Siewcy chwastu - Wioletta Lekszycka - ebook + audiobook + książka

Siewcy chwastu ebook i audiobook

Wioletta Lekszycka

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W małej mieścinie w kościele zostaje znaleziona pobita na śmierć starsza kobieta. Zbrodnia wstrząsa senną społecznością, bo sprawcą może być ktoś z miejscowych. Czy zabił Wernik, menel wpadający często w szał, nałogowy alkoholik z zanikami pamięci?

Joanna jest byłą panią kapitan z dochodzeniówki, obecnie zakonnicą. Jako jedyna wyciąga pomocną dłoń do Wernika i zaczyna widzieć drugie dno całej – oczywistej na pozór – sytuacji.

Stopniowo odsłania się gehenna rodziny: matki z wyrokiem za zabójstwo męża-kata i rozdzielonego rodzeństwa z domu dziecka.

Trzeba odsłonić początek historii, by móc znaleźć i zrozumieć jej koniec.

Wioletta Lekszycka, ur. w 1964 r. Jest socjologiem i terapeutą. Na co dzień pracuje z tymi, którzy potrzebują pomocy i wsparcia psychicznego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 195

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 6 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
4,3 (4 oceny)
3
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grubaska1969

Z braku laku…

Taka sobie, fatalny lektor (Tomasz Sobczak)
00
krnabrnydyzio

Z braku laku…

Nie podobał mi się lektor.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

Joanna z narastającą irytacją zerkała na posiadłość sąsiadów. Szukała spokoju i ciszy, a trafiła w sam środek dzikiej imprezy. Odwykła od pijackich zabaw. Tymczasem hałaśliwe dyskusje o niczym i wulgarne dowcipy wywoływały wśród zgromadzonych przeraźliwe salwy śmiechu.

„Co ja tu robię?” – To pytanie nerwowo kołatało się w jej głowie od kilku dni. Długo zastanawiała się, dokąd ma pojechać na urlop. Zmęczona i wyczerpana po ciężkim roku, postanowiła wypożyczyć domek letniskowy przyjaciół z nadzieją na odzyskanie spokoju i wewnętrznej równowagi. Cisza i samotność to było to, za czym tęskniła od kilku miesięcy. Jednak nawet tutaj ta odrobina normalności wciąż pozostawała jedynie marzeniem. Mimo wszystko Joanna spróbowała raz jeszcze skoncentrować się na mijającym dniu. Poprzyglądać się sobie i temu, co udało się zrealizować z zaplanowanych zadań. Spojrzała na rozgwieżdżone niebo. Ciepła noc zachęcała do kontemplacji. Napełniała spokojem… Nagle głośny, gardłowy śmiech przypomniał jej, gdzie się znajduje. Wstała niechętnie i powoli weszła do domu. Dokładnie zamknęła drzwi, jakby w obawie przed nieproszonymi gośćmi. Posłała łóżko. Wtuliła się w miękki koc i zasnęła.

Obudził ją świdrujący w głowie warkot. W pierwszej chwili nie wiedziała, co się dzieje. Spojrzała na zegarek: szósta dwadzieścia. Wybiegła na taras. Sąsiad z synem zapamiętale kosił trawnik.

– Ratunku! Chcę ciiiszyyy! – wrzasnęła przeciągle, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi. – Co za idiotyzm o tej porze tak hałasować! – dodała z rezygnacją, odwracając się na pięcie.

Powoli dochodziła do siebie. Umyła się i zjadła śniadanie. Otworzyła laptop. Z trudem zabrała się do pisania kolejnego artykułu. Na dworze było zimno, mokro i posępnie.

– Pogoda jak mój nastrój… – mruknęła pod nosem. Sięgnęła po kubek z gorącą, smolistą kawą, ale jakoś jej nie smakowała. Pogrążyła się w zadumie. W końcu wstała i postanowiła pójść do sklepu po chleb.

 

Ińsko było małym miasteczkiem, które jednak prawa miejskie otrzymało już w 1300 roku. Jego prawdziwą atrakcją było pięknie położone jezioro z krystalicznie czystą wodą. Urokliwa miejscowość turystyczna nieoblegana przez turystów. Poza oczywiście niektórymi posiadłościami, okupowanymi przez łaknących rozrywki przybyszów z miasta. Oprócz jeziora nic ciekawego tutaj nie było. Ot, kilka sklepów, pensjonat, skwer, na którym można było kupić warzywa, mydło i powidło, restauracja „Złota Rybka” i tyle. Na skraju miejscowości znajdował się anglikański cmentarz i malutki neogotycki kościół, do którego Joanna codziennie zaglądała. W 1352 roku powierzono go opiece cysterek. Nieopodal swój klasztor mieli też dominikanie, którzy prawdopodobnie w latach czarnej zarazy, w XIV wieku, opiekowali się miejscową ludnością. Nie wiadomo, jakie było uposażenie klasztoru, ale ówczesny przeor zobowiązany był, i to pod groźbą ekskomuniki, do składania corocznej daniny na stół biskupa kamieńskiego. Musiał mu dostarczyć sarnę i dwa głuszce. Taka tam ciekawostka…

*

Joanna, lekko pochylona, w trochę za dużym sztormiaku, przemykała między drzewami, aby skrócić sobie drogę do miasteczka. Przechodząc koło kościoła, zobaczyła otwarte jak zwykle drzwi. Wnętrze pobożną ciszą i tajemniczym półmrokiem zachęcało do wejścia. Weszła więc i uklękła w ławce. Kochała te chwile sam na sam z Bogiem w takich malowniczych miejscach. Zamknęła oczy, wdychając powoli woń kadzideł i zapach kwiatów zdobiących ołtarz. Ufnie zanurzyła się w ciszy…

– Ojcze nasz…

Nagle coś ją zaniepokoiło.

– …święć się imię Twoje…

To jakiś hałas, nie, nie hałas, to jęk dochodzący z bocznej, niewielkiej nawy. Podniosła się z klęczek i ostrożnie podeszła tam, skąd dochodził dźwięk.

– Jezu Chryste – szepnęła. Schyliła się, aby dokładniej przyjrzeć się temu, co leżało na posadzce. Jej wzrok powoli przyzwyczajał się do panujących tu ciemności. Wreszcie udało się jej dojrzeć jakąś postać, bezwładnie leżącą na ziemi. Rozpoznawała w niej kogoś znajomego. Tak… to Kowalikowa. Znała ją z kościoła. Starsza pani, która prowadziła śpiew podczas mszy. Leżała z rozbitą głową, pojękując cicho. Krew zalewała jej oczy i ściekała po policzkach. Oddychała ciężko, rzężąc co chwilę. Joanna sprawdziła puls, ale ledwo go wyczuwała. Przez moment nie wiedziała, co robić… Czekać, aż kobieta skona, towarzysząc jej w tych ostatnich chwilach, czy może raczej biec po pomoc?

Nagle zerwała się z posadzki i pędem pobiegła na komisariat policji, który na szczęście był bardzo blisko. Wpadła zdyszana do obskurnego i cuchnącego męskim potem budynku. Jej nagłe pojawienie się wśród ospale poruszających się dyżurnych funkcjonariuszy zdziwiło ich wszystkich.

– W kościele leży pobita kobieta! Jest umierająca! – krzyknęła i z powrotem pobiegła do kościoła.

*

Coraz trudniej było mu oddychać. Biegł już tak od kilkunastu minut. Był cały spocony i nasiąknięty deszczem, który rozpadał się na dobre. Chciało mu się płakać. Zawyć z wściekłości. Potknął się i runął w kleistą breję. Jakaś siła wciąż pchała go do przodu, ale nie mógł wstać. Zrezygnowany zanurzył się w błocie i zaczął szlochać.

*

Joanna kucnęła przy konającej Kowalikowej. Wiedziała, że zaciera ewentualne ślady, które mógł zostawić bandyta. Jednak nie mogła postąpić inaczej. Wzięła drżącą dłoń kobiety i zaczęła się modlić.

– Dla Jego bolesnej męki…

Nagle z impetem wpadli policjanci, w oddali słychać było sygnał karetki.

– Proszę się odsunąć! – wrzasnął na Joannę młody, kościsty policjant. – Zaciera pani ślady!

Joanna spojrzała na niego z wyraźną irytacją, ale dłoni Kowalikowej nie wypuściła. Starsza pani powoli gasła. Po chwili z trudem wydobyła z siebie ostatnie charczenie. Jej serce przestało bić. Joanna, prostując się, położyła spracowaną, martwą rękę na posadzce i przeżegnała się. Jeden z funkcjonariuszy ukradkiem uczynił to samo. Kobieta odsunęła się na bok, robiąc miejsce policji i wbiegającym ratownikom. Zaczęli rozkładać swój sprzęt do resuscytacji, ale lekarz zdecydowanym ruchem ręki powstrzymał ich od rozpoczynania akcji reanimacyjnej.

– Zgon nastąpił – zimno spojrzał na zegarek – o dziewiątej trzydzieści cztery. Nic tu po nas, chłopaki. Zbieramy się – rzucił do ratowników pakujących sprzęt.

– Co mogło być przyczyną zgonu? – zapytał Wawrzeszczak, komendant miejscowego posterunku.

– Hm, cóż… Wygląda mi to na rozległe stłuczenia w obrębie głowy, wyziębienie, bo pewnie jakiś czas tu leżała. Czy ma jakieś inne obrażenia, nie wiem. Patolog pewnie powie znacznie więcej. Niezbędna będzie sekcja zwłok. Widzę, że jest częściowo obnażona, nie wiem, czy nie dokonano gwałtu. Ale to już panów zadanie. Wyślę raport i potwierdzenie zgonu za kilka dni. Dobrego dnia. Jeżeli to możliwe…

Ekipa ratunkowa szybko wyszła z kościoła. Policjanci krzątali się wokół martwego ciała. Czekano na fachowców od zabezpieczania śladów i na samochód do przewozu zwłok. Joanna usiadła w ławce. Próbowała się uspokoić. Chciała się modlić, ale mętlik, który miała w głowie, nie pozwalał jej na to. Jak na slajdach ukazywały się wspomnienia z niedawnej przeszłości. Myślała, że ma to już za sobą, że ten rozdział życia zamknęła na zawsze. Nic z tego. Kolejne marzenie prysło. Zło jest wszędzie… Zbrodnia i śmierć… Łzy napłynęły jej do oczu. Zaczęła płakać. Nie mogła się powstrzymać. Nagle poczuła na swoim ramieniu czyjąś dłoń. To Wawrzeszczak usiadł obok niej.

– Wiem, że to trudne… Znaleźć umierającego człowieka, dotknąć zbrodni…

Joanna próbowała coś powiedzieć, ale mężczyzna poklepał ją tylko po dłoni i zapytał:

– Chcielibyśmy, aby pani zeznała, co tutaj widziała, ale jeżeli nie jest teraz pani na siłach, to może po południu przyjdzie pani do nas?

– Bez obaw, nic mi nie będzie. – Joanna siłą woli powstrzymała kolejny szloch. – Proszę pytać – powiedziała, zbierając się w sobie.

*

Resztką sił wydostał się z łodzi. Z wściekłością wyciągnął ją na błotnisty brzeg i głośno klnąc, powlókł się przed siebie. Teraz rozsadzała go złość. Znowu to wstrętne uczucie świdrujące w brzuchu. Natłok myśli, które jak wahadło powracały co chwilę. Nie mógł już opanować drżenia całego ciała. Przyspieszył kroku. Na ganku domu, czy raczej rozpadającej się przedwojennej rudery, zobaczył chowającego się przed deszczem starego kocura. Kopnął go z rozmachem, a ten z wrzaskliwym miauknięciem uciekł w las. Wszedł do czegoś, co było kuchnią… sypialnią… składem gratów… Bóg wie czym. Czuć było stęchlizną, wilgocią i moczem. W rogu pomieszczenia, wśród walających się butelek po tanich trunkach, leżał śmierdzący barłóg. Mężczyzna zwalił się bezwładnie na ziemię. Wił się jak robak nadziany na zardzewiały gwóźdź. W jakimś oszalałym transie, który przejął nad nim kontrolę, wyszarpywał z wnętrzności nieludzko brzmiące dźwięki. Przygryziony język zaczął krwawić. Po chwili częstotliwość drgawek zmalała, aż w końcu ustała. Jego oddech stawał się coraz spokojniejszy. Z ulgą zapadł w kolejny padaczkowy sen.

*

Joanna nieśpiesznie wracała do domu. Deszcz wciąż padał i mieszał się ze łzami na jej twarzy. Przenikliwy chłód, który ją ogarnął, tak że zaczęła drżeć, znieczulał ból wspomnień dzisiejszych i tych z dalekiej przeszłości. Taka reakcja trochę ją zaskoczyła. Była przecież zawsze mocna, odporna, potrafiła na chłodno zracjonalizować, ocenić, spojrzeć krytycznie, wyciągnąć wnioski, podjąć określone zadania, wydać polecenia, zdyscyplinować… Przynajmniej kiedyś… Ale czy naprawdę była taka silna i twarda? „Niezniszczalna” – jak ją nazywali w pracy. Nie unikała wyzwań, których inni nie chcieli się podjąć, nocnych dyżurów, trudnych, a czasami niebezpiecznych interwencji. Miała wielki szacunek do śmierci, mimo że stykała się z nią nieustannie. Przywykła do widoku trupów. Krew, rozkawałkowane ciała, zwęglone zwłoki, na wpół zgniłe szczątki, topielcy, wisielcy, zadźgani, zmasakrowani, zgwałceni… Za każdym razem jednak było to dla niej coś więcej niż zwykły „materiał dowodowy”. Praca w wydziale zabójstw tylko pozornie ją znieczuliła. Po odejściu z policji znalazła się w zupełnie innym świecie. Dzisiaj to sobie jeszcze raz, wyraźniej niż kiedykolwiek, uświadomiła: że ten świat z „poprzedniego życia” jest nieustannie obecny wokół niej. A ten ranek pokazał, że zagnieździł się również w niej samej.

Weszła do domu. Zaparzyła herbatę. Szybko rozpaliła w kominku. Założyła suche ubrania i wtuliła się w róg kanapy. Popijając gorący napój, próbowała skupić się i w myślach jeszcze raz wrócić do kościoła. Cieszyła się, że sąsiedzi, przegnani przez deszcz, zamknęli się w domu. Słychać było tylko szum wiatru i bębniące o dach grube krople. Od trzaskającego ognia rozchodziły się ciepło i kojący zapach sosnowych szczap. Joanna usiłowała sobie przypomnieć każdy ruch, każdy szczegół, każdą czynność, którą wykonała po wejściu do kościoła. Przyglądała się pracy ekipy techników, która zabezpieczała dowody na miejscu zdarzenia. Marne zresztą. Ślad męskiego buta, z którego zrobili odbitkę. Drobiny słomy… Nic. W zasadzie żadnych śladów. Może znajdą coś więcej podczas szczegółowych oględzin zwłok. Może coś pod paznokciami… Kowalikowa leżała na plecach, nogi miała lekko rozchylone, prawą zgiętą w kolanie, zadartą spódnicę, ale na pierwszy rzut oka nie można było stwierdzić, czy dokonano gwałtu. Ręce rozrzucone wokół głowy, głowa mocno odchylona w lewą stronę, podbródek skierowany ku górze. Na posadzce przy lewym uchu widniała plama krwi. Krew spod chustki spływała również na czoło, skroń i oczy, krzepnąc powoli. Grymas bólu wykrzywiał twarz konającej. Kiedy jeszcze żyła, wydawała ciche jęki i charczenia. Była nieprzytomna. Nie wiadomo, o której przyszła do kościoła. Mszę w dni powszednie odprawiają tutaj dopiero o osiemnastej.

„Trzeba będzie o to dopytać…” – pomyślała. Z tego, co mimowolnie usłyszała od krzątających się wokół ciała policjantów, wynika, że Kowalikowa mieszkała sama. Miała z siedemdziesiąt pięć lat. Niewiele o niej wiedziano. Do Ińska przyjechała jakieś dziesięć lat temu. Kupiła małe mieszkanko w jednym z popegeerowskich budynków i już tu została. Powoli wtopiła się w lokalną społeczność. Z czasem zaczęła włączać się w działalność tutejszej parafii. Nie narzucała się ze swoim towarzystwem.

– Trzeba sprawdzić, czy wzbudzała zainteresowanie wścibskich sąsiadek. Może któraś z nich znała jej plan zajęć, przyzwyczajenia – planowała głośno Joanna.

Zaczęła przechadzać się po salonie. Deszcz ustał, więc otworzyła drzwi i wyszła do ogrodu. Pachniało wiatrem i jeziorem. Przyjechała tu po spokój, a natknęła się na głośnych sąsiadów i zabójstwo. Niezły pasztet…

Wróciła do domu. Korciło ją, aby zaangażować się w sprawę Kowalikowej. Przez moment biła się z myślami: czy wolno jej to zrobić? Ale czyż nie ratowanie ludzi było jej zadaniem? Szybko wpisała do notesu to, co w najbliższym czasie powinna sprawdzić. Pojawiło się mnóstwo pytań. Dlaczego ona? Kim była? Czy przypadkową ofiarą? A może ten napad został zaplanowany? Kim był sprawca? Czy ofiara go znała? Te i wiele innych wątpliwości będzie musiała rozstrzygnąć.

*

Obudziło go przenikliwe zimno. Leżał z głową na podłodze. Zmoczył się w spodnie. Mokry był materac i bety, w których zwykle sypiał. Powoli się podniósł. Nagły zawrót głowy i mroczki w oczach nie pozwoliły mu na utrzymanie się w pionie. Ciężko osunął się z powrotem w brudną pościel. Zaklął siarczyście, splunął i ponowił próbę. W końcu udało mu się stanąć na nogach. Chwiejąc się, podszedł do stołu. Chwycił słoik z resztkami mocnej herbaty i łapczywie wypił. Wśród niedopałków znalazł taki, który nadawał się jeszcze do użycia. Wyszedł przed chałupę i zapalił. Gdy się zaciągnął, poczuł pewien spokój. Próbował zatrzymać tę chwilę.

