Sherlock Holmes i dręczące duchy - Bonnie Macbird - ebook + książka

Sherlock Holmes i dręczące duchy ebook

Bonnie Macbird

4,2

Opis

Nowe przygody Sherlocka Holmesa laureatki trzech Nagród Emmy, wydane w 16 krajach!

Tom 2 serii

Porywające… godne samego Conan Doyle’a! Bryan Cogman, scenarzysta Gry o tron
Wspaniała książka.
„Publishers Weekly”

Próba morderstwa, nawiedzony zamek, przerażające odkrycie...

Londyn. Sherlock Holmes staje się celem zabójczej wendety. Wtedy przy Baker Street 221B pojawia się piękna Isla McLaren i opowiada o porwaniu, duchach i przemocy w jej rodzinnej posiadłości w Szkocji. Ku zaskoczeniu Watsona, Holmes odsyła ją z niczym, by zająć się sprawą Mycrofta na południu Francji.

Tymczasem straszliwe wydarzenia na Riwierze Francuskiej skłaniają Holmesa i Watsona do podjęcia śledztwa w sprawie McLarenów, ich destylarni whisky i zamku wśród lodowatych gór Szkocji. Holmes odkrywa, że wszystkie te sprawy łączą się w jedną upiorną zagadkę. By ją rozwiązać, zdeklarowany racjonalista musi zmierzyć się z duchami z własnej przeszłości. Ale przecież Sherlock Holmes nie wierzy w duchy…
A może jednak?

Szalona opowieść, której nie powstydziłby się sam sir Arthur Conan Doyle. Historical Novel Society
Wspaniale odtworzony świat Sherlocka Holmesa. „Wall Street Journal”
Błyskotliwa, urzekająca powieść… rarytas dla zagorzałych miłośników Sherlocka Holmesa i dla nowych fanów. „Huffington Post”
MacBird umiejętnie splata fakty z fikcją, pozostając wierną pierwowzorowi. Cenne uzupełnienie przygód Sherlocka Holmesa. „Kirkus Review”

Bonnie Macbird – laureatka trzech Nagród Emmy – jest wybitną scenarzystką (Tron), producentką filmów, musicali, sztuk teatralnych, aktorką i wykładowczynią scenopisarstwa. Posiada doktorat Uniwersytetu Stanforda. Jest członkinią London Sherlock Holmes Society.

Seria nowych przygód Sherlocka Holmesa spotkała się z aplauzem zarówno czytelników, jak i krytyków. Doceniono ją za wierny i plastyczny opis realiów epoki, inteligentną, wielopoziomową intrygę, a także suspens i brytyjski humor.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 535

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (10 ocen)
6
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zdzychu

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Redaktorka inicjująca i prowadząca

Małgorzata Cebo-Foniok

Ilustracje na okładce

© emiliano85/AdobeStock

© ilbusca/iStockphoto

Tytuł oryginału

A Sherlock Holmes Adventure – Unquiet Spirits: Whisky, Ghosts, Murder

Copyright © Bonnie MacBird 2015

Bonnie MacBird asserts the moral right to be acknowledged

as the author of this work.

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2022 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-7911-4

Warszawa 2022. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania elektronicznego

P.U. OPCJA

WSTĘP

Kilka lat temu, gdy poszukiwałam pewnych informacji w bibliotece Wellcome Library, natknęłam się na coś niezwykłego – na stary manuskrypt przywiązany z tyłu pożółkłych kartek traktatu o kokainie z końca XIX wieku. Był to nieznany wcześniej rękopis autorstwa doktora Johna H. Watsona, w którymi opisywał swojego przyjaciela Sherlocka Holmesa, a który wydano w latach dwutysięcznych pod tytułem Sherlock Holmes i sztuka we krwi.

To jednak, co wydarzyło się w ubiegłym roku, okazało się jeszcze dziwniejsze. Jedna z pracownic biblioteki British Library, którą będę nazywała Lidią (nie jest to jej prawdziwe imię) znalazła tę książkę w miejscowej księgarni. Gdy zaczęła czytać, uderzyła ją siła oddziaływania rękopisu Watsona, który ujrzał światło dziennie wiele lat po opisywanych w nim wydarzeniach.

Zaczęło ją to zastanawiać. Krótko potem odebrałam telefon w moim mieszkaniu w Marylebone, które od niedawna wynajmowałam. Było to o tyle dziwne, że naszego numeru telefonu nie ma w spisie abonentów. Przedstawiła się jako „ktoś, kto pracuje w British Library”, ale nie podała nazwiska i chciała zobaczyć się ze mną w niedużej kafejce Notes, tuż obok teatru London Coliseum. Odmówiła podania jakichkolwiek szczegółów dotyczących celu naszego spotkania, zaznaczając jedynie, że na pewno niezwykle mnie ono zainteresuje.

Nie mogłam się oprzeć tej tajemniczej zagadce. Pojawiłam się wcześnie i delektowałam się cappuccino, patrząc na padający za oknem deszcz. Wreszcie pojawiła się kobieta, ubrana tak jak się umówiłyśmy: w długi czarny płaszcz w wojskowym stylu, z jedwabną gardenią wpiętą w klapę. Na głowie miała czarną perukę, która jeszcze bardziej podkreślała jej nieco teatralny wygląd.

Trzymała dużą jedwabną torbę na ramię, zapiętą na zamek. Torba była ciężka i w środku można było dostrzec coś prostokątnego. „Lidia” usiadła, ale przez poszanowanie dla jej prywatności nie mogę zdradzić wszystkiego, co mi powiedziała. W torbie miała zniszczone metalowe pudełko, które pochodziło z British Library, gdy ta wiele lat temu znajdowała się jeszcze pod starym adresem, czyli w rotundzie British Museum. W trakcie przenoszenia biblioteki do nowego budynku nikt nie zadbał o pudełko i kilka lat przeleżało zapomniane gdzieś w kącie piwnicy w poplamionym kartonie.

Stary cynowy pojemnik był poobijany i zatrzaśnięty. Próbowała delikatnie go otworzyć pilniczkiem do paznokci.

Teraz już na pewno wiecie, co było w środku.

Wewnątrz metalowego pojemnika leżały prawdziwe skarby: notatniki i luźne kartki zapisane starannym pismem doktora Johna H. Watsona. Możecie sobie wyobrazić moje zdziwienie i radość. Odsunęłam filiżankę cappuccino na bezpieczną odległość i wyciągnęłam z pudełka gruby plik luźno związanych kartek. Na pierwszej z nich widniały kolejne tytuły: „Duch z Atholmere”, „Martwe wody”, „Duch, który nas poruszył”. Wszystkie jednak były przekreślone, poza jednym: „Dręczące duchy”.

I ten rękopis, podobniej jak poprzednie, z czasem zblakł, a wiele stron było rozmazanych przez działanie wilgoci i pleśni, przez co mogłam odczytać tylko fragmenty. Chcąc poznać całość, musiałam inteligentnie zgadywać. Mam więc nadzieję, że czytelnik wybaczy mi pewne błędy.

Lidia przekazała mi torbę i pudełko, życząc mi, żeby udało się opublikować jego zawartość, tak jak zrobiłam z poprzednim znaleziskiem. Wstała, by wyjść; chciałam jej podziękować, ale uniosła dłoń w czarnej rękawiczce i powiedziała: „Proszę potraktować to jako prezent dla miłośników racjonalnego myślenia, dla wielbicieli Sherlocka Holmesa i jego spojrzenia na świat”. Nie przedstawiła mi się i chociaż mogłam znaleźć sposób, by dowiedzieć się, jak się nazywa – jak by to za pewno zrobiło wielu dżentelmenów – postanowiłam jednak nie drążyć tematu.

Zastanawiałam się potem, czy Lidia naprawdę przeczytała całą opowieść, którą jako pierwszą wyjęłam z pudełka. Nie będę wam jednak psuła przyjemności czytania.

Tak więc dzięki uprzejmości tajemniczej „Lidii” i dla uczczenia pamięci dwóch mężczyzn, których najbardziej podziwiam, oddaję was w ręce doktora Watsona i Sherlocka Holmesa i dręczących duchów.

Bonnie MacBird, 
Londyn, grudzień 2016

Część I ODWAŻNA DZIEWCZYNA

Jakże zagmatwaną snujemy sieć, kiedy zwodzimy po raz pierwszy!

sir Walter Scott

1. Destylarnia

Jako lekarz nigdy nie wierzyłem w duchy, a każdym razie nie w te widzialne. Muszę nawet przyznać, że drwiłem z tych, którzy dali się zwieść spowitym mgłą zjawom, uosabiającym zmarłych, wywołanym przez przeróżne „media”, które robiły to tylko po to, żeby rozpalać wyobraźnię naiwniaków.

Mój przyjaciel Sherlock Holmes zajmował w tej kwestii jeszcze bardziej zdecydowane stanowisko. Jako człowiek, który polegał na twardych dowodach i naukowym rozumowaniu, nie znajdował żadnego uzasadnienia na ich istnienie. A szczerze powiedziawszy, z punktu widzenia detektywa, duchy nie spełniają żadnej roli. Bez fizycznie istniejącego sprawcy sprawiedliwości nie może stać się zadość.

Jednak mając na uwadze diaboliczne i przerażające wydarzenia znane z „Psa Baskerville’ów”, o których wspominam w innym miejscu, nasza niewiara w zjawiska paranormalne została poddana strasznej próbie. Można się spodziewać, że racjonalne, naukowe podejście mojego przyjaciele zawsze zatriumfuje, jednak niektóre kwestie poruszone w dziwnej i tajemniczej historii, którą nazwałem „Dręczące duchy”, opierają się wyjaśnieniu, a pewne elementy tej układanki zastanawiają mnie po dziś dzień.

Holmes pozwolił napisać o tych wydarzeniach dopiero pięćdziesiąt lat po swojej śmierci i sądzę, że było to spowodowane nie tyle chwilą słabości w zetknięciu z kwestią duchów, co z ujawnieniem pewnych faktów dotyczących samego Holmesa i jego ostatnich dni na uniwersytecie. Spełniam więc życzenie mojego przyjaciela i mam nadzieję, że ci, którzy będą czytali tę historię w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości, spojrzą z szacunkiem na to, co zrobiliśmy – i na to, czego nie zrobiliśmy – w Szkocji zimą tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku.

