Sherlock Holmes. Sherlock Holmes. Studium w szkarłacie - Arthur Conan Doyle - ebook + audiobook

Sherlock Holmes. Sherlock Holmes. Studium w szkarłacie ebook i audiobook

Arthur Conan Doyle

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kiedy tajemnicze morderstwo wstrząsa spokojnym Londynem, tylko jedno umysł jest na tyle błyskotliwy, by rozwikłać zagadkę - detektyw Sherlock Holmes. Wraz ze swoim nowo poznanym przyjacielem, doktorem Johnem Watsonem, Holmes wkracza w mroczny świat zemsty, tajnych sekretów i intryg. „Studium w szkarłacie” to nie tylko pierwsze śledztwo wielkiego detektywa, ale też początek jednej z najbardziej ikonicznych serii w historii literatury kryminalnej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 181

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 30 min

Lektor: Krzysztof Gosztyła

Oceny
4,4 (13 ocen)
8
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IzabelaSzw

Z braku laku…

słabiutka
00
aga4343

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe
00
Mariusz_216

Nie oderwiesz się od lektury

Maciej19811981

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
szszsz

Nie oderwiesz się od lektury

doskonałe
00

Popularność




CZĘŚĆ I.Ze wspomnień Johna H. Watsona, byłego lekarza armii angielskiej

Rozdział I.Sherlock Holmes

W roku 1870 uzyskałem stopień doktora medycyny na uniwersytecie londyńskim i udałem się do Netley na kurs dla chirurgów armii. Uzupełniwszy tam swoje studia medyczne, zostałem mianowany asystentem chirurga w Piątym Pułku Strzelców Northumberlandzkich. Pułk stał wówczas w Indiach i zanim zajechałem na miejsce, wybuchła druga wojna afgańska. Po wylądowaniu w Bombaju dowiedziałem się, że mój pułk przekroczył już wąwozy pograniczne i wtargnął w głąb kraju wrogów. Wraz z gronem oficerów, którzy znajdowali się w tym samym co ja położeniu, wyruszyliśmy w dalszą drogę i przybyliśmy bez przygód do Kandaharu, gdzie zastałem swój pułk i objąłem od razu swoje obowiązki.

Wojna przyniosła niejednemu zaszczyty, mnie zaś tylko niedolę.

Przeniesiony ze swojej brygady do oddziału Berkshire’ów, brałem udział w nieszczęsnej bitwie pod Maiwandem. Tam kula strzaskała mi obojczyk i zadrasnęła arterię. Byłbym niechybnie wpadł w ręce krwiożerczych Ghazi1, gdyby nie przywiązanie i odwaga Murraya, mojego ordynansa, który pochwycił mnie, rzucił na grzbiet konia i dowiózł tak do szeregów brytyjskich. Wycieńczonego bólem, osłabionego dotkliwymi niewygodami, wysłano mnie wraz z licznym gronem rannych do szpitala głównego w Peszawarze. Tu zacząłem wkrótce odzyskiwać siły i poprawiłem się już o tyle, że mogłem chodzić po salach, a nawet wygrzewać się na słońcu, gdy powaliła mnie znowu gorączka tyfoidalna, ta plaga naszych posiadłości indyjskich. Przez kilka miesięcy walczyłem ze śmiercią, a gdy nareszcie niebezpieczeństwo minęło i zaczęła się rekonwalescencja, byłem tak wychudzony i słaby, że konsylium lekarskie orzekło, iż każdy dzień zwłoki jest groźny i należy niezwłocznie odesłać mnie do Anglii. Wsiadłem tedy na okręt „Orontes” i w miesiąc później wylądowałem w Plymouth, mając zdrowie bezpowrotnie zrujnowane, lecz zaopatrzony w zamian w dziewięciomięsięczny urlop. Ojcowski rząd pozwolił mi spędzić ten czas na usiłowaniach zmierzających do odzyskania zdrowia.

Nie miałem w Anglii ani krewnych, ani własnego domu, byłem zatem wolny jak ptak – albo raczej tak wolny, jak może być człowiek mający do wydania dziennie jedenaście szylingów i sześć pensów. W tych warunkach udałem się oczywiście do Londynu, tego wielkiego ogniska, do którego, gnany nieprzepartą przyciągającą siłą, dąży z całego imperium brytyjskiego tłum próżniaków bez zajęcia i określonego celu w życiu.

Przez krótki czas mieszkałem w małym hotelu na Strandzie2, prowadząc życie jednostajne, bezczynne i wydając znacznie więcej pieniędzy, niż mnie było stać na to. Stan moich finansów stał się niebawem tak niepokojący, że uprzytomniłem sobie, iż należało albo opuścić stolicę i osiąść gdzieś na wsi, albo zmienić najzupełniej tryb życia. Wybrawszy tę ostatnią alternatywę, postanowiłem wynieść się z hotelu i poszukać mieszkania mniej świetnego na pozór i mniej kosztownego.

Tego samego dnia, w którym doszedłem do tego wniosku, stałem w barze „Criterion”, gdy nagle uczułem czyjąś dłoń na swym ramieniu – odwróciłem się i ujrzałem młodego Stamforda, który był moim pomocnikiem w szpitalu Barts. Widok znajomej twarzy jest bardzo miły dla człowieka samotnego wśród wielkomiejskiego gwaru. Stamford nie był moim bliskim przyjacielem, ale teraz powitałem go z uniesieniem, a on nawzajem był, jak się zdawało, zachwycony spotkaniem. W radosnym zapale zaprosiłem go na śniadanie do Holborna i po chwili wsiadaliśmy do dorożki.

– Co się z panem działo, Watsonie? – zapytał Stamford z nieskrywanym zdziwieniem, gdy jechaliśmy gwarnymi ulicami londyńskimi. – Wychudł pan jak szczapa i poczerniał jak święta ziemia.

Opowiedziałem mu w krótkich słowach swoje przygody i skończyłem właśnie, gdy stanęliśmy u celu.

– Biedaku – rzekł tonem współczucia. – A cóż pan teraz robi?

– Szukam mieszkania – odparłem. – Usiłuję rozstrzygnąć zagadnienie, czy możliwe jest znaleźć wygodne lokum za jakąś rozsądną cenę.

– Szczególna rzecz – zauważył mój towarzysz – już drugi człowiek dzisiaj porusza ze mną ten sam temat.

– A kto był pierwszy? – spytałem.

– Pewien jegomość pracujący w laboratorium chemicznym w szpitalu. Żalił się dziś rano, że nie może znaleźć nikogo, kto by chciał wziąć z nim do spółki mieszkanie, podobno bardzo ładne, ale za drogie dla niego.

– Ach, Boże! – zawołałem. – Jeśli istotnie pragnie znaleźć kogoś, kto by dzielił z nim mieszkanie i komorne, służę mu. Wolę mieć wspólne mieszkanie aniżeli żyć samotnie.

Młody Stamford spojrzał na mnie szczególnym wzrokiem, popijając wino.

– Nie zna pan jeszcze Sherlocka Holmesa – rzekł. – Może nie będzie go pan chciał za stałego współlokatora.

– Dlaczego? Co ma pan mu do zarzucenia?

– O, nie mam mu nic do zarzucenia. Ale to poniekąd dziwak... Entuzjasta w pewnych dziedzinach nauki. O ile jednak go znam, człowiek bardzo przyzwoity.

– Czy nie pytał go pan, jaki zawód zamierza obrać?

– Nie. Nie należy do ludzi, z których można by coś wydobyć, choć z drugiej strony potrafi się wywnętrzyć, gdy mu przyjdzie fantazja.

– Rad bym się z nim spotkać – rzekłem. – Jeśli mam mieć współlokatora, wolałbym, żeby to był człowiek pracowity i spokojnych przyzwyczajeń. Nie mam jeszcze sił na znoszenie hałasu lub wzruszeń. Miałem i jednego, i drugiego tyle w Afganistanie, że mi to starczy na resztę mego życia. Kiedy mógłbym się spotkać z pana znajomym?

– Jest teraz na pewno w laboratorium – odparł mój towarzysz. – Albo nie przychodzi tygodniami, albo też pracuje od rana do wieczora. Jeśli chce pan, pojedziemy tam po śniadaniu.

– I owszem – odparłem, po czym rozmowa weszła na inne tory.

W drodze do szpitala, po wyjściu od Holborna, Stamford opowiedział mi jeszcze kilka szczegółów o człowieku, z którym miałem mieszkać.

– Tylko niech pan nie ma do mnie żalu, jeśli się pan z nim nie porozumie – mówił. – Znam go jedynie z laboratorium. Sam wpadł pan na myśl wspólnego mieszkania z nim, proszę nie czynić mnie za nic odpowiedzialnym.

– Jeśli wspólne pożycie okaże się dla nas niemożliwe, nietrudno nam będzie się rozstać – odrzekłem. – Zdaje mi się, Stamfordzie – dodałem, patrząc bystro na swego towarzysza – że są jakieś specjalne powody, aby tak umywać ręce od wszystkiego, co by mogło zajść. Czy ten człowiek ma taki gwałtowny temperament, że należy go się obawiać? Niech pan nie będzie taki skryty i powie, co ma na myśli.

– Niełatwa to rzecz wypowiedzieć to, co jest nieuchwytne – odrzekł ze śmiechem. – Holmes jest, jak dla mnie, za wielkim fanatykiem nauki... Zdaje mi się, że skutkiem tego zatracił wszelką wrażliwość. Wyobrażam sobie, że byłby zdolny zaaplikować przyjacielowi szczyptę świeżo odkrytej trucizny roślinnej, i to bynajmniej nie przez niegodziwość, ale po prostu pod wpływem swego zmysłu badawczego, dlatego aby móc zdać sobie dokładnie sprawę z tego, jak ta trucizna działa. Trzeba jednak oddać mu sprawiedliwość i zaznaczyć, że sam zażyłby trucizny z nie mniejszą skwapliwością. Jest to człowiek mający wprost namiętność do wiedzy ścisłej i dokładnej.

– I słusznie, moim zdaniem.

– Tak, ale można posunąć tę zaletę do przesady. Gdy badacz dochodzi do tego, że obija kijem na stole anatomicznym poddawanego sekcji trupa, może się to wydawać co najmniej dziwne.

– Obija trupa?

– Tak, dla sprawdzenia, o ile ślady ciosów występują po śmierci. Widziałem to na własne oczy.

– A jednak mówi pan, że nie jest studentem medycyny?

– Nie. Bóg jeden wie, jaki jest cel jego studiów. Oto jesteśmy na miejscu i niebawem będzie pan mógł sam wyrobić sobie opinię o nim.

Gdy to mówił, skręciliśmy w wąską uliczkę i weszliśmy małymi bocznymi drzwiami, prowadzącymi do jednego ze skrzydeł wielkiego szpitala. Znałem tu wszystkie zakątki i nie potrzebowałem przewodnika, idąc po zimnych schodach kamiennych i dążąc długim korytarzem o białych, pobielonych wapnem ścianach, na który wychodziły drzwi pomalowane brązową farbą. Na samym prawie końcu korytarza skręciliśmy w nisko sklepione odgałęzienie, prowadzące do laboratorium chemicznego.

Był to pokój bardzo obszerny, wysoki, zastawiony niezliczonymi butelkami i flaszkami. Szerokie, niskie stoły poustawiane były we wszystkich kierunkach, a na nich wśród retort i probówek jaśniały błękitnawe płomyki małych palników Bunsena i rzucały migocące blaski.

W sali tej, prawie na samym końcu, stał tylko jeden student, pochylony nad stołem i zatopiony w swej pracy. Na odgłos naszych kroków obejrzał się i z radosnym okrzykiem podbiegł ku nam, trzymając probówkę w ręku.

– Mam go! Mam go! – zawołał, zwracając się do mego towarzysza. – Znalazłem jedyny odczynnik, który osadza hemoglobinę! Jedyny!

Gdyby odkrył kopalnię złota, oblicze jego nie mogłoby być rozpromienione większą radością.

– Doktor Watson, pan Sherlock Holmes – rzekł Stamford, przedstawiając nas.

– Dzień dobry panu, panie doktorze! – powiedział Holmes przyjaźnie i uścisnął moją dłoń z siłą, o jaką nigdy bym go nie posądzał. – Widzę, że pan był w Afganistanie?

– A skąd pan to wie? – spytałem zdumiony.

– Mniejsza o to – rzekł, uśmiechając się z zadowoleniem. – W tej chwili najważniejszą sprawą jest hemoglobina i jej odczynnik. Nie wątpię, że panowie pojmą całą doniosłość mojego odkrycia.

– Jest niewątpliwie ważne dla nauki chemii – odparłem – ale z punktu widzenia praktycznego...

– Jak to, panie doktorze, ależ od wielu lat nie dokonano odkrycia, które miałoby takie praktyczne znaczenie dla celów sądowo-lekarskich! Czyż pan nie widzi, że jest to niezawodny sposób rozpoznawania plam pochodzących od krwi? Proszę, niech pan podejdzie do stołu! – i w zapale chwycił mnie za rękaw i pociągnął do stołu, przy którym pracował. – Weźmy trochę świeżej krwi – rzekł, ukłuł się w palec lancetem i kroplę krwi, która wytrysła, zebrał w małą rurkę. – Teraz wlewam tę kropelkę krwi do litra wody. Jak pan widzi, woda pozostaje zupełnie czysta. Stosunek krwi nie może przewyższać jednej milionowej części. Nie wątpię wszakże, iż będziemy mogli otrzymać reakcję charakterystyczną.

Mówiąc to, wrzucił do naczynia z wodą kilka białych kryształów, a potem dodał parę kropel przezroczystego płynu. W jednej chwili zawartość naczynia przybrała ciemną barwę mahoniową, a na dnie naczynia szklanego ukazał się brunatny osad.

– Ha! ha! – zawołał Holmes, klaszcząc w ręce jak dziecko zachwycone nową zabawką. – I cóż pan na to?

– Zdaje się, istotnie, że to odczynnik bardzo czuły – zauważyłem.

– Świetny! Znakomity! Dawniej przy pomocy gwajakolu3 można było otrzymać z trudnością jakie takie wyniki, i to jeszcze bardzo niepewne. Rozbiór mikroskopowy krwi nie jest bynajmniej ściślejszy, a nie ma wprost żadnej wartości, jeśli plamy mają kilka godzin. Tymczasem mój odczynnik działa równie dobrze bez względu na to, czy krew jest świeża, czy stara. Gdyby był znany wcześniej, setki ludzi, spacerujących swobodnie po kuli ziemskiej, byłoby już dawno ukaranych za popełnione przestępstwa.

– Istotnie – szepnąłem.

– Jest to punkt główny wszystkich niemal spraw kryminalnych. Często bywa, że podejrzenie pada na człowieka w kilka miesięcy po spełnieniu zbrodni. Eksperci badają tedy jego bieliznę albo ubranie i znajdują brunatne plamy. Co to za plamy? Od krwi, błota, rdzy czy soku owocowego? Pytanie to wprowadziło w niemały kłopot niejednego biegłego, a dlaczego? Dlatego, że nie było niezawodnego odczynnika. Teraz mamy odczynnik Sherlocka Holmesa i wszelka niepewność jest odtąd wyłączona.

Oczy jego iskrzyły się, gdy mówił, a skończywszy, przyłożył dłoń do serca i złożył ukłon, jak gdyby dziękował jakiemuś urojonemu, oklaskującemu go tłumowi.

– Należą się panu gratulacje – rzekłem, zdziwiony jego uniesieniem.

– Ot, na przykład sprawa von Bischoffa we Frankfurcie w zeszłym roku. Byłby niewątpliwie powieszony, gdyby ten odczynnik już istniał. A Mason z Bradfordu, a słynny Müller, a Legévre z Monpellier, albo Samson z Nowego Orleanu? Mógłbym wymienić cały szereg spraw, w których mój odczynnik odegrałby decydującą rolę.

– Ależ pan jest chodzącym kalendarzem zbrodni – wtrącił Stamford ze śmiechem. – Mógłby pan wydawać pismo pod tytułem: „Nowiny policyjne z przeszłości”.

– Ręczę panu, że byłyby bardzo zajmujące – odparł Sherlock Holmes, przylepiając plasterek na rankę, zrobioną w palcu lancetem. – Muszę być ostrożny – ciągnął dalej, zwracając się do mnie z uśmiechem i pokazał mi dłoń pozalepianą w różnych miejscach plasterkami i pełną plam od silnych kwasów.

– Przyszliśmy tu w pewnej sprawie – rzekł wreszcie Stamford, siadając na wysokim trójnogu i podsuwając mi nogą drugi. – Ten oto mój przyjaciel szuka mieszkania, a że pan skarżył się, iż nie może znaleźć współlokatora. Pomyślałem sobie, że dobrze by było was skojarzyć.

Sherlock Holmes przyjął z zapałem myśl wspólnego zamieszkania ze mną.

– Mam na widoku lokal przy Baker Street – rzekł. – Jak stworzony dla nas. Mam nadzieję, że panu nie przeszkadza woń silnego tytoniu?

– Sam palę tylko tytoń „okrętowy” – odparłem.

– Doskonale. Uprzedzam pana, że zawsze pełno u mnie różnych chemikaliów i że niekiedy robię doświadczenia. Czy to panu nie będzie przeszkadzało?

– Bynajmniej.

– Chwileczkę... niech się zastanowię nad tym, jakie mam jeszcze wady niemiłe dla współlokatora... A!... miewam napady czarnej melancholii, a wówczas całymi dniami nie otwieram ust. Proszę wtedy nie przypuszczać, że dąsam się na pana. Proszę mnie zostawić w spokoju i niebawem powrócę do równowagi. A teraz na pana kolej. Cóż mi pan powie o sobie? Uważam bowiem, że skoro dwaj ludzie mają razem zamieszkać, lepiej jest, aby z góry uprzedzili się wzajemnie o swoich wadach.

Roześmiałem się z tego badania.

– Mam szczeniaka, brytana – odrzekłem – protestuję przeciw wszelkim hałasom, gdyż nerwy moje są bardzo rozstrojone, wstaję o rozmaitych niemożliwych godzinach i jestem niesłychanie leniwy. Posiadam jeszcze całą serię innych wad, gdy jestem zdrów, ale na razie te są najważniejsze.

– Czy grę na skrzypcach włącza pan do kategorii hałasów? – zapytał z pewnym niepokojem.

– Zależy... – odparłem. – Dobra gra na skrzypcach jest rozkoszą dla bogów, gdy tymczasem rzępolenie...

– O! to znakomicie! – zawołał wesoło. – Zdaje mi się, że możemy uważać sprawę za ubitą... to jest, jeśli lokal spodoba się panu.

– Kiedy go obejrzymy?

– Niech pan wstąpi po mnie tutaj jutro w południe, pójdziemy razem – odparł.

– Doskonale... w południe, punktualnie – rzekłem, ściskając dłoń Holmesa.

Pozostawiliśmy go wśród retort i butelek i skierowaliśmy się w stronę mojego hotelu.

– Ale, ale – rzekłem nagle, zatrzymując się i zwracając się do Stamforda – skąd on, u licha, wiedział, że powróciłem z Afganistanu?

Mój towarzysz uśmiechnął się zagadkowo.

– Jest to właśnie jeden z jego osobliwych przymiotów – odrzekł. – Niemało ludzi już łamało sobie głowę nad tym, w jaki sposób Holmes odgaduje rozmaite rzeczy.

– Oho! A więc jest w tym jakaś tajemnica? – zawołałem, zacierając dłonie. – To zaczyna być zajmujące. Jestem panu bardzo wdzięczny za tę znajomość. Najwłaściwszym sposobem studiowania ludzkości jest stopniowe studiowanie różnych jednostek.

– A więc niech pan przestudiuje tę jednostkę – rzekł Stamford, żegnając się ze mną. – Uprzedzam tylko, że będzie to zadanie niełatwe do rozwiązania. Założę się, że niebawem on będzie wiedział o panu więcej niż pan o nim. Do widzenia!

– Do widzenia! – odparłem i ruszyłem w dalszą drogę do hotelu, na serio zaintrygowany osobą mojego nowego znajomego.

1 ghazi (ar.) – tytuł nadawany w islamie wojownikom i wodzom.

2 Strand – ulica w środkowej części Londynu.

3 gwajakol – organiczny związek chemiczny z grupy fenoli.