– Kurwa jebana mać! – wyrwało mu się raczej jako lament niż groźba.

Starał się przypomnieć sobie, co się stało. Na pewno miał atak. Ból głowy i mokre spodnie ewidentnie o tym świadczyły. Jednak nic poza tym nie pamiętał. Zaczął niespokojnie krążyć wokół domu. Próbował zebrać myśli. Ale umysł zniszczony chorobą i alkoholem ledwo funkcjonował.

– Pójdę się przewietrzyć – zadecydował.

Wyszarpnął ze sterty brudnych szmat jakąś kapotę i ruszył do łodzi zacumowanej na brzegu. Trudno mu było określić godzinę. Był środek lata, więc słońce jeszcze górowało na niebie. Potykając się o wystające korzenie, dotarł nad jezioro. Zepchnął łódkę i brodząc po kostki w wodzie, wgramolił się do środka. Z trudem się usadowił, chwycił wiosło i ospale popłynął na drugą stronę.

Zerknął na plażę. Nadal było dużo wczasowiczów, ale po wolnych miejscach na plaży można było poznać, że zbliżała się godzina kolacji. Ostatkiem sił dobił do dzikiego kąpieliska. Wytoczył się z łodzi i zostawił ją na piasku. Kątem oka dostrzegł, jak wędkarz łowiący w pobliżu spojrzał na niego z odrazą. Poczuł wściekłość. Wymamrotał jakieś przekleństwo i chwiejnym krokiem ruszył do pobliskiej knajpy. Czuł suchość w ustach i miał nadzieję na wypicie jakiegoś bełta. W miasteczku panował leniwy nastrój. Turyści jednak ożywiali się na jego widok. Smród moczu i gnoju spowijał go niczym kokon. Lepiący się od wydzielin i brudu wywoływał obrzydzenie. Wiedział, że patrzą na niego z odrazą. Nienawidził tych spojrzeń, nienawidził ich wszystkich. Wykąpanych, wypacykowanych i wymuskanych, sztucznie rozluźnionych. Faceci w swoich pedałkowatych reebokach wzbudzali w nim agresję. Udawał jednak, że to go nie rusza. Pomrukiwał tylko pod nosem swoje przeklęte mantry i co chwilę spluwał z pogardą.

W knajpie panował półmrok, a dym papierosowy gęstniał. Śmierdziało piwem, potem i tanim winem. Rozejrzał się wokół. Sami swoi. Tacy jak on. Wyrzutki społeczeństwa. Ludzie z marginesu. Miejscowi menele. Wzruszył ramionami. Niewiele go obchodziło, co gadają inni. Machnął ręką na to małe kłamstwo. Taki obronny mur wokół siebie stworzył – obojętność. Pozorną… Pod ścianą zobaczył swoich kumpli. Podszedł powoli i usiadł. Nie zareagowali. Wpatrzeni pustym wzrokiem w przestrzeń, raczyli się specjalnością knajpy: rozwodnionym piwem. Skinął na starą kobietę za barem, żeby nalała mu kielicha. Niechętnie przyniosła trunek. Wiedziała, że jest bez grosza. Ale ściągnie z niego dług, kiedy MOPS wypłaci mu zasiłek.

„Takiemu to dobrze – pomyślała o nim z goryczą. – Nie narobi się, warchoł jeden, ukradnie coś z domków letniskowych i wsparcie państwa dostanie, bo chory… Pijaczyna jeden…”

– Kowalikową zaciukali – wybełkotał Majchrzak, zaciągając się dymem.

– Co ty pierdolisz? – Wernik nie zrozumiał.

– Ukatrupili tę starą dziwaczkę Kowalikową – powtórzył tamten obojętnie.

– Nu, w kościele te babe szturchnęli – uzupełnił informację Grzelak.

– Jaką babę? Kurwa, co ty pierdolisz? – Zamroczony Wernik nie bardzo kojarzył, o czym mówią.

– Te dewotke z kościoła, te, co szmatą przeganiała ze swojej klatki w zime, kedy my pili tam – bełkotał Grzelak. Mały, niepozorny facecik, ale fikał jak kogucik, kiedy w jego żyłach tężał alkohol. Nieraz przywalił swojej ślubnej i nieraz tułała się z dzieciakami po sąsiadach, aby uniknąć wymierzania sprawiedliwości. Wielokrotnie biegał goły po miasteczku z siekierą, drąc się na cały głos. Przygłup i psychol, jak go nazywali. Parę razy wymuszano na nim obowiązek leczenia, ale szybko uciekł z wariatkowa. Postrach miejscowych. Jedynie Majchrzak, nie wiadomo dlaczego właśnie on, potrafił go przyhamować.

