Sidney Chambers. Złowroga noc - James Runcie - ebook

Sidney Chambers. Złowroga noc ebook

James Runcie

3,7

Opis

Ksiądz Sidney Chambers musi zbadać okoliczności rzekomo przypadkowej śmierci wykładowcy, który spadł z wieży kościoła podczas ryzykanckiej wspinaczki – szybko się okazuje, że w sprawę uwikłany jest brytyjski wywiad, zmarły prowadził co najmniej podwójne życie i na pewno nie zginął na skutek nieszczęśliwego splotu okoliczności. Z pozoru przypadkowa śmierć spotyka też innego wykładowcę Cambridge – mężczyzna umiera w wannie na zawał serca i tylko wnikliwe śledztwo i niesłychany upór Sidneya doprowadzają do zdemaskowania przewrotnego mordercy.

W Grantchester zdarzają się zbrodnie wyrafinowane , ale też prozaiczne, takie jak podpalenie pracowni sławnego niegdyś fotografika, dorabiającego sobie fotografowaniem roznegliżowanych dziewcząt . Zdarzają się i takie, po których naprawdę ciężko się pozbierać – gdy ofiarą haniebnych uprzedzeń pada wspaniały młody człowiek, utalentowany krykiecista.

Sidney musi rozwikłać każdą z tych spraw, a do tego rozstrzygnąć rozterki sercowe - chciałby się związać z czarującą wdową Hildergard, ale wciąż czuje słabość do szalonej Amandy, którą zresztą ratuje z kompromitujących tarapatów. Szukając rozwiązani własnych problemów, trafia do Niemiec w przeddzień powstania muru berlińskiego i oczywiście pakuje się w sam środek międzynarodowej afery szpiegowskiej.>

Wyborna lektura... Dobry człowiek w niedoskonałym świecie – przywitajmy go w gronie klasycznych detektywów. „Daily Mail”

Uroczo staroświecka seria, obfitująca w sprawne zwroty akcji. „Independent”

Morderstwa w Midsomer połączone z Kościołem anglikańskim i doprawione niespotykanym urokiem. „Spectator”

Angielska w każdym calu, wybornie napisana, doskonale oddaje klimat epoki, a do tego jest kąśliwie dowcipna. Poproszę dokładkę! „Country Life”

 

James Runcie (ur. w 1959 w Cambridge), syn arcybiskupa Canterbury i pianistki lady Rosalind Runcie, brytyjski pisarz, autor filmów dokumentalnych, producent telewizyjny i reżyser teatralny. Stale współpracuje z BBC. Oprócz sześciotomowego cyklu Zagadki Grantchester, na podstawie którego powstał serial o przygodach księdza Sidneya Chambersa, wydał sześć powieści. Mieszka w Edynburgu i Londynie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 402

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (9 ocen)
1
5
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału SIDNEY CHAMBERS AND THE PERILS OF THE NIGHT
Przekład EWA PENKSYK-KLUCZKOWSKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja ROMAN HONET
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki, opracowanie graficzne ANNA POL
Zdjęcia na okładce © Des Willie; © Steve Buckley / Shutterstock
Łamanie | manufaktu-ar.com
Sidney Chambers and The Perils of the Night Copyright © James Runcie 2013 This translation of Sidney Chambers and The Perils of the Night (1st edition) is published by Wydawnictwo Marginesy by arrangement with Bloomsbury Publishing Plc. and Macadamia Literary Agency, Warsaw Copyright © for the translation by Ewa Penksyk-Kluczkowska Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2017
Warszawa 2017 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65780-16-4
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Dla Marilyn

ZŁOWROGA NOC

Popołudniowe światło zgasło nad Grantchester, parafianie rozpalali ogień w kominkach, zaciągali zasłony i ryglowali drzwi, by nic groźnego nie dopadło ich w ciemnościach. Nieprzenikniony mrok był jak memento mori, nocny zwiastun tej posępnej krainy, z której nie wraca żaden wędrowiec. Ksiądz kanonik Sidney Chambers nie czuł jednak strachu. Lubił zimowe noce.

Był ósmy stycznia 1955 roku. Widoczne w oddali miasto Cambridge zaklęte w podstępnym świetle księżyca wyglądało niemal dwuwymiarowo, a sylwetki uniwersyteckich budynków na tle ciemniejącego nieba prezentowały się niczym ilustracje do bajki dziecięcej. Sidney wyobraził sobie księżniczki zamknięte w wieżach, rycerzy wyruszających na niebezpieczną wyprawę przez bory i drwali znoszących zapasy opału do ogrzania wielkich sal średniowiecznych zamków. Rzeka Cam zatrzymała się w czasie – jej zamarznięte wody pokryły się zerwanymi konarami, zrzuconymi gałązkami i uschniętymi liśćmi. Przykryte śniegiem kamienne kule balustrady Clare Bridge wyglądały niczym czternaście śnieżek pozostawionych przez olbrzyma, który przystanął nad makietą angielskiego uniwersytetu. Nieco dalej, odrobinę na południe, za pobielałym trawnikiem, wapień, z którego zbudowano King’s College Chapel, zyskiwał jasność dzięki śnieżnej pokrywie na dachu i na zwieńczonych pinaklami podporach wież. Wiatr omiatał budowlę, ciskając białymi tumanami na filarki i słupki okien. Witraże pociemniały, jakby czekając, aż coś się wydarzy – jakaś nowa reformacja, nalot bombowców albo i koniec świata. Bezruch nocy zakłócały jedynie sporadyczne dźwięki: przejeżdżający samochód, krzyk pijaka, kroki uniwersyteckich pedeli odbywających regulaminowy obchód. W college’u Sidneya, Corpus Christi, z rynien wyrosły sople, a niepewne masy śniegu zsuwały się z gzymsów dachu Old Court i spadały ciężkimi ładunkami ze zwornika bramy głównej. Rowery opierały się o zwieńczoną szpikulcami balustradę, szprychy ich kół pokryły się białym szronem. W taką noc najlepiej zaciągnąć zasłony, przygotować sobie ciepły napitek i napalić w kominku; posiedzieć w ulubionym fotelu z dobrą książką i towarzyskim psem.

Po kilku piwach spożytych w barze The Eagle w towarzystwie serdecznego przyjaciela, inspektora Geordiego Keatinga, Sidney ruszył w drogę do domu. Minęła dwudziesta druga, większość studentów wróciła do swoich zamykanych na noc kolegiów. O tej porze do środka można się było dostać jedynie przez Porter’s Lodge po wniesieniu opłaty za spóźnienie w wysokości jednego szylinga. Ta swoboda i tak kończyła się o północy, po której to godzinie już w ogóle nie można było legalnie dostać się do środka. Kto chciał wrócić do swojego pokoju nad ranem, musiał się przedzierzgnąć w człowieka kota i dokonać włamania. Sidney jako student zrobił raz coś takiego, jakieś dziesięć lat temu, zanim został proboszczem Grantchester. Okrążył college od strony Free School Lane, wspiął się po ogrodzeniu kościoła Świętego Benedykta, wdrapał się po rynnie, przemknął przez dachy i przez oranżerię, po czym wszedł przez otwarte okno Master’s Lodge, siedziby dziekana. Niedługo po tej eskapadzie dowiedział się, że to dość popularna droga i że córka dziekana, Sophie, często rozmyślnie zostawia otwarte okno sypialni w nadziei na jakąś przygodę. Nielegalne nocne wspinaczki po murach stały się w Cambridge swoistym sportem, studenci uprawiali go już nie z konieczności, lecz dla rozrywki. Z korzystnie ukształtowanej kopuły Divinity School staczano cebule, na wieży Tottering starej Biblioteki zostawiano parasole, a pewnego kanadyjskiego studenta z King’s College opętało nawet obsesyjne pragnienie, by na dachu przybytku umieścić stado kóz.

Przyłapanym na tym procederze groziła kara skreślenia z listy studentów, co powstrzymało Sidneya od intensywnego zaangażowania w te eskapady, ale wieści o śmiałych wyczynach wspinaczy budynkowych nieustannie krążyły po studenckich świetlicach i stołówkach. Władze uczelni zwiększyły liczbę zbrojnych w latarki patroli, by położyć kres niecnym praktykom, ale studenci dalej ryzykowali swoją uniwersytecką karierę w imię wolności i przygody i zmawiali się, kto będzie kogo fotografował podczas wspinaczki po Wielkiej Bramie Trinity, Nowej Wieży Świętego Jana czy północnej fasadzie Pembroke College.

Największym wyzwaniem dla opętanych pinaklomanią było wejście po jednej z czterech oktagonalnych wież kaplicy King’s College. Valentine Lyall, wykładowca Corpus Christi, prowadził taką ekspedycję właśnie tej nocy. Ta przygoda miała się zakończyć fatalnie.

Sidney zrozumiał, że coś się dzieje, gdy dobiegły go podniesione głosy z King’s Parade. Natychmiast podążył w tę stronę, skręcając w prawo z Bene’t Street, zamiast jak zwykle w lewo.

Lyall był doświadczonym nocnym wspinaczem, cieszył się na uniwersytecie pewną sławą. Towarzyszył mu Kit Bartlett, jego magistrant, blondwłosy reprezentant uczelnianej drużyny lekkoatletycznej, oraz Rory Montague, raczej przysadzisty student trzeciego roku, który miał uwiecznić wyprawę dla potomności, fotografując śmiałków.

Trzej mężczyźni włożyli golfy i buty sportowe, a wyprawę podzielili na dwa etapy: z ziemi na dach świątyni i z dachu na północno-wschodnią wieżę. Prowadził Lyall; najpierw wspiął się na wysokość sześciu metrów, chwytając się za kotwy piorunochronu. Na ramieniu niósł dwa trzydziestometrowe zwoje liny. Stopami odpychał się od ścian, dźwigając się w górę, i zapierał się rękami.

Towarzyszący mu studenci podążyli za nim z latarkami. Po krótkim odpoczynku na szerokim pochyłym parapecie ruszyli kominem pomiędzy dwiema ścianami, plecami zapierając się o jedną, a stopami odpychając się od drugiej. Kamienna kryza, którą wykorzystywali do podparcia stóp, miała dziesięć centymetrów szerokości. Sidney widział, jak jeden z mężczyzn zatrzymuje się i patrzy w dół na żelazne ogrodzenie pod sobą. Znajdował się piętnaście metrów nad ziemią, a do pokonania pozostało mu jeszcze jakieś dwanaście.

Na miejscu zjawili się już pedele.

– Może ktoś po nich pójść? – spytał Sidney.

– Zabiłby się – odparł jeden z nich. – Jak zejdą, spiszemy ich nazwiska. Naszym zdaniem nie są z tego college’u. Pewnie się ukryli przed nami przy poprzednich obchodach. To się musi skończyć, księże Chambers. Może im się zdaje, że to sport, ale jeśli coś się stanie, my będziemy za to odpowiadać.

Śmiałkowie zebrali się u stóp oktagonalnej wieży, która wyrastała z dachu i wznosiła się w górę w sześciu etapach. Niektóre odcinki sprawiały wrażenie łatwych do pokonania, tam gdzie kamienny ażur dawał podparcie dla dłoni, ale wysokość gzymsu prezentowała się groźnie. Valentine Lyall zaczął trawersować podstawę wieży, trafił na wywietrzniki w kamiennym liściu koniczyny nad pierwszym występem. Miały prawie czterdzieści centymetrów głębokości i szerokości i mógł je wykorzystać jako drabinkę. W tej chwili znajdował się na wysokości trzydziestu metrów nad ziemią.

Wspiął się na gzyms, dotarł do szachownicowej kamieniarki pod samym szczytem wieży i krzyknął w dół:

– Uwaga, kamienie tu się trochę kruszą. Pamiętajcie, żeby mieć po trzy punkty podparcia za każdym razem, dwa na ręce, jeden na nogę albo odwrotnie.

Rory Montague tracił zimną krew. Gdy zbliżył się do drugiego występu, stwierdził, że w zasięgu półtora metra nie ma czego chwycić ręką.

– Nie dam rady – oznajmił.

– Nie pękaj – ponaglił go Bartlett. – Spróbuj kolanami. Przylgnij do ściany. Nie wychylaj się.

– Ani myślę.

– Zostały jakieś cztery metry.

Lyall był już na drugim występie.

– Czas na zdjęcie.

– Nie teraz – syknął Bartlett.

– Pomóżcie mi! – krzyknął Montague. – Utknąłem.

– Nie patrz w dół.

– Ciemno jak cholera.

Lyall poświecił latarką.

– Obróć się w prawo. Masz tam rynnę.

– A jeśli się oderwie?

– Nie oderwie.

– Kończy się przed gzymsem.

– Zostały ze dwa metry.

– Chcę linę! – zawołał Montague.

– Daj mi chwilę. – Lyall dotarł na ostatni gzyms. Odchylił się mocno, chwycił go oburącz i podciągnął się, korzystając ze szczelin w kamieniach, aż jego stopy dotarły do ostatniego otworu.

Bartlett podążył za nim i zrzucili linę. Montague ją chwycił i z jej pomocą pokonał ostatni odcinek.

Sidney przesunął się wzdłuż północnej ściany nawy głównej, by mieć lepszy widok. Śnieg wpadał mu do oczu, ale na tle księżyca i światła latarek daleko w górze widział zarysy sylwetek.

– Gdyby spadli, nie mają żadnego zabezpieczenia – powiedział.

– Oni nigdy nie spadają – odparł jeden z pedeli.

– Zejście jest pewnie o wiele trudniejsze.

– Kiedy dotrą na dach, wrócą od środka. Oczywiście jeśli mają podrobiony klucz.

– A mają?

– Po nich można się wszystkiego spodziewać.

– Więc będziecie na nich czekać na dole?

– Jak zejdą na dach, schowają się między krokwiami, aż uznają, że sobie poszliśmy. Zeszłego roku siedziało ich tam kilku przez parę godzin. Zaryglowaliśmy klatkę schodową od środka i czekaliśmy, aż na tyle zgłodnieją, żeby się poddać.

– Czyli nie ma ucieczki?

– Na razie nikomu się nie udało.

Wiatr przycichł. Lyall wydał instrukcje Rory’emu Montague.

– Trzymaj linę i opuść się. Stopy opieraj na koniczynach, a potem przenieś się na lewą stronę. Nie będziemy cię widzieć, ale będziemy czuć, co się dzieje z liną.

Montague ruszył w drogę na dół. Wszystko wydawało się w porządku, dopóki się nie skończyły koniczynowe liście. Wówczas omsknęła mu się noga.

– Kurwa. – Odepchnął się od ściany i zawisł na linie.

– Co ty, do cholery, wyprawiasz?! – zawołał Lyall.

– Nie mam gdzie postawić stopy.

– Chwyć się czegoś dłonią. Nie dam rady utrzymać całego ciężaru.

– Muszę trzymać linę obiema rękami. Nie mam siły jedną.

– Wetknij stopę gdzieś w ścianę. Musisz odciążyć linę.

– Jestem za daleko od muru.

Lewą nogą Montague usiłował sięgnąć do występu, by się na nim podeprzeć.

Zaczął się huśtać nad przepaścią.

– Schodźcie natychmiast – zawołał z dołu pedel.

Dłonie Montague omsknęły się na linie. Poczuł, jak go palą. Prawym łokciem uderzył w gargulca.

– Poluzujcie – polecił.

– Co się dzieje? – spytał Lyall.

Montague spuścił się powoli na linie bokiem budynku i znalazł podparcie. Tam odpoczął i znowu pociągnął za linę.

– Co ty wyprawiasz? – zawołał w dół Lyall. – Musisz nam powiedzieć, jak zwolnisz linę, żebym mógł się odwiązać i zejść. Ja jej nie potrzebuję.

– A ja tak – odrzekł Montague. Zastanawiał się, gdzie, u licha, się podział jego kumpel Kit Bartlett.

– Wychylę się i podam ci jeszcze kawałek – powiedział Lyall. – Mamy dość. Jesteś bezpieczny?

– Tak myślę.

– Dobrze. Zaraz... do licha... czekaj... och...

Odpadł od wieży plecami w dół, lecąc przez noc i śnieg, minął wykrzywione twarze milczących gargulców. Jego ciało nabierało prędkości, aż twardo zetknęło się z ziemią, która w żadnych warunkach nie jest na tyle miękka, by dało się uniknąć śmierci.

Nie rozległ się żaden krzyk, tylko cisza, upadek, głuchy odgłos uderzenia, bez echa: przerwa w czasie wypełniona jedynie bezgranicznym niedowierzaniem świadków.

– Mój Boże – odezwał się cicho pedel.

– To był pan Lyall? – zawołał Montague. – Lina jest luźna. Nie widzę Bartletta. Jestem sam. Nie umiem zejść.

– Niech pan schodzi powoli – zawołał jeden z pedeli.

– Czy pan Lyall spadł?

– Proszę wrócić na dach, a ktoś po pana przyjdzie. Trafi pan do schodów?

– Gdzie to jest?

– W dachu jest klapa. Proszę tam zaczekać, przyjdziemy po pana.

– Nic nie wiem o żadnej klapie. Gdzie jest Kit? Co się stało z panem Lyallem?

Pedel nie odpowiedział.

– Musimy pana sprowadzić na dół.

– Nie chcę umierać! – zawołał Montague.

– Kto jest z panem?

– Już mówiłem, Kit Bartlett. Ale nie wiem, gdzie on się podział. Czy pan Lyall spadł?!

– Skąd pan jest?

– Z Corpus Christi.

Montague dotarł na dach, ostatnie dwa metry zeskakując. Rozglądał się w poszukiwaniu klapy prowadzącej na schody. Czy jego kolega Kit już ją znalazł? Czy ukrył się gdzie indziej? Jakim cudem zniknął tak szybko?

Ulicą King’s Parade pędziła karetka.

Sir Giles Tremlett, dziekan college’u Corpus Christi, głęboko poruszony śmiercią jednego ze swoich kolegów, poprosił Sidneya, by przyszedł do niego nazajutrz wieczorem.

– Zakładam, że możesz poprowadzić uroczystości pogrzebowe?

W tym roku byłby to już trzeci pogrzeb prowadzony przez Sidneya. Zawsze zimą miał często do czynienia ze śmiercią z przyczyn naturalnych, tym bardziej więc zasmucała go ta, tak niepotrzebna.

– Nie znałem dobrze Lyalla.

– Niemniej właściwe byłoby, gdyby pracownik college’u został pochowany w Grantchester.

– Rozumiem, że nie chodził regularnie do kościoła?

– W obecnych czasach niewielu naukowców to robi. – Dziekan nalał mocnego sherry i nagle się zatrzymał. – Przepraszam. Zawsze zapominam, że tego nie lubisz. Może whisky?

– Z wodą poproszę. Jest dość wcześnie.

Dziekan czuł się niezręcznie. Normalnie poprosiłby służącego o podanie drinków, ale najwyraźniej chciał, by nikt im nie przeszkadzał w tej rozmowie. Wysoki mężczyzna o smukłych zadbanych dłoniach i długich palcach, sir Giles, miał doskonałe maniery i zawsze nieskalanie idealny ubiór, nie sposób było się dopatrzeć w nim choćby cienia afektacji. Wyrażał się z perfekcją porównywalną jedynie do idealnie wyprasowanej koszuli i miał na sobie granatowy trzyczęściowy garnitur z Savile Row oraz pułkowy krawat Grenadierów Królewskich. Walczył w pierwszej wojnie światowej wraz z Haroldem Macmillanem i przyjaźnił się z Selwynem Lloydem, ministrem spraw zagranicznych. Jego żona, lady Celia, zawsze ubierała się w kreacje od Chanel, a dwie córki wyszły za przedstawicieli pomniejszej arystokracji. Przekroczywszy pięćdziesiątkę, otrzymał Order Imperium Brytyjskiego i należał do najważniejszych przedstawicieli angielskiego establishmentu. Sidney wręcz nieraz się zastanawiał, czy aby dla sir Gilesa taki zaścianek jak Cambridge nie oznacza zesłania.

Jako były dyplomata sir Giles nawykł do niejednoznaczności dyskursu politycznego i zawiłości prawa, ale ponieważ objął swoje stanowisko zaledwie kilka lat temu, wciąż się dziwił, że akademicy tak osobiście traktują każdy spór i że tak trudno znaleźć trwałe i zadowalające rozwiązanie ich problemów. Już samo omawianie spraw na spotkaniach rady wydziału wypadało fatalnie, a teraz, gdy członek ich grona zginął w podejrzanych okolicznościach, będzie musiał się zdać na cały swój takt i dyskrecję, by załagodzić sytuację.

– Miałem nadzieję, że ta sprawa nie wyjdzie poza uczelnię – zaczął – ale ta nadzieja okazała się płonna. Zna ksiądz chyba inspektora Keatinga z policji w Cambridge?

– Spotkałem się z nim wczoraj wieczorem i na pewno się zainteresuje sprawą.

– Już się zainteresował. Zamierza jeszcze dziś przesłuchać Rory’ego Montague.

– A Bartletta?

– To delikatna kwestia. Lyall zachował się nieodpowiedzialnie, zabierając studentów na dach w taką noc. Wiem, że niektórzy z nas w przeszłości trochę się wspinali nocą, ale wówczas też byliśmy studentami. Można by sądzić, że wykładowcy mają ten etap za sobą. Niestety, Rory Montague wypowiada się mało konkretnie, co nie pomaga w wyjaśnieniu sprawy. Miałem nadzieję, że z nim ksiądz porozmawia.

– Wizyta duszpasterska? Pewnie kapelan college’u mógłby się tym zająć.

– Nie, chciałbym, żeby to ksiądz się tym zajął. W końcu był ksiądz na miejscu. Oczywiście sytuacji raczej nie poprawia fakt, że Kit Bartlett zniknął.

– Nadal nic nie wiadomo?

– Nic. Dzwonili już jego rodzice. Najwyraźniej wiedzą, że coś nie gra, choć naprawdę nie mam pojęcia skąd, więc sami zaczną rozpytywać. Może nawet pójdą do prasy, a tego, oczywiście, najmniej nam potrzeba...

– Oczywiście.

– Montague mówi, że Bartlett zniknął, zanim on zaczął schodzić. I jeszcze jedno zastanawia: jego pokój jest pusty.

– Jakby wcześniej już planował zniknięcie?

– Właśnie.

– Może więc śmierć Lyalla nie była przypadkowa?

– Policja pewnie szybko dojdzie do takiego wniosku, prawda? Keating nie jest głupi i na pewno będzie ingerował. Mogę się jedynie domyślać, że Bartlett się ukrywa. Musimy oczywiście porozmawiać ze wszystkimi jego kolegami.

– Montague widział, co się stało?

– Pamięta, że zrzucono mu na dół linę. I potem już nic. Tak twierdzi.

– Coś jeszcze?

– Cierpi na lęk wysokości, więc nękają go teraz wyrzuty sumienia. Mówi, że nie użyliby liny, gdyby on z nimi nie szedł.

– Zastanawiające, dlaczego w ogóle się tam wybrał.

– Był ich fotografem – wyjaśnił dziekan. – I pewnie chciał zrobić dobre wrażenie. Lyall był jego wykładowcą, a Kit Bartlett to w ogóle postać charyzmatyczna.

– Pacyfiści na wojnie posuwają się do brawury, by udowodnić, że nie są tchórzami. – Sidney przypomniał sobie dwóch wesołych kolegów, którzy biegali z noszami, bo odmówili zabijania nieprzyjaciół, i wykazywali się niewiarygodną odwagą na plaży w Normandii, dopóki na jego oczach nie rozerwało ich na kawałki.

– Nie wiem, czy w wypadku Montague też o to chodzi. Nie jestem też pewien, czy w czymkolwiek by pomogło, gdyby on się przyznał do jakiejkolwiek odpowiedzialności. Wówczas postawiono by mu zarzut zabójstwa, a tego nie chcemy.

Sidney dopił whisky.

– Ale chcemy prawdy.

Dziekan się zirytował.

– Ostatnie, czego temu college’owi potrzeba, to skandal. Doczekaliśmy się już szczodrego odzewu na apel z okazji sześćsetlecia uniwersytetu i nie chcę ryzykować utraty tych funduszy.

– Musimy wiedzieć, co tam się wydarzyło.

– Tak, przyznaję. Będziemy postępować w sposób godny i uczciwy. To moje oficjalne stanowisko.

– W takim razie muszę przyjąć, że ma pan również stanowisko nieoficjalne.

– To delikatna kwestia, księże Sidneyu.

– Więc może mi ją pan wyjaśni?

– Inspektor Keating na pewno będzie miał zajęcie. Musi przeprowadzić śledztwo, zadawać pytania.

– Na pewno to zrobi. I co w związku z tym?

Dziekan spojrzał na Sidneya wzrokiem w zamierzeniu sugerującym poufałość.

– Chciałbym, byś mnie informował, co inspektor sądzi o sprawie. Oczekiwałbym niejako ostrzeżenia, jeśli jego śledztwo stanie się zbyt szczegółowe, zwłaszcza w odniesieniu do życia osobistego zaangażowanych osób. Nie chciałbym, żeby zagłębiał się zbytnio ani w ich związki osobiste, ani w przekonania polityczne.

– Sądziłem, że Lyall był żonaty.

– Był, owszem. Ale moim zdaniem w dużej mierze na pokaz. Nie muszę chyba posuwać się do dosłowności.

– Chce pan, bym pilnował policji w trakcie śledztwa?

– Nie ująłbym tego w ten sposób. Ale chcę, byś odgrywał rolę naszego oficera łącznikowego. Inspektor Keating cię zna i ci ufa.

– Przestanie mi ufać, jeśli się dowie, że relacjonuję panu każdy jego krok. I na pewno nie spodoba mu się pomysł, że mam szpiegować policję.

– Nie trzeba tego ujmować w tak radykalny sposób. Zapewne doskonale wiesz, że w Cambridge trzeba bardzo uważać z używaniem słowa „szpiegować”. Prowadzi to do nieprzyjemnych spekulacji, a już i tak mamy ich w nadmiarze.

Sidney był świadom, że uniwersytet jeszcze się nie otrząsnął po wstydliwej „sprawie zaginionych dyplomatów”, absolwentów Burgessa i Macleana, którzy, jak przypuszczano, cztery lata temu zbiegli do Moskwy. W sprawie ich zniknięcia zasięgano porady Keatinga, a on protestował, że nie ma pełnego dostępu do śledztwa. Od tego czasu na pewno sprawy poszły do przodu. Krążyły pogłoski, że inny apostoł Cambridge, Kim Philby, był tak zwanym trzecim, odszedłszy z MI6 w 1951 roku, i Keating bez ogródek powiedział, że jego zdaniem utworzona właśnie KGB, kierowana przez Iwana Sierowa, postrzega uczelnię jako zasobne źródło agentów.

– Nie wiedziałem, że Lyall pracował dla służb bezpieczeństwa.

– Nie powiedziałem, że pracował.

Sidney czekał, aż dziekan wyrazi się jaśniej, ale na próżno.

– Nie mogę się wdawać w szczegóły. Niektórych kwestii lepiej nie analizować. Na pewno tę sprawę można zbadać w jakiś dyskretny sposób.

– Nie jestem pewien, panie dziekanie. Po śmierci...

Sidney wiedział, że pomiędzy uniwersytetem a MI5 oraz MI6 istnieje jakaś niejasna relacja, ale nigdy nie zadawał zbyt wielu pytań na ten temat. Rozumiał, że wizja rekrutowania wybitnie inteligentnych agentów jest bardzo kusząca, ale jego zdaniem lepiej byłoby czekać z tym do uzyskania dyplomu. Zbyt łatwe było wykorzystywanie ludzi, którzy nie mogli przewidzieć konsekwencji swojego entuzjazmu do intryg. A gdy już zasmakowali w tajemnicy i kłamstwie, nie zawsze dało się przesądzić, że zostaną po właściwej stronie.

– Myślałem, że wy, duchowni, cały czas macie do czynienia z szarą strefą. Niewiele dylematów moralnych można nakreślić czarno-biało. To kwestia zaufania. A także powinności.

Sidney wcale nie był pewien, czy podoba mu się kierunek tej rozmowy.

– Mam absolutnie jasny obraz swojej lojalności, panie dziekanie.

– Wobec Boga i kraju. Wobec kolegów i przyjaciół.

Sidney odstawił na tacę swoją szklankę po whisky.

– Oby nigdy one ze sobą nie kolidowały. Do widzenia, panie dziekanie.

Znowu padał śnieg. Jezdnie i chodniki pokryły się lodem, a każdy ruch po śliskiej powierzchni oznaczał ryzyko. Niewielu ludzi ośmielało się podnosić wzrok czy iść dłużej z podniesioną głową – rzucali tylko krótkie pozdrowienia napotkanym znajomym, bo woleli się skupić na uniknięciu upadku grożącego przy każdym kroku i bezpiecznie wrócić do domu. Taka ostrożność daleko odbiegała od euforii, z jaką mały Sidney przed wojną zjeżdżał na toboganie z bratem i siostrą z Primrose Hill. Wtedy niebezpieczeństwo oznaczało zachwycający dreszczyk emocji, teraz jednak, gdy był starszy, przekroczył wręcz trzydziestkę, wolałby pod pretekstem zimowych warunków zostać w domu i skupić się na kolejnym kazaniu.

Ostatnie, czego chciał, to jeszcze jedno zawiłe śledztwo. Dopiero co wrócił z krótkich wakacji w Berlinie ze swoją przyjaciółką Hildegard Staunton. W jej wyśmienitym towarzystwie z ulgą uciekł zarówno od swoich obowiązków duszpasterskich, jak i od śledztw kryminalnych. Prawdę mówiąc, cały czas trwał w miłym wspomnieniu tych wakacji, tak więc do szukania odpowiedzi na pytanie, czy wydarzenia na dachu kaplicy King’s College były efektem nieszczęśliwego wypadku, czy działań przestępczych, był równie chętny jak dziekan.

Do mieszkania zajmowanego przez Rory’ego Montague w New Court wchodziło się wejściem przy Porter’s Lodge. Sidney nie palił się do tego spotkania, ponieważ trudne wydawało mu się jednoczesne pocieszanie i zdobywanie informacji.

Nie wiedział też, co myśleć o samej wyprawie na dach kaplicy. Rozumiał ideę jakiegoś amatorskiego wspinania. Sam to kiedyś robił. Ale żeby wykładowca uniwersytecki zachęcał swoich studentów do ryzykownej eskapady w ciemną i śnieżną noc w środku zimy – to trąciło szaleństwem.

Po co oni to robili, na miłość boską? Dla dreszczyku emocji? Z poczucia, że aby żyć, trzeba działać, a to miało być ryzyko w czystej postaci? Czy jak zahipnotyzowani ciągnęli ku doznaniu potężnego przerażenia, tak jak Sidney wyobrażał sobie zresztą wspinaczkę wysokogórską, ku tej chwili, gdy życie od śmierci dzieli ledwie zauważalna odległość, ku sytuacji, w której jedna chwila dekoncentracji może się skończyć wypadkiem śmiertelnym?

Montague był postawnym nerwowym młodzieńcem o kręconych brązowych włosach i z niewielkim znamieniem na lewym policzku. Miał na sobie tweedową marynarkę, bezrękawnik w kolorze musztardowym, koszulę marki Viyella i ciemnozielony krawat. Na nosie okulary w szylkretowych oprawkach. Zdecydowanie nie wyglądał na alpinistę, a tym bardziej na kogoś, kto by z zimną krwią zaplanował czyjąś śmierć.

Sidney się przedstawił i zaczął od przeprosin.

– Bardzo mi przykro, na pewno przeżywa pan ciężkie chwile...

– Po co ksiądz przyszedł? – odpowiedział pytaniem Montague. – Mam kłopoty? Ludzie myślą, że to moja wina?

– Poproszono mnie, bym z panem porozmawiał.

– Kto poprosił?

– Przedstawiciele władz college’u. I zapewniam pana, że cokolwiek mi pan powie, pozostanie to między nami.

– Już złożyłem zeznania. Mogłem się domyślić, że to nie wystarczy. Nie mam pojęcia, dlaczego to wszystko się stało.

Sidney wiedział, że musi starannie dobierać słowa.

– Jeśli nie chce pan nic dodać do tego, co już pan powiedział, to oczywiście rozumiem. Wiem, że to bardzo ciężki czas. Chciałem tylko zapewnić, że jestem do pańskiej dyspozycji, gdyby chciał pan omówić coś jeszcze.

– Dlaczego miałbym chcieć?

– Mam jakieś doświadczenie w pracy z policją. Władze uczelni wyrażają chyba nadzieję, że z moją pomocą sprawy się trochę uładzą.

– Nie ma tu co uładzać, proszę księdza. To był wypadek. Pan Lyall spadł. Zrobiliśmy coś głupiego, a ja cierpię na lęk wysokości. Przede wszystkim w ogóle nie powinniśmy się tam znaleźć.

– A dlaczego się znaleźliście?

– Kit sądził, że to będzie dobry ubaw. Wiedział, że jego wykładowca robił już wcześniej takie rzeczy. Byli ze sobą blisko.

– A pan się z Bartlettem przyjaźnił?

– Kita wszyscy kochali.

– Wie pan, gdzie on teraz jest?

– Sądziłem, że pojechał do domu.

– Wygląda na to, że nie. Jego rodzice są zaniepokojeni i pan pewnie też.

– Może sądzi, że dam sobie radę.

– A da pan?

– Nie wiem.

– Mogę spytać, jak się pan w to wszystko wplątał?

– Pan Lyall wiedział, że pochodzę z rodziny wspinaczy. Mój ojciec należał do najmłodszych zimowych zdobywców północnej ściany Ben Nevis. Moi bracia mają takie dokonania już za sobą, a ja sam się do tego nie palę.

Sidney spojrzał na uporządkowaną półkę na buty po drugiej stronie pokoju.

– Widzę, że ma pan własne buty do wspinaczki.

– W mojej rodzinie każdy takie ma.

– Zawsze bał się pan wysokości?

– Nie mam nic przeciwko wędrówkom po dolinach i wzgórzach Lake District. Ale już stromych ścian nie mogę znieść. Tylko te najłatwiejsze, jedynki w skali od jeden do pięć.

– A na dachu King’s...?

– Spanikowałem.

– Mimo że nie widział pan w dole ziemi?

– Zwłaszcza dlatego.

– Zastanawiam się, dlaczego w ogóle ruszył pan na górę.

– Żeby się sprawdzić. Sądziłem, że w ten sposób przemogę strach...

Sidney milczał chwilę, pomyślał, że ta odpowiedź padła zbyt gładko. Musiał przycisnąć Montague.

– Pamięta pan, co się stało?

– Miałem linę, nie mogłem znaleźć oparcia dla stopy. Poprosiłem pana Lyalla, żeby poluzował linę, i rozległ się krzyk. Wydawało mi się, że słyszę, jak Kit pospiesznie schodzi na dół. Nie jestem pewien. Było ciemno.

– Pomimo księżyca i śniegu?

– Widziałem tylko to, co znajdowało się blisko.

– A miał pan robić zdjęcia?

– Tak, ale w ogóle nie wyjąłem aparatu.

– Nie zrobił pan ani jednej fotografii?

– Nie. Chciałem, ale wtedy sprawy się skomplikowały. – Po chwili milczenia Rory Montague dodał kolejne zdanie, którego może w ogóle nie zamierzał wypowiadać na głos: – Nienawidzę tego miejsca.

Ten nagły wyraz emocji zaskoczył Sidneya.

– Zawsze pan tak odczuwał? „Nienawidzę” to mocne słowo.

– Kit był dla mnie miły. Pan Lyall też. Mówił, że wszystko sprowadza się do kwestii wiary, że nie ma znaczenia, skąd człowiek pochodzi.

– A pańska wiara?

– Nie udzielam się w chórze kościelnym, jeśli o to ksiądz pyta.

– Miałem na myśli przekonania polityczne.

– Wierzę w równość. Nie możemy żyć w kraju, w którym inne prawo obowiązuje bogatych, a inne biednych.

– Rozumiem. – Sidney wiedział, jak kusząca dla młodych jest radykalna ideologia.

– Mówi ksiądz „rozumiem” – odrzekł Rory – a przecież właśnie Kościół należy do establishmentu. Nadchodzą czasy, gdy człowiek musi zdecydować, po której stoi stronie.

– Nie sądzę, by była to kwestia stron – odparł Sidney, choć głosem mniej może pewnym, niżby chciał. Nie lubił, gdy szufladkowano go niezgodnie z jego przekonaniami. – To raczej kwestia uczciwości i sprawiedliwości.

– W takim razie powinniśmy się ze sobą zgodzić. – Rory Montague niemal się uśmiechnął. – Chociaż ja należę do Partii Komunistycznej.

– Niektórzy ludzie nie przyznają się do tego głośno. Podziwiam pańską szczerość.

– Nie wstydzę się. W tym kraju pewnego dnia dojdzie do rewolucji, proszę księdza. To mogę księdzu obiecać.

Sidney nie wiedział, czy to groźba, czy Montague mówi na pokaz. Dziwnie wypadła ta zapowiedź tak ochoczo wygłoszona. Gdyby ten chłopak w jakikolwiek sposób był powiązany z KGB, jakkolwiek wydawało się to nieprawdopodobne, raczej nie epatowałby swoim członkostwem w Partii Komunistycznej. I podobnie – gdyby został zrekrutowany „przez naszych”, taka ostentacja byłaby równie oczywistą próbą przeniknięcia do struktur przeciwnika. Pewnie jedyną winą Montague, o ile można mówić o winie, była polityczna naiwność.

W nadziei, że pogoda odpuści, Sidney zjadł obiad w college’u, duszoną jagnięcinę, i na plebanię wrócił późno. Chociaż biesiada przedłużyła się o tradycyjny deser złożony z orzechów, owoców i alkoholu, był pewien, że zdąży wyprowadzić Kusego na nocną przechadzkę dla zdrowia. Gdy jechał ostrożnie po wysypanych żwirem ulicach, przypomniał sobie, że jego pies nie garnie się do spacerów po śniegu. Ostatnio był wręcz odrobinę przygaszony i Sidney martwił się, że może mu coś dolegać. Od wizyty kontrolnej u weterynarza minęło sporo czasu.

Oprócz jedynego światła palącego się w kuchni dom był pogrążony w ciemnościach i wydawało się, że panuje w nim temperatura niższa niż na zewnątrz. Kusy powitał go jak zwykle wyrazem przywiązania i oczekiwań, przyniósł w pysku kapeć swojego pana, po czym podążył za nim do kuchni i krążył wokół miski w nadziei na drugą kolację.

Na maleńkim gazie grzał się garnuszek mleka. Wikary Sidneya przygotowywał sobie wieczorne kakao.

– Mieliśmy niezłą przygodę – powiedział na powitanie.

– Wy razem?

– No niestety. Poszedłem do Isabel Robinson. Wiesz, że jest chora?

– Wiem, ale sądziłem, że jako żona lekarza ma zapewnioną najlepszą opiekę.

– Nie jestem pewien. Lekarze czasami zaniedbują swoich najbliższych. Od czasu do czasu wszyscy mamy coś na sumieniu.

Sidney zastanawiał się, czy to uwaga pod jego adresem, ale pozwolił swojemu wikaremu mówić dalej.

– Kiedy wróciłem, okno do twojego gabinetu było szeroko otwarte, wdzierał się przez nie wiatr. Sądziłem, że może to pani Maguire wietrzy, ale ona po zmroku nie przychodzi. Wtedy zauważyłem, że część twoich papierów leży na podłodze. Mógł to być oczywiście wiatr, ale Kusy miał wepchnięty do pyska egzemplarz Obłoku niewiedzy. Miało go to zapewne uciszyć. Aczkolwiek on i tak nie pali się do szczekania.

– Chcesz powiedzieć, że doszło do włamania?

– Tak, choć chyba nic nie zginęło. Może przeszkodziłem im swoim powrotem. Tego nie wiemy.

– Wezwałeś policję, Leonardzie?

– Zakładałem, że ty się właśnie spotkałeś z policją. I nie byłem pewien, czy to włamanie. Jak powiedziałem, chyba nic nie zginęło. Może powinieneś sprawdzić?

Sidney wyszedł z kuchni i udał się do swojego gabinetu. Wyglądało na to, że niczego nie tknięto. Srebrne spinki do mankietów, które zdążył już uznać za zgubione, ujrzał na rogu biurka; płyty z muzyką jazzową leżały przy gramofonie (najwyraźniej włamywacz nie należał do wielbicieli talentu Ackera Bilka); a porcelanowa figurka przedstawiająca dziewczynkę karmiącą kurczęta, Mädchen füttert Hühner, prezent od Hildegard, stała na kominku jak zawsze.

– Nadzwyczajne – powiedział Sidney, wróciwszy do kuchni z Kusym nieodstępującym go na krok.

– Nie przychodzi mi do głowy, po co ktoś by się miał włamywać na plebanię – rzekł Leonard – zwłaszcza w taką straszną pogodę. Poza tym ludzie na pewno wiedzą, że u nas nie ma co kraść. To raczej afront, nie sądzisz?

– Tobie nic nie zginęło?

– Na ile się zorientowałem, nie.

– Może zniechęciły ich dzieła Dostojewskiego? – zasugerował Sidney, starając się rozładować atmosferę.

Leonard udał, że nie usłyszał uwagi, podniósł kubek i podmuchał na kakao.

– Za gorące – powiedział. – Może szukali czegoś konkretnego, może ktoś chciał nas nastraszyć. Może to miało być jakieś ostrzeżenie. Czy powinienem o czymś wiedzieć?

Sidney musiał zdecydować, ile zdradzić swojemu wikariuszowi.

– Nie sądzę – zaczął, ale zmienił kurs. – Jak myślisz, Leonardzie, dlaczego ludzie dokonują zdrady swojego kraju?

– Dziwne pytanie w takim momencie...

– Tak się zastanawiałem...

– Mówisz o komunistach?

Sidney usiadł przy stole kuchennym.

– Może przed wojną zdołałbym to zrozumieć. To wszystko składało się na walkę z faszyzmem; zbyt dużo członków brytyjskiego establishmentu skłaniało się ku Hitlerowi. Wielu z nich zaliczało się do antysemitów. Walka z tym systemem od środka musiała być postrzegana jako wysiłek na rzecz wyższego dobra. Ale trudno zrozumieć, dlaczego ludzie robią to teraz.

– Moim zdaniem brytyjski establishment nie za bardzo się zmienił – odrzekł Leonard. – Komunizm zawsze komuś będzie się wydawał kuszący. Ludzi ekscytuje idea równości. Chcą zmienić świat. Pewnie chcą też wziąć odwet.

– Zastanawiam się także, czy niektórzy ludzie jedynie udają komunistów, a tak naprawdę nimi nie są.

– To by dopiero było przewrotne, co? – odrzekł Leonard. – Po co mieliby coś takiego robić?

– Może właśnie tego będę musiał się dowiedzieć.

Sidney zabrał Kusego na spacer, mając nadzieję na uporządkowanie myśli po ostatnich wydarzeniach. Czuł niepokój, a nie do końca uświadamiał sobie jego źródło. Nie chodziło tylko o śmierć Lyalla ani o włamanie, lecz raczej o poczucie, że oto zaczyna się coś bardziej złowrogiego; coś, czego nie umiał przewidzieć, nie umiał się na to przygotować.

Wyszedłszy z plebanii, ruszył szeroką główną ulicą, mijał kryte strzechą dachy, szkołę, puby i stację benzynową, skręcił w wąską zaśnieżoną ścieżkę za Green Manem i przez łąki dotarł nad zamarzniętą rzekę. Widział nieliczne ślady aktywności minionego dnia: ukończonego bałwana o węglowych guzikach, oczach i ustach oraz marchewkowym nosie; ślady tobogana, kręgi gęstych odcisków stóp w miejscu, gdzie musiała się stoczyć bitwa na śnieżki. Sidney obejrzał się na wschodnie obrzeża miasteczka i rozpoznał w mroku skupisko zburzonych w czasie bombardowania budynków, których od wojny jeszcze nie odbudowano. Pokrywa śniegu wyglądała jak wielka płachta zapomniana przez ekipę od przeprowadzki.

Sidney usiłował się skupić na czymś zdecydowanie radośniejszym, ale stwierdził, że myśli o Hildegard i jego wizycie w Niemczech również go niepokoją. Zastanawiał się, czy tam u niej też pada śnieg, co przyjaciółka porabia i kiedy, na miłość boską, znowu ją zobaczy. Tęsknił za nią, i to zaskakująco mocno, chciałby mieć ją przy sobie.

Po śmierci męża to Hildegard była katalizatorem kryminalnych przygód Sidneya. Przy spotkaniach z nią odczuwał niewyobrażalny smutek, nawiązała się między nimi zażyłość, która wciąż czekała na zdefiniowanie. Ona lepiej od innych rozumiała jego myśli. Uchodziło jej też zadawanie pytań, które w ustach innej osoby byłyby zbyt bezpośrednie.

„Sądzisz, że gdzieś w głębi serca wstydzisz się, że jesteś zwykłym księdzem?” – spytała na przykład.

Sidney zastanawiał się nad odpowiedzią, a także nad tym, czy mniej pociągałyby go zagadki kryminalne, gdyby zajmował wyższą pozycję, gdyby na przykład został biskupem.

„Duchowny nie może odczuwać pychy” – odrzekł.

„Oczywiście, że nie. Ale musi odczuwać pewność, że dobrze wykonuje swoją pracę. Tak jak lekarz”.

„Nie można oczywiście powiedzieć, że nie ma ambitnych kapłanów”.

„A ile ty masz ambicji, Sidneyu?”.

„Pewnie aspiruję do czystego sumienia”.

„To brzmi zbyt pięknie, by było prawdziwe”.

„Tak to widzę. I mam nadzieję, że mówię szczerze. Może przez to, że odpowiedziałem bez namysłu, wyraziłem to, co jest dla mnie najważniejsze”.

Hildegard wzięła go pod ramię. Była kolejna zimna noc, szli przez Tiergarten, mijali stragany sprzedające Bockwurst, prażone migdały, orzechy i Glühwein.

„Lubię z tobą przebywać – powiedziała Hildegard. – Czasami wydajesz się taki poważny, aż nagle odnoszę wrażenie, że jesteś w swoim świecie. Chciałabym też się tam udać”.

„No cóż... Zawsze mogę cię zabrać ze sobą. A jakie masz plany?”.

„Przyszłość wydaje się taka odległa – odparła. – W tym momencie mam wrażenie, że wystarcza mi chwila obecna: z tobą i tutaj”.

Po powrocie do Grantchester Sidney wiedział, że musi bardzo uważać, by nie idealizować ich wspólnych chwil, nie przypisywać im charakteru romantycznego. Przypomniał sobie, że Berlin oznaczał dla niego nieustanny niepokój. W kółko musiał się legitymować. Uzbrojeni wartownicy w punktach kontrolnych co chwilę domagali się, by udowadniał, kim jest.

Gdy teraz, wędrując z Kusym przez zaśnieżone łąki, przypominał to sobie, zaczął rozmyślać o lojalności, jak ciężko prowadzić jednocześnie jedno życie w Anglii, drugie w Niemczech. Ale z kolei idea dwoistości to sedno chrześcijaństwa. Trzeba być jednocześnie człowiekiem i chrześcijaninem, a jeśli dochodzi do konfliktu pomiędzy nimi, to on jako ksiądz ma obowiązek przedłożyć swoją nabytą tożsamość, czyli człowieka wierzącego, ponad swoją zasadniczą naturę.

Nie miał pewności, że mu się to udaje. Czasami o wiele łatwiej było podążać za głosem intuicji i w zgodzie ze swoją osobowością, ale przecież ją właśnie musiał poświęcać, by wypełnić ważniejszą powinność.

Zastanawiał się, czy ludzie zajmujący się szpiegostwem myślą w podobny sposób, czy właśnie w przypływie wypaczonej religijności przedkładają swoje sumienie ponad dobro kraju, wierząc w wyższy cel albo inne przeznaczenie, dla którego są gotowi zdradzić wszystko, co rzekomo jest dla nich wartością.

Pogrzeb Valentine’a Lyalla odbył się dziesięć dni po jego śmierci. Choć Sidney w zasadzie nie znał wykładowcy, zdołał nakłonić kilku jego kolegów, by nakreślili osobisty portret zmarłego. Zapalony alpinista, Lyall urodził się w Windermere w roku 1903, czyli nie zdążył wziąć udziału w pierwszej wojnie światowej. Praca w dziedzinie radiologii w Strangeways Research Laboratory przy Worts Causeway zapewniła mu międzynarodowe uznanie. Badania nad szkodliwym działaniem radioaktywnych izotopów i biologicznym efektem wybuchów atomowych miały nieocenioną wartość dla Ministerstwa Obrony. Lyall niestrudzenie też jednak badał korzyści tej samej technologii w okresie pokoju, w dobrym celu wykorzystując analogie pomiędzy uzbrojeniem a zabezpieczeniem. Wskutek tego pisał dużo o zastosowaniu promieniowania w badaniach biologicznych i medycznych.

Z tych materiałów Sidney czerpał podczas przygotowywania mowy pogrzebowej – gdy pisał, że dobro może się zrodzić ze zła, że ciemność można przekuć w światło.

Kusiło go, by sięgnąć po tekst z Księgi Izajasza: „Wtedy swe miecze przekują na lemiesze, a swoje włócznie na sierpy. Naród przeciw narodowi nie podniesie miecza, nie będą się więcej zaprawiać do wojny”[1]. Wiedział jednak, że jego akademickie, a zatem krytykanckie zgromadzenie uzna te słowa za zbyt oczywiste, więc, znając miłość do gór Valentine’a Lyalla, poprzestał na czymś piękniejszym, zwłaszcza w kontekście śmierci mężczyzny. Postanowił zacytować wers 20 rozdziału 17 Ewangelii według świętego Mateusza: „Jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: «Przesuń się stąd tam!», a przesunie się. I nic niemożliwego nie będzie dla was”.

Warto było zaryzykować. Ilekroć Sidney przemawiał do bardziej wątpiących, do humanistów albo cynicznych członków społeczności uniwersyteckiej, stwierdzał, że staje się agresywniejszy w swojej wierze.

Nie znał wszystkich uczestniczących w nabożeństwie. Wbrew oszczerstwom rzucanym na życie osobiste Lyalla rzeczywiście miał on kiedyś żonę. Co prawda odeszła od niego zaraz po wojnie i zamieszkała w Londynie, ale teraz przyjechała na pogrzeb byłego męża i siedziała z jego siostrą w pierwszej ławce. Do kobiet dołączył dziekan Corpus Christi, kilku znaczniejszych pracowników naukowych i personel Strangeways Research Laboratory.

Swoje kazanie Sidney uznał za udane. Zdążył się nauczyć, że najlepszym sposobem zaniepokojenia człowieka niewierzącego jest podkopanie jego pewności, uznanie wątpliwości, a na koniec napomnienie o konieczności wiary.

Stypę zorganizowano w Cherry Hinton Road. Siostra Lyalla, Hetty, podała gościom wymęczone kanapki z serem, a do tego herbatę i ciasto, whisky albo sherry. Sidney wykorzystał sposobność, by zamienić słowo na osobności z byłą żoną zmarłego.

Alice Lyall, obecnie Bannerman, była zaskakująco wysoką, elegancką kobietą o wspaniałych tycjanowskich włosach zaczesanych do tyłu i podkręconych. Chociaż zdecydowanie mogła zdominować pomieszczenie swoją obecnością, bardzo starała się tego nie robić, albo zażenowana, albo znużona wrażeniem, jakie wywiera na mężczyznach. Zamierzała pozostać na uroczystości na tyle długo, by uniknąć posądzenia o impertynencję, i Sidney wiedział, że jeśli zamierza zdobyć jakieś informacje, musi starannie dobierać słowa.

– Gdy się tu wprowadziliśmy, sądziłam, że na zawsze – wyjaśniła. – Wyobrażałam sobie, że nasze dzieci będą chodziły do Leys albo Perse, a ja zostanę żoną uznanego nauczyciela akademickiego, jedną z tych słomianych wdów, których pełno jeździ po mieście na rowerach. Widać, jak bardzo starają się sprawiać wrażenie należących do świata mężczyzn. Teraz oczywiście okazuje się, że jestem po prostu wdową. Poniekąd.

– Nie mieliście państwo dzieci?

– Z Valem nie, chociaż to chyba nic dziwnego. Ale od tego czasu urodziłam dwóch chłopców.

– Mąż nie miał nic przeciwko temu, by dzisiaj pani tu przyjechała?

– Sama niezbyt chciałam przyjeżdżać. Ale jeśli się z kimś żyło, trzeba się jakoś pogodzić z tym, co się stało. Trzeba mu w końcu wybaczyć.

– A panu Lyallowi dużo trzeba było przebaczyć?

– Wydaje mi się, że to nie czas i miejsce na omawianie mojego niefortunnego pierwszego małżeństwa, księże Chambers.

– Przepraszam. Nie chciałem być niegrzeczny.

Alice Bannerman zignorowała jego słowa.

– Niełatwo być żoną kłamcy. Cieszę się, że nie wspomniał ksiądz o tym w swojej mowie.

– To nie byłoby właściwe. Pewnie mówi pani...

– Nie trzeba tu nic wyjaśniać. Wszyscy wiedzą, że wolał mężczyzn.

– Wszyscy podejrzewają. To różnica.

– Nie daj Boże, by ktoś na uniwersytecie nazywał rzeczy po imieniu.

Sidney nie chciał drążyć.

– Przepraszam, że panią kłopotałem.

– Nie kłopotał mnie ksiądz. Wręcz jestem wdzięczna. Proszę mi też wybaczyć tę szorstkość. To nie jest łatwy dzień i naprawdę nie cierpię Cambridge. Dziękuję, że poprowadził ksiądz nabożeństwo.

Wiele kobiet, ku zaskoczeniu Sidneya, podzielało to uczucie.

– Myśli pani, że były mąż też tak odczuwał?

– Czy nienawidził Cambridge? O, na pewno je kochał.

– Dla wielu ludzi jest to trudne: brak prywatności, dwa różne światy: społeczności akademickiej i cywilów.

– Och, księże Chambers, od czego w końcu jest hierarchia etykiety i cała plejada kodów towarzyskich?

– Tak, rozumiem, oczywiście. – Sidney starał się zachować postawę pojednawczą. – Nikt do końca nie zna istoty reguł.

– Jeśli się zastanowić, widać, że to całe odrębne wewnętrzne światy. Chociaż, przyznaję, nigdy nie zakładałam, że zrozumiem swojego męża na poziomie subatomowym.

– Jest pani naukowcem?

– Zaczynałam jako doktorantka Vala.

– Nie wiedziałem.

– Kiedy ktoś wygląda tak jak ja, księże Chambers, niewielu ludzi przypisuje mu inteligencję. Nawet na tym szacownym uniwersytecie ludzie sądzą po pozorach.

– Ja jako ksiądz staram się tego nie robić.

– Cóż, nawet jako ksiądz ma pan jeszcze przed sobą długą drogę, jeśli wolno mi tak powiedzieć.

Sidneyem wstrząsnęła jej bezceremonialność. Nagle odniósł wrażenie, że zrobiło mu się niedobrze. Wręcz był pewien, że mu niedobrze. Może to od tych kanapek z serem.

– Przepraszam panią...

Alice Bannerman chyba zrozumiała, co się dzieje.

– Łazienka jest na górze po prawej.

Ściany przy schodach obwieszono mapami z Instytutu Kartograficznego i czarno-białymi zdjęciami gór. Znalazłszy się w łazience, Sidney obmył twarz i opanował mdłości. Ręczniczek na kółku przy umywalce był całkiem mokry. Sidney rozejrzał się w poszukiwaniu świeżego i zauważył niewielką szafkę. Przyszło mu do głowy, że Lyall trzyma tam jakiś alka seltzer albo olej na problemy żołądkowe. Otworzył szafkę i stwierdził, że jest ona pełna lekarstw na receptę: chlormetyna, trietylenomelamina, busulfan. Będzie musiał zadzwonić do ojca, żeby sprawdzić te nazwy, ale był niemal pewien, że to lekarstwa na raka.

Otworzył okno, by wpuścić trochę świeżego powietrza, napił się wody. Odetchnął głęboko kilka razy i postanowił jak najszybciej wrócić do domu.

– Już ksiądz wychodzi? – spytała Alice Bannerman.

Dla Sidneya to nie było żadne „już”. Było wczesne popołudnie, ale właśnie się prawie całkiem ściemniło, jedyne światło zapewniały latarnie uliczne i śnieg. Gdy wróci na plebanię – postanowił – zrobi sobie herbaty, siądzie przy ogniu w półmroku i pomodli się w ciszy. A potem porozmawia z Leonardem.

Jak zachowuje się człowiek, gdy wie, że nadciąga śmierć?

W czasie wojny widział, jak ludzie zaczynają się inaczej zachowywać: stają się nie tyle odważni, co nieostrożni, gdy wiedzą, że w każdej chwili mogą zginąć. Ale czy tak samo jest w czasie pokoju, gdy ryzyko jest nieporównywalnie mniejsze? Czy ważne, jaka jest stawka albo czy kontekst jest niematerialny? I czy człowiek, który wie, że śmierć jest pewna, mniej czy może bardziej przejmuje się moralnymi konsekwencjami swoich czynów? Czy morderca boi się kary śmierci?

– Moim zdaniem niekoniecznie – odpowiedział Leonard, rozważywszy zagadnienia poruszone przez Sidneya. Jadł racucha. – Podejrzewam, że akt morderstwa musi wypływać z przemożnego pragnienia. Znika wszelka alternatywa. Dostojewski stawia to pytanie w Zbrodni i karze. Dla głównego bohatera Raskolnikowa morderstwo jest próbą moralną. To właśnie sedno tej kwestii.

– Wyobrażam sobie.

Niekiedy Sidneya nachodziła refleksja, że Leonard realizuje nieustające wyzwanie, by w każdej rozmowie znaleźć miejsce dla Dostojewskiego.

– O ile pamiętam, cechowała go pewna nieostrożność?

– Determinacja, by nadać swojemu życiu znaczenie. By zrobić coś ostatecznego. Zmienić coś. Albo dokonać poświęcenia. Ostatnia szansa na godność albo odwet. Ale w Valentinie Lyallu nie widzę Raskolnikowa.

– Zwłaszcza że jest ofiarą, nie mordercą.

– Ale gdyby chciał umrzeć albo gdyby wiedział, że umiera, jak by to wpłynęło na jego zachowanie tam na górze? – spytał Leonard. – Mógł bardziej ryzykować.

– A zatem zwiększałby prawdopodobieństwo wypadku. Albo sfingowałby wypadek.

– Wówczas jednak dlaczego Bartlett by zniknął?

– Wpadł w panikę?

– Niewykluczone. Ale tempo i sprawność tego zniknięcia sugerują coś innego.

– Po co jednak mordować człowieka, który i tak umrze?

– Może dlatego, że boisz się jego lekkomyślności; rozumiesz, że człowiek, który spodziewa się rychłej śmierci, jest zdolny do wszystkiego.

Inspektor Keating – jak powiedział Sidneyowi, gdy rozsiedli się w barze RAF-u na tyłach The Eagle do jednej ze swoich czwartkowych partyjek tryktraka – nie miał nastroju do zbijania bąków. Narzekał – stopy miał zimne, rękawiczki cienkie i po mieście przemieszczał się jak mucha w smole. Za wielu współpracowników było na chorobowym, a w domu trójka dzieci w kółko się zarażała nawzajem, tak że nieustannie ktoś był chory. Jego żona była u kresu sił, a i on czuł się niewiele lepiej.

Gdy