Był to rok wypełniony niesamowitymi przygodami, zakończony ostatnimi strasznymi wydarzeniami związanymi z domem Baskerville’ów i ich upiornym psem, o którym już wspomniałem. Gdy wróciliśmy do Londynu i wpadliśmy w wir hałaśliwego życia miasta, handlu, postępu, nauki i przemysłu, mroczne wydarzenia z Dartmoor wydały się odległym koszmarem.

Było to pewnego późnego grudniowego popołudnia, w środku najmroźniejszej zimy, jaką pamiętaliśmy. Nad ulicami Londynu wisiała gęsta mgła zwiastująca opady śniegu, a chłód przeszywał do szpiku kości.

Mary po raz kolejny została wezwana do łoża boleści jakiejś przyjaciółki, a ja, bez jej czułej żoninej obecności, nie traciłem ani chwili i odwiedziłem mojego niezwykłego przyjaciela w naszych dawnych włościach przy Baker Street 221B, gdzie teraz mieszkał sam.

Mój płaszcz, z którego skapywały krople wody, wisiał tam gdzie kiedyś, a ja stałem w mieszkaniu, które zwykliśmy dzielić, i czekałem na Holmesa, z czułością wspominając chwilę, kiedy po raz pierwszy wszedłem do tego pokoju. Nim poznałem Holmesa, byłem w stanie godnym pożałowania. Zwolniony z wojska, sam w Londynie, bez pieniędzy, ze zdrowiem i nerwami nadszarpniętymi niedawną służbą w Afganistanie. O tej koszmarnej kampanii opowiem jednak kiedy indziej.

Długotrwałe skutki moich doświadczeń z czasów wojny zagrażały tej lepszej części mojego jestestwa, ale moje nowe życie z Holmesem pozwoliło zamknąć duchy przeszłości w czeluściach mroku.

Stałem tam, przyglądając się dobrze znanym wnętrzom: zwykłemu domowemu nieładowi, stradivariusom Holmesa niedbale rzuconym w kąt, ułożonym alfabetycznie notatnikom i stertom dokumentów poupychanych na półkach. I zorientowałem się nagle, że zastanawiam się nad przeszłością Holmesa. Mimo naszej przyjaźni, wiedziałem o niej zaskakująco niewiele.

Mimo to wiedziałem, że Holmes też ma swoje duchy.

Ubiegłego roku w Paryżu francuski artysta niezwykłej miary, Lautrec, nazwał mojego przyjaciela „nawiedzonym człowiekiem”. Ale tak to jest: artyści widzą rzeczy, których zwykli ludzie nie dostrzegają. My po prostu potrzebujemy więcej czasu.

Głośny brzęk wyrwał mnie z zadumy. Z boku, na stole laboratoryjnym, stała skomplikowana maszyneria, składająca się z rurek i kolb, która parowała i bulgotała, jakby drgając z wysiłkiem. Podszedłem, by jej się bliżej przyjrzeć.

– Watson! Jak dobrze, że wpadłeś! – usłyszałem znany głos i odwróciłem się, by dostrzec szczupłą sylwetkę mojego przyjaciela, który z niesamowitą wręcz energią wpadł do pokoju. Z entuzjazmem poklepał mnie po ramieniu, jednocześnie odciągając od tajemniczej aparatury i popychając w stronę starego fotela.

– Usiądź, Watsonie, i daj mi chwilę. – Holmes podszedł do maszynerii i mocniej zacisnął niewielką klamrę. Brzęk ucichł. Zadowolony z efektu własnych poczynań, Holmes uśmiechnął się do mnie i usiadł w swoim ulubionym fotelu na przeciwko. Mimo typowej dla niego bladości wyglądał na wyjątkowo szczęśliwego i wypoczętego, a zmierzwione włosy i fioletowy szlafrok nadawały jego wyglądowi sznytu artystycznej bohemy.

Holmes przeszukał stojące obok zagracone biurko, szukając fajki. Wreszcie włożył ją sobie do ust, zapalił, a zapałkę rzucił w bok; wylądowała, wciąż jeszcze się tląc, na stercie gazet.

– Uporałeś się już z duchami przeszłości, Watsonie? – zapytał z uśmiechem – czy nadal męczą cię koszmary?

Z gazet uniosła się cieniutka smuga dymu.

– Holmesie…

– Przyznaj, Watsonie, że przez chwilę jednak pomyślałeś, że pies Baskerville’ów pochodził nie z tego świata? – droczył się Holmes.

– Doskonale wiesz, że jako naukowiec nie wierzę w duchy. – Na chwilę zawiesiłem głos. – Ale wierzę w opętanie.

Smużka jasnego dymu uniosła się z podłogi tuż obok jego fotela.

– Spójrz w prawo, Holmesie.

– A czy jest tam nikczemne wspomnienie, które przyjęło cielesną formę, Watsonie, i które teraz tylko czeka, by zaatakować?

– Nie, ale jest tam sterta gazet, przez którą zaraz wylądujesz w niezłych tarapatach.

Holmes odwrócił się i jednym szybkim ruchem chwycił gazety i wrzucił je do kominka. Odwrócił się z uśmiechem na twarzy.

– Opętanie? Czyli jednak wierzysz w duchy!

– Źle mnie zrozumiałeś. Mówię o duchach z przeszłości, wspomnieniach, które nie chcą nas opuścić, a których nie możemy zapomnieć.

– Już, już dobrze, Watsonie!

– Z pewnością rozumiesz, co mam na myśli. Odnoszę się do rzeczy, o których się nie mówi, których nie dokończono, o wypadkach, przemocy, śmierci; o ludziach, którym mogliśmy pomóc i o tych, których straciliśmy. Żywe obrazy mogą pojawiać się w naszej wyobraźni bez udziału naszej woli, a potem wpływają na nasz układ nerwowy tak, jakby były prawdziwe.

Holmes prychnął.

– Watsonie, zupełnie się z tobą nie zgadzam. Jesteśmy panami naszego umysłu, a na pewno możemy nimi być, jeśli tylko włożymy w to trochę wysiłku.

– Jeśli to w ogóle prawda – odparłem, myśląc nie tylko o mojej wojennej przeszłości, ale o częstych atakach depresji u Holmesa.

Ze stołu laboratoryjnego ponownie dobiegło brzęczenie, tym razem znacznie głośniejsze.

– Co to jest, u diabła? – zapytałem ostro.

Holmes nie odpowiedział, ale jednym gazelim skokiem przeskoczył ponad stertą książek, rzucił się w stronę maszynerii i zacisnął kolejną małą klamrę. Brzęczenie ucichło, a Holmes popatrzył z uśmiechem i ponownie opadł na fotel naprzeciw mnie.

– Holmesie, skaczesz po pokoju, jakby rok temu nic się nie wydarzyło, a przecież jeszcze niecały miesiąc temu utykałeś. Jak u licha udało ci się tak szybko wydobrzeć?

Poważne obrażenia, których doznał w Lancashire w grudniu ubiegłego roku, a które opisałem w historii zatytułowanej Sherlock Holmes i sztuka we krwi dokuczały mu przez cały rok tysiąc osiemset osiemdziesiąty dziewiąty, a nawet i kilka tygodni wcześniej w Dartmoor. Zabronił mi jednak nawet wspominać o swoim niedołęstwie, gdy relacjonowałem kilka kolejnych spraw, którymi się zajmowaliśmy. Najwyraźniej ucierpiałaby jego reputacja, gdyby przyszło mi do głowy opisać go, jako „utykającego i chodzącego o lasce” (choć po prawdzie tak właśnie było, przynajmniej przez jakiś czas).

Teraz jednak po obrażeniach i ich skutkach nie pozostał nawet ślad.

Holmes wyciągnął się w fotelu i ponownie zapalił fajkę.

– Praca! Dla człowieka takiego jak ja, najlepszym lekarstwem jest praca. A ostatnio ciebie i mnie los pobłogosławił kolejnymi sprawami do rozwiązania. – Holmes wrzucił zapałkę do ognia.

– W ubiegłym miesiącu?

– Poświęciłem temu wiele uwagi – odparł Holmes. – Jednak ostatecznie okazało się, że najlepiej działają ćwiczenia fizyczne. Boks, mój przyjacielu, to najbardziej wyczerpująca forma ćwiczeń, zarówno dla dolnych i jak i górnych części ciała. Jedynie tancerze używają nóg z większą intensywnością od bokserów.

– Rozumiem, że dołączenie docorps de ballet w Covent Garden nie wchodzi raczej w grę? – powiedziałem, ubawiony wizją Holmesa z gracją sunącego wśród smukłych baletnic.

Holmes zaśmiał się, szczelniej owijając połami szlafroka swe szczupłe ciało. Mimo ognia płonącego w kominku, do wnętrza pokoju wdarł się chłód. Nagły powiew wiatru zza zasłon przyprawił mnie o dreszcz. Ktoś musiał zostawić otwarte okno, wstałem więc, by je zamknąć.

– Nie kłopocz się, Watsonie – odparł Holmes. – To tylko niewielkie pęknięcie na szybie. Zostaw to.

Zignorowałem jego słowa i zgniótłszy kawałek gazety, wetknąłem go w szczelinę, jednak gdy zasłaniałem z powrotem zasłony, ku memu ogromnemu zaskoczeniu, zobaczyłem dziurę – po kuli!

– Dobry Boże, Holmes, ktoś do ciebie strzelał!

– Do mnie albo do pani Hudson.

– Nie bądź niedorzeczny! Co zamierzasz z tym zrobić?

– Sytuacja jest opanowana. Wyjrzyj na ulicę. Zapewniam cię, że jest bezpieczna. Co widzisz po drugiej stronie, drugie drzwi na prawo?

Odsunąłem zasłony i spojrzałem w dół w ulicę pogrążoną w ciemności. Mimo padającego śniegu, który nieco zamazywał widok, w dole ulicy we wnęce nieświetlonej bramy spostrzegłem potężną postać.

– Facet wygląda na dość niebezpiecznego – skomentowałem.

– Tak. Co możesz wydedukować, patrząc na niego?

Trudno było dostrzec detale. Był umięśniony i szeroki w ramionach, odziany w coś, co przypominało długie, mocno stargane czarne palto, zniszczoną niebieską czapkę, mocno naciągniętą na czoło. Miał wystającą, mocno zarysowaną szczękę, a usta wykrzywione w czymś na kształt szyderczego uśmiechu, na stałe przyklejonego do twarzy.

– Zły człowiek, nieciekawy typ, pewnie kryminalista. Trzyma ręce w kieszeniach, najpewniej coś ukrywając. – Tutaj urwałem, odsuwając się od okna. – Myślisz, że strzeli jeszcze raz?

– Ach, Watsonie. Kilka rzeczy istotnie udało ci się odgadnąć. Nazywa się Butterby. To prawda, ma broń, choć ukrywa coś znacznie ważniejszego. A ubrany jest tak po to, żeby zataić fakt, że jest policjantem.

– Policjant!

– Owszem, i w tej kwestii faktycznie jest „zły”. Wystarczy powiedzieć, że jest jednym z najgorszych policjantów wśród wielu innych, zupełnie niczym się niewyróżniających. Nawet Lestrade uważa go za głupca, więc sam możesz sobie wyobrazić.

Zaśmiałem się.

– Jednak jest wystarczająco dobry, żeby odstraszyć mego niedoszłego mordercę, który jest kompletnym amatorem. Tak więc brawo, Watsonie, robisz postępy.

Odchrząknąłem.

– Mówisz, że to kompletny amator. A jednak doskonale celuje. Kim jest?

– Stary znajomy, który żywi do mnie urazę, ale mówię ci, że wszystko mam pod kontrolą – powiedział Holmes. Dostrzegł jednak niepokój na mojej twarzy, bo zaczął się śmiać. – Naprawdę, Watsonie. Twoja troska jest doprawdy wzruszająca, ale zupełnie nie na miejscu. Już sama obecność naszego przyjaciela tam na dole, położy kres całej tej sprawie.

Nie byłem co do tego przekonany i postanowiłem później wrócić do tematu.

– Gdzie masz brandy? – zapytałem, zmierzając w kierunku kredensu i rozglądając za znajomą kryształową karafką.

Znalazłem ją za stosem książek. Była pusta.

– Przepraszam, Watsonie, ale brandy nie ma – powiedział. – W sklepach nic nie ma, a te, w których coś jest, są poza moim zasięgiem finansowym. Słyszałeś o problemach z winnicami we Francji? Interesowałem się tym tematem. Zamiast brandy, mogę zaproponować ci coś innego.

Z nocnego stolika stojącego obok fotela, Holmes podniósł puchar pełen czystego płynu. Nalał nam odrobinę do kieliszków.

– Spróbuj – powiedział, uśmiechając się.

Sięgnąłem po kieliszek i powąchałem jego zawartość. Poczułem jakby nagle coś oczyściło mi zatoki oraz palący ból z tyłu głowy.

– Dobry Boże, Holmes, ten zapach może zabić!

– Zapewniam cię, że nic takiego się nie stanie. Spróbuj. Zobacz, napiję się z tobą. – Holmes uniósł kieliszek, wznosząc toast. – Policz do trzech. Raz. Dwa…

Na trzy obaj łyknęliśmy płyn. Złapał mnie taki atak kaszlu i łzawienie z oczu, że nie zauważyłem, czy i mojego towarzysza spotkało to samo. Gdy się uspokoiłem, spojrzałem na Holmesa; łzy płynęły mu po zaczerwienionej twarzy, a on śmiał się i kaszlał jednocześnie.

– Co to jest? – zacharczałem, ocierając twarz chusteczką.

– Nieprzetworzony alkohol. Czysta destylowana whisky, ale niedojrzała. Rozcieńczyłem ją z wodą, ale najwyraźniej niewystarczająco.

Holmes podniósł niewielką książeczkę zatytułowaną Destylacja. Poradnik praktyczny.

– To było złośliwe z twojej strony.

– Wybacz mi, przyjacielu. Wszystko w imię nauki.

Głośny trzask i nagłe głośne syczenie dobiegły ze stołu laboratoryjnego. Spojrzałem na skomplikowany system kolb, miedzianych pojemników i rurek.

Holmes zazwyczaj używał małej lampy spirytusowej, żeby podgrzewać chemikalia, tym razem jednak dostrzegłem bardzo jasny płomień unoszący się znad palnika Bunsena, który długimi gumowymi rurkami do podłączony był do ściany. Nad tym zawieszony był mały nitowany czajnik o dziwnym kształcie łzy; jeden jego koniec zwisał na lince, która ciągnęła się przez zawory i rurki, w skomplikowanej i mylącej, i…

– Holmes! – zawołałem. – Przecież to miniaturowa destylarnia!

– Ach, Watson, robisz postępy, naprawdę.

– Ale połączyłeś ją do rury z gazem! Dlaczego? Czy to nie jest niebezpieczne?

– Potrzebowałem wyższej temperatury. I nie, to nie jest niebezpieczne, pod warunkiem, że zabezpieczenia…

Dźwięk dochodzący z maszynerii stawał się coraz głośniejszy i cała zaczęła drgać. Miedziany czajnik, przedziwna kombinacja rurek i zlewek drżały i trzęsły się. Jedna z klamr obluzowała się i z trzaskiem spadła na podłogę. Rurka znów zadrgała i kilka kropel płynu, iskrząc się, spadło na podłogę.

– Holmes…! – zacząłem, ale on już zerwał się z fotela i susami przemierzył pokój, gdy nagle niewielki wybuch zerwał pokrywę z miedzianego naczynia, rozbił trzy szklane rurki i stojącą obok zlewkę, ochlapując ścianę obok i rząd książek obrzydliwie śmierdzącą cieczą. Z dołu buchnął płomień.

Obaj jednocześnie krzyknęliśmy. W mgnieniu oka Holmes znalazł się przy aparaturze i gasił ją dużym mokrym kocem, który wyjął z wiadra obok, wyraźnie stojącego tam na wypadek takiej konieczności. Koc zsunął się na porozbijane fragmenty aparatury. Ogień zgasł i zapadła cisza, przerywana jedynie cichym skwierczeniem.

Cały pokój śmierdział mieszaniną czystego alkoholu i spalenizny. Urwany kranik spadł ze stołu na podłogę.

Pani Hudson głośno zapukała do drzwi.

– Panie Holmes? Doktorze Watson? – zawołała. – Przyjechała jakaś młoda dama, żeby się z panami zobaczyć.

Holmes i ja spojrzeliśmy po sobie jak dwóch uczniaków przyłapanych na paleniu papierosów. Jak jeden mąż rzuciliśmy się, żeby posprzątać pokój. Holmes byle jak narzucił drugi mokry koc na cały ten bałagan w rogu pokoju, a ja przy pomocy gazety usiłowałem zgarnąć potłuczone szkło pod biurko.

Otworzyłem okno, żeby pozbyć się tego paskudnego smrodu i już po chwili obaj siedzieliśmy w fotelach, dorzucając do kominka kolejną szczapkę drewna.

– Ależ oczywiście, proszę ją wprowadzić, pani Hudson – zawołał Holmes.

Wziął do ręki zimną fajkę i przybrał niewymuszoną pozę. Ja nie byłem tak szybki i gdy otworzyły się drzwi, nadal siedziałem na poręczy fotela.

2. Isla

Pani Isla McLaren z Braedern – zaanonsowała pani Hudson.

Do pokoju weszła tryskająca energią młoda kobieta, w wieku około dwudziestu ośmiu lat, niezwykle wytworna, niewysoka i delikatnej budowy. Natychmiast uderzyły mnie zarówno jej uroda i pełen gracji sposób poruszania się, jak i inteligencja bijąca z całej postaci. Odziana była elegancko, w strój podróżny z wełny doskonałej jakości, w kolorze głębokiego fioletu, wykończony przy szyi elementami szkockiej kratki, złota i koronki.

Jej wspaniałe brązowe włosy gdzieniegdzie błyszczały miedzianymi pasmami, oczy zaś miała w zdumiewającym niebieskozielonym kolorze i spoglądała zza niewielkich złotych okularów. Zdjęła je i obrzuciła spojrzeniem cały pokój, panujący w nim bałagan, unoszące się resztki dymu i nas dwóch, patrzących na nią przenikliwie i z rozbawieniem w oczach. Od razu pomyślałem o prawniku, który spojrzeniem przenika swojego przeciwnika.

– O matko… – odezwała się, czując zapach unoszący się w pokoju.

Obrzydliwy smród wyziewał ze zniszczonej maszynerii Holmesa, z gazet i z mokrych koców przykrywających laboratoryjny stół. Na dodatek w całym tym bałaganie co jakiś czas słychać było syczenie i pobrzękiwanie.

Szybko wstałem, by przywitać się z młodą kobietą. Holmes pozostał na swoim miejscu, wpatrując się w nią z zaciekawieniem.

– Witam panią, madame. Proszę pozwolić, że zamknę okno; zrobiło się zimno – odezwałem się, zmierzając w jej stronę.

– Zostaw je – zarządził Holmes. – Proszę wejść i usiąść, pani McLaren.

Dama zawahała się, powstrzymując kaszel.

– Przyda się nieco świeżego powietrza. Cóż, panie Holmes, doskonale pana opisano w gazetach. A pan to zapewne doktor Watson?

W jej słowach pobrzmiewał lekko szkocki akcent, zmodyfikowany jednak przez dobre wykształcenie. Od razu ją polubiłem, natomiast Holmes potraktował ją dość chłodno.

– Proszę usiąść, pani McLaren, i powiedzieć, co panią do nas sprowadza. I bardzo proszę, zwięźle. Jestem w tej chwili bardzo zajęty.

Holmes machnął ręką, wskazując na sofę. A ja doskonale wiedziałem, że w tej chwili nie zajmuje się żadną sprawą.

Dama uśmiechnęła się.

– Tak, widzę, że jesteście panowie bardzo zajęci.

– Witamy panią, madame – powtórzyłem, zadziwiony niewytłumaczalną gburowatością mojego przyjaciela i próbując jakoś ją ukryć. – Jesteśmy do pani usług.

– Proszę pozwolić, że przejdę od razu do sedna – powiedziała, siadając tuż przed nami. – Mieszkam w Szkocji, a dokładnie w górach, w Highlands, w zamku Braedern, rezydencji sir Roberta McLarena, lairda[1] Braedern.

– McLaren z Braedern. Tak, znam to nazwisko – powiedział Holmes, wstając niespiesznie z fotela i przeciągając się powoli. Potem gwałtownie zerwał się na równe nogi, przeskakując oparcie niskiego fotela. Podszedł do regału; przesunął palcem wzdłuż kilku woluminów, by wreszcie wyciągnąć jedną z teczek. Przekartkował kilka stronic.

– O, jest. McLaren. Potentat w produkcji whisky. Członek parlamentu. Gdy pisano ten artykuł, starał się przenieść firmę do Londynu; jak widzę, skutecznie. Torys. To dość niezwykłe jak na Szkota. Wdowiec. Zmarła żona była bardzo bogata. I, ach, tak.

Nie odłożywszy książki, usiadł w fotelu.

– Tak – odezwała się dama. – To mój teść.

– Oczywiście. Tu jest napisane, że miał córkę, która zmarła w niemowlęctwie, i trzech synów.

– Nie jest pan au courant. Ma dwóch synów; trzeci zmarł trzy lata temu. Został zabity w czasie oblężenia Chartumu.

– A pani jest żoną jednego z tych synów, który żyje. Nie Charlesa, obecnie najstarszego syna, tylko najmłodszego, Alistaira.

Pani McLaren uśmiechnęła się.

– Zgadza się, panie Holmes. Jak pan do tego doszedł?

Nie podobało mi się zachowanie Holmesa.

– Madame, jak możemy pani pomóc? – zapytałem.

Dama jednak była nieustępliwa.

– Panie Holmes?

– To oczywiste. Pani pierścionek. Słynny pierścionek zaręczynowy McLarenów z ametystem i szmaragdem. Mam tu wycinek z gazety o jego historii. Idealnie pasuje do pani stroju i z pewnością miałaby go pani na palcu, gdyby poślubiła pani starszego brata. Reszta pani biżuterii jest dość skromna. Stąd wniosek, że poślubiła pani młodszego z braci.

Dama uniosła dłoń do niewielkiej złotej broszki z zawieszką; poza nią miała na sobie jedynie skromną obrączkę i złote kolczyki.

Uśmiechnęła się.

– Jeśli chodzi o biżuterię, być może nie jestem zwolenniczką nadmiernego jej eksponowania, panie Holmes. Tak jak i pan.

Jej wzrok prześlizgnął się po szlafroku Holmesa.

– Mimo wszystko? – odparł Holmes.

Pani McLaren milczała, a jej milczenie było taktycznym przyznaniem racji. Holmes uśmiechnął się do siebie, a potem wstał i podszedł do kominka, gdzie zaczął grzebać w fajce. Uderzyło mnie, że lady McLaren go w pewien sposób irytowała, i jednocześnie pobudzała do zachowań, które określiłbym jako popisywanie się.

– Przyjechałam do Londynu, żeby pójść do opery, spotkać się z moim krawcem i zrobić nieco świątecznych zakupów – zaczęła. – Pomyślałam, że skoro już tu jestem…

– A ja myślę, że usłyszałem już wystarczająco, pani McLaren.

– Dobry Boże, Holmes! Madame, proszę o wybaczenie – odezwałem się. – Proszę powiedzieć, co panią niepokoi. Zamieniamy się w słuch.

Nim zdążyła odpowiedzieć, Holmes warknął:

– Pani mąż ma, albo pani sądzi, że ma, romans. A ja się nie zajmuję małżeńskimi sprzeczkami. Proszę być tak uprzejmą i zamknąć za sobą drzwi.

Holmes stanowczym krokiem podszedł do regału z książkami i stał tam cały czas odwrócony tyłem do pani McLaren. Ona nie wstała.

Holmes odwrócił się.

– Naprawdę, madame, proszę panią. Co pani rodzina pomyślałaby, gdyby się dowiedziała o pani wizycie u nas?

– Niewiele mnie obchodzi, co pomyślałaby moja rodzina. W tej sprawie jestem raczej pozostawiona sama sobie. Pańskie opinie, mimo że błędne, też średnio mnie interesują. Proszę mnie oświecić, co pan wie.

Otworzyła puszkę Pandory.

– Ja nie opieram się na opiniach, madame, ale na faktach. – Holmes zaczął swoją pouczającą wypowiedź.

– Proszę kontynuować – powiedziała pani McLaren.

– Holmesie!

– Jeśli pani nalega. Ostatnio pani schudła. Dla pani może to być coś korzystnego. Widzę, że pani suknię zwęził ktoś mało doświadczony w materii. Coś się jednak zmieniło. Ma pani elegancką fryzurę i kupuje pani nowe ubrania. W górach Szkocji zwraca się mało uwagi na najnowsze trendy; zresztą, na noszenie większości modnych ubrań jest tam po prostu za zimno. Więc albo pani ma tutaj romans – choć to mało prawdopodobne, skoro nosi pani obrączkę, lub stara się pani stać się atrakcyjniejszą dla męża. O biżuterii już mówiłem. A teraz proszę odejść.

– Myli się pan w kilku kwestiach, panie Holmes, ale ma pan rację w dwóch – odezwała się pani McLaren. – Istotnie chcę być tak atrakcyjna, jak to tylko możliwe. To smutne, ale dla kobiet uroda jest głównym, choć przemijającym, źródłem siły. Może kiedyś to się zmieni. I tak, Alistair to mój mąż.

Holmes westchnął.

– Oczywiście.

– Nie straciłam jednak na wadze. Sukienka zawsze była za duża, a fryzurę ułożyłam sobie sama. Obie te pomyłki potraktuję jako komplement.

Holmes niegrzecznie kiwał głową.

– Panie Holmes, dlaczego jest w panu tyle pogardy dla kobiet? I ten zapach? Zresztą, nieważne. Przejdźmy do interesów. Przyszłam tutaj, żeby skonsultować się z panem w pewnej sprawie. Widzę, że nie narzeka pan na nadmiar pieniędzy, więc może lepiej, żeby mnie pan wysłuchał.

– Lepiej, żeby się pani streszczała – ostro odpowiedział Holmes. – Co panią martwi?

– Jedną chwileczkę, pani McLaren – odezwałem się. – Co każe pani przypuszczać, że pan Holmes potrzebuje pieniędzy? Z pewnością pani wie, że o kilku sprawach, które rozwiązaliśmy, pisała nawet prasa.

– Wiem i nie mogę się doczekać, aż mi pan o nich ze szczegółami opowie, doktorze Watson.

Nagle spod mokrego koca, leżącego na stole laboratoryjnym, dał się słyszeć ostry dźwięk i koc zsunął się na podłogę. Holmes jednym susem znalazł się obok, by przykryć resztki destylarni domowej roboty, nim odwiedzająca nas dama zdąży się wszystkiemu przyjrzeć.

– Eksperyment – krótko skomentował Holmes. – Czy powie nam pani wreszcie o swoim problemie?

Pani McLaren taksowała Holmesa zimnym spojrzeniem.

– Za moment, sir. Najpierw odpowiem doktorowi Watsonowi. Wyraźnie widzę, że panu Holmesowi brakuje gotówki. Niedawno, zamiast kupić nowe buty, oddał stare do podzelowania. Potrzebuje pilnie wizyty u fryzjera, a jego kamizelka, spodnie i szlafrok wyprania, i to szybko. A to zupełnie nie pasuje do pańskiego opisu pana Holmesa. Jest albo przybity, albo potrzebuje pieniędzy. Butelki po alkoholach na kredensie są puste, a on sam podejmuje jakieś idiotyczne próby uzupełniania ich zawartości domowymi sposobami. W związku z tym raczej nie jest to depresja, a po prostu brak pieniędzy.

– To eksperyment naukowy z dziedziny chemii – wtrącił się Holmes. – Jeśli potrzebuje pani mojej pomocy, proszę od razu przejść do rzeczy.

Isla McLaren oparła się wygodnie i lekko uśmiechnęła się do mnie.

– W samym zamku Braedern i w jego okolicy miała miejsce seria dziwnych zdarzeń – powiedziała. – Nie umiem ich połączyć w jedną całość, ale czuję, że w jakiś sposób są ze sobą powiązane. Wyczuwam też narastające niebezpieczeństwo. Zamek Braedern, jak pan doskonale wie z pańskich materiałów, uznawany jest za nawiedzony.

– O każdym zamku w Szkocji mówi się, że jest nawiedzony. Wy, Szkoci, bardzo lubicie swoje duchy i duszki.

– Nie powiedziałam, że ja sądzę, że chodzi o duchy. Wielu moich szkocki pobratymców pokazuje ewidentną umiejętność racjonalnego myślenia, panie Holmes. Na przykład James Clerk Maxwell, James Watt, Mary Somerville…

– Tak, tak, takie samo nazwisko jak nazwa pani college’u w Oksfordzie. Widzę zawieszkę przyczepioną do broszki, pani McLaren.

Oksford! Isla McLaren w jednej chwili urosła w moich oczach. Somerville College dla kobiet cieszył się świetną opinią, a młode damy, które do niego uczęszczały uważano za najinteligentniejsze w całym Królestwie.

– Tak jak mówiłam, nasz mały kraj dał światu niewspółmierną liczbę genialnych naukowców w dziedzinie matematyki, medycyny i inżynierii.

Holmes wreszcie usiadł naprzeciwko pani McLaren, a wyraz jego twarzy nagle się zmienił.

– Nie mogę temu zaprzeczyć, pani McLaren – powiedział. – Proszę mi wybaczyć. I zajmijmy się sprawą, z którą pani przyszła.

Pani McLaren wzięła głęboki oddech i przez chwilę przyglądała się mojemu przyjacielowi, jakby się nad czymś zastanawiała.

– W Braedern miała miejsce seria ciekawych wydarzeń. Najdziwniejsze było chyba to: nie tak dawno temu pokojówka odpowiedzialna za podawanie do stołu zniknęła z posiadłości w zupełnie nieznanych okolicznościach.

– Proszę mówić dalej. – Holmes ponownie otworzył teczkę i zaczął przeglądać jej zawartość.

– Nazywa się Fiona Paisley. Jest wyróżniającą się osobą wśród służby: była bardzo ładna, z burzą rudych włosów sięgających prawie do pasa.

– Jest? Czy była? Pani McLaren, proszę wyrażać się jasno. Gdzie teraz się znajduje?

– Wróciła do pracy, ale…

– Proszę kontynuować. Atrakcyjna służąca na chwilę zniknęła, ale już wróciła. W czym tkwi zagadka?

– Ona nie wróciła ot tak, po prostu. Przywieziono ją w koszu, skrępowaną, odurzoną narkotykami, z włosami obciętymi do gołej skóry.

To ostatnie przykuło uwagę Holmesa.

– Proszę zacząć jeszcze raz, od początku i opowiedzieć mi o tej dziewczynie, i proszę podać daty, kiedy poszczególne wydarzenia miały miejsce.

– Fiona zniknęła w ubiegły piątek. Wróciła po dwóch dniach, czyli trzy dni temu.

– Czemu zwlekała pani z wizytą u mnie?

– Proszę pozwolić, że opowiem panu to wszystko na mój własny sposób, panie Holmes.

Holmes westchnął i machnął ręką, by mówiła dalej.

– Fiona była skłonna do flirtów i bardzo otwarta, na swój sposób czarująca. Miała wielu wielbicieli. Każdy mężczyzna w posiadłości zwracał na nią uwagę. Na początku myśleliśmy, że po prostu z kimś uciekła, aż wreszcie inni służący en masse zaczęli zwracać się do lairda, twierdząc, że została porwana.

– Dlaczego?

– Nikt inny nie zniknął, a przecież nie uciekłaby sama. Potem znaleziono jej but niedaleko ogrodu za kuchnią. Wysłano kilka osób na poszukiwania, ale nic więcej nie znaleziono.

– Fiona jednak wróciła. Co powiedziała? Czy widziała napastnika?

– Nie, nic, żadnych wskazówek.

Holmes westchnął i wstał, by z gzymsu nad kominkiem wziąć kolejnego papierosa. Zapalił go jakby od niechcenia.

– Dobrze. Każdy mężczyzna w posiadłości zwracał na nią uwagę. Pani mąż również?

– Każdy znaczy każdy.

– Czyli podejrzewa pani romans? Może to kara? Czy to możliwe, by pani, lub jakaś inna kobieta w posiadłości, czuły się przez nią zagrożone?

– Gdybym to ja była sprawcą, po co miałabym przychodzić do pana?

– Pani McLaren, proszę mi wierzyć, takie rzeczy już się zdarzały. Bądźmy szczerzy, w tym, co pani sobą reprezentuje, jest pewna doza zarozumialstwa.

– Nazwałabym to raczej pewnością siebie, a nie zarozumialstwem. Wysłucha mnie pan wreszcie, czy ma pan wewnętrzną potrzebę, większą niż zawodowa uprzejmość, żeby pokazać mi, gdzie moje miejsce? A może, tak naprawdę, nie jest to żadna zawodowa uprzejmość, a raczej pasująca do pana zawodowa dociekliwość?

Muszę oddać sprawiedliwość mojemu przyjacielowi, że z godnością przyjął tę reprymendę.

– Proszę mi wybaczyć, pani McLaren, i kontynuować. But znaleziono niedaleko ogrodu. Były jakieś ślady walki? Cokolwiek poza butem?

– Nic. Pytałam o to, jak również sama sprawdziłam. W pokoju Fiony nie było żadnych wskazówek, a miejsce, gdzie znaleziono but, zostało doszczętnie zadeptane i nie dało się znaleźć tam już niczego, co mogłoby stanowić jakąkolwiek wskazówkę.

– Czy to oznacza, że sama bawiła się pani w detektywa, pani McLaren? Czy nie należało wówczas wezwać policji?

– Sądzę, że nie, panie Holmes. Doktor Watson pisząc o panu, dość jasno powiedział, co pan sądzi o pracy policji. Nasz miejscowy konstabl zaniedbuje swoje obowiązki. Szczerze mówiąc, jest zwykłym pijakiem. Laird nie chciał go wzywać.

– Mimo wszystko zdecydowanie sądzę, że amator bez żadnego doświadczenia, taki jak pani, nie będzie…

Rzuciłem przyjacielowi ostrzegawcze spojrzenie. Czułem, że zupełnie niepotrzebnie jest taki ostry w stosunku do pani McLaren. Ta kobieta wywoływała w nim coś, czego nie rozumiałem.

Isla McLaren siedziała niezrażona.

– Najbardziej martwi mnie wersja samej Fiony. Była wręcz niewypowiedzianie przerażona. Zabrano ją w nocy, wisiała wtedy nieprzenikniona mgła. Nic nie widziała.

– Dobrze, a co stało się potem?

– Ocknęła się w jakimś zimnym, wilgotnym miejscu; jakby na kamiennej podłodze, na której leżała słoma, najwyraźniej mająca dać namiastki wygody. Była mocno związana, ale linkami. Oczy miała zasłonięte. Strasznie bolała ją głowa.

Holmes ponownie usiadł w fotelu i teraz słuchał już uważnie.

– Czyli chloroform. Łatwo go dostać. Efektywny, ale niewyrafinowany. Co dalej?

– Ktoś, kto nie odezwał się ani słowem, zakradł się i obciął jej włosy, czymś, co przypominało ostry nóż. Ten ktoś zrobił to ostrożnie, a Fiona miała wrażenie, że gdzieś obok układał obcięte pasma włosów. Być może po to, żeby je zatrzymać.

Holmes odchylił się do tyłu i odetchnął głęboko.

– Czy ma jakieś inne obrażenia?

– Nic, ani siniaka. Jednak włosy dla kobiety…

– Tak, tak, oczywiście. Odrosną. Kto znalazł kosz?

– Drugi lokaj, który wychodził, żeby nadać listy.

– To wszystko? Gdzie znajduje się teraz dziewczyna?

– Jest w domu, ale nie jest w stanie pracować. Jest jakby nieobecna. Fiona już wcześniej była bardzo przesądna, a jej przyjaciele próbowali ją przekonać, że za jej porwaniem stoją jakieś siły nadprzyrodzone.

– Na Boga, dlaczego?

– Atak był cichy. Fiona nikogo ani nie widziała, ani nie słyszała.

Holmes oparł się w fotelu i zamknął oczy; nie ruszał się przez kilka sekund.

– Pani McLaren, proszę mi coś więcej opowiedzieć o tej dziewczynie. Jaki ma charakter, jaką cieszy się reputacją.

– Fiona jest, a w zasadzie to była nim ją napadnięto, jak gwiazdeczka, wesoła, zalotna i kokieteryjna, lekkomyślna i niestała. Zdecydowanie nie typ naukowca, ale sprytna i obrotna. Nie nauczyła się czytać i pisać, ale lubi skupiać na sobie uwagę i dość jasno to komunikuje. Nie mogę powiedzieć, że jej nie lubię; wręcz przeciwnie, lubię ją. Fiona działa na mężczyzn jak magnes; przyciąga ich bez najmniejszego wysiłku. Nie fatygowałam się śledzeniem jej romansów, z kim się spotyka i co robi, ale mogę się założyć, że wiele kobiet i mężczyzn może zazdrościć uwagi, jaką jest obdarzana.

– Wiele pani sugeruje, ale czy ma pani na myśli jakieś konkretne romanse? Uwaga męża skierowana na urodziwą służącą niepokoiłaby większość kobiet, pani McLaren. Nawet panią.

– Nie jestem jak większość kobiet, panie Holmes. Myślę jednak, że atrakcyjność Fiony może nie mieć tu nic do rzeczy. Sądzę, że jej oszpecenie to jedynie początek czegoś większego, tak jak to napisano w liście.

– Ma pani list? Dlaczego go pani ukrywa? Proszę mi go pokazać! – zdenerwował się Holmes.

Pani McLaren wyjęła z torebki pognieciony kawałek papieru. Holmes zmrużył oczy, a potem rzucił go w moją stronę.

– Masz, Watsonie, czytaj!

Więc przeczytałem na głos.

„Z korony włosów ją ograbiono,

nie tknięto jednak żadnego paluszka,

bo chociaż nędznie skalane jej łono

wciąż żal jej uciąć nosek, czyliż uszka.

Lecz jeśli wzgardzisz onym ostrzeżeniem,

a wciąż wlec dziewki będziesz do łożnicy

– stracisz, co jest ci największym wzruszeniem

i wraz zaglądać będziesz do kostnicy.

Nad życiem miecz twym zawisł wyostrzony!

Wspomnij więc na to, co najdroższe duszy

i strzeż swych dziedzin, i majątków żony

– bo pańskie oko tylko konia tuczy.

Grzecznie ostrzegam, widzi Pan Bóg w niebie.

Nie słuchasz – żal możesz mieć jeno do siebie!

Prawdziwy przyjaciel rodziny McLarenów”[2]

– Hmmm… – odezwał się Holmes. – Ten duch to poeta-amator. Szekspirowski sonet napisany przez zwykłego uczniaka, niezbyt dobry. Szkocki dialekt. Papier powszechnie używany w Szkocji i w ogóle na północy. List napisany stalówką, litery starannie wykaligrafowane, jakby przepisane z elementarza. A więc ten, kto to napisał – osoba energiczna, co widać po pociągnięciach pióra z dołu do góry – ukrywała swój własnych charakter pisma, co w tej sytuacji jest dość rozważnym posunięciem. To zresztą jest mało istotne, pani McLaren, ponieważ nadal twierdzę, że jest to sprawa rodzinna. Proszę zwrócić uwagę na kogoś, kto wlecze do łożnicy tę dziewczynę i komu może to się nie podobać i mieszać mu szyki.

Pani McLaren wstała.

– A ja sądzę, panie Holmes, że to, co zaszło, to akt przemocy. A list wyraźnie wskazuje, że czekają nas jeszcze większe kłopoty. Ale wyczuwam, że pan…

– Pani McLaren, nie przyjmuję spraw, jeśli nie ma prawdziwego powodu, żeby się nimi zająć. Owszem, zaistniałe wydarzenia są dość niezwykłe i z pewnością okrutne, jednak nie widzę powodu, by wszczynać aż taki alarm, jak pani. Chyba że pani sama czuje się w jakiś sposób zagrożona? Czy tak jest, pani McLaren?

– Nie.

– W takim razie, madame, ta sprawa nie leży w moim kręgu zainteresowań. Wygląda na to, że to zwykła rodzinna awantura, choć z outré elementami. Do widzenia.

Holmes oparł się wygodnie w fotelu i wyciągnął papierosa, ale Isla McLaren nie dała się tak łatwo zbyć. Wzięła głęboki oddech i nie przestawała naciskać na Holmesa.

– Panie Holmes, przyszłam do pana po pomoc – powiedziała. – O zamku Braedern mówi się, że jest nawiedzony. Były już przypadki niewyjaśnionych zgonów. Czuję narastający niepokój, którego nie mogę się pozbyć.

– Znów te duchy! No dobrze, jakie niewyjaśnione zgony?

– Dziesięć lat temu, lady McLaren, matka trzech synów, o których już rozmawialiśmy, wyszła na zewnątrz w ciemną burzową noc, by pomóc przy narodzinach źrebięcia. Okazało się, że to fałszywy alarm. Gdy próbowała wrócić do zamku wszystkie drzwi i bramy były zamknięte i nie mogła wejść do środka. Zamarzła na śmierć.

– Przeprowadzono oficjalne śledztwo? Czy to znów pani, pani McLaren, bawiła się w detektywa?

– Panie Holmes, pan ze mnie szydzi. Oczywiście to było jeszcze zanim zamieszkałam na zamku, ale owszem, przeprowadzono śledztwo. Gdy lady McLaren zmarła, niektórzy ze służących widzieli ślady na śniegu, wskazujące, że ktoś próbował dostać się do zamku w kilku miejscach z poziomu parteru. Wybił okno, ale nie udało mu się sforsować okiennic. Później znaleziono zamarznięte ciało lady McLaren. Laird był niepocieszony.

– Nie było słychać dzwonka? Nikt w domu nie zauważył, co się dzieje?

– Dzwonek najwyraźniej nie zadziałał. Nic więcej nie wiem.

– To stara sprawa, najprawdopodobniej nieszczęśliwy wypadek. Po co teraz do tego wracać?

– Mówi się, że od tamtego czasu jej duch nawiedza wschodnią wieżę – wrogi, złośliwy duch, który sprowadza zło – powiedziała pani McLaren.

Holmes westchnął.

– Zło jakiego rodzaju, pani McLaren? – zapytałem.

– W ubiegłym roku jeden ze służących spadł ze schodów i zmarł, zepchnięty – jak się powiada – przez ducha. Kilka lat wcześniej, widzicie panowie, z zamku zniknęło dziecko.

– Hmmm… to byłaby… jedyna córka lairda, Anne, dwa lata i dziewięć miesięcy – mamrotał pod nosem Holmes.

– Żaden ze służących nie wejdzie tam po zmroku i obawiam się, że…

– Nie wygląda pani na kogoś, kto wierzy w duchy. Czego dokładnie pani ode mnie oczekuje, pani McLaren?

– Może mógłby pan zbadać tę sprawę i udowodnić, że nie ma nic…

Holmes odsunął tę myśl od siebie. Pani McLaren zebrała się w sobie i zmieniła taktykę. Trudno było zniechęcić tę kobietę i przyznaję, że podziwiałem jej hart ducha, choć zastanawiał mnie jej upór. Dama była intrygująca.

– Panie Holmes, nasza rodzina jest dość złożona. Whisky McLarenów jest powszechnie znana, ale w rodzinie wiele jest waśni i niezgody dotyczących kontroli i władzy. Trwa rywalizacja.

– Słyszałem o waszej whisky – powiedziałem ciepło. – „McLaren Top” jest podobno całkiem dobra.

– Tak. W ubiegłym roku polecał ją między innymi hotel Langham. W grę wchodzą tutaj ogromne pieniądze. Moglibyśmy być brani pod uwagę jako potencjalny dostawca dworu, ale prześladują nas też wszystkie legendy i strachy…

Holmes westchnął, a potem otworzył szeroko oczy i niewzruszenie wpatrywał się w panią McLaren.

– Zaginiona dziewczyna, która już nie jest zaginiona. List pisany wierszem z bliżej nieokreślonymi pogróżkami. Przypadkowe zgony. Duchy. A teraz jeszcze rywalizacja między braćmi. Mam wrażenie, że zadowala się pani nędznymi resztkami. Madame, tu naprawdę nie ma nic, czym mógłbym się zająć. Proszę zamknąć za sobą drzwi, gdy będzie pani wychodziła.

Pani McLaren jednak jeszcze nie skończyła.

– A to, panie Holmes, znalazłam wczoraj w szopie w ogrodzie – powiedziała i sięgnąwszy do torebki, wyjęła laskę dynamitu z długim lontem.

Obaj zamarliśmy, a ja usłyszałem, jak mój przyjaciel wciągnął powietrze krótkim, ostrym haustem.

– Ostrożnie z tym, pani McLaren! – powiedział Holmes. – Proszę mi to oddać.

Pani McLaren nie zrobiła najmniejszego ruchu, bo oddać nam dynamit; zamiast tego, położyła sobie laskę dynamitu na kolanach i z materiałowej torebki wyjęła papierosa. Nim zdążyliśmy ją powstrzymać, wyciągnęła również zapałkę ze srebrnego pudełka i ją zapaliła.

Obaj skoczyliśmy na równe nogi, a Holmesowi udało się chwycić dynamit. Odsunął się od pani McLaren, trzymając dynamit sztywno w powietrzu, niepewny, co powinien zrobić, bo każdy krok oddalający go od zapalonej zapałki w ręku pani McLaren przybliżał go albo do płonącego kominka, albo do stołu laboratoryjnego, gdzie resztki destylarni nadal skwierczały pod mokrymi kocami.

– Uspokójcie się, panowie. To atrapa, sprawdziłam to. W tym pokoju nie ma przecież nitrogliceryny, prawda? No chyba że się mylę i jednak takową panowie posiadacie. – Dama uśmiechnęła się do nas słodko.

Holmes patrzył na nią spode łba.

– Musicie jednak przyznać, panowie, że dynamit przyciągnął waszą uwagę – powiedziała, zapalając papierosa. Zaciągnęła się i wypuściła kilka małych kółeczek dymu i patrząc jak unoszą się w górę tak naprawdę wpatrywała się w mojego przyjaciela roześmianym wzrokiem. – Moją również.

3. Odrzucenie

Holmes westchnął, pociągnął nosem i uważnie obejrzał dynamit. Zadowolony, rzucił go na mały stolik.

– Pani McLaren, wyraziła się pani nader jasno, aczkolwiek robienie tego w tak teatralny sposób było zbyteczne. Co cię tak bawi, Watsonie?

Wzruszyłem ramionami, a Holmes ciągnął:

– Dynamit to podstawowe narzędzie pracy budowniczego na kolei, górnika i anarchisty. Wygląda to na najnowszy wynalazek Alfreda Nobla, wyprodukowany w fabryce w Szkocji. Jak pani myśli, po co je wyprodukowano, w takiej formie? Wyglądają jakby były napełnione, a w rzeczywistości są puste. Atrapy, powiada pani. A gdzie dokładnie je pani znalazła?

Pani McLaren uśmiechnęła się.

– Nie mam pojęcia. Te dwie atrapy i skrytkę, którą jak sądzę wypełniono laskami pełnymi dynamitu, znalazłam na tyłach ogrodu od strony kuchni. A jeśli chodzi o pańskie wcześniejsze pytanie, to mogę tylko zgadywać.

– Proszę tego nie robić; zgadywanie jest dobre dla amatorów. Czy kogokolwiek w pani rodzinie coś łączy ze Szkockim Ruchem Separatystycznym? Z Rewolucją Październikową? Albo z francuskimi anarchistami? – Holmes przerwał na chwilę. – A może z ruchem sufrażystek?

– W swoim pytaniu odniósł się pan do połowy Europy, panie Holmes. Sama popieram prawo kobiet do głosowania w wyborach, jak zresztą każdy, kto rozsądnie myśli. Ale nie jestem radykałem. Jeśli chodzi o resztę, to nie mam pewności. Polityka nie jest tematem przewodnim w trakcie rodzinnych spotkań.

– Co więc jest?

– Pieniądze, panie Holmes. Produkcja whisky. Techniki destylacji, kuce, polowania, miejscowe ploteczki. I duchy.

Holmes westchnął.

– Dynamitu używa się, by oczyścić teren pod nową zabudowę, prawda? A czy wasza gorzelnia nie została przypadkiem ostatnio rozbudowana? Czy w takiej sytuacji obecność dynamitu nie wydaje się dość logiczna?

– Tak, oczywiście – odparła dama. – Ale zastanawiają mnie te atrapy.

Cisza. Jedynie od strony stołu laboratoryjnego dochodziły ciche pojedyncze dźwięki. Holmesowi kolana drżały ze zniecierpliwienia.

– Madame – odezwał się po chwili. – Pani opowieści otacza aura tajemniczości, ale mimo to obawiam się, że nie jest to sprawa dla mnie. Doktor Watson odprowadzi panią do drzwi.

Muszę przyznać, że Holmes wprawił mnie w zdumienie. Sądziłem, że opowieści pani McLaren są na tyle intrygujące, że starczyłoby ich na kilka spraw! Jednak bardziej zastanawiające było grubiaństwo Holmesa w stosunku do pani McLaren. Mimo że czasem wykazywał się brakiem wrażliwości, to Holmes zazwyczaj był uosobieniem kurtuazji, szczególnie w stosunku do kobiet.

Pani McLaren wstała gwałtownie; ja również podniosłem się z miejsca.

– Sama znajdę drogę, doktorze Watson – powiedziała, a potem zwróciła się do mojego przyjaciela: – Szkoda, że zmarnowałam pański czas – powiedziała. – I swój również.

Pani McLaren wyszła, i gdy tylko usłyszeliśmy, jak na dole zamykają się za nią drzwi, nie mogłem się już dłużej powstrzymać:

– Holmes! Dlaczego się wahasz? Jej historia jest fascynująca! A pani McLaren…

– Co jest fascynujące? To, że zwykłej służącej obcięto włosy, służący boją do duchów, a laski dynamitu lub ich atrapy, znaleziono w szopie? A tak na marginesie, to nie miały być atrapy. Po prostu z jakiegoś powodu ktoś wyjął kordyt. Podejrzewam, że zrobiła to sama pani McLaren i przyniosła je tutaj, tak na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że jej historie nie przykuły mojej uwagi.

– Holmes, to przecież absurd!

Wzruszył ramionami.

– Sądzisz, że nie byłaby w stanie tego zrobić?

– Nie w tym rzecz! Wydaje się zbyt inteligentna i trzeźwo myśląca, żeby uciekać się do takich gierek. A czy tobie jej historia i sama lady McLaren, nie wydały się intrygujące?

– Nie. To ty uznałeś ją za intrygującą. Według mnie jest…

– Absolutnie fascynująca.

– …prowokująca. Naprawdę, Watsonie, musisz trochę podnieść poprzeczkę.

– Prowokująca to niekoniecznie zły początek dla sprawy, Holmesie.

– Już podjąłem decyzję i koniec. Poza tym, Mycroft ma coś dla mnie; mam się z nim spotkać jutro rano. Dołączysz do nas? Z pewnością będzie to bardziej intersujące niż cały ten ambaras pani McLaren.

– Tak, Holmesie, oczywiście, że do was dołączę. Choć zupełnie nie rozumem twojej decyzji. Och, zrobiło się tu strasznie zimno.

Gdy podszedłem do uszkodzonego okna, rzuciłem okiem na zewnątrz. Padał teraz gesty śnieg i trudno było cokolwiek dostrzec. Zauważyłem jednak coś, co natychmiast przykuło moją uwagę.

– Oho, twój człowiek, tam na dole, ma kłopoty.

W gęstniejącym mroku, wielki zwalisty Butterby zmagał się z wysokim, dobrze ubranym nieznajomym, który laską władał jak pałką. Atakujący miał wyraźną przewagę i nagle uderzył potężniejszego mężczyznę w twarz. Butterby upadł do tyłu.

Holmes wychylił się przez okno, rzucił okiem i pobiegł do drzwi, krzycząc:

– Zostań tutaj! Pod żadnym pozorem nie schodź na dół. Bez dyskusji!

Za chwilę zobaczyłem, jak wybiega w śnieg, bez płaszcza, przemykając między samochodami w poprzek Baker Street do miejsca, gdzie pojawił się Butterby, teraz walczący ze swoim napastnikiem. Z daleka mogłem dostrzec jedynie, że dżentelmen był mniej więcej w naszym wieku i że walczył ze szczególną zawziętością. Butterby zbierał cięgi, a Holmes biegł w ich kierunku.

Jednak napastnik wyczuł, że ktoś się zbliża, odskoczył od Butterby’ego i błyskawicznie obracając się w miejscu, wycelował silny cios laską wprost w Holmesa. Uderzył w goleń tak silnie, że trzask było słuchać po drugiej stronie ulicy. Holmes krzyknął i upadł. Zaraz podbiegło do niego dwóch przechodniów.

Bez chwili namysłu wybiegłem na schody i dalej na dół, na ulicę.

Nim dotarłem na miejsce, Holmes stał już na nogach i cała trójka starała się utrzymać równowagę na śliskim chodniku, wśród wirujących wokół nich płatków śniegu. Butterby upadł, a napastnik całą uwagę skupił na Holmesie.

Zauważył jednak, że się zbliżam i poczuł, że traci przewagę. Agresor wyrwał się i zaczął uciekać, aż jego płaszcz z wielbłądziej wełny wydął się na wietrze. Los jednak zaraz wtrącił swoje trzy grosze. Napastnik pośliznął się na oblodzonym chodniku i przewrócił się, a upadając uderzył głową w uliczną latarnię.

Leżał, nie ruszając się. Staliśmy obok, ciężko oddychając; Butterby wciąż leżał w rynsztoku obok nas, z szeroko rozrzuconymi nogami, i trzymał się za głowę.

– Holmes, nic ci nie jest? – zawołałem, starając się przekrzyczeć wiatr.

– Nie. Zobacz co z tym człowiekiem – odpowiedział Holmes, pomagając Butterby’emu wstać.

Podszedłem do napastnika. Przystojny mężczyzna, o ładnych rysach twarzy, bardzo wytworny. Oczy miał zamknięte i się nie ruszał. Uklęknąłem obok i sprawdziłem mu puls i źrenice. Nie były rozszerzone; to dobry znak. Wiatr nadal podrywał wokół nas tumany śniegu. Holmes i ja byliśmy bez płaszczy.

– Zabierzmy go do środka – zawołałem. Holmes przez chwilę się wahał, ale potem kiwnął głową.

Z dość nieporadną pomocą Butterby’ego we trójkę udało nam się przenieść mężczyznę do naszego salonu i już kilka minut później napastnik leżał nieprzytomny na sofie, z rękoma skutymi z tyłu kajdankami Butterby’ego. Holmes sięgnął po drugą parę kajdanek leżącą na gzymsie kominka i przypiął napastnika za stopę do nogi sofy. Sam drżałem po chwili spędzonej na zewnątrz, wydany na pastwę żywiołów, zebrałem się jednak w sobie i zbadałem mężczyznę. Podłożyłem mu poduszkę pod głowę, bo zwisała z brzegu sofy.

Mój pacjent to wysoki, dobrze zbudowany jegomość, odziany w płaszcz, który wyszedł spod ręki najlepszych krawców z Savile Row[3], teraz pobrudzony i podarty w walce. Jego czoło było mocno rozcięte i nadal był nieprzytomny, ale puls miał mocny i równy, oddychał miarowo. Zawołałem panią Hudson, by przyniosła ciepłą wodę i ręczniki, a tymczasem przetarłem ranę czystą chusteczką i spirytusem Holmesa.

Butterby stał w rogu pokoju, nieruchomy jak posąg, i patrzył spode łba. Rozpuszczający się śnieg kapał z niego prosto na podłogę i rozpryskiwał się lekko na dywanie. Krzywiąc się, Butterby, przykładał brudną chusteczkę do krwawiącego rozcięcia na policzku. Podałem mu czystą, a Holmes spojrzał w górę i wreszcie go zobaczył; zarejestrował jego obecność, po czym kazał mu iść po Lestrade’a i to szybko.

– Dobra, niech będzie – mruknął Butterby i wytarabanił się z pokoju. Holmes ze złością pokręcił głową.

Mężczyzna na sofie powoli odzyskiwał przytomność. Jęknął i przewrócił oczami, aż widać było całe białka, potem oczy zamknął, by po chwili znów je otworzyć. Odwróciłem się w stronę mojego przyjaciela.

Holmes był blady z wysiłku i chłodu; wciąż można było dostrzec płatki śniegu na jego włosach i ramionach przykrytych szlafrokiem. Potarł piszczel i skrzywił się.

– Nic ci nie jest, Holmesie? – zapytałem ponownie.

– To tylko siniak. Ten tutaj osobnik najwyraźniej trenował, odkąd ostatni raz się spotkaliśmy. Nie doceniłem go. Co z nim?

– Więc go znasz?

– Co z nim, Watsonie?

– Będzie żył. Poprosiłbym o brandy, ale…

– Masz, daj mu trochę tego. Moja najlepsza whisky, choć nie sądzę, by na nią zasługiwał.

Podał mi butelkę. McLaren Top!

Podniosłem głowę mężczyzny i przystawiłem butelkę do ust. Zmrużył oczy i rozejrzał się wokół, a potem nagle gwałtownie ruszył rękoma i nogami, ale kajdanki znacznie ograniczyły mu zakres ruchów. Prychając, odepchnął butelkę, ale niechcący przydusił ją podbródkiem i kilka kropel spadło na jego zniszczony płaszcz.

Potrząsnął głową, by skupić się na tym, co się wokół niego dzieje i nagle spostrzegł stojącego nad nim Holmesa. Wydał z siebie gardłowy jęk i gwałtownie szarpnął się w moją stronę. Szarpiąc się z kajdankami, zaczął wydawać z siebie całą serię dziwnych, zniekształconych dźwięków.

– Co za marnotrawstwo doskonałej szkockiej whisky, St John – powiedział Holmes. – Nie mówiąc już o tym, że poplamiłeś nią swój wspaniały płaszcz. Widzę, że nadal gustujesz w wyśmienitym krawiectwie.

– Skąd znasz tego człowieka? – zapytałem.

– Długa historia – odparł mój przyjaciel nienaturalnym głosem.

Z gardła mężczyzny wydobyła się kolejna seria niezrozumiałych dźwięków. Odwróciłem się w jego stronę i wówczas odkryłem dlaczego. Gdy nadal wydawał z siebie te dziwne dźwięki, z przerażeniem stwierdziłem, że mężczyzna nie ma języka! Rana nie była świeża, nie było śladów krwi, tylko ciemna przestrzeń w miejscu, gdzie powinien być język.

St John patrzył spode łba.

Holmes zwrócił się do mnie.

– Pan Orville St John. Wybitny członek rodziny St Johnów z Northumberland, utytułowanych właścicieli ziemskich, niezwykle bogatych przedsiębiorców związanych z przemysłem drzewnym. Studiowaliśmy razem w Camford. St John, mam powiedzieć doktorowi Watsonowi, co tam zaszło?

Mężczyzna nie odezwał się.

– Zakładam, że to oznaczało zgodę. Pan St John i jego równie ustosunkowany przyjaciel cieszyli się w Camford wysokim prestiżem i uważani byli za najlepszych w dziedzinie matematyki i chemii, nim nie pojawiłem się tam ja. Odebrałem im palmę pierwszeństwa. Kilka nagród, uznanie sławnych profesorów i nagle dla nich stałem się kimś w rodzaju nemezis, zarówno obiektem zawiści, jaki i przedmiotem drwin.

Zauważyłem, że St John wpatrywał się w mojego przyjaciela z wściekłością w oczach.

– Rozpoczęli swojego rodzaju kampanię, by wyrzucić mnie z uniwersytetu. – Ton głosu Holmesa był rzeczowy, nawet lekki, ale napięcie na jego twarzy mówiło więcej niż słowa. – Próbował przekonać pozostałych studentów i wykładowców na wydziale, że zrobiłem krzywdę jego psu i że celowo wysadziłem w powietrze laboratorium. Moja pozycja była zagrożona. Nie tylko straciłem kilkoro przyjaciół – choć oczywiście nie mogę powiedzieć, żeby popularność była w jakimkolwiek stopniu dla mnie istotna – ale…

St John leżący na sofie parsknął.

– Szczerze wątpię, żeby dostrzegli to, co w tobie najlepsze – odezwałem się.

St John chrząknął głośno.

– Nie masz racji, Watsonie. Oczywiście wówczas St John mógł mówić. Był nawet przewodniczącym samorządu studenckiego i mistrzem w debatach akademickich. Miał przezwisko „Srebrny Język” i dzięki swojej sile perswazji udało mu się zwrócić niemal cały college i większość naukowców przeciwko mnie.

Holmes przerwał na chwilę, przypominając sobie wydarzenia z przeszłości.

– Wreszcie relegowano mnie z uczelni. Chociaż w tamtym czasie straciłem już chęć do studiowania z… innych powodów. W każdym razie Watsonie, to jest powód, dla którego opuściłem mury uczelni; masz go przed oczami w pełnej krasie.

Byłem pewien, że w całej tej historii musi być coś jeszcze. St John wpatrywał się w Holmesa, nawet nie mrugnąwszy okiem, zimny i obojętny. Holmes odwrócił się w jego stronę, nawet już nie udając, że jest w dobrym nastoju. Nienawiść między tymi dwoma mężczyznami była niemal namacalna, jak przepływający między nimi prąd.

– Byłeś bardzo przekonujący, St John – powiedział.

Przez długi czas zastanawiałem się, z jakiego powodu Holmes odszedł z uczelni, nie obroniwszy dyplomu. To nie wyglądało na wyczerpujące wyjaśnienie. Odciągnąłem go na bok, za sofę, na której leżał St John, żeby nasz więzień nie mógł nas widzieć. Wskazałem na język, domagając się wyjaśnień. Holmes tylko pokręcił głową.

– Później.

Ze schodów doszedł na hałas i za chwilę pani Hudson wprowadziła inspektora Lestrade’a i jego dwóch zastępców. Niewysoki szczupły inspektor był jak zawsze pełen energii.

– Holmes! – zawołał.

– Ach, Lestrade. Wygląda na to, że Butterby’emu coś się wreszcie udało. Sprowadził pana w samą porę. Będę prosił, żeby za chwilę zabrał pan stąd tego oto mężczyznę, pana Orville’a St Johna.

– Aha, wygląda na dżentelmena, ale jest pozbawiony manier. Zatem do więzienia, tak, panie Holmes? Butterby twierdzi, że miała miejsce napaść i pobicie. Ciebie, jego, jak również doktora Watsona – powiedział Lestrade z wyraźną przyjemnością.

– Jeden moment, jeśli pan pozwoli, inspektorze.

Odwróciwszy się do St Johna, Holmes powiedział wolno i wyraźnie:

– St John, jesteś teraz znany w tej okolicy. Próbowałeś mnie zabić trzy razy w ciągu ostatnich sześciu dni.

Potem Holmes pochylił się i z zewnętrznej kieszeni płaszcza St Johna wyjął rewolwer. Mężczyzna głośno wciągnął powietrze, gdy Holmes otworzył magazynek, sprawdzając naboje. Potem podał broń Lestrade’owi.

– Niedawno z niego strzelano, kaliber i marka bez wątpienia będą pasowały do naboju, który znalazłem w ścianie, o tutaj.

Holmes wskazał na ścianę, a ja dostrzegłem nową dziurę po kuli, tuż pod portretem generała Gordona.

– Czyli próba morderstwa! – odezwał się policjant.

– Cierpliwości – powstrzymał go Holmes i znów odwrócił się w kierunku skrępowanego mężczyzny leżącego na sofie. – Złożę ci pewną propozycję, St John, w zamian za twoją wolność. Jeśli zgodzisz się na moje warunki, nie wniosę oskarżenia. A ciebie, Lestrade, poproszę, żebyś przekonał Butterby’ego, żeby również tego nie robił. Proszę rozkuć kostki tego dżentelmena, doktorze. – Holmes podał mi klucze do kajdanek. – A ty rozkuj mu ręce, Butterby.

Gdy został uwolniony, St John znacząco odwrócił wzrok, pocierając się po nadgarstkach. Nie potrafiłem wyczytywać z jego twarzy, co sądzi o ostatnich słowach Holmesa. Holmes zaś ciągnął:

– Co jest całkowicie zadziwiające, St John, to pytanie dlaczego właśnie teraz? Co cię tu przywiodło? – Holmes pochylił się, a St John znów ozięble odwrócił się od niego. Holmes westchnął. – Musisz już dać spokój z tą wendetą. Doskonale wiesz, że nie jestem winien temu, o co mnie oskarżasz. W głębi serca dobrze o tym wiesz.

Wyraz twarzy St Johna pozostał nieodgadniony. Przypatrywałem się jej uważnie, ale nie dostrzegłem nic, co by wskazywało, że mężczyzna może się ugiąć.

– Raz jeszcze, stojąc przed tymi wszystkimi świadkami, czy możesz dać spokój z tą wendetą? Jeśli tak, odejdziesz stąd jako wolny człowiek. Jeśli nie, pójdziesz do więzienia, a ja zadbam o to, żebyś został tam na bardzo długo.

Potem Holmes wykonał kilka dziwnych gestów ręką. Rozpoznałem je jako francuski język migowy, używany przez głuchych i niemowy, ale nie miałem pojęcia, co mogły oznaczać.

St John wahał się; na jego twarzy malowały się silne emocji, gdy St John wyraźnie walczył, by nad sobą panować. Szybko odpowiedział w języku migowym.

– Dobrze, St John, ale zastanów się nad tym. Jeśli nie odpuścisz, to choć nie jestem z natury mściwy, nie pozostawisz mi wyboru. Przyjrzę się twoim prywatnym sprawom i sprawię, że twoja rodzina stanie w obliczu tak wielkich kłopotów, w jakie tylko uda mi się ich wpędzić. Sprowadzisz nieszczęście na wszystkich, których kochasz. Czy zgadzasz się dać sobie spokój z tą wendetą raz na zawsze?

St John przymknął na chwilę oczy; potem znów je otworzył i wpatrywał się zaciekle w mojego przyjaciela, aż wreszcie przytaknął skinieniem głowy.

– Muszę mieć twoje słowo.

– Niech odpowie, panie Holmes – odezwał się Lestrade.

Holmes rzucił krótkie spojrzenie na Lestrade’a.

– To niemowa.

Odwrócił się potem i wpatrywał w St Johna. Mężczyzna wahał się, ale wreszcie z jego ust wydobyło się:

– Uhum.

– To nam wystarczy. Panowie oficjalnie wycofuję oskarżenie przeciwko panu St John dotyczące próby pozbawienia mnie życia. Na razie. – Odwróciwszy się do St Johna, Holmes dodał: – Zrób wszystko, byś dochował przysięgi. Rozumiemy się?

St John wolno podniósł wzrok i popatrzył Holmesowi prosto w oczy. W jego spojrzeniu był czysty, pierwotny gniew. Ten mężczyzna był gotów zabić Holmesa, tego byłem pewien. A mimo to mój przyjaciel najwyraźniej chciał pozwolić mu odejść.

St John raz jeszcze skinął głową.

– Proszę odprowadzić pana St John do hotelu Langham.

St John spojrzał zaskoczony.

– Tak, wiem, w którym hotelu mieszkasz. I wiem dużo więcej – powiedział Holmes, a potem zwrócił się do Lestrade’a: – To miejsce doskonale pasujące do zasobności portfela i stylu życia tego dżentelmena. Mieszka w ogromnej posiadłości na obrzeżach Edynburga i jest szanowanym właścicielem St John i Wilkins, dużej oficyny wydawniczej. Ma troje małych dzieci, świetnie prosperującą firmę, kochającą żonę i brata o delikatnym zdrowiu. Ma wiele do stracenia.

St John wstał, natychmiast podszedł do niego jeden z policjantów, wziął pod ramię, poprowadził go w kierunku drzwi. Gdy już stali w progu, St John odwrócił się w stronę Holmesa i językiem migowym przekazał mu jakąś dłuższą myśl, zakończoną agresywnym gestem.

Holmes najwyraźniej odczytał wiadomość. Westchnął i pokręcił głową.

Potem mężczyźni wyszli, Butterby razem z nimi.

Lestrade pokręcił głową.

– No cóż, panie Holmes, widziałem w tym pokoju już wiele dziwnych rzeczy, ale ta jest najdziwniejszą z nich. Pozwolił mu pan, ot tak, po prostu odejść, a ja mam w związku z tym złe przeczucia.

– Ja również, Holmesie – odezwałem się. – Myślę, że popełniasz błąd.

Mój przyjaciel stał obok kominka i wpatrywał się w ogień.

– Panowie, nagle poczułem się bardzo zmęczony i muszę odpocząć. Proszę mi wybaczyć. Do widzenia, Lestrade. Watsonie, czy byłbyś tak miły i spotkał się ze mną w Klubie Diogenes o dziewiątej trzydzieści jutro rano? – Holmes wzruszył ramionami. – Zresztą, jak chcesz, możesz tu zostać. Twój dawny pokój nadal nadaje się do zamieszkania.

Nie powiedziawszy nic więcej, Holmes oddalił się w kierunku sypialni i zamknął za sobą drzwi. W tej samej chwili zdałem sobie sprawę, że miałem przyjrzeć się nodze, w którą uderzył go St John. Wiedziałem jednak, że Holmes nie chce teraz, żeby mu przeszkadzać. Odwróciłem się do Lestrade’a, który z zaciekawieniem przyglądał się stołowi laboratoryjnemu, panującemu na nim bałaganowi, z którego wciąż dochodziły przedziwne dźwięki.

– Co to jest, do licha ciężkiego? Jeśli mogę zapytać? – odezwał się Lestrade.

– Nie mam zielonego pojęcia, inspektorze, przysięgam.

– Gospodyni musi być bardzo wyrozumiała – zauważył ostro niewysoki mężczyzna. Jakby na zawołanie w drzwiach pojawiła się pani Hudson, niosąc kapelusz, płaszcz i parasol inspektora Lestrade’a.

– Do widzenia, inspektorze – pożegnałem się.

Gdy wyszedł, pani Hudson wciągnęła nosem cuchnące powietrze i spojrzała na pobojowisko panujące na stole laboratoryjnym.

– A pan Holmes? – zapytała.

– Odpoczywa – odparłem.

– Nie powinnam się dziwić – powiedziała. – Przyniosę wam obu gorącą zupę. Zostanie pan, doktorze?

– Mój pokój…

– Już jest przygotowany, tak jak prosił pan Holmes.

Uśmiechnąłem się. Czy wiedział, że Mary nie ma w domu i że będzie za mną tęskniła? Poza tym na zewnątrz panowała niemiłosierna słota, pogarszająca się z każdą chwilą.

– Dziękuję, pani Hudson. Zostanę. – Szczerze powiedziawszy, po ostatnich wydarzeniach czułem się nieswojo. Dopóki się nie upewnię, że ten St John nie został odwiedziony od swojej misji, Holmes może potrzebować mojej pomocy.

Zdecydowałem więc, że zostanę na noc i rano będę towarzyszył mojemu przyjacielowi w spotkaniu z bratem, Mycroftem Holmesem. Okazało się później, że była to bardzo dobra decyzja.

4. Bracia

Następnego ranka w drodze przez ośnieżoną Regent Street na spotkanie z Mycroftem, zastanawiałem się nad dwoma zagadkami: dlaczego odrzucił sprawę Isli McLaren i dlaczego tak, a nie inaczej postąpił w sprawie wydarzeń z udziałem zdradzieckiego Orville’a St Johna. Mój przyjaciel był zniecierpliwiony i dłońmi w czarnych rękawiczkach z jednym placem bębnił w kolano. Nie dał się wciągnąć w rozmowę na żaden z dręczących mnie tematów. Nalegałem jednak w kwesti St Johna i wreszcie powiedział: