autorytetów, wątpić i budować nowe. On sam pozostał w cieniu i będzie to jedna z cech rozpoznawalnych we wszystkich następnych latach i wielu działaniach. Nominalnym redaktorem (jak to pięknie napisano w kolofonie: „za redaktora”) został Leszek Serafinowicz, a wydawcą Władysław Zawistowski, ale redakcja, centrum wszystkiego, bocianie gniazdo, z którego można było kontrolować każdy ruch, znajdowała się przy Złotej 8. Nowy tytuł, z pasją, której nie zabraknie także wszystkim następnym pismom Grydzewskiego, wyruszył z miejsca do walki z cenzurą. Zeszyt drugi oskarżono o „szerzenie bezwstydu” i aresztowano za nowelę Czad Stefana Grabińskiego. I podobnie jak po publikacji Wiosny Tuwima, tak i teraz redakcja pozwoliła sobie na odpowiedź, tym razem piórem Lechonia, w której zabrzmiał już zupełnie nowy ton, głos obywateli niepodległego państwa: „takeśmy się jeszcze nie poniżyli, aby tłumaczyć, kto sam tego nie wie, co jest literaturą, a co pornografią, wcale nie po to jesteśmy, aby oświecać najciemniejsze łby Rzeczypospolitej. Wiemy swoje, proszę zacnych państwa, i pójdziemy, gdzie się nam podoba, wcale was nie pytając o drogę”. Wtórował mu Grycendler (zawsze jako „mjg”): „Nie jesteśmy pismem politycznym, stoimy z daleka od zgiełku sporów partyjnych, uwagę naszą poświęcamy wyłącznie sztuce i objawom życia artystycznego. Ale nie może być nam obojętna żadna sprawa tycząca się praw pisarza polskiego, chociażby pisarz ten pod każdym względem był nam obcy i wrogi”. Podobną niezłomność odnaleźć można w polemice „Pro Arte” z redakcją „Robotnika” i tekstami Wacława Wolskiego, któremu Grycendler odpowiedział: „sądzi, że skoro Norwid umarł w nędzy, wolno mu pisać nędzne wiersze”. Kiedy w „Myśli Niepodległej” ukazał się tekst Andrzeja Niemojewskiego pt. Szwindelek młodzieży literackiej, Leszek Serafinowicz i Mieczysław Grycendler wytoczyli mu sprawę o oszustwo z art. 533 k.k.

Uzyskawszy absolutorium z historii w kwietniu 1920 roku, student Grycendler zwrócił się do władz UW o zgodę na studiowanie na wydziale prawnym i dopuszczenie do egzaminu historyczno-prawnego. Napisał:

w czerwcu doktoryzuję się z historii. Na Uniwersytecie Warszawskim jestem od r. 1915, przedtem przez cztery (4) semestry studiowałem prawo w Moskwie. [...] przesłuchałem encyklopedię prawa, historię prawa rzymskiego, historię prawa rosyjskiego, ekonomię polityczną, statystykę, historię filozofii prawa, prawo państwowe, systemat prawa rzymskiego, prawo skarbowe, prawo kościelne, medycynę sądową. Napisałem pracę pt. „Teoria kryzysów [Myhajło] Tugan-Baranowskiego”. W Warszawie, uczęszczając na wydział filozoficzny, poza godzinami obowiązkowymi – byłem stale zapisany na przedmioty wydziału prawnego. W ten sposób przesłuchałem następujące przedmioty: historię ustroju Polski, historię doktryn ekonomicznych, konstytucję trzeciego maja, prawo sądowe polskie, prawo karne (cz. I), prawo kościelne, prawo małżeńskie, historię filozofii prawa w Polsce, naukę o państwie (cz. I–II).

Podał też spis swoich uniwersyteckich prac: „Sprawa św. Stanisława w historiografii polskiej”, „Teoria podziału władz u Monteskjusza”, „Deklaracja praw człowieka i obywatela a wirgiński bill o prawach”, „Poglądy Monteskjusza w świetle rzeczywistości francuskiej”, „Stosunki szwedzko-polskie w dobie sejmu czteroletniego”, „Stosunek Francji do spraw polskich w pierwszym dziesięcioleciu panowania Stanisława Augusta (1764–1773)”. Ta ostatnia to teza doktorska.

W maju 1920 roku decyzja była odmowna: „Jeżeli p. Grycendler już otrzymał absolutorium, winien złożyć podanie o immatrykulację, chcąc być przyjętym na wydział prawa”, ale miesiąc później uzyskał zgodę. Napisano w akceptacji: „przyjęty z obowiązkiem przedstawienia oryginału matury 8-klasowej filologicznej w pół roku po zawarciu powszechnego pokoju”. I data: 7/6 1920. Być może wzięto pod uwagę jego udział w wojnie z bolszewikami. Prawa jednak nie studiował. Pomimo doktoratu, który dobiegał końca, i doskonałej opinii promotora, Grycendler zrezygnował z pracy naukowej i w 1921 r. wziął na siebie obowiązki redaktora technicznego nocnej redakcji w „Kurierze Polskim”. Czy był to „głos powołania” i upodobanie do redagowania cudzych tekstów, odkrywania ich i poprawiania, czy może – jak twierdzą inni – przeświadczenie, że nie sprawdzi się jako wykładowca uniwersytecki, bo nie dość dobrze mówi, bo peszy go wielkie audytorium, bo pisanie nie jest jego mocną stroną... Nie dowiemy się nigdy. „Kurier” – zdaniem Janusza Stradeckiego – stał się w tym okresie drugim po „Pro Arte” pismem tworzącej się grupy poetów Skamandra. Od kwietnia 1920 (do 1923) wydawali wspólnie nadzwyczajne dodatki primaaprilisowe do dziennika i pod opieką Grycendlera, współredaktora, zamieszczali utwory poetyckie i krytyki literackie. Sposób łamania numeru, który należał do obowiązków redaktora technicznego, ówczesny redaktor „Kuriera” Ignacy Rosner nazwał „artystycznym”, lecz zasad składu i funkcjonowania redakcji Grydzewski – jak sam wspominał po latach – nie nauczył się wcale. Może dlatego, że za krnąbrność i nadmierną samodzielność z posady w „Kurierze” został wylany, zanim na dobre wprawił się w pracy. Jak długo tam pracował? Najpewniej do 1923 roku, gdy nowy wydawca „Kuriera” zrezygnował ze współpracy ze skamandrytami. I z Grycendlerem. Praca ta dała mu jednak doświadczenie i praktykę, jakiej nie mógł zapewnić niezbyt obszerny miesięcznik literacki. Być może myślał już wtedy o własnym piśmie. To były czasy, gdy pisma pojawiały się szybko, a jeszcze szybciej znikały.

Grycendler obiit hic, natus est Grydzewski

W „Pro Arte” redagowanym bez wsparcia uniwersytetu „urodził się” Grydzewski, choć jeszcze bez zmiany nazwiska, i grupa przyjaciół – poetów, która z czasem znana będzie jako skamandryci. Z „Pro Arte” na przełomie roku 1919/1920, niemal niedostrzegalnie dla swoich współpracowników i autorów, „przemaszerowali” wszyscy do nowego czasopisma pt. „Skamander”, choć przemarsz był to dziwny: redakcja znajdowała się w tych samych rękach duetu Zawistowski-Grycendler i pod tym samym adresem przy Złotej 8. Wieczór inauguracyjny proklamujący powstanie grupy odbył się 6 grudnia 1919 roku. O wiele większe znaczenie miała inna przeprowadzka. Dawni pikadorczycy: Tuwim, Lechoń, Słonimski, Iwaszkiewicz i Wierzyński, trzymający się w piątkę nierozerwalnie, i „ten szósty”, właściciel całej stajni – jak go nazwał Wierzyński – po bankructwie Pikadora przemaszerowali do Małej Ziemiańskiej, którą tak barwnie opisał Andrzej Makowiecki, cytując Jantę:

[...] najżywsze rozmowy na półpiętrze odbywały się we wtorek wieczór, z okazji tzw. numeru. We wtorek bowiem łamał się numer „Wiadomości”, wychodzący z datą następnej niedzieli. Redaktor [Grydzewski] przynosił kilka egzemplarzy i rozdawał je obecnym. Wczytywano się co prędzej w nowy essay Boya na temat prywatnego życia jednego z królów albo pisarzy polskich minionej epoki, przy czym epoka pod jego piórem odżywała pełnym bogactwem sobie tylko właściwego stylu, sylwetek i obyczaju; dyskutowano kronikę tygodniową Słonimskiego; czytało się nowe wiersze albo nowele, recenzje książek i sztuk, listy z zagranicy oraz słynną „Camerę obscurę”, zbiór popisów głupoty, nieuctwa, mimowolnych dowcipów i przypadkowych nieprawdopodobieństw, dobrany z całej polskiej prasy.

Tam też, przy stoliku w Małej Ziemiańskiej, w czasie rozmowy Grydzewskiego z Antonim Bormanem zrodzą się „Wiadomości Literackie”.

„Grydzewski” pojawił się w tej formie nazwiska po raz pierwszy w inauguracyjnym zeszycie nowego miesięcznika poetyckiego „Skamander” w styczniu 1920 roku, lecz przez cały pierwszy rok jeszcze półoficjalnie, nie w pełni dojrzale, może na próbę, jako „M.J. Grycendler-Grydzewski”. I nadal w cieniu. Był jednym z członków redakcji, obok Juliusza Kaden-Bandrowskiego, Emila Breitera, Wilama Horzycy, Karola Irzykowskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Wincentego Rzymowskiego, Leszka Serafinowicza, Antoniego Słonimskiego, Juliana Tuwima, Kazimierza Wierzyńskiego i Władysława Zawistowskiego, który formalnie wziął na siebie rolę „redaktora naczelnego”. Ale nie ulega wątpliwości, że skład redakcji ustalił sam Grydzewski. Napisał o tym Karol Irzykowski, kiedy wyjaśniał powody rozstania się z miesięcznikiem po kilku miesiącach. Redakcja znajdowała się w mieszkaniu Grydzewskiego, w tym samym, w którym zbierali się autorzy „Pro Arte et Studio” i „Pro Arte”, a później prowadzone będą dyskusje formalnych i nieformalnych członków redakcji „Wiadomości Literackich”. Wierzę, że Grycendler, który zebrał i ułożył pierwszy zeszyt „Skamandra”, poprawiał Słowo wstępne, napisane przez Horzycę i nadał mu formę ostateczną. Nie mogło być inaczej, to przecież był jego pomysł, choć do nazwy przyznawać się będą wszyscy:

Nie występujemy z programem, gdyż programy są zawsze spojrzeniem wstecz, są dzieleniem nieobliczalnego życia przez znane. Można mówić o programie niedzielnej wycieczki za miasto, ale kto powiedzieć potrafi, jaki był program Kolumba, wiodącego swe galeony przy bladych gwiazdach, aby nadprogramowo odkryć Amerykę; kto powie, że tu program był najważniejszym? Czego innego żąda się od Kolumbów, wypływających na zawsze nieznane morza, i dlatego my, którzy nie wiemy, kędy powiodą nas jutro nieposłuszne, a odkrywcze stopy, nie kreślimy programu. Świat jest przed nami! Oto program każdej kolumbowej drogi. Świat i my i wszystko jest dla nas w pełnym chaosie stawania się, wiemy na pewno, że za węgłem każdego domu czeka nas przygoda i bajka, i czujemy, że wielkie miasta i ciche wsie pełne są naszych bliskich nieznajomych, z którymi każda chwila zetknąć nas może. A każde nowe spotkanie to nowy zakręt drogi, nowe, niewidziane nigdy krajobrazy, na które nie chcemy zamykać oczu – w imię... programu.

Nie możemy więc powiedzieć, dokąd idziemy i jaki jest cel podróży, ale wyznamy coś znacznie ważniejszego: skąd wychodzimy i jaka jest wiara, która wiedzie nas przez kolumbowe morza. Wierzymy głęboko w dzień dzisiejszy, którego dziećmi wszyscy się czujemy. Rozumiemy dobrze, iż nic łatwiejszego, jak nienawidzić to nasze „dziś”, do którego nikt przyznać się nie chce.

Zarezerwował dla siebie też dział Varia (wspólnie z Antonim Słonimskim, którego udział zawsze jednak podkreślano sygnaturą „as”, i Jarosławem Iwaszkiewiczem – „j.i.”, a później także innymi pisarzami), lecz już zupełnie anonimowo lub jako „mjg”. I dział ten stał się swego rodzaju kroniką powstawania i dziejów grupy poetów „Skamandra”. Grydzewskiego w tej kronice niemal nie było. Nie podpisywał żadnych apeli, manifestów, protestów i wyjaśnień, choć wśród autorów jest niemal cała redakcja miesięcznika. Varia są też platformą obrony idei czasopisma „bezideowego” i dawania odporu wszelkiego rodzaju napaściom na wolność twórczą w Polsce. Redakcja „Skamandra”, tak jak wszystkie inne wcześniejsze i późniejsze, którym przewodził Grydzewski, nie wyartykułowała „programu literackiego”, uznając, że ustalanie takiego programu byłoby artystycznym absurdem. W polemice z Irzykowskim, który wystąpił z redakcji, napisano:

Czy Irzykowski zna program grupy romantyków, grupy naturalistów, grupy ekspresjonistów? Są tylko wyznania wiary, określenia i „słowa wstępne” poszczególnych pisarzy, reprezentujących siebie samych. Programy, obiektywne ujęcia pewnych zjawisk literackich, są zawsze i wyłącznie metodycznym uporządkowaniem już zdobytych wartości, uporządkowaniem stworzonym raczej dla orientacji w materiale istniejącym, niż dla kreacji tego materiału.

W zeszycie 4. „Skamandra”, w styczniu 1921 roku, w stopce redakcyjnej nie było już Grycendlera. Wraz z końcem wojnyGrycendler obiit hic, natus est Grydzewski. Aby formalności stało się zadość, musiał Grydzewski wystąpić oficjalnie o zmianę nazwiska i uzyskać decyzję urzędową. Dlaczego zwlekał z tym prawie dziesięć lat? Czy powodem była rodzina, czy zwyczaj nakazujący sprawdzenie funkcjonowania z nowym nazwiskiem – nie wiemy. Chciałbym zobaczyć w tym zwlekaniu swoistą przekorę i rodzaj solidarności ze studencką młodzieżą żydowską, o której się wówczas dużo mówiło. 23 listopada 1922 roku, w przeddzień Tygodnia Akademickiego na UW, młodzież endecka na wiecu w Warszawskim Towarzystwie Higienicznym po raz pierwszy zażądała dla siebie numerus clausus na uniwersytetach. Jaki był stosunek do tych wydarzeń Grycendlera, możemy się jedynie domyślać. Małgorzata Szpakowska sugeruje, że przyczyną zmiany nazwiska była katolicka narzeczona, pochodząca z antysemickiej rodziny, której śmierć Grydzewski miał bardzo przeżyć. Wydaje się to mało prawdopodobne, zwłaszcza, że świadectwo Aleksandra Hertza, na które się pośrednio powołuje, nic takiego nie sugeruje. Co więcej, ze wspomnień Hertza wynika, że narzeczona zmarła na samym początku lat 20., najpewniej w 1920 roku, zatem na długo przed formalną zmianą nazwiska i przed rezygnacją z „Grycendlera”. Prawdopodobnie chodziło o ojca. Nie wiemy, kiedy zmarł, ale czy Grycendler nie czekałby na oficjalne narodziny „Grydzewskiego” tak długo, jak żył ojciec? Faktem jest, że o zmianę nazwiska wystąpił dopiero jesienią 1930 roku. W „Monitorze Polskim” nr 214 z 16.09 tego roku czytamy: „Mieczysław Jerzy 2 im. Grycendler, dr filozofii, ur. w Warszawie dnia 27 grudnia 1894 r., syn Jakóba i Cecylii z Bendetsonów, wniósł prośbę o zmianę nazwiska rodowego Grycendler na nazwisko Grydzewski”. A ponieważ nikt zastrzeżeń nie zgłosił, po upływie wymaganych prawem 90 dni rozpoczęto procedowanie i 17 lutego 1931 w „Monitorze Polskim” ukazała się notatka: „Mieczysław Jerzy (2 im.) Grycchendler zam. ul. Złota nr 8 uzyskał zezwolenie na zmianę nazwiska rodowego Grycchendler na nazwisko Grydzewski”. Dwa razy napisano „Grycchendler” [sic!] – czy to pomyłka, czy echa jakiejś pośredniej zmiany nazwiska, o której milczą inne źródła?

Nieregularnie drukowany miesięcznik zawiesił swoją działalność w najcięższym okresie poprzedzającym bitwę warszawską oraz na kilka miesięcy po niej. Zaliczony w czasie studiów do kategorii „niezdolnych do służby wojskowej z bronią w ręku”, po ich ukończeniu Grycendler-Grydzewski oraz przyjaciele poeci zaciągnęli się do pracy w biurze propagandy armii polskiej. Za namową Kazimierza Wierzyńskiego krótko pracował w Biurze Prasowym Naczelnego Dowództwa, które mieściło się na placu Teatralnym. Szefami Biura byli członkowie redakcji „Skamandra” Juliusz Kaden-Bandrowski i jego zastępca Emil Breiter. Zajmowało się ono wydawaniem, rękoma Wierzyńskiego, tygodnika „Żołnierz Polski” oraz książek i broszur przeznaczonych dla żołnierzy, „które nie obciążały tornistra, a dawały dobrą lekturę”. Wolno przypuszczać, że brał w tym udział także Grycendler. W każdym razie Józef Wittlin wspominał, że po raz pierwszy zobaczył go w 1919 roku w mundurze wojskowym. Po zwolnieniu z wojska Grycendler ukończył pisanie rozprawy doktorskiej o stosunkach polsko-francuskich w czasie panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego i w 1921 roku uzyskał na seminarium prof. Handelsmana tytuł doktora filozofii.

W 1922 roku Mieczysław Jerzy Grydzewski stał się jednoosobową redakcją i wydawcą miesięcznika; rozleciał się jedenastoosobowy komitet redakcyjny zbierający się z nabożną regularnością w małym mieszkaniu przy Złotej 8, o którym napisał Kazimierz Wierzyński: „Nigdzie na świecie, oprócz Polski, nie mogło się zdarzyć, żeby w redakcji pisma młodych poetów zasiadało czterech oficerów”.

Wychodząc z cienia „redaktorów”, Grydzewski brał na siebie nie tylko obowiązki administracyjne, ale też całe odium niechęci dla buntu młodych poetów i splendor, z jakim powstały dwa lata wcześniej „Skamander” stawał się najbardziej twórczym i śmiałym miesięcznikiem literackim Drugiej Rzeczypospolitej. Nie oszczędzano mu przytyk, a zmiana nazwiska nie uchroniła przed atakami antysemitów. Brał to z humorem:

co się tyczy samej kampanii – pisał w odpowiedzi Stanisławowi Maykowskiemu – prowadzona jest ona diablo niedźwiedziowato i niezręcznie. Założenie poradni antysemickiej dla publicystów, tropiących zaciekle „Żyda”, staje się w tych warunkach pilną koniecznością. Wtedy, zapewne [...] nauczyłby się porządnie przekręcać nazwisko „Grycendler” na „Grützhändler”.

Odwaga miała także swoje koszty. Uparte i konsekwentne dopominanie się o jakość w tłumaczeniu i wydawaniu książek literackich, a także wytykanie złych praktyk wydawniczych, które konsekwentnie łupiły z należnych honorariów nawet wybitnych pisarzy, zaprowadziły Grydzewskiego do sądu. Przytoczmy fragment „wyroku sądu apelacyjnego” w sprawie „Lektor” (wydawca) contra „Skamander”. Pokaże on nam tło międzywojennych sporów i ich zaciekłość:

Sąd apelacyjny w Warszawie na posiedzeniu publicznym dn. 30 października 1923 r. rozpoznawał sprawę w odwołaniu się adw. Tadeusza Zagórskiego, obrońcy Mieczysława Jerzego Grydzewskiego, osk. z art. 533 [...]. Wyrokiem sądu okręgowego osk. Grydzewski na zasadzie art. 533 skazany został na 1 tydzień więzienia i 3000 mk. grzywny z zamianą w razie nieściągalności na dzień aresztu – za to, że zniesławił Stanisława Lewickiego, zarządcę „Lektora”, przez rozgłoszenie w artykule Dla uczczenia pamięci Gabrieli Zapolskiej, umieszczonym w redagowanym przez siebie miesięczniku „Skamander” (t. III, z. XVI, za styczeń 1923; str. 57) okoliczności hańbiącej Lewickiego, mianowicie, że „Lektor” wydaje dzieła Zapolskiej tandetnie i niechlujnie, że firma „Lektor” szerzy zgniliznę estetyczną i deprawuje czytelników produkcją pornograficznej lichoty i miernoty oraz że Zapolska była przez firmę „Lektor” wyzyskiwana w godny napiętnowania sposób.