Siła serca - Jerzy Bandrowski - ebook

Siła serca ebook

Jerzy Bandrowski

0,0

Opis

 

Książka opowiada historię życia majora Zaruty, wspaniałego i bardzo zdolnego pilota, z którym nikt nie mógł się równać w jego naturalnym środowisku – w przestworzach.

 

 

"Nigdy nie powinniśmy zastrzegać się przeciwko cudom, my, którzy wiemy, że nawet pod chmurami są aniołowie, mający nas w swojej opiece. Skrzydła daje nam motor, a moi bracia drodzy, czyż motor nie jest naśladownictwem serca ludzkiego? A jakiemż niewyczerpanem źródłem cudów jest serce ludzkie! Pamiętajcie dobrze, iż najlepsze motory najdoskonalszych aparatów zawodzą, kiedy zawiedzie serce. Zaś ono to ma do siebie, że iskrami, które wyrzuca z siebie, ożywia serca słabsze i mnoży siłę ich... A tak tworzy się łańcuch motorów niezwyciężonych i potęgą swoją zwalczających wszystko, jak na przykład wy, którzy zwyciężyliście wszystko tylko dlatego, że jesteście dobrzy chłopcy."

 

 

Jerzy Bandrowski pseudonim: Tersytes, Ters, Vorax – polski pisarz, dziennikarz, tłumacz z angielskiego.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JERZY BANDROWSKI
SIŁA SERCA

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok

Jerzy Bandrowski

„Siła serca”

Copyright © by Jerzy Bandrowski, 1922

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Drukarnia Przemysłowa w Poznaniu

Wydawnictwo: Wydawnictwo Polskie

Lwów — Poznań, 1922

ISBN: 978-83-8119-334-4

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

I.

 Wysoko nad głowami widzów, w lazurowem przestworzu, duży dwupłaszczyznowiec skręcił się nagle w powietrzu, mignął jak biała iskra, stanął na skrzydle i runął w otchłań.

 Ktoś krzyknął.

 Lecz latawiec, jak gdyby nagle zatrzymał się na jakiejś fali powietrznej, wyprostował się i zatoczywszy lekko a płynnie piękny łuk, zaczął się znów wspinać na wysokości.

 — Niesłychane! Wspaniałe! Coś cudownego! Jak on to bajecznie robi! — rozległy się głosy wśród publiczności.

 Wszyscy stali z zadartemi do góry głowami, wpatrzeni w ruchomy punkt, wysoko nad niemi świecący w błękitach. Wielki, śmiały ptak leciał śpiewając, tak dźwięcznie, mocno i równo grał jego motor. W miarę im wyżej wznosił się latawiec, ton pieśni podwyższał się i stawał się przenikliwszym. Grały nim drewniane ściany szop na lotnisku, wklęsłości i załamania gruntu i bramy rzadkich tu już, okolonych ogrodami, podmiejskich białych dworków i czerwonych kamienic. Nawet uczący się na przyległem błoniu marsza wojskowego trębacze przerwali swe ćwiczenia i porzuciwszy monotonną melodję, przyglądali się przepięknym ewolucjom na wysokościach.

 Zgromadzona na lotnisku publiczność, składająca się prawie wyłącznie z przedstawicieli świata sportowego, w całem znaczeniu tego słowa zasługiwała na miano wytwornej. Ludzie ci, między którymi było wielu członków różnych aeroklubów — widzieli już w życiu swojem niejedno lotnisko i niejednego lotnika. Byli wśród nich zapaleni zwolennicy lotnictwa, pamiętający prawie że pierwsze wzloty słynnych braci Wrightów w Paryżu, ludzi o duszach ptasich. Byli uczeni teoretycy, lub też zwolennicy sterowców, byli miejscowi i zagraniczni lotnicy, ale żaden z nich nie widział jeszcze nic podobnego. Rekordu żadnego w tych ewolucjach nie było, nie było też nic zasadniczo nowego lub nieznanego. Każdy z lotników miał mniejwięcej taką samą technikę latania. Ale tu było coś nieuchwytnego, jakaś jak gdyby poezja lotu, przedziwne, nieokreślone piękno, harmonja ruchów i zwrotów nadzwyczajna, płynność nieopisana lotu, wdzięk połączony z jakąś niezmierną łatwością, czy też radością.

 — Zaruta jest artystą! — odezwał się naraz przewodniczący miejscowego aeroklubu, wysoki, dystyngowany pan z rasową twarzą i wstążeczką orderu w klapie.

 — Ma świetną technikę! — rzekł po francuzku Yamato, lotnik japoński, mały, żółty, ubrany przez angieskiego krawca, lecz niezgrabny, o powolnych, łamiących się ruchach.

 — Więcej. On ma talent! — rzucił przez zęby Dubois, lotnik francuski, człowiek o energicznej twarzy montera, z wysuniętą naprzód dolną szczęką i lśniącemi, błękitnemi oczami, jakby wchłaniającemi blask niebios.

 — Ten człowiek kocha powietrze! — mruknął Burns, znakomity konstruktor angielski. — Jak Szkot kocha góry a Anglik morze, tak on kocha powietrze.

 — Wszystkie jego ewolucje są ze sobą logicznie związane — stąd ich naturalność i proporcje, ich umiar. Patrzcie na to kolo teraz — po „martwej pentli“ było wprost konieczne, znakomicie podkreśla jej patetyczną decyzję a zarazem tym majestatycznym lotem, tą okrągłą krzywizną mówi o opanowaniu aparatu przez lotnika i uspokaja nerwy widza. Zaruta to jedyny człowiek, który umie latać pięknie.

 Tak mówił prezes aeroklubu.

 — Oho! Już kończy! Za chwilę wyląduje! — zawołał monter, stojący niedaleko.

 — Co on mówi? — spytał Japończyk stojącego obok siebie dziennikarza.

 — Że Zaruta za chwilę wyląduje.

 — A poczem on to poznaje?

 — Ten lotnik bardzo kocha swoje miasto. Ile razy lata, zawsze na pożegnanie robi koło nad miastem, na znak czci i hołdu.

 — A-ha, a-ha! — dziwił się Japończyk. — To bardzo ładne.

 Istotnie, dwupłaszęzyznowiec skręcił ku miastu, które widać było w kotlinie białe, łyskające ogniście oknami, rozzłoconemi przez popołudniowe słońce. Zieleń drzew starych i wielkich, o koronach gęstych, poważnych, przetykała ostro kanciaste grupy spiczastych dachów czarnych i czerwonych a dyszących dymem i białawą mgłą wyziewów. Spadzistą ulicą, jak szkarłatna kropla krwi, zciekał na czerwono malowany, maleńki tramwaj. Wyniośle sterczały stare wieżyce kościelne i dymiące kominy fabryk. Nad tą mgłą, nad temi ciemnemi konturami starych gmachów i kościołów wysoko w słońcu i szafirze ciepłym pojawił się jasny dwupłaszczyznowiec, do białego gołębia podobny. Ale nie zatoczył koła, lecz piął się wciąż w górę, póki wreszcie z olbrzymiej wysokości nie runął na dół, koziołkując w powietrzu.

 — Szalone! — krzyknął ktoś z publiczności.

 Zawtórował mu cichy, pełen przerażenia krzyk kobiecy.

 Ale lotnik pewną miał rękę. Przebywszy dwie trzecie wysokości, rzucił swój aparat na wznak, odwrócił go i zatoczywszy już nisko nad miastem piękne koło, podążał ku lotnisku.

 — A wiecie państwo, co to znaczy? — spytał prezes aeroklubu. — Zaruta chciał przez to symbolicznie wyrazić uklęknięcie przed miastem na kolano.

 — Na wszystkich placach, wszystkich ulicach i na wszystkich balkonach stoją w tej chwili ludzie i powiewają chustkami lub biją brawo! — mówił dziennikarz. — Kobiety, dziewczęta odrywają kwiaty od staników i chciałyby je rzucić ukochanemu lotnikowi — bo wszyscy wiedzą, że to Zaruta lata nad miastem — ale trudno rzucać kwiaty w niebo a Zaruta z góry patrzy na owacje. Mimo całą swą miłość dla miasta dumny jest i rzadko z ludźmi rozmawia, prawie nigdzie nie bywa. Zato czasami coś mu strzeli do głowy i kręci się koło wież. Jak mucha naprzykrzona lata dokoła czarnej wieży katedry lub też dokoła tej białej, gotyckiej wieżycy tam, na górze. Lata i brzęczy — i ludzie poczciwi mówią, że on rozmawia z wieżami. Taki jest.

 — A bywa też, że pisze na niebie i wówczas rozmawia z miastem.

 — Jakże to pisze na niebie? — spytał Anglik.

 — Lotem litery wypisuje. Całe miasto wówczas staje i czyta z otwartemi ustami.

 — Very interesting! A cóż on pisze?

 — Krótkie słowa. Więc pamiętam, kiedy raz był jasny, promienny, błękitny dzień wiosenny, Zaruta wypisał na niebie słowo „Cud“ i całe miasto roześmiało się uśmiechem szczęścia. A kiedy znów wzburzyli się robotnicy i chcieli porzucić pracę — wyleciał i nakreślił w niebiosach słowo „Zgoda“! i robotnicy doszli z pracodawcami do porozumienia. A zdarza się czasem, jeśli umrze ktoś bardzo zacny...

 — To jest kto? Radca? Nadradca?

 — Nie. Miasto wie, kto jest zacny a kto nie. Więc wtedy czasem pojawia się dwupłaszczyznowiec Zaruty nad orszakiem pogrzebowym i leci nisko, nisko, napełniając ulice niskim, gromowym brzękiem. I ludzie wiedzą, że to Zaruta kłania się umarłemu.

 — An extraordinary clever man! (Nadzwyczaj dzielny człowiek!) dziwił się milczący dotychczas Happy, niski, krępy lotnik amerykański z prostokątną, czerwoną twarzą i szerokiemi szczękami gryzącemi wciąż gumę do żucia. — Ma zmysł propagandy i reklamy.

 — Nie, on ma serce! — odpowiedział dziennikarz.

 — Pan ma słuszność! — skinął ku niemu głową Francuz.

 Dwupłaszczyznowiec leciał prosto ku lotnisku.

 — Niech pani się nie niepokoi! — mówił monter do młodej damy, stojącej w pierwszym szeregu widzów — Pan Zaruta ląduje miękko, jak nikt. Myślałby kto, że ma czucie w kole.

 — Mnie się zdaje, że on dziś jest jakiś nieswój, źle usposobiony...

 — To on bardzo często tak, przed lataniem — odpowiedział monter. — Czasem to przyjdzie wesoły i żartuje, a czasem to zasumowany, zamyślony, aż czarny i mówić nie chce. Jak mu pod humor trafi. Ale kiedy jest zły — lubi się wylatać. Goni, goni po niebie, a potem — jakby ręką odjął, ino zmęczony trochę i kładzie się w swoim pokoju i chce, żeby mu dać spokój... Niech się panienka nie boi... Pan Zaruta jest w powietrzu jak kaczka na wodzie.

 Młoda dama westchnęła.

 — Łatwo to mówić. A przecie tam — śmierć czyha każdej sekundy. Czy nie myśli pan o tem?

 Powiedziała to poprostu, lecz głos jej zaśpiewał przytem skrzypcową jakąś nutą, śpiewną, tkliwą, bolesną.

 Na dźwięk jej głosu Dubois odwrócił głowę i spojrzał na nią ciekawie. Była drobna, ciemno, lecz wykwintnie ubrana, o bardzo smagłej twarzy, w której teraz, mimo wielkiego panowania nad sobą, malował się wyraz nie tyle niepokoju ile bezradności. Jej podłużne, zielone oczy, okolone długiemi, jedwabistemi rzęsami patrzyły z pod silnie zarysowanych, prawie prostych czarnych brwi, jakby z dąsem i urazą czy też zniecierpliwieniem. Przy całej łagodności, a nawet pewnem rozmarzeniu, w rysach jej twarzy było coś dziwnie energicznego, jakiś nieledwie żelazny upór. Wyglądała bardzo młodo.

 — Kto jest ta młoda dama? — zwrócił się Dubois do jednego z lotników miejscowych.

 — Ta panienka? To siostra pana Zaruty.

 — Oh, elle m’a l’air très interessante! (Oh, ona mi się wydaje bardzo interesującą..) Wie pan? Kiedy tak na nią patrzę, przypomina mi się ta kura, która wychowała kaczęta...

 — Jak pan to rozumie?

 — Mnie się zdaje, że właściwie ona jest — jakby to powiedzieć — duchowym motorem Zaruty. On lata przez nią...

 — Nie rozumiem pana! — z uśmiechem potrząsnął głową lotnik, który istotnie na duchowych motorach się nie znał.

 — Cóż ja wiem? — mruknął Francuz, w dalszym ciągu ciekawie przyglądając się panience.

 Zaś ona oczu nie odrywała od nadlatującego aeroplanu.

 Jeszcze poza obrębem lotniska dwupłaszczyznowiec, zatoczywszy parę kół, zniżył swój lot a potem zesunął się skośną linją tak, że miękko i bez najmniejszego wstrząśnienia dotknął ziemi i potoczywszy się kilkanaście metrów, stanął bez ruchu.

 Natychmiast podskoczyli ku aparatowi monterzy odpinać lotnika, rzemieniami przymocowanego do siodła, zaś wraz z nimi z gratulacjami pobiegli widzowie. Prezes aeroklubu wytwornym, pańskim giestem ofiarował siostrze lotnika przepyszną wiązankę kwiatów.

 Lotnik powoli wysiadł z aparatu.

 Był to człowiek młody, smukły, zgrabny, o pociągłej, ciemnej twarzy, w której dwoje jasnych oczu paliło się pogodnym, modrym blaskiem. Kiedy, odsunąwszy przyłbicę z okularami, zdjął z głowy hełm, zaświeciła czupryna płowa, prawie biała. Ruchy miał zgrabne, ale ni to leniwe ni to zmęczone, bo powolne i jakby obolałe. Z godnością i z jasnym uśmiechem na twarzy kłaniał się otaczającym go znajomym, którzy zasypywali go słowami uznania i pochwały, temu i owemu uścisnął rękę i rzucił jakieś miłe słówko, wzrokiem jednak zdawał się szukać kogoś w tłumie. Szukał siostry, bo skoro ją zobaczył, oczy mu zapłonęły, a ruch, który zrobił w jej kierunku, był tak od serca, żywiołowy i niewstrzymany, że mimowoli usunięto mu się z drogi. Lotnik prześliznął się przez okalające go zwarte koło, podszedł ku siostrze, podał jej rekę, a potem wsunąwszy jej swoje ramie pod ramię i szepcząc jej coś w ucho, nachylony ku niej, skierował się wraz z nią ku jednemu z drewnianych budynków, gdzie miał swój pokój, przeznaczony na odpoczynek po lotach a także na załatwianie różnych spraw zawodowych.

 — Więc mówisz, że było dobrze, Kasieńko?

 — Wszyscy cię podziwiali, — odpowiedziała mu siostra z dumą.

 — Ach, nie w tem rzecz... Tyś widziała — to był lot!

 — Powiedziano o tobie, że jesteś artystą — lotnikiem. — Uśmiechasz się? Widać — zrobiło ci to przyjemność! Wiedziałam o tem, spodziewałam się tego. Co ci to, kochanie? Czy słabo?

 Zaciężył jej bardzo na ręku.

 — Och, istotnie, trochę mi słabo, Kasiu... Puść mnie, prędzej dojdę... Położyć się i... krople...

 — Taki ty zawsze jesteś... Kiedy słabniesz, chcesz być sam, abyś nie zaciężył... Więc nie opieraj się na mnie, ale chodź prędzej... Ja też nie chcę...

 Spojrzała, jak daleko jeszcze mają do celu, a potem obejrzała się, czy ich kto nie obserwuje. Oczywiście, obserwowali ich wszyscy.

 Przyspieszyli kroku. Zauważyła, że brat jej bardzo zbladł. Na czoło wystąpił mu obfity pot, wargi zbielały.

 — Co się z toba dzieje, Marjanie?

 Nie odpowiadał. Już stał u drzwi. Stanął, ujął ręką za klamkę i przechyliwszy się trochę wstecz, stał tak chwilę nieruchomo. Spojrzawszy nań, zrozumiała, że gdyby klamkę puścił, padłby na wznak. Chciała mu pospieszyć z pomocą — kiwnął przecząco głową. Opanował się ostatnim wysiłkiem, otworzył drzwi i ruchem pełnym naturalnego wdzięku puścił ją naprzód. A potem wszedł, klucz w drzwiach przekręcił za sobą, chwytając się ściany nieledwie że wbiegł do swego pokoiku i padł na otomanę.

II.

 Bezradna wbiegła za nim.

 — Co ci się stało?

 — Zasuń firanki — szepnął. — Prędzej! A teraz... na biurku stoi kryształowy flakonik... Po prawej ręce... Jest łyżeczka mała... Nalej... pełną łyżeczkę... i daj mi. Nie, sama, bo mnie się ręce trzęsą... Prędzej...

 Kiedy podchodziła do niego z lekarstwem, był już napół omdlały; tyle miał przytomności, że otwarł usta. Jakie to krople zażywał, nie wiedziała, ale po ich zażyciu zamknął oczy i leżał przez jakiś czas bez ruchu, bez słowa.

 Uklękła przy nim, pełna niepokoju wzięła go za rękę, wpatrzyła mu się w twarz.

 — Bój się Boga, Marjanie!

 Ścisnął jej dłoń, dając do zrozumienia, aby milczała.

 Przyglądała mu się zaniepokojona, strwożona, pełna zdumienia. Mężczyzna wielki, rosły, mocny, leżał tu oto bezsilny i wyczerpany zupełnie a twarz jego, twarz męska, pełna woli i charakteru, miała teraz wyraz nieledwie dziecięcy. Takim widziała go, kiedy chorował jako młody chłopiec. I przyszło jej naraz na myśl, że, choć on dziś był już mężczyzną duszę miał po dawnemu dziecięcą.

 — Jakąż on wobec tego musi mieć żelazną silę woli! — pomyślała. — I co mu daje tę siłę?

 Powoli przychodził do siebie.

 Potarł ręką czoło, westchnął, a ujrzawszy ją klęczącą przy sobie, uśmiechnął się z zakłopotaniem.

 — Przelękłaś się?

 — Na miłość boską, co ci jest?

 — Nic dziecko, to właściwie nerwowe...

 — Nie skarżyłeś mi się nigdy na nerwy.

 Oburzył się. Lotnik musi mieć zdrowe nerwy.

 — Na nerwy ja jestem zdrów.

 — Więc może serce?

 — Serce mam także zdrowe. To omdlenie z powodu wyczerpania. Ja bardzo dużo wkładam w to. Mnie to kosztuje...

 — Więc to są omdlenia? Musiało ci się nie pierwszy raz zdarzyć... Najlepszy dowód ten flakonik.

 — Myśląc, że to chorobliwe, radziłem się naszego klubowego doktora. Powiedział mi, że jestem zdrów... a to tylko skutki wzruszenia... Przepisał te krople... na wypadek...

 — Nic mi o tem nie wspominałeś. A gdyby ci się to wydarzyło w powietrzu? — mówiła, blednąc na samą myśl.

 — W powietrzu? To wykluczone.

 — A pamiętasz Capellego?

 — Ach, Capelli! Capelli nie był lotnikiem, tylko akrobatą włoskim, ekwilibrystą. Latał dlatego, że się nauczył i latał — dla zarobku — póki nie skręcił karku, co go musiało spotkać prędzej czy później. Myślisz, że on wiedział, co to powietrze, co to latanie?

 Oparł się na łokciu i patrząc przed siebie, mówił jakby w zamyśleniu:

 — Mnie w powietrzu nic się stać nie może, bo to mój żywioł.

 — A jednak — omdlewasz!

 — To nic. Są ludzie, którzy na morzu nigdy nie chorują, a po wylądowaniu dostają szumu w uszach, zawrotu, czasem i bólu głowy. Choć to nie tosamo. Powtarzam ci — to omdlenie jest tylko skutkiem wyczerpania, kiedy ląduję... W powietrzu nic mi nie grozi... Ja powietrze znam...

 Wpatrzył się w błękitny pas nieba, widniejący w oknie nad żółtą, słońcem prześwietloną zasłoną.

 — Widzisz, kiedy teraz, z tej otomany, patrzę na niebo, to patrzę na nie tak, jak marynarz na morze. Ty widzisz tylko kryształowe, błękitne przeźrocze, pustkę niebieską, a dla mnie to jest — mój żywioł. W takie dni, jak dzisiejszy, widzę powietrze jako toń spokojną, a kiedyindziej pokazałbym ci, jak fale jego świetliste kłębią się, przewalają i wichrzą... Ja wiem, co znaczą jego jasne drgnienia, jego błyski, i wiem, dlaczego ptak skręca w prawo lub w lewo. Okiem rzuciwszy, wiem, jaka jest gęstość powietrza,.. Znam jego drogi, gościńce i ścieżki, znam jego uśmiechy i groźby i wiem, że ono żyje — jak las, jak woda, jak ziemia... Wiesz, jako chłopak byłem niepojętny, zły uczeń. Przechodziłem z klasy do klasy tylko dzięki stosunkom ojca, uchodziłem za mało inteligentnego. A mimo to, kiedy pierwszy raz w życiu w kinematografie zobaczyłem aeroplan, wszystkiego się domyślilem, wszystko natychmiast odgadłem i wiedziałem, jak się lata... Ja jestem stworzony dla powietrza...

 Wtem na lotnisku zawarczał motor.

 Pilot przerwał i nadsłuchiwał przez chwilę.

 — To jednopłaszczyznowiec Seytona — rzekł. — Ten Anglik dużo umie, ale zanadto sobie ufa i nie potrafi się skupić. Czucia w rękach nie ma. On kiedyś kości sobie połamie przy lądowaniu.

 Warczenie motoru zaczęło się oddalać.

 — Wzlatuje... Tak. Więc wracając do naszej rozmowy: Kiedy latam, jestem zupełnie innym człowiekiem. Tam, na wysokościach czuję się — u siebie. Wszystko ziemskie ze mnie spada, mam wrażenie, jak gdyby powietrze przechodziło przezemnie, przenikało mnie... Staję się lotnym, dusza moja spływa się w jedno z powietrzem, wichrem, światłem i błękitem... Rozumie się, nie można wykluczać nieszczęśliwego przypadku, zepsucia się motoru, złamania się śmigi.. To zawsze może być, bo też i na równej drodze można się potknąć... ale ja — nie zlecę... Czuję to, wiem i dlatego — ufam.

 — Komuż ty ufasz tam, na wysokościach?

 — A widzisz — powiem ci! Jest jakiś uśmiech w tem czystem i jasnem przeźroczu, jest blask dobroci i powaga mądrości, jest — dusza. Wierzaj mi, powietrze jest żywe. Ma ono swoje tajemnice, ale gdyby kiedykolwiek z otchłani błękitnej wypłynęła do mnie istota biała z białemi u ramion piórami — nie zdziwiłbym się. I nie zdziwiłbym się, gdybym pod łukiem różnofarbnej tęczy ujrzał zawieszone w błękitach kwitnące ogrody, lub miasta, ciche i bezpieczne w załomach chmur a wędrujące szczęśliwie przez nieskończoną przestrzeń...

 Roześmiał się.

 — Ale to już są fantazje zgoła niedorzeczne i na które lotnik pozwalać sobie nie powinien... Sądzę, że to te krople tak na mnie działają... Musi w nich być coś podniecającego. Ach, mój Boże! Zmęczony jestem. To morze powietrzne duszę ze mnie wyciąga. Ale co to za roszkosz! Każdy ruch, każdy rzut oka — wszystko tam żyje, jest potrzebne, uzupełnia się, a tu, na ziemi, tyle widzę rzeczy zbytecznych, umarłych, a które mimo to wciąż rodzą się i powtarzają — do znudzenia. A tam, wszystko jest takie, jak tego właściwie chciałem. Tam jestem szczęśliwy, zupełnie szczęśliwy.

 — Wierzę ci bardzo — odpowiedziała półgłosem.

 I jeszcze chwilę coś mówiła, coraz ciszej i ciszej, uśmiechając się dobrym, macierzyńskim uśmiechem, bo wiedziała, że brata usypia.

 Istotnie zasnął. Świadczył o tem jego miarowy oddech.

 Wówczas umilkła, i odwróciwszy głowę, aby brata spojrzeniem nie budzić — znała jego nadmierną wrażliwość, — usiadła na stojącem niedaleko krześle trzcinowem i tak siedziała, milcząc, w małej, cichej, nieco dusznej izdebce, skleconej z desek, ledwo zheblowanych, złotawo-białych.

 Nie pierwszy raz była w tym pokoiku i znała dobrze jego ściany, na których, jak czarne plamy w białem obramowaniu, wisiały fotografje różnych aparatów i ich części składowych — bo Zaruta był niemniej zdolnym i pilnym konstruktorem jak lotnikiem. Z nad biurka uśmiechała się poczciwie z powiększonej fotografji matka, ładna, pełna kobieta w staromodnej sukni, na biurku stała jej własna podobizna. Na jednej ścianie wisiała złamana śmiga, która omal że nie przyprawiła lotnika o utratę życia. A zresztą, oprócz kilku krzesełek, skórzanych kurtek i hełmów, rozwieszonych w kącie, nie było w tym pokoju nic.

 Kasia często jeździła z bratem na lotnisko, zwłaszcza przy wszystkich świątecznych okazjach, kiedy można było zobaczyć najsławniejszych nieraz lotników. Bywało wtenczas szumnie i wesoło, wszędzie trzepotają różnobarwne flagi, wszystko przybrane było zielenią, po szerokiem błoniu przechadzali się panowie z pięknie ubranemi damami, piloci, „ludzie napowietrzni“, ze śmiechem pozdrawiali się swem „tip-top“, a nieraz i muzyka przygrywała na złotych, powyginanych trąbach. Na lotnisku odbywał się festyn, lotnicy latali jakby na żart, a monterzy i robotnicy wyglądali, jak ludzie, którzy przyszli pomagać z własnej ochoty i dla własnej przyjemności.

 To było wesołe.

 Ale nieraz nudziła się serdecznie, kiedy brat, przywiózłszy ją do hangaru „na chwilkę“, odbywał długie konferencje z zasmolonymi monterami, prowadząc — zdawałoby się — beznadziejne spory i narady co do najrozmaitszych szczegółów. Odbywało się to tak: Pilot przyjeżdżał na lotnisko, szedł do hangaru, oglądał swoje aparaty — miał trzy różnych typów — krzywił się, kręcił nosem i udawał się do swej izdebki. Tam zapalał krótką, angielską fajeczkę, otwierał okno i wychylał się z niego, patrząc sobie na lotnisko. Wiedziała, że lubił ten widok i to otoczenie i że czuł się w niem najlepiej. Tak wyglądał z okna, póki nie zobaczył kogoś, kto mu był potrzebny. Wówczas wołał: — Tip-top, jak się macie! — i po chwili w oknie zjawił się ktoś w niebieskiej bluzie, z zasmarowaną twarzą i z czarnemi rękami. Wówczas pilot rozpoczynał rozmowę. Nigdy na nic nie narzekał a zawsze miał coś nowego na myśli, jakiś szczegół drobny, jakąś śrubkę, jakieś czegoś sprawdzanie czy skontrolowanie. Pokazywało się oczywiście, że ten ktoś usmolony w danej sprawie nie był kompetentny. Mówiono narazie o czem innem, póki dziwnym zbiegiem okoliczności nie zjawił się niespodziewanie — a zjawiał się zawsze — ktoś drugi, również usmolony ale kompetentny; niekompetentny nie odchodził, choć niby dana rzecz nie należała do niego. Wówczas pilot wyłuszczał swe żądanie czy też swą wątpliwość i Kasi zdawało się, że każde takie pytanie, którem zaczepiał monterów, było nieprzyzwoitością. I w rzeczy samej monterzy odpowiadali zwykle w pierwszej chwili niechętnym wyrazem zdziwienia i jakby zniecierpliwienia. Kompetentny potrząsał przecząco głową, niekompetentny, starając się niby przekonać go i obronić zamysł pilota, dawał takie dowody, iż jak na dłoni wynikało z nich, że lotnik nie wie, o czem mówi. Tuż zjawiał się trzeci usmolony człowiek w niebieskiej bluzie i z wysoko zakasanemi rękawami. Jemu to kompetentny przedstawiał sprawę; lotnik milczał i czasami tylko objaśniał. Trzej usmoleni specjaliści przesłaniali okno tak, że się robiło duszno. Patrząc na nich Kasia czasem aż się rumieniła za brata. Marszczące się czoła i nieledwie wzgardliwe spojrzenia monterów zdawały sie mówić: — Czego ten wydziwia? Wszystko jest już oddawna wypróbowane, znane i wiadomo, że się tu już nic zrobić nie da. Jednogłośnie trzej mędrcy nowy wymysł potępiali.

 — Chyba żeby może zrobić tak — zaczynał trzeci i rozwijał jakąś szaloną teorję.

 Drugi, kompetentny, słuchał i przyglądał się mu lekceważąco. Jednem ironicznem pytaniem w puch rozbijał hypotezę i wzruszał ramionami. Wtedy pierwszy, nie kompetentny, zabierał głos i ględził. Poprostu — bredził. Wówczas zabierał znów głos pilot, i w miarę, jak rozwijał i uzasadniał swą myśl, czoła marszczyły się, w oczach widać było skupienie i naraz monterzy zaczynali się zgadzać z lotnikiem. Sypały się propozycje: — Takby można zrobić, i tak i jeszcze inaczej, ale tu już zabierał głos ten kompetentny, który tak gruntownie umiał uzasadnić niedorzeczność i niewykonalność pomysłu.

 — Jakby już koniecznie chciał zrobić, toby mógł zrobić tylko tak:

 I tu następował jasny i prosty wykład, z którego wynikało, że usmolony specjalista kompetentny nie tylko wierzył w wykonalność pomysłu, ale już sam nad nim pracował.

 W ten sposób „chwilka“ mogła trwać nieraz i pięć godzin i pilot opuszczał lotnisko już w nocy. Zawsze siostrę przepraszał, ale ona, choć nieraz bardzo się nudziła, jako że się na tem wszystkiem nic nie rozumiała, nigdy mu nie przeszkadzała i nigdy nie okazywała zniecierpliwienia. Przyszło jej raz na mysi, aby na tych „pięć minut“, na tę „chwilkę“, brać ze sobą książkę do czytania, po namyśle jednak porzuciła tę myśl. Prawda, na technicznych sprawach nie znała się zupełnie, w tych rozmowach nie mogła brać żadnego udziału, jednakże mimo to sądziła, że obowiązkiem jej jest cierpliwie i pilnie słuchać i starać się odgadnąć. Nie ulegało dla niej żadnej wątpliwości, że ten najdroższy jej brat w sposób bardzo systematyczny i gruntowny przygotowywał jakieś — oderwanie się od ziemi. W tem była cała jego dusza, wszystkie myśli — zaś ona czuła, że tu właśnie jest największe niebezpieczeństwo i że dlatego należy jej czuwać. Marjan, zdawało się, myślał tylko o jakichś poprawkach i ulepszeniach i sprawy nawet nie zdawał sobie z tego, do jakiego stopnia otchłań błękitna wciąga go w siebie. Siostra, kochając go i rozumiejąc, spostrzegła, że on, nieświadomie nawet, gotuje się gorączkowo do ostatecznej wyprawy w Nieodgadnione.

 Cicha, wierna, kochająca i gotowa do czynu — czuwała.

 I dlatego nietylko, że łagodnem, pieszczotliwem słowem uśpiła teraz brata, ale rada była, że siedzi tak w tym jego pokoju, wżywając się w atmosferę, która niewątpliwie pełna była jego zamiarów, marzeń i myśli. Sądziła, że te myśli podsłucha, że one się jej, być może, objawią. Wodziła oczami po ścianach, myśląc o najmniejszym przedmiocie, na którym wzrok jej spoczął — a potem ukradkiem przyglądała się bratu, jak gdyby porównając swoje wrażenia z jego wyrazem twarzy. I na czystem czole panny zarysowała się pionowa zmarszczka poważnego zamyślenia.

 Wtem pilot ruszył się. Machnął raz i drugi ręką, skrzywił się i mruknął:

 — Źle! Mówiłem, że on nie ma czucia w rękach!

 — Kto taki, kochanie!

 — Seyton! Nie słyszysz? Źle wyląduje!

 Dopiero teraz zauważyła, że huk motoru zbliża się.

 — Leci lewem skrzydłem! Równowagi nie ma! Ach, cóż to za zarozumialec!

 Wstała.

 — Trzeba coś zrobić! — wykrzyknęła nerwowo. — Zabije się!

 — Nie, nie zabije się! A przedewszystkiem ty nie wychodź!

 Usiadła i jakby zastygła w oczekiwaniu.

 Słychać było metaliczny chrzęst nadlatującego aeroplanu, brutalne warczenie motoru, rosnące z każdą minutą, a potem nagle trzask głośny i krzyki.

 — Nic mu się nie stało! — rzekł pilot.

 Wrzawa nie ustawała. Marjan dźwignął się, usiadł, wstał i powoli podszedł ku oknu.

 — No więc? — zawołał do kogoś, odsunąwszy firanki.

 — Złamał lewe skrzydło! — odpowiedział czyjś głos. — Za gwałtownie lądował. Ale nic mu się nie stało.

 Kiedy opuszczali lotnisko, była już noc a księżyc wielki, okrągły, świecił na niebie. Lotnisko i hangary były srebrne — a w środku lotniska leżał przechylony, smutny, jakby chory, nadłamany jednopłaszczyznowiec — wielki ptak ze złamanem skrzydłem. W kotlinie widać było miasto, iskrzące światłami, przed aerodromem huczał motor oczekującego samochodu, niebo ciemnoszafirowe lśniło tysiącami wielkich gwiazd.

— Z nietoperzem i jaskółką

Nad jeziorem latam w kółko —

zacytowała Kasia Szekspira.

 — Z nietoperzem, powiadasz? — odezwał się brat. — On ma dobry lot, szaloną łatwość zwrotów. Fiu, fiu, to jest aeroplan. Nietoperz? „Cwaniak“, moje dziecko, ten ci lata... Dobry wieczór, Michale, wynudziliście się.

 Z czapką w ręce szofer otwierał im drzwi samochodu.

III.

 Zaruta zajmował wraz z siostrą piękną, białą willę za miastem, zbudowaną tuż koło wielkiego parku. Ponieważ willa stała na wzgórku, zaś park leżał w kotlinie, przeto z okien i werandy widać było poprzez zielony żywopłot strzyżone trawniki, sino-czerwone na nich piwonje, ciemnozielone, smukłe tuje, podobne do płomieni świec, łabędzie pływające po czarnym stawie, a po drugiej stronie, prawie na wysokości willi lecz cokolwiek niżej, długą, strzyżoną aleję, noszącą fantastyczną nazwę jakiegoś orjentalnego władcy. Park był tak blisko, iż mogło się zdawać, że należy do willi.

 Willa, otoczona sztachetkami i żywopłotem, obrośnięta gęsto dzikiem winem i z wielkiemi, szklanemi kulami, skrzącemi różnobarwnie wśród grządek kwiatowych, stała sobie samotna, wykwintna i jakby na uboczu. Kasia, która zajmowała się gospodarstwem, miała staranie o wygląd domu. Uważała, aby wszystkie metalowe ozdoby, klamki i zamki, pilnie czyszczone, lśniły jak złote, aby szyby w oknach świeciły, jak z miki, aby wszystko było w porę odnowione, odświeżone, zamiecione i pomalowane. Ten porządek oraz cisza i spokój, panujące w willi, sprawiały, iż — choć w wyglądzie jej nie było nic nadzwyczajnego — na pierwszy rzut oka odgadywało się, że jej mieszkańcy chcą być sami i żyją swem własnem życiem — nie przez egoizm, jeno ponieważ zaprząta ich coś, co wymaga osamotnienia.

 Było to istotnie osamotnienie, ale nie samotność. Albowiem tuż obok znajdował się właśnie park, żyjący swem własnem, bujnem życiem. O żadnej porze roku nie był on bezludny i obumarły. Wiecznie kręcili się po nim ogrodnicy, nawet w zimie czuwający nad drzewami i roślinami, wiecznie uganiała po nim młodzież, zaś w dni świąteczne a także w pogodne, ciepłe wieczory letnie całe miasto cicho szemrzącemi, ciemnemi szeregami obsiadało długie ławki, podczas gdy młodzież, pstra w swej jasnej odzieży, ruchliwa i pełna życia, zgiełkliwym tłumem zapełniała ścieżki i aleje. Z zapadnięciem nocy park powoli pustoszał, ale do późna bawili w nim ci, których młoda energja unikała snu. I słychać było wówczas śpiewy chóralne, mandoliny i gitary, czasem rozmarzony, niepewny głos dziewczęcy, ciemnościom ze swych tęsknot zwierzający się pieśnią, a czasem śmiechy, krzyki piskliwe, trwożne niby a przecie rozbawione i uradowane i tupot stóp i odgłosy gonitwy. A kiedy już wszyscy odeszli i słowiki zaczynały pogwizdywać w klombach rozkwitłego, rosą świeżą obficie płaczącego bzu, w dalekiej i prostej alei, wśród której żywopłotów czarnych jak czarnem korytem płynęły strugi światła księżycowego, pojawiały się samotne pary, z długiemi, niecierpliwemi cieniami, wyrywającemi się im z pod nóg. Pary siadały i wrastały w ławki, w czerń strzyżonego żywopłotu, w blask księżycowy, w rozmarzenie nocne. A na park spadało wówczas jakieś omdlenie czy zamyślenie melancholijne nad wiecznie tymsamym szeptem zwierzeń, nad wiecznie tymsamym różańcem westchnień strzelistych, pragnień i cierpień...

 A jakże miło było patrzeć, gdy w słoneczne przedpołudnia młode mamy zwoziły do parku na małych wózeczkach swe dzieci i pochylone nad niemi, oczami pijące ich uśmiech, zapominały o własnej, pięknie rozkwitłej młodości i o młodej wiośnie, uśmiechającej się z każdej grządki i każdej krzewiny! A cóż dopiero, kiedy się zebrały dziewczątka — czerwona, błękitna, biała, żółta, zielona, szafirowa — kolorowe punkciki w rozsłonecznionem powietrzu, migające czuprynkami, koroneczkami i wstążeczkami — i wziąwszy się za ręce, głosikami tak krótkiemi jak ich warkoczyki śpiewając — nieśmiało i jakby z zawstydzeniem kręciły się w koło, przyglądając się sobie z podejrzliwą, bo obawiającą się zawodu a oddaną życzliwością!

 Najpiękniej jednakże było w zimie, kiedy młodzież, korzystając z nierówności gruntu w parku, robiła sobie z nich tory saneczkowe. Dzień w dzień, jeśli tylko było dość śniegu, na wzgórzach pojawiały się hałaśliwe tłumy w białych sweaterach i czapkach i cieszyły się błyskawiczną jazdą po wyszlifowanych, gładkich jak szkło, torach saneczkowych. Pod wieczór, kiedy słońce zachodziło klomby drzew czerniały, śnieg różowiał a zaś wyślizgane, gładkie tory stawały się ogniście czerwone — na nich sanki, jak ruchome grzędy kwiatów, śpiewających radosną pieśń wysokiemi, entuzjastycznemi okrzykami — ponad tem czasem, nisko nad drzewami, jedna lub dwie wielkie, jasne drżące gwiazdy... A potem niebo ciemniało w szafir, śnieg nabierał jasnego lśnienia, tory świeciły jak brylantowe strumienie, a zaś saneczki na nich czerniały... A tylko młode głosy brzmiały w jasnem spokojnem powietrzu jak chór radośnie rozkołysanych dzwonków i dzwoneczków.

 Tak przez czyste okna swej willi lub też z werandy Kasia przyglądała się pięknemu parkowi i życiu, które w nim wrzało, czując się dzięki temu bliższa ludziom i nie samotna w chwilach, kiedy Marjana przy niej nie było.

 Albowiem brat był treścią jej życia, jedyną jej dumą i jedyną troską.

 Kochała go niezmiernie. W dzieciństwie istotnie nie odznaczał się zdolnościami, ani inteligencją, chodził po świecie jakby zaspany, ale zawsze był niewypowiedzianie dobry i uczciwy, nigdy nie kłamał. Młodsza od niego o cztery lata, już jako młode dziewczątko prześcignęło go w rozwoju umysłowym i widząc go nieraz w ciężkich z powodu jego naiwności tarapatach, zajęła wobec niego stanowisko do pewnego stopnia opiekuńcze. W trudnych chwilach broniła go przed ojcem, wyrabiała mu różne amnestje, czuwała nad nim — i tak do tego przywykła, że choć z czasem stał się z niego chłop jak dąb, patrzyła na niego jak na dziecko. Widziała to dobrze matka i umierając, przykazała jej opiekować się bratem. To przykazanie Kasia święcie spełniała.

 Subtelna i bystra, przyglądając się bacznie bratu, zauważyła, że pomimo całą ociężałość umysłu i to, co ojciec nazywał tęsknotą duchową, w sposobie jego postępowania, w jego życiu, wreszcie w jego spojrzeniu, twarzy i ruchach, było coś nadzwyczaj szlachetnego i jasnego, coś co z niego nieledwie promieniowało. W pokoju jaśniej się robiło, kiedy on wchodził. Mówił często niedorzecznie, ale zawsze z duszy. Jeśli go krzywda spotkała — był zdziwiony, prawie ogłuszony, nie rozumiał, jak to się mogło stać. Niejednokrotnie zdarzało się, że postępował dziecinnie, naiwnie, nieledwie niedorzecznie, ale to nie była głupota a tylko jakaś, niczem nie dająca się z duszy wytrzebić dziecięca wiara. I Kasia zrozumiała, że to stanowi olbrzymią siłę.

 Drugie, bardzo zajmujące doświadczenie, zrobiła na terenie muzyki. Rodzice muzykę bardzo lubili, więc kazali ich oboje uczyć gry na fortepianie. Marjan uczył się dłużej od niej, lecz gdy ona błyskotliwą i pełną wdzięku grą nieledwie imponowała — zresztą bardzo i prawdziwie muzykalna — on brnął wciąż w trudnościach i czasem tylko udawało mu się wydrzeć klawiaturze jakiś frazes. Ten frazes jednak zadziwiał swą dojrzałością, pełnią, dźwiękiem i siłą. Były to jakby błyskawice, strzelające z ciemności i po tych oderwanych okrzykach, po tych mozolnie ale jędrnie kształtujących się tonach Kasia poznała, iż gdzieś głęboko, w duszy jej brata, kształtuje się i wzbiera powoli życie zupełnie mądre i budowane na pewnych fundamentach.