Wernikowi powoli wracała świadomość. Wraz z nią jednak zaczął się wkradać niepokój. Nie bardzo wiedział, skąd się to bierze, ale czuł, że coś jest nie tak. Jednym haustem wypił kielicha i skinął na barmankę, aby powtórzyć kolejkę.

– Ujebana? – zapytał zdziwiony.

– Nu, pewnie, na śmirć. Zimno jak lód, sztywno jak nieboszczyk – zarechotał Grzelak.

– Zamknij ryja, moczymordo – uciszył go Majchrzak. – Szacunku dla zmarłych nie masz, gnoju jeden.

– Co się czepiosz, prawde mówim. – Grzelak nie dawał za wygraną.

– Jak to się stało? – zapytał Wernik z niepokojem.

– Podobno ktoś w kościele w łeb babę zdzielił i skonsumować jej wątpliwej urody wdzięki chciał. – Majchrzak zaśmiał się obleśnie.

Wernik splunął zielonym glutem w kąt izby. Niepokój wzrastał mimo kolejnego uspokajacza. Mężczyzna zaczął przyglądać się obecnym w knajpie. Faktycznie, towarzystwo dzisiaj było jakieś niemrawe. To zdarzenie wstrząsnęło nawet elementem miasteczka. Nie pamiętał, aby kiedykolwiek ktoś tutaj kogoś zamordował. Owszem, dali sobie po mordzie nie raz i nie dwa, krew się lała jak najbardziej, ktoś komuś coś ukradł, wyłowili niejednego sztywniaka z jeziora (miejscowego albo przyjezdnego), odcięli wisielca. I to wszystko. Nikt nikogo jednak… tak na śmierć nie zabił… Zdziwił się tą refleksją. Wstał od stołu bez słowa, bo coś go ciągnęło do kościoła. Czuł, że coś jest nie tak. Z nim. Z jego głową. Ucisk na skronie się zwiększał. Wiedział, że bez leków będzie miał za chwilę kolejny atak. Ale nie leczył się już od kilkunastu miesięcy. Szkoda było mu kasy na prochy. Po nich nie mógł pić, a bez picia nie potrafił żyć.

Skierował się w stronę kościoła, rozmyślając nad paradoksem życia.

*

Ludzie, ociągając się, wychodzili z kościoła. Zbrodnia wstrząsnęła całą społecznością miasteczka. Konfrontowali się ze śmiercią na co dzień, co rusz umierał ktoś z miejscowych. Zdarzały się też pogrzeby młodych ludzi, którzy zginęli tragicznie, ale nigdy nie pochowano nikogo, kto został zamordowany! Obok zdziwienia i słusznej wściekłości zaczął wkradać się lęk w spokojne dotychczas życie mieszkańców. Powoli, niczym ciasto na drożdżach, rosła plotka o seryjnym mordercy grasującym w okolicy. Podawano sobie z ust do ust gorące informacje o tym, że ktoś kogoś gdzieś… Nakręcała się spirala strachu, ubarwiana kolejnymi fantazjami. Po mszy komendant miejscowego posterunku uspokajał mieszkańców, zapewnił o rzetelnym podejściu do sprawy i rychłym ujęciu sprawcy, poprosił też o pomoc tych, którzy mogą coś wnieść do śledztwa, ale ludzie wiedzieli swoje i szeptali to sobie na ucho, rozglądając się niespokojnie.

Joanna została jeszcze w kościele. Nie chciała uczestniczyć w tych rozmowach z obawy, że zostałaby w nie wciągnięta. A nie wiedziała, jak mogłaby tym ludziom pomóc. Nie była zresztą pewna, czy jakiejkolwiek pomocy potrzebowali. Tragiczna sensacja podniosła jednak ich aktywność. Przez długi czas będą mieli o czym rozmawiać, dyskutować, spierać się. Na pewno też ta śmierć zjednoczy ich przeciwko nieudolnej policji. I tak ospałe dotychczas miasteczko nagle przebudziło się do życia…

Wokół kościoła się wyciszało. Joanna zebrała myśli, aby jeszcze raz przeanalizować dzisiejszy poranek. Zamknęła oczy i próbowała odtworzyć sceny od momentu wejścia do kościoła. I nic. Zupełnie nic. Żadnego przeczucia. Wstała i weszła do bocznej nawy. Przysiadła na ławce i się rozglądała. Nie ma możliwości ukrycia się i zaczajenia. Nikt w zasadzie tutaj się nie modli, bo nie widać ołtarza. Są wprawdzie ławki i w niedzielne nabożeństwa siadają w nich wierni, ale raczej ci, co to tylko odhaczają religijny obowiązek. Dzisiaj jednak był poniedziałek. Rano nikogo w kościele zazwyczaj nie ma. Co więc robiła tutaj Kowalikowa? A może spłoszyła kogoś? Czyżby złodzieja? Skarbonka pewnie pusta. Opróżniona po niedzieli. Więc po co po nią sięgać…? Jaki motyw mógł mieć zabójca? Zabita w miasteczku nie miała wrogów. Zresztą przyjaciół również nie. Skonfliktowana z nikim nie była. Życzliwa, sympatyczna, z dystansem. Jakieś tam kawki, herbatki, ale bez zwierzeń czy wspominek. Zamknięta i powściągliwa raczej. Tak ją określały sąsiadki. A może przeszłość? Gdzie podziało się ponad sześćdziesiąt lat? Kim naprawdę była Kowalikowa? Joanna miała wrażenie, że odpowiedzi trzeba szukać w jej przeszłości. Tam jest motyw. W Ińsku kręci się mnóstwo obcych osób. Odnalezienie tej właściwej będzie trudne, ale czy niemożliwe? Czuła, że budzi się w niej instynkt detektywa. Od dawna nie była tak podekscytowana.

Nagle usłyszała jakieś kroki w kościele. Na moment wstrzymała oddech. Pewnie proboszcz chce zamknąć drzwi na noc. Poderwała się z ławki, ale coś ją zatrzymało. Cichutko zbliżyła się do wyjścia. Przed ołtarzem zobaczyła klęczącą postać. Zapach kadzidła zaczął się mieszać z wonią przybysza. Smród coraz bardziej tężał i utrudniał oddychanie. Mogłaby ukradkiem opuścić swoje miejsce i wyjść z kościoła, jednak ciekawość wzięła górę. Co to za indywiduum? Nie potrafiła rozpoznać mężczyzny, który nagle zaczął łkać. Mimo odrażającego widoku, cuchnącej aury i brudu ten ktoś wzbudził w niej współczucie. Zapatrzona była w tę rozmodloną postać. Jaka musiała być ta modlitwa, jeżeli tyle łez z niego wyciskała? Widziała zbolałego, bezradnego człowieka, który ukojenia szukał właśnie tutaj. Zaczęła modlić się za niego, powierzając go Nieskończonej Miłości.

W pewnej chwili zadźwięczały klucze. Nieznajomy gwałtownie się odwrócił i zerwał z klęczek. W drzwiach kościoła stał proboszcz. Joanna wyszła z nawy. Cała trójka stała zaskoczona swoim widokiem, nie wiedząc, co zrobić.

– Czego tu, Wernik, szukasz? – zagrzmiał ksiądz Andrzej. – Skarbonka pusta, nic nie ma. Nie napijesz się dzisiaj.

– Pomodlić się przyszedłem. Nie wolno? – odpowiedział oschle.

– Te, Wernik, Kowalikową tutaj zamordowali dzisiaj, nic o tym nie wiesz? – zapytał pleban.

Mężczyzna zadrżał. Joanna widziała, jak w jego oczach zagościł strach. Ruszył do wyjścia, przyspieszył, ale potknął się i zwalił ze schodów. Nagle zaczął się wić w epileptycznych konwulsjach. Joanna razem z księdzem próbowała ochronić go przed nadmiernym poobijaniem się. Trzymała jego głowę na swoich kolanach, w zęby wcisnęła paczkę chusteczek higienicznych, aby nie przygryzł sobie języka. Czekali, aż atak minie. Po chwili drgawki ustały i Wernik zapadł w niespokojny sen.

– Niech ksiądz wezwie karetkę! – rzuciła Joanna.

– Przyjadą za pół godziny. Za ten czas się obudzi i pójdzie do domu.

– Co ksiądz mówi? Trzeba wezwać pomoc. – Nie dawała za wygraną.

Wernik odzyskiwał przytomność. Próbował wstać, ale Joanna przytrzymywała go jeszcze w pozycji leżącej. Gdy jednak zaczął się szarpać, puściła go. Wstał bez pośpiechu, jakby nie miał siły. Usiadł na schodach. Oddychał szybko, niespokojnie.

– Jak pan się czuje? – zapytała.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Dziękuję siostrze – wycedził przez zaciśnięte zęby.

Wstał i ruszył przed siebie.

– Niech pan poczeka. Do lekarza powinien pan pójść. – Próbowała go zatrzymać.

Wernik zniknął za drzewami okalającymi cmentarz. Nie zareagował.

Joanna patrzyła za nim. Coś niepokojącego było w tym człowieku. Coś, co dojrzała w jego oczach. Ale nie potrafiła jeszcze tego nazwać.

*

Siedział w wynajętym pokoju pensjonatu „Pod Różą”. Wyciągnął zdjęcia z dzieciństwa. Nie wiedział, który raz je ogląda. Nie potrafił też powiedzieć, co czuje, patrząc na te stare fotografie. Wielu twarzy nie pamiętał, wspomnienia się zamazywały. Był zły, że dał się namówić na ten wyjazd. Wyjazd w poszukiwaniu tożsamości. Bzdura jakaś! Przecież jego obecne kłopoty nie są wynikiem nieuporządkowanej przeszłości, jak to próbuje się mu wmówić. Jest może bardziej nerwowy, spięty, to jednak z przepracowania. Nowy projekt wymagał zaangażowania, odpowiedzialności. Nie ma czasu na pomyłki. Jego zespół ma być w ciągłej dyspozycji. No i co, że trochę się pokłócą, pospierają? Normalna rzecz przecież. A tu od razu zarzut o nieumiejętności komunikacji, liderowania, że konfliktowy jest. Zazdroszczą mu sukcesu i tyle. Zwyczajna ludzka zawiść.

Wspomnienia z pracy go zdenerwowały. Zapalił papierosa i wyszedł na balkon. Nerwowo stukał butem o barierkę. Z okna miał widok na dziką plażę i jezioro. Obserwował spowolniałych plażowiczów. Wstrząsnęło nim na myśl, że sam też będzie zmuszony do takiej bezczynności. Ile to już lat nie był na urlopie? Siedem? A może dziewięć? Wcale nie tęsknił za bezmyślnym traceniem czasu. No, może trochę irytowało go, gdy Basia suszyła mu głowę, że już od dawna nie wyjeżdżają razem. Czasami wspominała, jak to w czasie studiów chodzili po górach. Jechali najpierw dziesięć godzin do Krakowa, siedząc w toalecie, a potem na stojąco sześć do Zakopanego. Od razu ruszali na szlak, oddychając świeżym, górskim powietrzem, aby wieczorem zasnąć twardym snem gdzieś w schronisku na podłodze. Jakie to były cudowne chwile… – mówiła.

„Jakie cudowne…” – myślał. Bida z nędzą zmuszała ich do takiego koczowania po kątach. Brudni, czasami tylko na samym chlebie z mielonką turystyczną przemierzali górskie szlaki. Nawet butów porządnych nie miał. Nie mówiąc już o kurtce przeciwdeszczowej… A dla niej takie wyprawy romantyczne były. Tuliła się do niego, szczęśliwa, rozgrzana po wypitej turystycznej herbacie, i szczebiotała… Chciał ją uszczęśliwić. Ona pierwsza okazała mu życzliwość, kiedy zaczepił ją na uczelni. Filigranowa, z krótko ściętymi włosami i ciepłym uśmiechem. Jej oczy śmiały się nieustannie. Pozwoliła mu się zaprosić do baru. I tak się zaczęło. Był odludkiem, małomównym, czasami szorstkim, ale ona nigdy nie próbowała tego zmieniać. Przyjęła go takiego, jaki był. A kiedy poznała jego historię, to zauważył, że pokochała go jeszcze bardziej. On też był gotów zrobić dla niej wszystko. Pobrali się po studiach. Został na uczelni jako adiunkt, a ona zaczęła pracę w laboratorium farmaceutycznym. Po dwóch latach urodziła im się córka Magda, trzy lata później Zosia, a rok po niej pojawił się Jasio. Zaharowywał się na śmierć, jak mówiła Basia, aby niczego im nie brakowało. I nie brakowało. Ale coraz częściej nie miał czasu na pobycie z rodziną. Żona wielokrotnie prosiła, aby wyhamował, mówiła, że nie potrzebują tyle wszystkiego, że ona chce jego, czasu spędzonego razem, bliskości tak jak kiedyś.

Dzieci odeszły z domu. Zabezpieczone finansowo, oddaliły się od nich. On w pracy, a Basia coraz bardziej samotna i zgorzkniała. Nie mają już o czym ze sobą rozmawiać, czasami się pokłócą, ale już bez takiego ognia jak kiedyś. Często widział, jak żona ukradkiem popłakuje. Nie potrafił jednak podejść do niej i przytulić, pogłaskać po włosach, coraz bardziej przyprószonych siwizną. Chciałby, ale nie potrafił… Czuje, jak zapada się w sobie, jak jakiś żal kurczy jego serce, wysusza je. Coraz bardziej brakuje mu powietrza, ale nie może wydostać się z tego pęcherza własnych zranień, wspomnień, bólu opuszczenia…

Pół roku