Siedem lat w Tybecie - Heinrich Harrer - ebook + książka

Siedem lat w Tybecie ebook

Heinrich Harrer

4,5

Opis

 Wspomnienia z dachu świata

„Gdziekolwiek bym żył, zawsze będę tęsknić za tym krajem… Czasem zdaje mi się, że słyszę łopot skrzydeł i krzyk dzikich gęsi i żurawi przeciągających nad Lhasą w księżycowe, zimne noce… Pragnę gorąco obudzić tą książką trochę sympatii i zrozumienia dla narodu, którego wola życia w wolności i pokoju dotychczas obchodzi świat tak niewiele”.

Austriacki alpinista Heinrich Harrer w 1939 roku wyruszył z niemiecką wyprawą w Himalaje.  Niestety plany zdobycia Nanga Parbat pokrzyżował wybuch II wojny światowej, która zastała podróżników w Indiach. Po internowaniu przez Brytyjczyków Harrer próbował wielu ucieczek z obozu, aż w końcu dopiął swego –  w 1944 roku z Peterem Aufschnaiterem dotarli do odciętego od świata Tybetu.

Spędzili w tym niezwykłym miejscu kilka lat, aż do komunistycznej inwazji Chin. Opisywany w autobiograficznej książce Harrera Tybet to tradycyjne, zamknięte na cywilizację zachodnią państwo, w którym czas i tradycja działają zupełnie inaczej. Autor miał okazję nie tylko poznać tę egzotyczną dla Europejczyków kulturę, ale też zaprzyjaźnić się z XIV Dalajlamą.

Siedem lat w Tybecie – zekranizowana w 1997 roku z Bradem Pittem w roli głównej – to opowieść o magicznym świecie i tradycji, które już nie istnieją. Pozwala powrócić na dach świata i zrozumieć Tybet na nowo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 487

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (34 oceny)
22
9
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
butlaktaktyt

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka! Dużo ciekawych informacji o Tybecie, świetnie się czyta
00

Popularność




Heinrich Harrer Siedem lat w Tybecie Tytuł oryginału Sieben Jahre in Tibet. Mein Leben am Hofe des Dalai Lama ISBN Copyright © by Heinrich Harrer, 1953, 1981 Epilogue copyright © by Heinrich Harrer, 1997 Copyright © for the Polish translation by Ewa Waldeck-Kurtyka, 2017 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2017All rights reserved Projekt graficzny okładki Mariusz Kula Wydanie I w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Przedmowa

Wszelkie marzenia życia rodzą się w młodości…

Już jako dziecko o wiele bardziej ekscytowałem się czynami bohaterów naszych czasów niż szkolną wiedzą. Mężczyźni, którzy wyruszali badać nieznane kraje lub, znosząc trudy i wyrzeczenia, obierali za cel zmierzenie swych sił w zawodach sportowych… Zdobywcy najwyższych szczytów świata — to były moje ideały. Im bezgranicznie pragnąłem dorównać!

Brakowało mi jednak kogoś doświadczonego, kto służyłby mi radą i mógł mną pokierować, więc upłynęło wiele lat, zanim zrozumiałem, że nie wolno uganiać się za wieloma celami jednocześnie. Próbowałem swych sił niemal we wszystkich dziedzinach sportu, lecz nie osiągałem satysfakcjonujących mnie wyników. W końcu skupiłem się na dwóch dyscyplinach, które ze względu na ich ścisły związek z przyrodą bardzo lubiłem: na narciarstwie i wspinaczce.

Większą część dzieciństwa przeżyłem w górach, a później, w okresie studiów, każdą wolną chwilę spędzałem latem na wspinaczce, a zimą — jeżdżąc na nartach. Drobne sukcesy coraz bardziej podsycały moją ambicję i dzięki wytężonemu treningowi dopiąłem tego, że w 1936 roku mogłem wystąpić w barwach austriackiej drużyny olimpijskiej, a rok później wygrałem bieg zjazdowy podczas akademickich mistrzostw świata.

Podczas tych, a także następnych zawodów przepełniało mnie szczęście; było to oszołomienie prędkością i takie fantastyczne uczucie, którego się doznaje, gdy wielki wysiłek nagrodzony jest zwycięstwem. Jednakże ani triumf nad przeciwnikiem, ani publiczne uznanie — wszystko to mi nie wystarczało. Pragnąłem zmierzyć się z górami i tylko to naprawdę się liczyło!

Spędzałem więc długie miesiące wśród skał i lodów, aż osiągnąłem taką sprawność, że nie było ściany, która wydawałaby mi się niemożliwa do pokonania. Lecz ponieważ wszystko ma swoje granice, ja także musiałem zapłacić frycowe. Na wspinaczkach często odnosiłem drobne obrażenia, ale pewnego razu „odpadłem” pięćdziesiąt metrów i tylko cudem uszedłem z życiem.

Oczywiście, powrót na uniwersytet był dla mnie zawsze przykrą koniecznością. A przecież nie powinienem był narzekać, ponieważ to właśnie w mieście przestudiowałem olbrzymią ilość literatury alpinistycznej i podróżniczej. W miarę jak pochłaniałem wszystkie te książki, z zamętu początkowo lekkomyślnych pragnień coraz wyraźniej krystalizował się wielki cel, marzenie wszystkich wspinaczy, aby chociaż raz wziąć udział w wyprawie w Himalaje!

Jednak czyż mężczyzna taki jak ja, młody i zupełnie nieznany, mógł żywić nadzieję na spełnienie tak śmiałych marzeń? Himalaje! Aby tam dotrzeć, musiałbym być bardzo bogaty lub być obywatelem kraju1, którego synowie — wówczas jeszcze — mogli piastować stanowiska administracyjne w Indiach. Człowiek nieposiadający takich możliwości mógł jedynie wykorzystać rzadką szansę, która istniała także dla „outsiderów”. W tym celu musiałby on jakimś wyczynem zwrócić na siebie uwagę opinii publicznej tak skutecznie, że odpowiednie władze nie mogłyby tego zignorować.

Cóż by to jednak mogło być? Czyż w Alpach nie zdobyto już dawno wszystkich szczytów? Pokonano nawet pojedyncze granie i ściany, często w niewiarygodnie śmiałych przedsięwzięciach…! Ależ nie! Pozostała jedna jedyna ściana, najwyższa i najtrudniejsza — północna ściana Eigeru! Dotychczas żaden zespół nie zdołał przejść w całości jej dwóch tysięcy metrów. Wszyscy musieli się wycofać, wielu straciło życie. Krąg legend spowił ten niesamowity mur skalny i w końcu rząd szwajcarski wydał zakaz wchodzenia na tę ścianę.

Bez wątpienia było to zadanie, jakiego właśnie szukałem. Pozbawić północną ścianę Eigeru jej nimbu! To mogła być „przepustka” w Himalaje… Z wolna dojrzewała we mnie decyzja o podjęciu tego, zdawałoby się, beznadziejnego ryzyka. O tym, jak później, w 1938 roku, wraz z partnerami: Fritzem Kasparkiem, „Anderlem” Heckmairem i „Wiggerlem” Vörgiem rzeczywiście udało mi się przejść tę budzącą grozę ścianę, można przeczytać w wielu książkach2.

Jesienią tego roku trenowałem nadal bardzo intensywnie, żywiąc nadzieję na zaproszenie do uczestnictwa w niemieckiej wyprawie na Nanga Parbat, planowanej na lato 1939 roku. Ale gdy nadeszła zima i nic w tej sprawie nie drgnęło, wyglądało na to, że moje nadzieje się nie spełnią.

Do rekonesansowego wyjazdu do Kaszmiru, na tę fatalną górę, wybrano innych. Nie pozostało mi więc nic innego, jak tylko z ciężkim sercem podpisać umowę zobowiązującą mnie do współpracy przy filmie o narciarstwie.

Prace przy realizacji filmu były już znacznie zaawansowane, gdy nagle wezwano mnie do telefonicznej rozmowy zamiejscowej. To było tak gorąco oczekiwane zaproszenie na wyprawę w Himalaje! Wyruszyć mieliśmy już za cztery dni! Bez chwili namysłu zerwałem kontrakt z filmem, pojechałem do rodzinnego miasta Grazu, w ciągu jednego dnia spakowałem rzeczy i już nazajutrz znajdowałem się w drodze do Antwerpii, przez Monachium, razem z pozostałymi członkami wyprawy: Peterem Aufschnaiterem, kierownikiem tej Niemieckiej Wyprawy Rekonesansowej — Nanga Parbat 1939 oraz „Lutzem” Chickenem i Hansem Lobenhofferem.

Dotychczasowe czterokrotne próby zdobycia wysokiego na 8215 metrów wierzchołka Nanga Parbat nie powiodły się, pochłaniając wiele ofiar. Zaczęto więc myśleć o znalezieniu nowej drogi wejściowej. Nasze zadanie polegało na przeprowadzeniu rekonesansu, ponieważ nowy atak na szczyt zaplanowany był na przyszły rok.

W czasie podróży pod Nanga Parbat uległem całkowicie magicznemu urokowi Himalajów. Piękno tych gigantycznych gór, niesamowita rozległość kraju, egzotyczni mieszkańcy Indii — wszystko to wywarło na mnie niezwykle silne wrażenie. I chociaż od tego czasu upłynęło wiele lat, nie uwolniłem się od Azji już nigdy. Jak to się stało, spróbuję opisać w tej książce, a ponieważ nie jestem doświadczonym pisarzem, będę się trzymał wyłącznie nagich faktów.

1 Chodzi o Wielką Brytanię (przyp. tłum.).

2 Heinrich Harrer, „Die weiße Spinne”; Fritz Kasparek, „Ein Bergsteigerleben. Vom Peilstein zur Eiger-Nordwand” (przyp. tłum.).

Obóz internowania i próby ucieczki

Pod koniec sierpnia 1939 roku zakończyliśmy podróż rekonesansową. Zgodnie z przewidywaniami znaleźliśmy możliwość poprowadzenia nowej drogi wspinaczkowej i teraz oczekiwaliśmy w Karaczi na frachtowiec, który miał nas przewieźć z powrotem do Europy. Statek spóźniał się, a gęste chmury drugiej wojny światowej nadciągały coraz bliżej. W tej sytuacji Chicken, Lobenhoffer i ja postanowiliśmy w jakiś sposób wymknąć się z sieci rozciąganej już przez tajną policję. W Karaczi pozostał tylko Aufschnaiter. Właśnie on, który brał udział w pierwszej wojnie światowej, nie mógł uwierzyć w wybuch drugiej…

Planowaliśmy przedostać się do Persji i stamtąd do ojczyzny. Bez trudu zdołaliśmy pozbyć się naszych „opiekunów” i po przejechaniu kilkuset kilometrów pustyni rozklekotanym samochodem, dotarliśmy do Las Bela — małego państewka maharadży, położonego na północny-wschód od Karaczi. Tu jednak los nas zaskoczył. Nagle, pod pretekstem zapewnienia nam osobistego bezpieczeństwa, znaleźliśmy się pod ochroną ośmiu policjantów. Praktycznie oznaczało to aresztowanie, mimo że Niemcy nie były jeszcze w stanie wojny ze Wspólnotą Brytyjską.

W tej solidnej asyście rychło znaleźliśmy się ponownie w Karaczi, gdzie znowu spotkaliśmy Petera Aufschnaitera, a dwa dni później Anglia rzeczywiście wypowiedziała Niemcom wojnę! Od tej chwili wszystko poszło gładko: po pięciu minutach do ogrodu hotelowego, w którym właśnie siedzieliśmy, wkroczyło dwudziestu pięciu uzbrojonych po zęby żołnierzy, pojmali nas i samochodem policyjnym zawieźli wprost za druty przygotowanego już obozu. Jak się okazało, był to obóz przejściowy, bo już po czternastu dniach przewieziono nas do wielkiego obozu dla internowanych w Ahmednagarze niedaleko Bombaju.

Tak oto siedzieliśmy ciasno stłoczeni w namiotach i barakach, pośród nieustannie wybuchających sprzeczek między pozostałymi mieszkańcami obozu… Nie, ten świat nazbyt różnił się od świetlistych, bezludnych wyżyn himalajskich. To nie był świat człowieka miłującego wolność! Natychmiast dobrowolnie zacząłem szukać pracy, aby przygotować okazję i drogę ucieczki.

Oczywiście nie tylko ja snułem takie plany. Niebawem, z pomocą podobnie myślących, znalazły się kompasy, gotówka i mapy, które uszły wcześniejszej kontroli. Udało się nawet „zorganizować” skórzane rękawice i nożyce do cięcia kolczastego drutu. Ich zniknięcie z magazynu Anglików spowodowało ostre śledztwo, które jednak nie przyniosło spodziewanych rezultatów.

Zwlekaliśmy ciągle z ucieczką, ponieważ wszyscy wierzyli w rychłe zakończenie wojny. Aż pewnego dnia niespodziewanie przesiedlono nas do innego obozu. W konwoju, pod eskortą wieziono nas do Deodali. W każdej ciężarówce jechało osiemnastu więźniów pod nadzorem zaledwie jednego indyjskiego żołnierza, zbrojnego w karabin przymocowany do pasa. Na początku, w środku i na końcu kolumny jechały samochody pełne uzbrojonych strażników.

Jeszcze w obozie Lobenhoffer i ja twardo postanowiliśmy uciekać, zanim nowe trudności w więzieniu udaremnią nasze plany. Usadowiliśmy się więc w ciężarówce na dwóch tylnych siedzeniach. Szczęście nam sprzyjało — droga była kręta i okrywające nas co chwila tumany kurzu stwarzały szansę, by wyskoczyć niepostrzeżenie i zniknąć w dżungli. Nasz strażnik najwyraźniej miał rozkaz obserwowania samochodu jadącego przed nami i tylko od czasu do czasu spoglądał w naszą stronę, było więc mało prawdopodobne, żeby mógł nas przyłapać. Wszystko wskazywało na to, że ucieczka nie będzie trudna, więc postanowiliśmy zaryzykować jak najpóźniej. Naszym celem miała być portugalska enklawa3, leżąca niemal dokładnie na trasie konwoju!

Wreszcie nadeszła odpowiednia chwila. Wyskakujemy! Leżałem już w buszu w niewielkim dołku, odległym o dwadzieścia metrów od drogi, gdy ku mojemu przerażeniu cały konwój nagle stanął! Przeraźliwe gwizdki, krzyki, strażnicy biegnący na drugą stronę drogi… Nie było wątpliwości, że Lobenhoffer został nakryty! Ponieważ to on miał plecak z całym wyposażeniem, nie pozostało mi nic innego, jak zrezygnować z dalszej ucieczki. Na szczęście w całym tym zamieszaniu udało mi się niepostrzeżenie wskoczyć z powrotem na swoje miejsce. Moją ucieczkę widzieli tylko koledzy, a oni oczywiście zachowali milczenie.

Wreszcie ujrzałem Lobenhoffera. Stał z podniesionymi rękoma przed rzędem bagnetów. Byłem kompletnie załamany i okropnie rozczarowany. W dodatku to nie mój przyjaciel winien był tego nieszczęścia. Wyskakując, narobił nieco hałasu ciężkim plecakiem, który trzymał w rękach, i obudził czujność naszego strażnika. W ten sposób został schwytany, zanim jeszcze zdążył ukryć się w dżungli.

Z tego zajścia wyciągnęliśmy gorzką nauczkę, że nawet przy wspólnej ucieczce każdy musi mieć przy sobie własne kompletne wyposażenie!

W tym samym roku jeszcze raz znaleźliśmy się w innym obozie. Pociągami przewieziono nas aż do stóp Himalajów, do największego indyjskiego obozu internowania, oddalonego o kilka kilometrów od miasta Dehradun. Nieco wyżej leżało Mussoorie, letnia siedziba Anglików i zamożnych Hindusów, zwana Hillstation4. Nasz obóz składał się z siedmiu wielkich skrzydeł, ogrodzonych podwójnymi zasiekami z drutu kolczastego. Cały obóz otoczony był dodatkowo podwójną siecią kolczastych krat, między którymi nieustannie krążyły straże.

To była zupełnie nowa sytuacja. Dopóki obozy znajdowały się na równinie indyjskiej, za cel naszych ucieczek obieraliśmy zawsze jedną z neutralnych kolonii portugalskich, lecz tutaj wprost przed nami wznosiły się Himalaje! Jakże kusząca dla alpinisty była myśl przedarcia się przez przełęcze do Tybetu! Potem ostatecznym celem byłyby japońskie pozycje w Birmie lub Chinach…

Taka ucieczka wymagała oczywiście specjalnych, gruntownych przygotowań. W owym czasie nasze nadzieje na rychłe zakończenie wojny rozwiały się całkowicie, przystąpiłem więc do systematycznego organizowania nowego przedsięwzięcia. Ucieczka przez gęsto zaludnione Indie nie wchodziła w rachubę, ponieważ warunkiem koniecznym były pokaźne środki finansowe i doskonała znajomość angielskiego, a obu tych wymogów nie spełniałem. Zrozumiałe więc, że mój wybór padł na słabo zaludniony Tybet. I oczywiście na Himalaje! Nawet gdyby mój plan ostatecznie się nie powiódł, to i tak krótki okres wolności w górach wart był tego ryzyka.

Najpierw przystąpiłem do nauki języków hindustani, tybetańskiego i japońskiego, by móc porozumieć się z tubylcami. Następnie przewertowałem wszystkie dostępne w obozowej bibliotece przewodniki po Azji, szczególnie po tych okolicach, przez które miała przebiegać nasza trasa. Zrobiłem notatki i przekopiowałem mapy. Peter Aufschnaiter, który także wylądował w Dehradunie, posiadał jeszcze nasze wyprawowe podręczniki i szkice. Nadal pracował nad nimi niezmordowanie i wszystkie swoje rysunki bezinteresownie oddał do mojej dyspozycji. Z każdego sporządziłem po dwie kopie — jedną na drogę, drugą jako rezerwę na wypadek zaginięcia oryginału.

Przy tak zaplanowanej trasie ucieczki nie mniej ważne było utrzymanie ciała w jak najlepszej kondycji. Wiele godzin dziennie spędzałem na ćwiczeniach sportowych. Zadanie, które sobie sam wyznaczałem, odrabiałem niezależnie od pogody. Ponadto — niekiedy jeszcze nocą — stawałem na czatach, aby poznać zwyczaje wartowników.

Najbardziej jednak martwił mnie brak pieniędzy. Chociaż sprzedałem już wszystko, czego mogłem sobie odmówić, nie wystarczało mi na pokrycie nawet najskromniejszych potrzeb życiowych w Tybecie, nie mówiąc już o nieodzownych w Azji łapówkach i prezentach. Mimo to pracowałem nadal systematycznie i pomagali mi ci przyjaciele, którzy sami nie mieli zamiaru uciekać.

W początkowym okresie, tuż po internowaniu, odmówiłem podpisania tzw. słowa honoru, dotyczącego urlopów udzielanych w okresie pobytu w obozie — na wypadek gdyby pojawiła się szansa ucieczki. Tu, w Dehradunie, mogłem i musiałem to uczynić, wycieczki bowiem służyły tylko do penetrowania okolic obozu.

Pierwotnie planowałem ucieczkę w pojedynkę, aby uniknąć konieczności liczenia się z drugą osobą, co mogłoby zmniejszyć moje szanse. Ale któregoś dnia mój przyjaciel Rolf Magener powiedział mi, że pewien włoski generał ma podobne zamiary. Słyszałem już o nim wcześniej. Pewnej nocy przedostaliśmy się z Magenerem przez kolczaste druty do sąsiedniego skrzydła, w którym umieszczono czterdziestu włoskich generałów.

Mój przyszły towarzysz nazywał się Marchese i wyglądał jak typowy Włoch. Miał nieco ponad czterdzieści lat, szczupłą sylwetkę, przyjemne maniery, a jego ubiór prezentował się — w naszym pojęciu — bardzo elegancko. Najkorzystniejsze jednak wrażenie wywarła na mnie jego kondycja fizyczna.

Sęk w tym, że na razie nie mogliśmy się porozumieć: on nie znał niemieckiego, ja nie znałem włoskiego, a angielskim obaj władaliśmy bardzo słabo. Z pomocą przyjaciela rozmawialiśmy więc łamaną francuszczyzną. Marchese opowiedział mi o wojnie w Abisynii i o swej wcześniejszej próbie ucieczki z obozu internowania.

Na szczęście Marchese pobierał gażę angielskiego generała i pieniądze nie stanowiły dlań problemu. Ponadto miał możliwość zdobycia rzeczy, o jakich ja nie ośmieliłbym się nawet marzyć. Brakowało mu jedynie partnera obeznanego z Himalajami… Wkrótce uzgodniliśmy wspólne zasady: ja odpowiadałem za zaplanowanie całości, on zaś miał zgromadzić fundusze i ekwipunek.

Tak więc teraz kilka razy w tygodniu pokonywałem ogrodzenie z drutów kolczastych, aby omawiać z Marchesem dalsze szczegóły, i zostałem prawdziwym ekspertem od pokonywania takich przeszkód. Zasadniczo istniało wiele możliwości ucieczki, ale jedna wydawała mi się szczególnie obiecująca. Oba płoty okalające kompleks obozowy pokrywał co osiemdziesiąt metrów słomiany daszek, osłaniający strażników przed gorącym indyjskim słońcem. Gdyby udało nam się wspiąć na jeden z nich, moglibyśmy za jednym zamachem sforsować oba ogrodzenia!

W maju 1943 roku ukończyliśmy wszystkie przygotowania. Mieliśmy pieniądze, suchy prowiant, kompas, zegarki, buty i mały wysokogórski namiot. Pewnej nocy postanowiliśmy zaryzykować. Tak jak to dotąd często robiłem, przedostałem się do skrzydła, gdzie mieszkał Marchese. Tam stała już przygotowana drabina, którą udało nam się zdobyć kiedyś podczas małego pożaru w obozie. Oparliśmy ją o ścianę, tuż w zasięgu ręki, i czekaliśmy w cieniu baraku. Dochodziła północ. Za dziesięć minut miała nastąpić zmiana warty. Strażnicy, wyraźnie oczekujący na nią, chodzili leniwie tam i z powrotem. Nad plantacjami herbaty powoli wschodził księżyc. Wielkie elektryczne lampy rzucały krótkie, podwójne cienie. Nadeszła właściwa chwila: teraz albo nigdy!

Gdy obie straże znalazły się w maksymalnej odległości od nas, wyprostowałem się, chwyciłem drabinę, podbiegłem do drutów, oparłem ją o część płotu przewieszoną do wewnątrz, wspiąłem się po niej i przedarłem przez dodatkowo jeszcze rozpięte druty, które miały uniemożliwiać przejście przez słomiany dach. Marchese odciągał resztę drutu długimi grabiami tak, że udało mi się wśliznąć na dach.

Ustaliliśmy wcześniej, że Włoch zacznie się wspinać natychmiast po mnie, a ja będę rękoma rozchylać dla niego druty. Lecz nie nadchodził! Przez kilka strasznych sekund zawahał się, myśląc, że nie zdąży, że patrol już się zbliża… Istotnie, było słychać ich kroki! Nie mieliśmy chwili do stracenia! Chwyciłem go za ramię i wciągnąłem na górę wraz z plecakiem. Przeczołgaliśmy się przez dach i ciężko skacząc, znaleźliśmy się na wolności.

Wszystko to odbyło się niezbyt cicho i wartownicy wszczęli alarm. Ale gdy oni oddawali w noc pierwsze strzały, nas pochłonęła już gęsta dżungla.

Marchese z właściwym mu temperamentem południowca niezwłocznie zaczął mnie ściskać i całować, chociaż naprawdę nie była to najstosowniejsza chwila na wybuchy radości — rakiety świetlne strzelały w niebo, a zbliżające się gwizdki zdradzały, że depczą nam po piętach. Uchodząc z życiem, biegliśmy szybko przed siebie, na skróty, przez otaczającą obóz dżunglę, którą znałem dobrze ze zwiadowczych wypadów. Po drogach poruszaliśmy się z rzadka, a nieliczne wioski przezornie omijaliśmy. Początkowo plecaki nam nie ciążyły, niebawem zaczęliśmy jednak odczuwać ich brzemię.

W jednej z wiosek mieszkańcy bili w bębny, a nam fantazja natychmiast podsunęła myśl o alarmie. Napotykaliśmy trudności niemożliwe do wyobrażenia w krajach zamieszkanych wyłącznie przez białych. W Azji sahib podróżuje zawsze ze służbą i nigdy nie niesie najmniejszego nawet bagażu. Jakże musieli rzucać się w oczy dwaj obładowani Europejczycy wędrujący pieszo!

3 Daman — do 1962 roku kolonia portugalska.

4 Uzdrowisko.

Maszerujemy nocą, dzień spędzamy w ukryciu

Hindus lęka się dzikich zwierząt i nocą nie odważy się wejść w dżunglę — postanowiliśmy więc maszerować w nocy. Oczywiście nam także było nieswojo, zwłaszcza że w gazetach dostępnych w obozie często znajdowaliśmy wzmianki o ludziach rozszarpanych przez tygrysy i pantery…

O świcie wyczerpani ukryliśmy się w głębokim rowie. Spędziliśmy tam cały dzień; wlokący się bez końca, rozpalony skwarem, upłynął nam na jedzeniu i spaniu, a jedynym człowiekiem, którego ujrzeliśmy — w dużej zresztą odległości — był pasterz krów. Na szczęście nie zauważył nas. Najgorsze jednak było to, że mieliśmy tylko po jednej butelce wody i musiała ona wystarczyć nam na cały dzień pozostawania w kryjówce.

Nic więc dziwnego, że pod wieczór, wskutek przymusowego milczenia i siedzenia niemal bez ruchu, ledwo panowaliśmy nad nerwami. Chcieliśmy natychmiast ruszać w dalszą drogę, noce wydawały się nam zbyt krótkie, aby dostatecznie prędko posuwać się naprzód. Chociaż do Tybetu zamierzaliśmy przedostać się najkrótszą drogą, to i tak trzeba było tygodni wytężonego marszu, zanim moglibyśmy poczuć się bezpiecznie.

W każdym razie już pierwszego wieczoru po naszej ucieczce przekroczyliśmy pierwszy górski grzbiet. Na szczycie zrobiliśmy krótki odpoczynek. Tysiąc metrów pod nami lśniły niezliczone światła obozu internowania. O dwudziestej drugiej zgasły wszystkie naraz i tylko reflektory okalające obóz dawały pojęcie o jego olbrzymich rozmiarach.

Pierwszy raz w życiu poczułem naprawdę, co to znaczy być wolnym! Upajając się tą cudowną świadomością, z żalem myśleliśmy o dwóch tysiącach więźniów, którzy tam, w dole, nadal musieli żyć za drutami.

Ale nawet tutaj nie mieliśmy zbyt wiele czasu na rozmyślania. Trzeba było ruszać dalej, w dół, do doliny Dżamuny, zupełnie nam nieznanej.

W jednej z jej bocznych odnóg natrafiliśmy na tak ciasny jar, że nie dało się iść dalej i zmuszeni byliśmy poczekać aż do następnego ranka. Miejsce było tak odludne, że bez obawy mogłem przystąpić do przefarbowania na czarno moich jasnych włosów i brody. Dzięki mieszance z nadmanganianu potasu, brązowej farby i tłuszczu moje ręce i twarz przybrały ciemny odcień i w ten sposób upodobniłem się nieco do Hindusa. To było bardzo ważne, bowiem gdyby nas „nakryto”, mieliśmy udawać wiernych odbywających pielgrzymkę do źródeł świętego Gangesu. Mój towarzysz był już z natury wystarczająco ciemnoskóry i nie rzucał się w oczy, przynajmniej z pewnej odległości. Do konfrontacji z bliska, rzecz jasna, nie mogliśmy dopuścić.

Tym razem ruszyliśmy w drogę jeszcze przed zmierzchem, wkrótce jednak mieliśmy tego pożałować. Przedarłszy się przez odcinek zupełnie dzikiej okolicy, stanęliśmy nagle oko w oko z wieśniakami, którzy sadzili ryż. Półnadzy, brodzili w gliniastej wodzie, zanurzeni po kolana. Teraz zdumieni wytrzeszczali oczy na dwóch mężczyzn obładowanych plecakami. Po chwili zaczęli wskazywać na stok, gdzie wysoko w górze dojrzeliśmy wioskę. Najwidoczniej dawali nam do zrozumienia, że jest to jedyne wyjście z wąwozu. Pospiesznie, aby uniknąć kłopotliwych pytań, zaczęliśmy się piąć we wskazanym kierunku. Po wielogodzinnym marszu to w górę, to w dół, dotarliśmy wreszcie do rzeki Dżamuny.

Tymczasem nadeszła noc. Zgodnie z planem mieliśmy posuwać się wzdłuż Dżamuny, aż do jej dopływu — Aglaru, by nim dotrzeć do działu wód. Stamtąd nie mogło być już daleko do Gangesu, który miał nas doprowadzić ku łańcuchowi wielkich Himalajów.

Większa część trasy, którą dotychczas pokonaliśmy, pozbawiona była dróg czy szlaków i tylko od czasu do czasu mogliśmy, posuwając się brzegiem rzeki, korzystać z rybackich ścieżek. Tego ranka Marchese był już bardzo wyczerpany. Przyrządziłem mu płatki owsiane z wodą i cukrem. Zdołałem go też nakłonić, by trochę zjadł. Niestety, miejsce na obozowisko było wyjątkowo niekorzystne. Wokół roiło się od wielkich mrówek wgryzających się głęboko w skórę; pomimo zmęczenia nie mogliśmy spać i dzień dłużył się nam w nieskończoność.

Pod wieczór mój kolega ożywił się. Znów nabrałem nadziei, że jego stan fizyczny uległ poprawie. On także sądził, że podoła trudom nadchodzącej nocy. Jednak wkrótce po dwunastej był już u kresu sił, po prostu nie dojrzał fizycznie do tak wielkiego wysiłku. Od czasu do czasu musiałem nieść jego plecak przywiązany do mojego — ostry trening sportowy bardzo mi się teraz przydał. Tutejszym zwyczajem narzuciliśmy na plecaki indyjskie worki z juty, bo o ile u nas w kraju plecak jest czymś oczywistym, tutaj natychmiast wzbudziłby podejrzenia.

Podczas następnych nocy błądziliśmy, posuwając się w górę rzeki. Dżungla i skalne urwiska często zagradzały nam drogę, musieliśmy ciągle przechodzić w bród z jednego brzegu Aglaru na drugi. Pewnego razu, gdy odpoczywaliśmy pomiędzy blokami skalnymi w korycie rzeki, tuż obok przeszło kilku rybaków, ale na szczęście nie zauważyli nas. Innym razem, natknąwszy się na rybaków, w łamanym hindustani zażądaliśmy kilku pstrągów. Nasze przebranie okazało się dobre, bo niczego niepodejrzewający mężczyźni nie tylko sprzedali ryby, ale jeszcze je nam ugotowali. Potrafiliśmy także bez wzbudzenia nieufności odpowiedzieć na ich ciekawskie pytania. Palili małe indyjskie papierosy, bardzo niesmaczne dla Europejczyka. Marchese, który przed ucieczką namiętnie palił, nie mógł oprzeć się pokusie i poprosił o papierosa. Zaciągnął się kilka razy taką tlącą się łodygą i nagle padł jak ścięty! Na szczęście po chwili doszedł do siebie i mogliśmy ruszyć w dalszą drogę.

Innym razem napotkaliśmy chłopów niosących masło do miasta. Ponieważ rozzuchwaliliśmy się z upływem czasu, zagadnęliśmy, aby nam go trochę odsprzedali. Jeden z nich natychmiast się zgodził. Ale kiedy Hindus brudnymi, ciemnymi rękoma zaczął „przekładać” roztopione w upale masło ze swego garnka do naszego, omal nie zwymiotowaliśmy ze wstrętu i obrzydzenia.

Dolina rozszerzyła się wreszcie i droga wiodła teraz przez rozległe pola, obsadzone ryżem i zbożem. Coraz trudniej przychodziło nam znaleźć kryjówkę na dzień. Pewnego razu zostaliśmy nakryci już przed południem, a ponieważ chłopi zaczęli stawiać wiele niedyskretnych pytań, najlepszą odpowiedzią wydało nam się szybkie spakowanie rzeczy i wyruszenie w drogę.

Nie zdążyliśmy jeszcze znaleźć nowej kryjówki, gdy ponownie natknęliśmy się na ośmiu mężczyzn, którzy głośnymi krzykami zmusili nas do zatrzymania się. Wyglądało na to, że szczęście ostatecznie nas opuściło. Na ich liczne pytania odpowiadaliśmy uparcie, że jesteśmy pielgrzymami z bardzo odległej prowincji. Ku naszemu zdumieniu, jakoś zdołaliśmy zdać ten „egzamin”, bo po chwili bez dalszych nagabywań pozwolili nam iść dalej. Nie mogliśmy w to uwierzyć i jeszcze długo zdawało nam się, że nas tropią i depczą nam po piętach…

Tym sposobem okazało się, że „odnowienie” koloru mojej skóry na ostatnim postoju było całkiem niezłym pomysłem. Lecz ten dzień był jak zaczarowany i emocjom nie było końca. Niechętnie musieliśmy przyznać, że wprawdzie przekroczyliśmy dział wodny, ale wciąż znajdowaliśmy się w dorzeczu Dżamuny. To oznaczało, że straciliśmy co najmniej dwa dni.

Znowu podejście w górę. Weszliśmy w rododendronowe lasy, wyglądały tak pusto i bezludnie, że obudziły w nas nadzieję na spokojny dzień. Ach, żeby tak raz wyspać się porządnie! Lecz niebawem ukazali się pasterze krów i znowu trzeba było zmienić miejsce obozowania. O długim śnie nie było mowy.

Podczas następnych nocy maszerowaliśmy przez okolice stosunkowo słabo zaludnione. Niestety, rychło mieliśmy zrozumieć, dlaczego było tu tak pusto. Brakowało wody! Pragnienie dokuczało nam tak dotkliwie, że pewnego razu popełniłem błąd, który mógł spowodować bardzo przykre następstwa. Gdy wreszcie natknęliśmy się na niewielką kałużę, bez namysłu rzuciłem się ku upragnionej cieczy i zacząłem łapczywie pić.

Skutek był obrzydliwy. Była to jedna z kałuż, w których godzinami wylegują się bawoły szukające schronienia przed skwarem. Jej głównym składnikiem nie była woda, lecz mocz! Zacząłem okropnie kaszleć i wymiotować. Upłynęło sporo czasu, zanim doszedłem do siebie po tym „orzeźwiającym” napoju.

Wkrótce po tym incydencie pragnienie dręczyło nas tak bardzo, że nie byliśmy w stanie iść dalej i mimo głębokiej jeszcze nocy musieliśmy położyć się na odpoczynek. O świcie wspiąłem się na strome stoki w poszukiwaniu wody. Następne trzy dni i noce nie były lepsze. Szliśmy przez suche sosnowe lasy, ku naszej radości tak puste, że tylko z rzadka napotykaliśmy Hindusów, dzięki czemu uniknęliśmy zdemaskowania.

W dwunastym dniu naszej ucieczki nadeszła wreszcie wielka chwila: stanęliśmy na brzegu Gangesu! Najbardziej bogobojny Hindus nie byłby głębiej wzruszony widokiem tego „świętego nurtu” niż my. Oczywiście rzeka nie miała dla nas znaczenia religijnego, lecz praktyczne. Teraz mogliśmy poruszać się traktem pielgrzymów w górę rzeki, aż do jej źródeł, a to znacznie zmniejszało trudy naszej wędrówki. W każdym razie tego się spodziewaliśmy… Osiągnąwszy tak wiele, nie chcieliśmy już dłużej podejmować ryzyka, którego można było uniknąć. To oznaczało, że będziemy maszerować wyłącznie nocą!

Niestety, sprawa naszej żywności zaczęła wyglądać rozpaczliwie. Zapasy się skończyły, a z biednego Marchese’a została tylko skóra i kości. Mimo to spisywał się dzielnie. Ja na szczęście czułem się stosunkowo świeżo i miałem jeszcze dość rezerw.

Całą nadzieję pokładaliśmy w sklepikach z herbatą i żywnością, rozciągniętych wzdłuż trasy pielgrzymek. Niektóre, widoczne dzięki matowej lampce oliwnej, otwarte były do późnego wieczora. Poprawiłem swój „makijaż” i ruszyłem do pierwszego sklepu. Lecz zanim zdążyłem wejść do środka, przepędzono mnie ordynarnymi, dzikimi wyzwiskami. Najwyraźniej wzięto mnie za złodzieja! Chociaż nie była to przyjemna chwila, to — patrząc w przyszłość — miała też zalety: moje przebranie było znakomite!

Zanim wszedłem do następnego prymitywnego sklepiku, trzymałem już w ręce pieniądze, i to tak, aby były widoczne. Sprawiło to najwyraźniej dobre wrażenie. Obawiając się, że 40 funtów mąki, cukru trzcinowego i cebuli — ilość zbyt duża dla jednej osoby — wzbudzi podejrzenia, wyjaśniłem, że chcę zrobić zakupy dla dziesięciu mężczyzn.

Sklepikarz zajął się bardziej sprawdzaniem banknotów niż moją osobą. Niebawem obładowany opuściłem sklep. Spędziliśmy szczęśliwy dzień. Nareszcie mogliśmy się najeść do syta, a trakt pielgrzymek — po „drogach”, które przebyliśmy — był dla nas najpiękniejszą promenadą.

Jednak radość nie miała trwać długo. Już na następnym postoju wytropili nas wieśniacy zbierający drewno. Marchese z powodu upału leżał rozebrany do pasa. Był tak wychudzony, że można było policzyć mu wszystkie żebra i sprawiał wrażenie naprawdę bardzo chorego. Poza tym wyglądaliśmy i tak dostatecznie podejrzanie, ponieważ obozowaliśmy z dala od szlaku pielgrzymów. Hindusi zaproponowali, abyśmy razem udali się do ich domostwa. Ze zrozumiałych względów nie przyjęliśmy zaproszenia, a zły stan zdrowia Marchese’a posłużył nam za wymówkę.

Ludzie oddalili się. Niestety, niebawem znowu powrócili. Tym razem nie było już wątpliwości, że uznali nas za zbiegów. Próbowali nas szantażować! Opowiadali o jakimś Angliku, który z ośmioma żołnierzami poszukuje dwóch uciekinierów i za wszelką informację obiecuje wysokie wynagrodzenie, gdybyśmy jednak im zapłacili — zachowają milczenie… Twardo utrzymywałem, że jestem lekarzem z Kaszmiru, pokazując jako dowód apteczkę.

Czy to jęki Marchese’a, autentyczne niestety, czy też przedstawienie, które urządziłem, było tak sugestywne — w każdym razie odeszli. Następne chwile upłynęły nam w strachu przed ich powrotem w towarzystwie jakiejś urzędowej osoby. Pozostawili nas jednak w spokoju.

I tak dni nie tylko nie przynosiły wytchnienia, ale często były bardziej wyczerpujące niż noce; nie tyle dla mięśni, ile dla nerwów, ponieważ żyliśmy w ciągłym napięciu. Zazwyczaj około południa nasza butelka z wodą była już pusta, a reszta dnia dłużyła się niemiłosiernie. Marchese maszerował heroicznie aż do wieczora. Pomimo jego wyczerpania spowodowanego utratą wagi do północy szło się nam zawsze bardzo dobrze. Później jednak, aby przejść jeszcze kawałek drogi, musiał przespać się dwie godziny. O poranku zatrzymywaliśmy się na biwak. Z ukrycia można było obserwować wielki trakt, którym wędrował nieprzerwany strumień pobożnych pielgrzymów. Szczęśliwcy! Często dziwacznie ubrani, nie musieli się przecież ukrywać! Podobno co rok, tylko w miesiącach letnich, przechodzi tędy około sześćdziesięciu tysięcy ludzi… Słyszeliśmy o tym jeszcze w obozie, teraz przekonaliśmy się, że to prawda!

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki