Siła - Naomi Alderman - ebook + książka

Siła ebook

Naomi Alderman

4,2

Opis

 

Kobiety na całym świecie odkrywają, że mają siłę.

Jednym dotknięciem mogą zadawać straszny ból, a nawet zabijać.

Nagle wszyscy mężczyźni zdają sobie sprawę, że stracili władzę.

Nadszedł Dzień Dziewczyn – ale co przyjdzie potem?

To nie tylko opowieść o tym, co by było, gdyby władza trafiła w ręce kobiet.

Siła z bezkompromisową śmiałością pokazuje świat, w którym obecnie żyjemy.

Jedna z najważniejszych książek 2017 roku, okrzyknięta „feministyczną dystopią na czasy #metoo”.

„Elektryzująca! Szokująca! Spadną wam kapcie. A później pomyślicie dwa razy – o wszystkim”. - Margaret Atwood

„W Opowieść podręcznej Atwood kobiety zostały sprowadzone do roli niewolnic. Przerażające, że taki system totalitarny nie wydaje się zupełnie nieprawdopodobny. Granice naszej wolności można przesuwać, tak by odpowiadały władzy. A czy możliwa jest wizja przeciwna? Alderman pisze o czasie, gdy kobiety odzyskują kontrolę. Ale przewrotnie wprowadza nas w świat kobiet dyktatorów i zabójców. Mocne powieści Atwood i Alderman są jednak podobne – czytając, pragniemy uciec od świata nienawiści, znów poczuć się wolni”.

Justyna Kopińska

Siła ma siłę. Rozkręca się lekko, najpierw jest szybka i sensacyjna, a potem przewrotna, smutna i mądra. Świetna książka o tym, że ludzie to beznadziejny gatunek, a historia musi się powtarzać”.

Jakub Żulczyk

„Co by się stało, gdyby to kobiety nagle dostały fizyczną przewagę? Jakie miałoby to skutki dla społeczeństwa, polityki, relacji między płciami? Naomi Alderman na te pytania odpowiada przewrotnie, niebanalnie i brutalnie. Siła to petarda. Celna i bardzo na czasie antyutopia, od której ciężko się oderwać”.

Katarzyna Wężyk, „Gazeta Wyborcza”

„Książki powinny zabierać nas tam, gdzie nigdy nie bylibyśmy w stanie dotrzeć sami. Siła wywiązuje się z tego zadania wzorowo. Czytanie tej książki to świetne ćwiczenie intelektualne. Pomyślmy, co by było, gdyby to wszystko zdarzyło się tu i teraz”.

Rafał Hetman, CzytamRecenzuje.pl

„Fascynująca wizja świata, w którym od tysiącleci panuje seksizm, tylko że skierowany w odwrotną stronę. Świetny pomysł. Powieść Alderman powinna przeczytać każda kobieta (a także każdy mężczyzna)”.

„The Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (111 ocen)
63
21
16
11
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zakrecona8

Nie oderwiesz się od lektury

Atwood na odwrót
00
uikasai

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa koncepcja, prowokuje do przemyśleń. Nie zgadzam się z przedstawioną wizją, ale parę aspektów nowej rzeczywistości dało mi do myślenia. Zdecydowanie warto przeczytać i zastanowić się, uważasz taką wizję świata za prawdopodobną.
00
Deneris

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskakujące i ciekawa. Daje do myślenia i dobrze się czyta. Polecam.
00
Dotmagia

Z braku laku…

No nie wiem. Jakie zupełnie mi ta książka nie podeszła. Nie czuję żadnego klimatu. Nie potrafię nawiązać więzi z bohaterami. Książkę odbieram jako jeden wielki bałagan i chaos. Ktoś, gdzieś, coś, nagle. Za moment coś zupełnie innego. Przeskok. Akcja. Cięcie. Strzęp. Być może taki sposób pisania miał jakoś zobrazować, to co się dzieje. Nagłe, szybkie błyski, przeskok iskry, wyładowania elektryczne. Dynamika... Być może taki właśnie był zamysł autorki. Mnie on jednak zupełnie nie przekonał. O ile sam temat, główny motyw, jest jeszcze całkiem ciekawy i umożliwiający intrygujące przetworzenie, o tyle forma tego przetworzenia nie trafia do mnie w najmniejszym stopniu. Nie twierdzę, że jest to kiepska książka. Chcę jedynie powiedzieć, że nie trafia ona w mój gust, co w żadnym razie nie oznacza, że dla kogoś innego "Siła" może okazać się niezwykle interesującą lekturą w specyficzny sposób poruszającą ważny problem dyskryminacji ze względu na płeć.
00

Popularność




Tytuł ‌oryginału ‌THE POWER
Przekład MAŁGORZATA GLASENAPP ‌
Wydawca KATARZYNA RUDZKA
Redaktor prowadzący ‌ADAM ‌PLUSZKA
Redakcja ‌MARCIN WOŁK
Korekta MAŁGORZATA ‌KUŚNIERZ, BEATA WÓJCIK
Projekt okładki ‌NATHAN BURTON
Adaptacja projektu okładki ‌AGNIESZKA WRZOSEK
Ilustracje © Marsh ‌Davies
Łamanie ‌| ‌manufaktu-ar.com
The PowerCopyright © ‌Naomi ‌Alderman 2016Copyright © for ‌the translation by ‌Małgorzata GlasenappCopyright ‌© for the Polish ‌edition ‌by Wydawnictwo Marginesy, ‌Warszawa ‌2018
Warszawa 2018Wydanie pierwsze
ISBN ‌978-83-65973-36-8
Wydawnictwo ‌Marginesy ‌Sp. ‌z ‌o.o.ul. Forteczna 1a01-540 Warszawatel. ‌48 22 839 91 27e-mail: ‌[email protected]
Konwersja: eLitera ‌s.c.

Dla Margaret ‌i dla ‌Graeme’a, którzy pokazali mi ‌cuda

Zebrała się ‌więc cała starszyzna izraelska ‌i udała się ‌do Samuela ‌do Rama. Odezwali się ‌do niego: „Oto ‌ty się zestarzałeś, a synowie ‌twoi nie ‌postępują twoimi drogami: ‌ustanów ‌raczej nad nami ‌króla, aby nami rządził, ‌tak jak to ‌jest ‌u innych ‌narodów”. [...]

I powtórzył Samuel ‌wszystkie słowa Pana ‌ludowi, który od ‌niego zażądał króla. Mówił: ‌„Oto jest ‌prawo króla mającego ‌nad wami ‌panować: Synów ‌waszych będzie on brał ‌do ‌swego ‌rydwanu i swych ‌koni, aby ‌biegali przed jego rydwanem. ‌I uczyni ‌ich ‌tysiącznikami, pięćdziesiątnikami, robotnikami ‌na ‌roli swojej i żniwiarzami. Przygotowywać ‌też będą broń wojenną i zaprzęgi do rydwanów. Córki wasze zabierze do przyrządzania wonności oraz na kucharki i piekarki. Zabierze również najlepsze wasze ziemie uprawne, winnice i sady oliwkowe, a podaruje je swoim sługom. Zasiewy wasze i winnice obciąży dziesięciną i odda ją swoim dworzanom i sługom. Weźmie wam również waszych niewolników, niewolnice, waszych najlepszych młodzieńców i osły wasze i zatrudni pracą dla siebie. Nałoży dziesięcinę na trzodę waszą, wy zaś będziecie jego sługami. Będziecie sami narzekali na króla, którego sobie wybierzecie, ale Pan was wtedy nie wysłucha”.

Odrzucił lud radę Samuela i wołał: „Nie, lecz król będzie nad nami, abyśmy byli jak wszystkie narody, aby nas sądził nasz król, aby nam przewodził i prowadził nasze wojny!”.

Samuel wysłuchał wszystkich słów ludu i powtórzył je uszom Pana.

A Pan rzekł do Samuela: „Wysłuchaj ich żądania i ustanów im króla!”.

1 Księga Samuela 8[1]

27 października

Stowarzyszenie Pisarzy

New Bevand Square

Droga Naomi,

skończyłem wreszcie tę przeklętą książkę. Wysyłam Ci rękopis, ze wstawkami i rysunkami, w nadziei, że usłyszę jakieś wskazówki albo przynajmniej echo, skoro już rzucam ten tekst jak kamyk do studni.

Najpierw zapytasz, co to właściwie jest. Jak obiecałem: „na pewno nie kolejny nudny tom historyczny”. Po czterech wydanych książkach wiem, że czytelniczki nie mają ochoty przedzierać się przez suche fakty i że nikogo nie obchodzą szczegóły datowania znalezisk ani analizy warstw geologicznych. Wiele razy widziałem, jak publiczność zaczynała ziewać, kiedy wyjaśniałem zawiłości moich badań. Tak więc teraz napisałem coś w rodzaju hybrydy, tekst, któremu może uda się wzbudzić zainteresowanie zwykłych ludzi. Ani historia, ani powieść, tylko „fabularyzacja” przebiegu wydarzeń, który archeolożkom wydaje się najbardziej prawdopodobny. Dodałem też kilka ilustracji przedstawiających nasze znaleziska; mam nadzieję, że są wymowne, chociaż oczywiście czytelniczki mogą je pominąć – i pewnie wiele z nich tak zrobi!

Chciałbym Ci zadać parę pytań. Czy tekst jest bardzo szokujący? Czy wyobrażenie sobie, że kiedyś mogły się dziać takie rzeczy, choćby nawet dawno temu, nie jest zbyt trudne? Czy mógłbym całość bardziej uprawdopodobnić? Jak to się mówi, prawda i pozór prawdy to dwie zupełnie różne sprawy.

Napisałem też parę bulwersujących rzeczy o Matce Ewie... Ale przecież wszyscy wiemy, jak to jest! Nikt chyba nie powinien poczuć się urażony... Zresztą dzisiaj każdy mówi, że jest ateistką. A wszystkie „cuda” naprawdę da się wytłumaczyć.

Sorry, już kończę. Nie chcę Ci niczego sugerować, po prostu przeczytaj ten tekst i powiedz, co myślisz. Mam nadzieję, że praca nad powieścią idzie Ci doskonale. Nie mogę się doczekać lektury, jak tylko się ukaże. Dziękuję Ci ogromnie, jestem bardzo wdzięczny za czas, który zgodziłaś się poświęcić.

Uściski

Neil

Nonesuch House

Lakevik

Neil, kochany,

Wow! Co za niespodzianka! Przerzuciłam tekst i nie mogę się doczekać pełnego zanurzenia. Od razu zobaczyłam, że włączyłeś parę scen z żołnierzami, policjantami i „gangsterami”, tak jak obiecywałeś, niegrzeczny chłopczyku! Akurat tobie nie muszę mówić, jak bardzo lubię takie rzeczy, na pewno pamiętasz. Siedzę jak na szpilkach.

Bardzo jestem ciekawa, jak poradziłeś sobie z główną ideą. Szczerze mówiąc, to doskonała chwila wytchnienia od mojej książki. Selim mówi, że jeśli ta nowa rzecz nie będzie arcydziełem, zostawi mnie dla kogoś, kto naprawdę umie pisać. Chyba nie zdaje sobie sprawy, jak przykro słuchać takich rzucanych od niechcenia uwag.

Nieważne. Mam wielką ochotę na twoją książkę! Chyba świetnie bym się czuła w tym „świecie rządzonym przez mężczyzn”, o którym opowiadasz. Na pewno byłby milszy, bardziej przyjazny i – excusez-moi – bardziej sexy niż ten, w którym żyjemy.

Do usłyszenia niedługo, kochany!

Moc przyjmuje zawsze ten sam kształt: to kształt drzewa. Od korzeni po wierzchołek, przez pień rozwidlający się w konary i gałęzie, które sięgają na boki, rozdzielając się na coraz cieńsze, poszukujące palce. Kształt mocy to sylwetka żywej, rozrastającej się istoty, wyciągającej delikatne pędy dalej i dalej w przestrzeń.

Taki kształt przybierają rzeki, dążąc do oceanu – strugi łączą się w strumienie, strumienie w potoki, wielka siła narasta, burzy się i spiętrza, by wreszcie runąć w morską toń.

Taki kształt przybiera też błyskawica, gdy uderza z niebios w ziemię. Rozdarte niebo odbija się wzorem na ciele albo na ziemi. Ten sam wzór pojawia się w bloku przezroczystego akrylu, dotkniętym przez elektryczność. Przesyłamy prąd w geometrycznych obwodach, ale on chce nakreślać drogę właściwą żywym istotom. Liść paproci. Konar. Początek w centralnej linii, rozgałęzienia idące na zewnątrz.

Ten sam kształt istnieje w naszych ciałach, w wewnętrznych drzewach nerwów i naczyń krwionośnych. Środkowy pień i rozwidlające się ścieżki. Sygnały biegnące od opuszków palców do rdzenia kręgowego i mózgu. Jesteśmy elektryczni. Prąd biegnie w naszych ciałach tak samo jak wszędzie w przyrodzie. Moje dzieci, nic tutaj nie dzieje się wbrew prawom natury.

Tak samo elektryczność przenosi się między ludźmi; nie może być inaczej. Ludzie tworzą osady, osady stają się miejscowościami, miejscowości oddają hołd miastom, a miasta – państwom. Rozkazy biegną od środka na zewnątrz. Odpowiedzi – od krańców do centrum. Ta komunikacja nigdy nie ustaje. Oceany nie mogą istnieć bez strumieni, tak jak wielkie pnie drzew nie mogą trwać bez drobnych pączków ani mózg bez zakończeń nerwowych. Jak na górze, tak na dole. Jak na najdalszych krańcach, tak i w samym sercu.

Stąd wynika, że istnieją dwie drogi zmiany równowagi potęg w ludzkim świecie. Pierwsza jest wtedy, gdy rozkaz zostaje wydany w pałacu i nakazuje ludziom: „Niech stanie się tak”. A druga, pewniejsza, bardziej nieodwracalna, jest wtedy, gdy tysiące tysięcy drobnych świateł wysyłają nowy sygnał. Kiedy w ludziach zachodzi zmiana, pałac musi upaść.

Napisano: „Ujęła w dłoń błyskawicę. I przykazała jej uderzyć”.

Księga Ewy, 13–17[2]

Jeszcze dziesięć lat

Roxy

Mężczyźni zamykają Roxy w szafce pod schodami. Nie wiedzą jednej rzeczy: że już wcześniej była zamykana w tej szafce. Kiedy jest niegrzeczna, mama każe jej tu wejść. Na kilka chwil. Aż się uspokoi. Z czasem, podczas godzin spędzonych w zamknięciu, udało jej się obluzować zamek; odkręcała śrubki paznokciem albo spinaczem. Mogła go wyjąć, gdyby tylko chciała. Ale nie wyjęła, bo mama pewnie założyłaby zasuwkę na zewnątrz. Na razie wystarczy, że siedząc w ciemnościach, wie, że gdyby naprawdę chciała, mogłaby wyjść. Ta świadomość jest równie dobra jak wolność.

Myślą, że ją zamknęli i mają z głowy. Ale ona wychodzi. I widzi.

Mężczyźni przyszli o wpół do dziesiątej wieczorem. Roxy miała iść na noc do kuzynki.To było umówione od dawna, ale napyskowała mamie, że dostała nie takie rajstopy z Primarku, więc mama powiedziała: „Nigdzie nie pójdziesz, zostajesz w domu”. Jakby Roxy w ogóle zależało na jakiejś durnej kuzynce.

Kiedy kopniakami otwierają drzwi i widzą, jak skwaszona siedzi na kanapie koło mamy, jeden z nich mówi: „Kurwa, ta mała tu jest”. Przyszło dwóch, jeden wysoki z twarzą jak szczur, a drugi niższy, z kwadratową szczęką. Roxy ich nie zna.

Niski łapie mamę za gardło, a wysoki goni Roxy po kuchni. Prawie udaje jej się uciec kuchennymi drzwiami, ale łapie ją za udo. Roxy leci przed siebie, a wtedy on chwyta ją w pasie. Roxy kopie i wrzeszczy: „Puść mnie!”, a kiedy on zasłania jej usta ręką, gryzie go tak mocno, że czuje smak krwi. Mężczyzna klnie, ale nie puszcza. Niesie ją do salonu. Niski przyciska mamę do ściany kominka. Roxy czuje, jak coś zaczyna w niej narastać, ale nie wie, co to jest. Jakieś uczucie w końcach palców, w kciukach.

Zaczyna krzyczeć. Jej mama powtarza: „Zostawcie moją Roxy, kurwa, zostawcie Roxy, nie wiecie, co robicie, nie przeżyjecie tego, będziecie żałować, żeście się urodzili,jej ojciec to Bernie Monke, Jezu”.

Niski się śmieje. „Tak się składa, że mamy wiadomość dla jej tatusia”.

Wysoki wpycha Roxy do szafki pod schodami tak szybko, że ona nie wie nawet, co się stało, dopóki nie otacza jej ciemność i zapach odkurzacza. Mama zaczyna krzyczeć.

Roxy szybko oddycha. Boi się, ale musi iść do mamy. Wykręca paznokciem pierwszą śrubkę. Jeden, dwa, trzy obroty i gotowe. Nagle iskra przeskakuje między śrubką a jej dłonią. Ładunek elektrostatyczny. Roxy czuje się dziwnie. Skoncentrowana, jakby mogła widzieć z zamkniętymi oczami. Teraz dolna śrubka, raz, dwa, trzy. Mama mówi: „Proszę. Proszę, nie. Proszę. O co w ogóle chodzi? To tylko dziecko. To tylko dziecko, na litość boską”.

Któryś z mężczyzn parska śmiechem. „Nie wygląda”.

Wtedy mama krzyczy, jakby zgrzytał metal w zatartym silniku.

Roxy próbuje zgadnąć, gdzie mężczyźni stoją w pokoju. Jeden koło mamy. Drugi... Słyszy jakiś hałas z lewej strony. Plan jest taki: wyjdzie po cichu, rąbnie wysokiego od tyłu pod kolana, skopie mu głowę i już będzie dwie na jednego. Jeżeli ci goście mają pistolety, to na razie ich nie wyciągnęli. Roxy wygrała już niejedną bójkę. Ludzie różnie o niej gadają. I o jej mamie. I o tacie.

Jeden. Dwa. Trzy. Mama znowu krzyczy, Roxy wyjmuje zamek i z całej siły wali w drzwi.

Ma szczęście. Drzwi uderzyły wysokiego od tyłu. On się potyka i chwieje, wtedy ona chwyta go za prawą stopę i mężczyzna upada ciężko na dywan. Słychać trzask i widać krew lecącą z nosa.

Niski przykłada mamie nóż do gardła. Ostrze błyska do Roxy srebrzyście i wesoło.

Mama otwiera szeroko oczy. „Uciekaj, Roxy – mówi, ledwie szepcze, ale jej głos jakby rozbrzmiewa Roxy w głowie. – Uciekaj. Uciekaj”.

Roxy nie ucieka przed bójkami w szkole. Jak się ucieka, to zawsze będą śpiewać: „Córka dziwki i bandyty, Roxy kradnie ci zeszyty”. Trzeba ich stłuc, aż będą prosić, żebyś przestała. Nie wolno uciekać.

Coś się z nią dzieje. W uszach szumi krew. Kłujące mrowienie przenosi się na plecy, na ramiona i obojczyki. Mówi jej: dasz radę. Mówi: masz siłę.

Roxy przeskakuje przez leżącego mężczyznę, który jęczy i trzyma się za twarz. Musi złapać mamę za rękę i uciekać. Byle tylko wybiegły na ulicę. Tam, gdzie każdy może zobaczyć. Znajdą tatę, on się tym zajmie. Tylko parę kroków. Dadzą radę.

Niski z całej siły kopie mamę w brzuch. Ona zwija się z bólu, pada na kolana. Mężczyzna wyciąga nóż w stronę Roxy.

Wysoki jęczy: „Tony. Pamiętaj. Dzieciaka nie”.

Niski kopie go w twarz, raz, drugi i trzeci.

– Nie mów. Kurwa. Mojego. Imienia.

Wysoki cichnie. Twarz ma całą we krwi. Roxy widzi, że wpadła w tarapaty. Mama krzyczy: „Uciekaj! Uciekaj!”. Roxy czuje coś, jakby igiełki, na całych ramionach. Jak kłujące promienie, które biegną od kręgosłupa do obojczyków, od gardła do łokci, nadgarstków i palców. W środku cała mieni się światłem.

Mężczyzna sięga jedną ręką, żeby ją złapać. W drugiej trzyma nóż. Roxy najpierw chce go kopnąć albo uderzyć pięścią, lecz nagle instynkt podpowiada jej co innego. Chwyta go za nadgarstek. I przekręca jakiś włącznik głęboko w piersi, jakby zawsze wiedziała, gdzie on jest i jak go używać. Mężczyzna próbuje wyrwać rękę, ale za późno.

Ujęła w dłoń błyskawicę. I przykazała jej uderzyć.

Rozlega się trzask, widać rozbłysk i słychać dźwięk jakby pękającego balonu. Rozchodzi się zapach przypominający deszcz, a trochę spalone włosy. Roxy czuje pod językiem smak gorzkich pomarańczy. Mężczyzna pada na podłogę. Krzyczy jednostajnie, bez słów. Na przemian zaciska i otwiera dłoń, a od nadgarstka w górę biegnie po jego ramieniu długa czerwona pręga. Jest ciemna, szkarłatna, w kształcie liścia paproci, pędów, gałązek. Mama patrzy na Roxy z otwartymi ustami, a łzy ciągle płyną jej po twarzy.

Roxy ciągnie ją za rękę, ale mama jest w szoku, rusza się powoli i ciągle powtarza: „Uciekaj! Uciekaj!”. Roxy nie wie dokładnie, co się przed chwilą stało, ale wie, że jeśli walczysz z kimś silniejszym i uda ci się go powalić, musisz zwiewać. Tylko że mama nie daje rady biec. Zanim Roxy pomoże jej porządnie wstać, niski mówi: „O nie, na pewno nie”.

Jest ostrożny. Wstaje i zagradza im drogę do drzwi. Jedna ręka zwisa mu bezwładnie, ale w drugiej nadal trzyma nóż. Roxy przypomina sobie, co czuła, kiedy zrobiła to coś wcześniej, cokolwiek to było. Zasłania mamę własnym ciałem.

– Co tam masz, mała? – mówi mężczyzna. Tony. Zapamięta to imię, żeby powtórzyć tacie. – Masz baterię?

– Puść nas – odpowiada Roxy. – Chcesz jeszcze raz?

Tony odsuwa się o dwa kroki i patrzy na jej dłonie. Sprawdza, czy Roxy nie chowa czegoś za plecami.

– Rzuciłaś to, co, mała?

Roxy pamięta, co musi zrobić. Przekręcić, potem jakby eksplozja.

Robi krok w jego stronę. Tony się nie cofa. Ona robi kolejny krok. Patrzy na jego bezwładną rękę. Palce nadal mu drżą. Tony potrząsa głową.

– Nic tam nie masz.

Wyciąga do niej rękę z nożem, a ona łapie go za grzbiet dłoni i znowu robi to przekręcenie w środku.

Nic się nie dzieje.

On zaczyna się śmiać. Bierze nóż w zęby i zdrową ręką chwyta ją za oba nadgarstki.

Roxy próbuje znowu. Nic. On popycha ją w dół, żeby uklękła.

– Proszę – mówi jej mama cicho. – Proszę. Zostaw ją.

A potem coś uderza ją w głowę od tyłu i Roxy nie wie nic więcej.

Kiedy się budzi, świat ustawia się bokiem. To jest kominek, jak zwykle. Drewniane obramowanie wokół paleniska. Gniecie jej skroń. Głowa ją boli, usta ma wciśnięte w dywan. Na zębach czuje smak krwi. Słychać kapanie. Roxy zamyka oczy. Potem otwiera i wie, że minęło więcej niż kilka chwil. Na ulicy panuje cisza. Dom jest zimny. I przekrzywiony. Roxy stara się poczuć swoje ciało. Nogi ma zarzucone na krzesło. Twarz na ziemi, wciśniętą w dywan i ścianę kominka. Próbuje się podnieść, ale nie ma siły, więc zaczyna się przesuwać, aż jej nogi spadają na podłogę. Upadek boli, ale przynajmniej jest teraz cała na jednym poziomie.

Zaczyna sobie wszystko przypominać w krótkich obrazach. Ból, potem skąd się wziął, potem to coś, co zrobiła. Potem mamę. Podnosi się powoli i zauważa, że jej ręce się lepią. I coś kapie. Dywan wokół kominka jest przesiąknięty, mokry i czerwony. Jest mama, z głową przewieszoną przez oparcie kanapy. Na jej piersi leży kartka z rysunkiem pierwiosnka.

Roxy ma czternaście lat. Jest jedną z najmłodszych i jedną z pierwszych.

Tunde

Tunde przepływa kolejną długość basenu, chlapiąc wodą trochę energiczniej, niż potrzeba, żeby Enuma zobaczyła, jak próbuje ukryć, że chce być zauważony. Enuma przegląda „Today’s Woman” i spogląda na kartki za każdym razem, kiedy on podnosi na nią wzrok; udaje, że bardzo ją ciekawi Toke Makinwa i relacja z jej sekretnego ślubu, którą zamieściła na swoim kanale na YouTubie. Ale on wie, że Enuma go obserwuje. I jest pewien, że ona też wie, że on wie. To ekscytujące.

Tunde ma dwadzieścia jeden lat i właśnie wyszedł z okresu, kiedy ciało wydaje się wszędzie za długie, za krótkie, sterczące nie tak, jak trzeba, albo niezgrabne. Enuma jest o cztery lata młodsza, ale stała się już bardziej kobietą niż on – mężczyzną; skromna, lecz nie naiwna. Nie jest też specjalnie nieśmiała, co widać w jej sposobie poruszania się czy w szybkim uśmiechu, który przemyka po jej twarzy, kiedy rozumie żart, zanim inni go pojmą. Przyjechała do Lagos z Ibadanu. Jest kuzynką znajomej jego kolegi z zajęć z fotografii prasowej. Spędzają wakacje, wałęsając się całą grupą. Wpadła Tundemu w oko, gdy tylko się pojawiła; jej skrywany uśmiech i żarty, które z początku brał na poważnie. Oraz zaokrąglone biodra i inne kształty schowane pod koszulką, owszem. Musiał się postarać, żeby zorganizować spotkanie sam na sam, tylko z nią. Jest naprawdę zainteresowany.

Niedługo po przyjeździe Enuma powiedziała, że nie lubi plażowania: za dużo piachu, za mocny wiatr. Baseny są znacznie lepsze. Tunde odczekał jeden, dwa, trzy dni i zaproponował wycieczkę – hej, a może pojedziemy na plażę Akodo, zrobimy sobie piknik, fajnie spędzimy dzień. Enuma rzuciła, że chyba nie dołączy, a Tunde udawał, że nie zwraca uwagi. Wieczorem w przeddzień wyjazdu zaczął narzekać na ból brzucha. Niedobrze jest pływać z chorym żołądkiem, zimna woda może zaszkodzić. Lepiej zostań, Tunde. Ale ominie mnie taka fajna wycieczka. Daj spokój, nie powinieneś pływać w morzu. Enuma zostaje, w razie czego pomoże ci albo wezwie lekarza.

Tylko jedna dziewczyna powiedziała: „Ale przecież będziecie tu sami, w pustym domu”.

Tunde marzy, żeby jej odebrało mowę. „Później przyjadą moje kuzynki”, mówi.

Nikt nie pyta, jakie kuzynki. Trwają gorące, leniwe wakacje i różni ludzie przychodzą do dużego domu tuż obok Ikoyi Club.

Enuma się zgadza, a Tunde zauważa, że nie protestowała. Nie poprosiła przyjaciółki, żeby zrezygnowała z wycieczki i została razem z nimi. Nic nie powiedziała, kiedy Tunde wstał pół godziny po odjeździe samochodów, przeciągnął się i oznajmił, że czuje się o wiele lepiej. Przyglądała się, jak skacze z małej trampoliny do basenu, i uśmiechnęła się krótko.

Tunde robi nawrót pod wodą. Dobrze mu wychodzi, stopami ledwo trąca powierzchnię. Zastanawia się, czy ona to widziała, ale kiedy wygląda z wody, Enumy nie ma przy basenie. Rozgląda się i widzi jej zgrabne nogi i bose stopy, kiedy dziewczyna wraca z kuchni. Niesie puszkę coli.

– Hej tam – mówi Tunde, parodiując ton pana i władcy. – Hej tam, służąca, podaj mi tę colę.

Ona odwraca się i uśmiecha, otwierając szeroko przejrzyste oczy. Rozgląda się wokoło i pokazuje na siebie palcem, jakby pytała: Kto? Ja?

Jezu, ale ma na nią ochotę. Tylko nie bardzo wie, co robić. Do tej pory podobały mu się dwie dziewczyny, ale żadna nie została „jego dziewczyną”. Na studiach znajomi żartują, że chyba wziął zaślubiny z pracą, bo zawsze jest sam. Wcale mu się to nie podoba, ale chciałby być z kobietą, która go naprawdę pociąga. Enuma ma w sobie to coś. A on tego chce.

Kładzie dłonie na mokrych kafelkach i dźwiga się z wody jednym zgrabnym ruchem, demonstrując bicepsy i klatkę piersiową. Ma dobre przeczucia.

Enuma siedzi na leżaku. Podchodzi do niej, a ona wsuwa palec pod zawleczkę na puszce, jakby zamierzała ją otworzyć.

– O nie – mówi Tunde, nadal z uśmiechem. – Wiesz dobrze, że takie rzeczy nie są dla ciebie.

Ona przyciska puszkę do brzucha. Metal musi wydawać się strasznie zimny w zetknięciu ze skórą. Mówi, spuszczając skromnie oczy: „Chciałam tylko posmakować”. Przygryza dolną wargę.

Na pewno robi to specjalnie. Na pewno. Tunde czuje podniecenie. To się uda.

Staje nad nią.

– Daj mi tę colę.

Ona unosi puszkę jedną ręką i przetacza sobie powoli po karku, jakby chciała się ochłodzić. Potrząsa głową przecząco. Wtedy się na nią rzuca.

Bawią się w siłowanie. Tunde uważa, żeby nie przesadzić. Widzi, że zabawa podoba jej się tak samo jak jemu. Enuma podnosi wysoko ramię, trzymając puszkę poza jego zasięgiem. Tunde popycha więc to ramię jeszcze trochę, aż ona łapie głośno powietrze i przekręca się. Wtedy on próbuje chwycić puszkę, a Enuma się śmieje, niskim, cichym śmiechem. Podoba mu się ten śmiech.

– Cóż to, chcesz zabrać napój swojemu panu? – mówi Tunde. – Co za złośliwa służąca.

Ona znowu się śmieje i dalej się wyrywa. Jej piersi napinają kostium.

– Nigdy go nie dostaniesz – odpowiada. – Będę go bronić, póki starczy mi życia!

A on myśli: Piękna i do tego mądra, niech Pan ma mnie w swojej opiece. Śmieją się oboje. Tunde opiera się na niej mocniej i czuje ciepło jej ciała.

– Myślisz, że ci się uda?

Sięga znowu po puszkę, a ona odwraca się, żeby mu uciec. Wtedy Tunde łapie ją w pasie.

Enuma kładzie dłoń na jego ręce.

W powietrzu unosi się zapach kwitnących pomarańczy. Powiew wiatru wrzuca do basenu białe płatki.

Tunde czuje, jakby coś go użądliło. Spogląda na rękę, żeby odgonić owada, ale w tym miejscu spoczywa tylko ciepła dłoń Enumy.

Dziwne doznanie potęguje się, szybko narasta. Najpierw jakby kłucie, rozszerzające się w górę, na przedramię, potem ciarki, coraz mocniejsze, aż w końcu ból. Tunde oddycha zbyt szybko, żeby coś powiedzieć. Nie może poruszyć ramieniem. Czuje ucisk w klatce piersiowej, a w uszach słyszy głośne bicie własnego serca.

Enuma wciąż śmieje się cicho. Pochyla się i przyciąga go do siebie. Spogląda mu w oczy, a jej tęczówki są pręgowane brązem i złotem. Usta ma wilgotne. Tunde zaczyna się bać, a jednocześnie czuje podniecenie. Zdaje sobie sprawę, że nie może jej zatrzymać, cokolwiek chciałaby z nim zrobić. Ta myśl jest przerażająca, przeszywa go dreszczem. Ma erekcję tak mocną, że aż boli, choć w ogóle nie wie, jak do tego doszło. Stracił zupełnie władzę w lewym ramieniu.

Enuma pochyla się jeszcze bardziej, wionąc mu w twarz oddechem o zapachu gumy do żucia, i całuje go delikatnie w usta. Potem go puszcza, biegnie do basenu i skacze do wody, jednym płynnym, wyćwiczonym ruchem.

Tunde czeka, aż wróci mu czucie w ręce. Ona pływa w milczeniu, nie woła do niego ani nie próbuje go ochlapać. On nadal czuje podniecenie, ale także wstyd. Chciałby z nią porozmawiać, ale się boi. Może sobie to wszystko wyobraził. Może ona zacznie go wyśmiewać, jeśli zażąda wyjaśnień.

Wychodzi do sklepiku za rogiem po coś do picia, żeby tylko nie musieć nic mówić. Kiedy towarzystwo wraca z wycieczki, z radością przyjmuje plan odwiedzin u dalekiego kuzyna następnego dnia. Chce zapomnieć, nie chce być sam. Nie rozumie, co się wydarzyło, i nie ma z kim o tym pogadać. Na myśl, żeby opowiedzieć wszystko przyjaciołom, Charlesowi albo Isaacowi, od razu czuje ucisk w gardle. Gdyby im powiedział, uznaliby go za wariata albo słabeusza, albo kłamczucha. Nie może zapomnieć śmiechu Enumy.

Łapie się na tym, że ją obserwuje, szukając oznak tego, co się stało. Co to było? Zrobiła to specjalnie? Chciała sprawić mu ból, przestraszyć go, czy to się wydarzyło tylko przypadkowo, niechcący? Czy w ogóle wie, że to zrobiła? A może to wcale nie ona, tylko jakieś dziwne zaburzenie w jego ogarniętym pożądaniem ciele? Nie może przestać o tym myśleć. Enuma zachowuje się jakby nigdy nic. Zanim nadejdzie dzień wyjazdu, trzyma się za ręce z innym chłopakiem.

Wstyd przeżera ciało Tundego niczym rdza. Obsesyjnie rozpamiętuje wydarzenia tamtego popołudnia. W łóżku, wieczorami: jej wargi, jej piersi napinające materiał kostiumu, zarys sutków, swoją bezradność, poczucie, że mogłaby z nim zrobić, co tylko zechce. Ta myśl go podnieca, zaczyna się dotykać. Mówi sobie, że to wspomnienie jej ciała, zapach przypominający kwiaty hibiskusa, ale tak naprawdę nie jest pewien. Wszystko pomieszało się w jego głowie: pożądanie z dominacją, pragnienie z lękiem.

Być może dlatego, że tak często odtwarzał tamto popołudnie w pamięci, że strasznie chciał mieć jakiś dowód, zdjęcie, nagranie, cokolwiek – może dlatego potem w sklepie od razu sięga po komórkę. A może po prostu przyswoił sobie trochę wiedzy, jaką wciskają im do głowy na studiach: o dziennikarstwie obywatelskim, że trzeba mieć „nosa do newsów”. Kto wie.

To było tak: parę miesięcy po zajściu z Enumą są z Isaakiem w sklepie, w markecie Goodies. Stoją akurat w dziale warzywnym i wdychają słodki zapach dojrzałej guawy, unoszący się dookoła razem z chmarą muszek owocówek, które pasą się na pękniętym owocu. Tunde i Isaac kłócą się o dziewczyny, jakie one są. Tunde głęboko skrywa uraz i wstyd, by nikt nie zauważył, że nosi w sobie sekret. I nagle coś zaczyna się dziać między dwojgiem innych klientów, dziewczyną i facetem. On ma koło trzydziestki, ona jakieś piętnaście czy szesnaście lat.

On ją podrywa; z początku Tunde myśli, że się znają. Dopiero kiedy ona mówi: „Proszę mnie zostawić w spokoju”, zdaje sobie sprawę, że jest inaczej. Mężczyzna uśmiecha się niezrażony i podchodzi bliżej.

– Taka śliczna dziewczyna zasługuje, żeby jej powiedzieć coś miłego.

Ona pochyla ramiona, spuszcza wzrok i głęboko oddycha. Ściska palcami brzeg drewnianej skrzynki z owocami mango. Atmosfera wokół gęstnieje, aż cierpnie skóra. Tunde wyjmuje z kieszeni telefon i włącza kamerę. Zaraz wydarzy się coś, co spotkało i jego. Chce to uchwycić, mieć na własność, zabrać do domu i oglądać. Czekał na taką okazję od tamtego dnia z Enumą.

Tymczasem mężczyzna mówi:

– Hej, nie odwracaj się. Proszę tylko o jeden mały uśmiech.

Ona przełyka ślinę i nie podnosi wzroku.

Zapachy nagle stają się bardziej intensywne. Tunde w jednym oddechu czuje, jak łączą się wonie jabłek, papryki i mandarynek.

Isaac szepcze:

– Chyba przywali mu tym mango.

Czy poślesz pioruny i pójdą ze słowem: „Jesteśmy do usług”?

Kiedy dziewczyna się obraca, Tunde już filmuje. W momencie ataku nagranie robi się na chwilę niewyraźne, ale poza tym wszystko doskonale widać. Dziewczyna wyciąga dłoń w kierunku ramienia mężczyzny, który się uśmiecha, sądząc, że ona dla żartu markuje uderzenie. Jeżeli zatrzyma się odtwarzanie w tej chwili, widać przeskakujący ładunek elektryczny. Na skórze mężczyzny pojawia się figura Lichtenberga, rozgałęziony wzór ciągnący się od nadgarstka do łokcia, kręty i rozwidlony jak rzeka z dopływami, znaczący popękane naczynia krwionośne.

Tunde filmuje, jak facet pada na podłogę, krztusząc się i trzęsąc. Potem obraca telefon, żeby złapać w kadr dziewczynę uciekającą ze sklepu. W tle słychać krzyki ludzi wzywających pomocy i wołających, że dziewczyna otruła człowieka. Uderzyła i zatruła. Wbiła mu igłę z trucizną. Albo nie, tu, w owocach chowa się wąż, żmija ukryta w stosie jabłek. A ktoś mówi: „Aje ni girl yen, sha! Ta dziewczyna to czarownica! Właśnie tak czarownice zabijają ludzi”.

Tunde znowu kieruje telefon na mężczyznę leżącego na ziemi. Jego pięty bębnią w kafelki, a na ustach wykwita różowa piana. Oczy ma wywrócone w głąb czaszki. Głową obraca w prawo i lewo. Tunde myślał, że jeśli zdoła uchwycić coś takiego na świecącym ekranie telefonu, przestanie się bać. Ale teraz, kiedy patrzy na mężczyznę plującego czerwoną śliną i jęczącego, czuje, jak strach sączy mu się zimną strużką wzdłuż kręgosłupa. Przypomina sobie, czego doznawał tam, przy basenie: przeświadczenia, że Enuma może go zabić, jeśli zechce. Nie przestaje filmować, dopóki nie przyjedzie karetka.

Nagrany przez niego film trafia do sieci i daje początek całej historii z Dniem Dziewcząt.

Margot

– To musi być fałszywka.

– Fox News mówi, że nie.

– Fox News powie cokolwiek, byle tylko ludzie ich oglądali.

– Fakt. Ale jednak.

– Co to są te kreski od jej rąk?

– Elektryczność.

– Ale to przecież... To znaczy...

– No.

– Skąd się wzięło to nagranie?

– Nigeria, chyba. Pojawiło się wczoraj.

– Daniel, w necie jest masa wariatów. Nerdów. Oszustów.

– Jest więcej nagrań. Jakieś cztery czy pięć.

– Fałszywki. Ludzi to kręci. Jak to się nazywa... memy. Słyszałeś o tej bajce, Slender Man? Podobno jakieś dziewczyny próbowały zabić koleżankę w ofierze dla niego. Dla tego czegoś. Koszmar.

– Cztery czy pięć co godzinę, Margot.

– Cholera.

– No.

– OK, i co ja miałabym z tym zrobić?

– Zamknij szkoły.

– Jezu, wyobrażasz sobie, jak zareagują rodzice? Wyobrażasz sobie miliony rodziców, wyborców, i co oni zrobią, jak wyślę wszystkie dzieciaki do domów?

– A ty wyobrażasz sobie, co będziesz miała od związków nauczycielskich, jak komuś stanie się krzywda? Kalectwo? Śmierć? Pomyśl, kto będzie odpowiadał.

– Śmierć?

– Nie wiadomo.

Margot wpatruje się w swoje dłonie, zaciśnięte na krawędzi biurka. Wyjdzie na idiotkę, jeśli go posłucha. To musi być jakiś żart, coś dla telewizji. Wyjdzie na kretynkę: pani burmistrz, która pozamykała szkoły w mieście z powodu głupiego dowcipu w sieci. Lecz jeśli ich nie pozamyka i coś się wydarzy... Daniel zostanie gubernatorem, który ostrzegał, który usiłował przekonać panią burmistrz, by coś zrobiła, ale niestety. Oczyma wyobraźni widzi go roniącego łzy podczas wywiadów na żywo, wprost z rezydencji gubernatora. Niech to szlag.

Daniel tymczasem sprawdza coś w telefonie.

– Zamknęli szkoły w Iowa i Delaware – mówi.

– W porządku.

– „W porządku” znaczy co?

– W porządku znaczy w porządku. Dobrze. Zamknę.

Przez cztery czy pięć kolejnych dni prawie nie wychodzi z pracy. Nie pamięta, żeby jeździła do domu, kładła się spać i tak dalej, chociaż pewnie musiała to robić. Telefon dzwoni bez przerwy. Chodzi do łóżka, ściskając go w dłoni, i budzi się razem z nim. Dziewczynki są u Bobby’ego, więc nie musi się nimi zajmować i, niech jej Bóg wybaczy, wcale o nich nie myśli.

Afera wybuchła nagle na całym świecie i nikt nie ma pojęcia, o co chodzi.

Na początku w telewizji zjawiły się pewne siebie twarze, przedstawiciele Centrum Epidemiologii, którzy twierdzili, że to jakiś wirus, niezbyt groźny, w większości przypadków infekcja kończąca się całkowitym wyzdrowieniem, że to tylko tak wygląda, jakby młode dziewczyny raziły ludzi prądem. Przecież wszyscy wiemy, że to niemożliwe, prawda, to jakieś wariactwo – i prezenterzy śmiali się tak bardzo, że rozmazywał im się makijaż. Dla rozrywki zaproszono także oceanografów, żeby opowiedzieli o węgorzach elektrycznych i ich budowie. Nie ma jak facet z brodą, babka w okularach i ryba w akwarium – świetny materiał w bloku śniadaniowym. Czy wiecie państwo, że człowiek, który wynalazł baterię, wpadł na ten pomysł, gdy przyglądał się węgorzom elektrycznym? Nie miałam pojęcia, Tom, to niesamowite. Słyszałem, że są w stanie ogłuszyć konia. Chyba żartujesz, niewiarygodne. Podobno jakieś laboratorium w Japonii wykorzystało elektryczność węgorzy do oświetlenia bożonarodzeniowej choinki. Ale chyba nie możemy zrobić czegoś takiego z tymi dziewczętami, jak myślisz? Myślę, że nie, Fiona, raczej nie. À propos, zauważyłaś, że Boże Narodzenie przychodzi z każdym rokiem coraz wcześniej? Czas na prognozę pogody.

Margot i całe jej biuro podchodzą do sprawy poważnie, na długo zanim stacje telewizyjne zrozumieją, że wszystko się dzieje naprawdę. To do Margot trafiają pierwsze raporty dotyczące bójek na placach zabaw i boiskach. Dziwnych, nowych bójek, po których chłopcy – głównie chłopcy, ale czasami też dziewczynki – tracą oddech, trzęsą się i mają blizny wijące się jak roślinne pędy na ramionach, nogach albo na brzuchu. Po wirusie kolejną hipotezą jest jakaś nowa broń, którą dzieciaki miałyby przynosić do szkoły, ale w miarę jak mija pierwszy, a potem drugi tydzień, staje się jasne, że chodzi o coś innego.

Chwytają się każdej teorii, nie wiedząc, jak odróżnić rzeczy prawdopodobne od wymysłów. Późnym wieczorem Margot dostaje do przeczytania raport, w którym naukowcy z Delhi jako pierwsi opisują mięsień poprzecznie prążkowany położony wzdłuż kości obojczykowych, który określają jako „organ elektryczny” albo „zwój”, z powodu skręconych mocno włókien. Na końcach mostkowych obojczyków, twierdzą autorzy, znajdują się receptory elektryczne umożliwiające coś w rodzaju elektrycznej echolokacji. Zaczątki zwoju zaobserwowano w obrazowaniu metodą rezonansu magnetycznego na kościach obojczykowych noworodków płci żeńskiej. Margot kseruje raport i każe rozesłać do wszystkich szkół w stanie. To jedyny kawałek solidnej wiedzy, na jaki trafili od wielu dni wśród najdziwniejszych andronów i wziętych z sufitu hipotez. Nawet Daniel przez chwilę jest wdzięczny, zanim przypomni sobie, że jej nienawidzi.

Pewien antropolog z Izraela pisze, że istnienie tego narządu u ludzi potwierdza koncepcję wodnej małpy – że jesteśmy pozbawieni sierści, ponieważ pochodzimy z oceanu, a nie z dżungli, i kiedyś byliśmy postrachem głębin tak samo jak węgorze elektryczne czy ryby drętwokształtne. Kaznodzieje i teleewangeliści rzucają się na nowe informacje i wyciskają z nich ostatnie soki, znajdując nieomylne oznaki nadciągającego końca świata. W jednym z programów publicystycznych dochodzi do szarpaniny między pewnym naukowcem, żądającym chirurgicznego badania „elektrycznych dziewcząt”, i popularnym kaznodzieją, który twierdzi, że są one zwiastunem apokalipsy i żadnemu człowiekowi nie wolno ich dotykać. Rozwija się dyskusja, czy nowa cecha była zawsze ukryta w ludzkim genomie i teraz została aktywowana, czy też może jest to mutacja, aberracja oraz deformacja.

Przed snem Margot myśli o skrzydlatych mrówkach, które każdego lata jednego dnia pojawiają się w takich ilościach, że dom nad jeziorem po prostu w nich tonie. Pokrywają ziemię grubą warstwą, siadają na ścianach, mrowią się na pniach i latają w powietrzu tak gęsto, że człowiek się boi, żeby ich nie wciągnąć do płuc przy oddychaniu. Normalnie żyją pod ziemią, cały rok, osobno. Wykluwają się z jajeczek, żywią się czymś tam – korą czy nasionami – i czekają. Aż pewnego dnia, przy odpowiedniej temperaturze i wilgotności, po prostu wylatują, wszystkie naraz. I szukają się wzajemnie. Margot nikomu nie powiedziałaby o tych myślach. Uznaliby ją za wariatkę, stres zaszkodził jej na głowę, a wiadomo przecież, że są tabuny chętnych na jej miejsce. Leży jednak wieczorem w łóżku, po całym dniu czytania sprawozdań o poparzonych dzieciach, dzieciach, które dostają drgawek, o gangach dziewczyn zatrzymywanych w areszcie dla ich własnego bezpieczeństwa, i myśli: Dlaczego teraz? Dlaczego akurat teraz? I znowu przychodzą jej do głowy te mrówki, czekające na właściwy moment, czekające na wiosnę.

Po trzech tygodniach dzwoni Bobby z wiadomością, że Jocelyn została złapana w trakcie bójki.

W szkołach rozdzielili chłopców i dziewczynki już piątego dnia, kiedy stało się jasne, że to dotyczy tylko dziewczynek. Niektórzy rodzice już mówią synom, żeby nie wychodzili sami na dwór, nie odchodzili daleko od domu i szkoły. „Jak się zobaczy coś takiego... – mówi w telewizji poszarzała na twarzy kobieta, potrząsając głową. – Widziałam, jak w parku dziewczyna zaatakowała chłopca, bez żadnego powodu. Krew leciała mu z oczu. Z oczu. Jak się coś takiego zobaczy, to żadna matka nie przestanie pilnować swoich synów”.

Szkoły nie mogły zostać dłużej zamknięte; trzeba było na nowo zorganizować naukę. Autobusy tylko dla chłopców zabierały uczniów do męskich szkół. Nikt nie protestował. Wystarczyło obejrzeć kilka nagrań w sieci, żeby strach chwycił człowieka za gardło.

Ale z dziewczynami nie było tak prosto. Nie można odseparować ich od siebie nawzajem. Niektóre są zbuntowane, inne wredne, a kiedy już wszystko wyszło na jaw, znalazło się wiele takich, które chciały pokazać swoją siłę w walce. Zaczęły się wypadki i okaleczenia, raz jedna dziewczynka oślepiła drugą. Nauczycieli ogarnął strach. Telewizyjni eksperci oznajmiali: „Pozamykać je w zakładach o zaostrzonym rygorze”. Tymczasem chodzi o piętnastolatki, praktycznie wszystkie. Nie można ich pozamykać, to bez sensu. Tylko że ludzie żądają podjęcia działań.

A teraz Jocelyn została przyłapana podczas bójki. Dziennikarze się dowiadują, zanim Margot zdąży dotrzeć do domu. Kiedy zajeżdża jej samochód, wozy transmisyjne ustawiają się właśnie na trawniku pod oknami. Pani burmistrz, czy może pani skomentować doniesienia, że pani córka okaleczyła chłopca, którego przewieziono następnie do szpitala?

Nie, nie może teraz nic komentować.

Bobby siedzi w salonie z Maddy, która ulokowała się na kanapie między jego kolanami. Mała pije mleko i ogląda Atomówki. Podnosi wzrok, kiedy Margot wchodzi do pokoju, ale nie rusza się z miejsca i od razu spogląda z powrotem na ekran. Dziesięć lat, a niedługo piętnaście. Dobra. Margot całuje ją w czubek głowy, chociaż Maddy uchyla się, żeby widzieć telewizor. Wymieniają z Bobbym uścisk dłoni.

– Gdzie Jos?

– Na górze.

– I jak?

– Przerażona.

– No tak.

Margot cicho zamyka za sobą drzwi do pokoju córki.

Jocelyn siedzi na łóżku ze swoim starym misiem w ramionach. Przecież to jeszcze dziecko, tylko dziecko.

– Powinnam była przyjechać – mówi Margot – jak tylko się to wszystko zaczęło. Przepraszam.

Jocelyn wygląda, jakby miała się rozpłakać. Margot siada ostrożnie na łóżku.

– Tata mówi, że nie zrobiłaś nikomu krzywdy, nic wielkiego.

Robi pauzę, ale Jocelyn milczy, więc mówi dalej:

– Były jeszcze... trzy inne dziewczynki? Wiem, że to one zaczęły. Ten chłopiec w ogóle nie powinien się koło ciebie znaleźć. Już go wypisali ze szpitala. Skończyło się na strachu.

– Wiem.

Świetnie. Jakaś odpowiedź. Początek.

– Czy to był... czy pierwszy raz coś takiego zrobiłaś?

Jocelyn przewraca oczami i skubie brzeg koca.

– To dla nas coś całkiem nowego, prawda? Od dawna to robisz?

Jocelyn mówi tak cicho, że Margot ledwie słyszy.

– Pół roku.

– Pół roku?!

Błąd. Nigdy nie okazuj niedowierzania ani przestrachu. Jocelyn podciąga kolana pod brodę.

– Przepraszam – mówi Margot. – Po prostu... po prostu jestem zaskoczona.

Jos marszczy brwi.

– Dużo dziewczyn zaczęło jeszcze przede mną. To było takie... Taka zabawa. Na początku. Jak zabawa z elektryzowaniem.

Elektryzowaniem? Na przykład pocieraniem balonu i przykładaniem do włosów? Typowa rozrywka sześciolatek na nudnych przyjęciach urodzinowych.

– Taka zabawa dla dziewczyn. W necie były różne filmy, ukryte. Jak robić różne sztuczki.

Właśnie. Dokładnie w tym wieku sekrety przed rodzicami stają się atrakcyjne. Cokolwiek, o czym oni nie wiedzą.

– I jak... jak się tego nauczyłaś?

– Nie wiem – mówi Jos. – Po prostu jakoś tak wiedziałam, że mogę to zrobić. Taki jakby przełącznik.

– Czemu nic nie mówiłaś? Czemu mi nie powiedziałaś?

Margot patrzy przez okno. Za wysokim ogrodzeniem na tyłach domu przybywa reporterów i kamerzystów.

– Nie wiem.

Margot przypomina sobie, jak próbowała rozmawiać z własną matką o chłopcach albo o tym, co się działo na prywatkach. Jak daleko jest za daleko. Gdzie dłoń chłopaka powinna się zatrzymać. Pamięta doskonale kompletną niemożność, niemożliwość takich rozmów.

– Pokaż mi.

Jos marszczy brwi.

– Nie mogę... Zrobiłabym ci krzywdę.

– Ćwiczyłaś to? Masz na tyle wyczucia, żeby mnie nie zabić albo żebym nie dostała drgawek?

Jos robi głęboki wdech. Wydyma policzki. Powoli wypuszcza powietrze ustami.

– Tak.

Margot kiwa głową. To jest Jos, jaką zna: sumienna i poważna. Ciągle ta sama Jos.

– To mi pokaż.

– Ale nie umiem kontrolować tak, żeby cię nie bolało.

– Jak mocno?

Jos rozstawia szeroko palce, patrzy na dłonie.

– U mnie to się pojawia i znika. Czasami jest mocne, a czasami w ogóle.

Margot zaciska wargi.

– OK.

Jos wyciąga rękę, ale zaraz ją cofa.

– Nie chcę tego robić.

Kiedyś do Margot należało pielęgnowanie każdego zakamarka ciała tego dziecka. Teraz powinna poznać też jego siłę, siłę własnej córki.

– Starczy już tych tajemnic. Pokaż mi.

Jos jest bliska łez. Kładzie dwa palce, wskazujący i środkowy, na ramieniu matki. Margot czeka na jakieś działanie, aż Jos coś zrobi: wstrzyma oddech, zmarszczy brwi albo napnie mięśnie. Ale nic takiego się nie dzieje. Tylko pojawia się ból.

Czytała wstępne sprawozdania z Departamentu Zdrowia, opisujące, że nowa moc „oddziałuje szczególnie na receptory bólowe”, co oznacza, że chociaż atak wygląda na zwykłe porażenie prądem, ból jest o wiele większy, niż powinien być w takich okolicznościach. To specyficznie ukierunkowany impuls elektryczny, pobudzający zakończenia nerwowe. Jednak oczekiwała też widocznych oznak – marszczącej się skóry albo chociaż łuku elektrycznego, uderzającego szybko jak wąż.

Zamiast tego czuje zapach mokrych liści po burzy. Jak w sadzie, kiedy opadłe jabłka zaczynają już gnić, jak w gospodarstwie rodziców.

A potem ból. Zaczyna się jak tępy ból kości, idący od miejsca, gdzie Jos przyłożyła palce. Jak grypa, wędrująca przez mięśnie i stawy. Potem narasta. Coś łamie jej kości, rozkręca je, zgina, a ona chciałaby powiedzieć „stop”, ale nie może otworzyć ust. Prąd biegnie w kości, jakby rozłupywał ją od środka; oczyma wyobraźni widzi guz, zbitą lepką masę wydostającą się ze szpiku na zewnątrz, rozsadzającą kość łokciową i promieniową na ostre odłamki. Robi jej się niedobrze. Chce zacząć krzyczeć. Ból przenika jej ramię i razem z falą mdłości ogarnia całe ciało. Teraz jest już wszędzie; czuje jego dotknięcie w głowie, wzdłuż kręgosłupa, w gardle i na obojczykach.

Obojczyk. Wszystko trwa zaledwie parę sekund, ale dłuży się w nieskończoność. Tylko ból może tak obudzić świadomość całego ciała i dzięki niemu Margot zauważa echo, odpowiedź rezonującą w jej piersi. Pomiędzy górami i dolinami bólu – odzew, gdzieś za obojczykami. Jakby rozpoznanie.

Coś jej to przypomina. Zabawę z dzieciństwa. Śmieszne – zapomniała o niej na tyle lat. Nigdy nikomu nie opowiadała; wiedziała, że nie powinna, chociaż nie wiedziała dlaczego. W tej zabawie była czarownicą i umiała stworzyć kulę ognia w zagłębieniu dłoni. Bracia bawili się, że są kosmicznymi wojownikami, i biegali z plastikowymi miotaczami dołączanymi do paczek płatków kukurydzianych, ale ona bawiła się w swoją zabawę sama, wśród buków wyznaczających granice gospodarstwa. Nie potrzebowała laserowych miotaczy ani hełmów, ani miecza świetlnego. W tej zabawie wystarczała sama sobie.

Teraz w klatce piersiowej, w ramionach i dłoniach czuje narastające łaskotanie. Jakby budziła się z odrętwienia. Ból nie zniknął, ale stracił znaczenie. Dzieje się coś innego. Odruchowo zanurza drugą dłoń w narzucie na łóżku Jocelyn. Czuje zapach opadłych liści, jakby znowu znalazła się pod osłoną wysokich drzew, wśród woni zbutwiałego drewna i gliniastej ziemi.

I posłała błyskawicę aż po krańce ziemi.

Kiedy otwiera oczy, wokół jej dłoni układa się wzór. Koncentryczne koła, na zmianę jasne i ciemne, wypalone na narzucie, przy jej ręce. I Margot już wie, odnalazła ten przełącznik, i uświadamia sobie, że chyba zawsze wiedziała o mocy, że miała ją od początku. Aby ujęła ją w dłoń. Aby przykazała jej uderzyć.

– O Boże – mówi. – O Boże.

Allie

Allie siada na nagrobku, odwraca się, żeby spojrzeć na nazwisko – zawsze poświęca chwilę zmarłym: Hej, jak się masz, Annabeth MacDuff, kochana żono i matko, spoczywaj w pokoju? – i zapala marlboro.

Ponieważ papierosy należą do czterech czy pięciu tysięcy przyjemności tego świata, które pani Montgomery-Taylor uznaje za obrazę wobec Pana naszego Jezusa Chrystusa, już sam żar, wciąganie dymu i wydmuchiwanie szarej smugi spomiędzy rozchylonych warg równa się powiedzeniu: Wal się, pani Montgomery-Taylor, wal się razem ze swoimi kościółkowymi babskami oraz pierdolonym Jezusem Chrystusem we własnej osobie. Wystarczyłoby zapalić zwyczajnie, to i tak robi wrażenie i wiele obiecuje wyczekującym chłopcom. Lecz Allie nie ma ochoty na zwyczajne zapalanie.

Kyle wskazuje brodą na jej dłonie i mówi:

– Słyszałem, że jakieś chłopaki w Nebrasce zabiły w zeszłym tygodniu dziewczynę za coś takiego.

– Za palenie? Niefajnie.

Odzywa się Hunter:

– Prawie wszyscy w szkole wiedzą, że umiesz to robić.

– I co z tego?

Hunter:

– Twój ojciec mógłby to wykorzystać w swojej fabryce. By oszczędzić prąd.

– To nie jest mój ojciec.

Ponownie przepuszcza srebrną iskrę między palcami. Chłopcy patrzą uważnie.

Zachodzi słońce i cmentarz ożywa głosami świerszczy i nawołujących żab, które wyczekują deszczu. Trwa długie, upalne lato. Ziemia jest spragniona.

Pan Montgomery-Taylor jest właścicielem zakładów paczkujących mięso, tutaj, w Jacksonville, i jeszcze w Albany, a nawet w Statesboro. Nazywają to paczkowaniem, ale tak naprawdę chodzi o produkowanie mięsa. Zabijanie zwierząt. Kiedy Allie była młodsza, pan Montgomery-Taylor zabrał ją na zwiedzanie. Był taki czas, kiedy lubił uważać się za dobrego obywatela pokazującego dziewczynce prawdziwy świat. Jest z siebie trochę dumna, że patrzyła na wszystko spokojnie, bez odwracania głowy i bez fochów. Jedna dłoń pana Montgomery’ego-Taylora ściskała jej ramię niczym obcęgi, podczas gdy druga wskazywała zagrody, do których zapędza się świnie, zanim pójdą pod nóż. Świnie to inteligentne zwierzęta, jeśli się przestraszą, mięso będzie gorsze w smaku. Trzeba z nimi uważać.