 Zrozumiawszy to, otoczyła brata jak najczulszą opieką. Nie było jej już tajnem, że on powoli montuje się, że, szczęśliwie nie ulegając żadnym nieczystym wpływom, buduje się sam z najlepszych, najczystszych pierwiastków własnej duszy. Nie znała świata i nie wiedziała, czy istotnie w życiu to właśnie stanowi największą wartość, ale kochając brata szczerze, życzyła mu, aby mógł na swojem postawić! Od tej chwili on stał się jej najwyższą ambicją, a pragnienie, aby te szukające sobie tak mozolnie drogi wartości jego czystej duszy zwyciężyły, powoli stały się treścią jej życia.

 I otóż umarł ojciec, oni zostali sami, we dwoje. Marjan był wówczas młodym, zaledwie dziewiętnastoletnim chłopcem. Byli zamożni, mogli się bawić, używać życia — jak dzieci. A właśnie wówczas on, po paru miesiącach różnych zabiegów i starań, zaczął się kształcić na pilota.

 Zpoczątku uważała to za niebezpieczny i lekkomyślny wybryk młodzieńczy, niebezpieczny o tyle, że przy lada sposobności brat mógł się zabić, młodzieńczy, ponieważ była przekonana, iż ludzie, poważnie zajmujący się lataniem, bez trudu spostrzegą, z jakiem dzieckiem mają do czynienia. Dlatego, nie sarkając, cierpliwie znosiła entuzjastyczne tyrady brata a i to, że skutkiem jego nowych zajęć, porządek dnia cierpiał. W jadalni, w której często jadał obiad odgrzewany, rozlegały się słowa i terminy techniczne dotychczas tu nieznane. Krawcy przychodzili z jakiemiś dziwnemi ubraniami, a sam Marjan zwoził do swego pokoju mnóstwo niewidzianych sprzętów.

 Nareszcie jednego dnia kazał się obudzić o czwartej rano, twierdząc, że po wielu różnych próbach i nauce, jutro dokona pierwszego swego większego wzlotu. Wierzyła mu i nie wierzyła. Nie wątpiła, że wzlecieć zechce, była jednakże pewna, iż mu na to nie pozwolą. — Jakże to on, Marjan, może ni stąd ni zowąd latać? To jest niemożliwe, na to trzeba Santos Dumonta albo któregoś z tych znanych, ale żeby on, Marjan, latał... Więc bez większego zainteresowania i bez żadnego wzruszenia poleciła szafarce, aby wcześnie „dla panicza“ przygotowano śniadanie, żeby szofer był gotów i żeby wszystko było w porządku.

 A właśnie przyszła wiosna, błękitna, promieniejąca, uśmiechnięta. Była to młoda wiosna, rozkochana w pąkowiu kwietnem i w lazurze błękitnym, w jasności promieni słonecznych i w kruszeniu tradycyj zimowych, wiosna wojownicza, śmiała, wygrywająca. Ziemia, niezupełnie jeszcze obeschnięta, miała dziwną elastyczność, słońce, nie przysłonione gęstą zielenią, pyszniło się siłą swego żaru, a tylko niebo, czyste, błękitne, pogodne, patrzyło na ziemię z tą jasną pewnością siebie, którą daje wiara w dobrą przyszłość. Kasia, żegnając brata, widziała to wszystko i uśmiechnęła się do tego rozkwitającego życia, a potem, senna jeszcze, wróciła do łóżka i zasnęła spokojnie.

 Zaturkotał motor samochodu i chłopak pojechał — w świat!

 Ach, jak żałowała, że nie była przy tym jego pierwszym wzlocie, ile razy wyrzucała to sobie. On jechał pewnie z miną uroczystą, w głębi duszy wzruszony i przejęty ważnością chwili — słusznie, to pokazało się, że właśnie wówczas jego godzina wybiła! Zrozumiała to dopiero później, kiedy, ujrzawszy, czem się ta pierwsza próba skończyła i jakie dała następstwa, pomyślała, z jakiemi przeczuciami on na lotnisko jechał i jak ważną, jak doniosłą musiała to być dla niego chwila!

 Ona sama, wróciwszy do swego pokoju, położyła się do łóżka ciepłego jeszcze. Godzina była bardzo wczesna — szara, zaspana. Ledwo przyłożyła głowę do poduszki, zasnęła i spała jakiś czas mocnym, nadrannym snem. Wtem obudziła ją pieśń — a właściwie dźwięk złotej struny, drgającej w powietrzu. Dzwoniło jej coś w uszach, uparcie jak mucha, ale to brzęczenie śpiewne nie tylko nie było dokuczliwe, lecz śpiewało niewypowiedzianą radością, zachwytem niebowziętym i uszczęśliwionym.

 Zerwała się, czując, że ta pieśń dziwna coś jej zwiastuje. W szlafroczku wypadła na werandę, oparłszy się o balustradę, wychyliła sie, rozejrzała się po niebie — i naraz stanęła zachwycona.

 Niebo było złoto-szkarłatne, ogniste zorzą wczesnego poranku wiosennego, płomienne. A na tem tle, wysoko nad ziemią, od złota i purpury — odcinał się mały, brzęczący, czarny równoległobok — aparat, na którym leciał w przestrzenie jej brat.

 Odgadła, że to on — i z przerażeniem spojrzała w niebo, w tonie niezmierne, wrogie, rozświetlone jasnością, której żadne nieszczęście ludzkie zgasić nie zdoła, a gdzie on był sam. Pomyślała, że z wysokości swego lotu na świat patrząc, dostrzec jej w tej chwili nie może i że — ona nie wie, jak posłać mu pod chmury to słowo, które potrafiłoby nakształt białego gołębia usiąść na jego aparacie i przewieźć go przez zdradliwe otchłanie. Pod nim była śmierć, zaś on, nurzając się w morzu tęczowem piersią obłoczki srebrne przebijając, wielkim głosem uroczyście śpiewał jej pochwałę. Każdą sekundą swego tam istnienia składając jej pokorną ofiarę za triumf jednego oddechu, jednego uderzenia serca. I tak płynął we wschód różowy, aż wreszcie i pieśń jego wsiąknęła w bezmiar i kształt aeroplanu zmalał, zmięszał się z blaskiem niebieskim i zniknął.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok