Serotonina - Michel Houellebecq - ebook + książka

Serotonina ebook

Michel Houellebecq

3,7
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Florent-Claude Labrouste ma 46 lat, nie znosi swojego imienia i faszeruje się captorixem, lekiem antydepresyjnym wyzwalającym serotoninę, który ma trzy działania niepożądane: mdłości, utrata libido i impotencja. Jego podróż zaczyna się w Almerii, prowadzi przez Paryż i Normandię, gdzie rolnicy szykują się do ulicznej wojny. Francja idzie na dno, Unia Europejska idzie na dno, na dno idzie bezcelowe życie Florenta-Claude’a. Miłość to mrzonka. Seks – katastrofa. Nawet kultura, dzieła Prousta czy Manna, nie jest ostatnią deską ratunku. Florent-Claude odkrywa lubieżne fimiki porno, w których występuje jego nowa dziewczyna z Japonii, rzuca pracę i przeprowadza się do hotelu. Włóczy się po mieście, fiozofuje i wygłasza tyrady. Analizuje też swoje związki miłosne, zawsze naznaczone porażką. Spotyka się ze starym przyjacielem arystokratą, którego życie wydawało się idealne, ale już takie nie jest, bo żona zostawiła go i zabrała ze sobą dwie córki. I ten przyjaciel uczy go obsługiwać strzelbę…

Michel Houellebecq, jasno rozumujący nihilista, tworzy postać narratora pozbawionego korzeni, obsesyjnego i autodestrukcyjnego, który przygląda się swojemu życiu i otaczającemu go światu z opryskliwym humorem i rozdzierającą wrogością. Serotonina pokazuje, że nadal jest bezlitosnym kronikarzem dekadencji społeczeństwa zachodniego XXI wieku.

Pisarz, który bez jednego trudnego słówka potraf zmusić narcystycznego czytelnika, by przemyślał kliniczne studium narcyzmu, jest mędrcem. Podwójnym mędrcem ten, który potraf go przy tym rozśmieszyć. A potrójnym ten, który robi to bez krzty mizoginii. Ci, którzy oskarżają o nią Houellebecqa, powinni tę książkę czytać za karę.

Joanna Tokarska-Bakir, „Książki. Magazyn do czytania”

Autor „Serotoniny” potraf przełożyć tę mieszaninę zawiedzionych nadziei, najprostszych przyjemności, instynktownej inteligencji i niepoprawnej naiwności, jaką większość z nas, nie wykluczając jego samego, międli w sobie, nie wiedząc o tym albo nie ośmielając się wiedzieć.

Catherine Millet, „Le Monde”

Michel Houellebecq (ur. 1958) – autor esejów, kilku tomów wierszy, a przede wszystkim powieści będących radykalną krytyką współczesnej cywilizacji. Pierwsza z nich, Poszerzenie pola walki (1994; W.A.B. 2006), przyniosła pisarzowi rozgłos i doczekała się ekranizacji. Druga, Cząstki elementarne (1998; W.A.B. 2003), została uznana we Francji za najlepszą książkę roku, a cztery lata później zdobyła prestiżową IMPAC Dublin Literary Award. Na podstawie Cząstek elementarnych w 2006 roku powstał film w reżyserii Oskara Roehlera. Filmową wersję Możliwości wyspy (2005; W.A.B. 2006) reżyserował sam pisarz. Nakładem W.A.B. ukazały się ponadto Platforma (2001, W.A.B. 2004) oraz esej H.P. Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu (1991; W.A.B. 2007). W 2011 roku została wydana Mapa i terytorium (W.A.B. 2011), która otrzymała Nagrodę Goncourtów, najważniejsze wyróżnienie literackie we Francji, i trafia na „Listę Goncourtów: polski wybór”. Houellebecq zagrał samego siebie w Porwaniu Michela Houellebecqa (2014) w reżyserii Guillaume’a Nicloux, filmie inspirowanym tajemniczym zaginięciem autora w czasie trasy promocyjnej Mapy i terytorium. W 2015 roku W.A.B. wydało jego głośną powieść Uległość (2015), której premiera zbiegła się w czasie z zamachami na redakcję „Charlie Hebdo” w Paryżu. Serotonina (2019) to najnowsza powieść autora. Tuż przed jej premierą pisarz został odznaczony Legią Honorową.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 326

Oceny
3,7 (245 ocen)
73
77
65
19
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MJakubik

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00

Popularność




Michel Houellebecq

SEROTONINA

przełożyła Beata Geppert

Tytuł oryginału: Sérotonine

Copyright © Michel Houellebecq and Flammarion, Paris, 2019

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIX

Copyright © for the Polish translation by Beata Geppert, MMXIX

Wydanie I

Warszawa, MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

konwersja.virtualo.pl

Mała biała owalna tabletka, dzielona na pół.

Czasami budzę się koło piątej lub szóstej rano, potrzeba jest wtedy wyjątkowo silna, to najbardziej bolesna chwila dnia. W pierwszej kolejności włączam elektryczny ekspres do kawy; poprzedniego wieczoru napełniam zbiornik wodą i wsypuję do filtra mieloną kawę (zazwyczaj Malongo, bo co do kawy nadal mam wysokie wymagania). Przed pierwszym łykiem nie zapalam papierosa, takie sobie narzuciłem ograniczenie i uważam to za swój codzienny sukces, który stał się moim głównym powodem do dumy (trzeba jednak przyznać, że dzisiejsze ekspresy do kawy działają bardzo szybko). Ulga, którą mi przynosi pierwsze sztachnięcie, jest natychmiastowa i oszałamiająco gwałtowna. Nikotyna to idealny narkotyk, prosty i twardy, niedający żadnej radości, określający się jedynie poprzez poczucie głodu i likwidację poczucia głodu.

Kilka minut później, po dwóch czy trzech papierosach, biorę tabletkę captorixu, którą popijam ćwiartką szklanki wody mineralnej, zazwyczaj volvikiem.

Mam czterdzieści sześć lat, nazywam się Florent-Claude Labrouste i nie znoszę swojego imienia; zawdzięczam je chyba dwóm członkom rodziny, których mój ojciec i matka chcieli uhonorować, każde ze swojej strony; jest to o tyle godne pożałowania, że skądinąd nie mam im nic do zarzucenia, jako rodzice byli pod każdym względem wspaniali, zrobili, co mogli, by mnie wyposażyć w broń konieczną do walki o życie, jeśli więc ostatecznie poniosłem porażkę, a moje życie kończy się w smutku i cierpieniu, nie mogę za to winić rodziców, tylko godny pożałowania ciąg okoliczności, do których pozwolę sobie jeszcze wrócić – prawdę mówiąc, to właśnie one będą przedmiotem tej książki – tak czy owak nie mam wobec rodziców żadnych pretensji z wyjątkiem tego drobnego, acz nieprzyjemnego epizodu z imieniem, bowiem nie dość, że kombinacja Florent-Claude jest śmieszna, to jeszcze nie podobają mi się jej człony; w sumie uważam, że moje imię jest kompletnie do dupy. Florent jest zbyt miękkie, zbyt podobne do żeńskiego imienia Florence, w pewnym sensie prawie androginiczne. Kompletnie nie pasuje do mojej twarzy o stanowczych, nieco brutalnych rysach, którą często uważano (w każdym razie niektóre kobiety uważały) za męską, ale na pewno pod żadnym pozorem nie uchodziła ona za twarz o urodzie botticellowskiego pedała. O imieniu Claude nawet nie wspominajmy, na sam jego dźwięk od razu przychodzą mi na myśl podrygujące na scenie Claudettes i stare klipy Claude’a François puszczane na okrągło na wieczorkach u starych ciot.

Zmiana imienia nie jest trudna, przy czym nie chodzi mi o stronę administracyjną, bo z administracyjnego punktu widzenia prawie nic nie jest możliwe, celem każdej administracji jest bowiem maksymalne ograniczenie możliwości życia człowieka, o ile nie da się całkowicie ich zniszczyć; z punktu widzenia administracji dobry obywatel to martwy obywatel, a ja mam na myśli po prostu praktyczny punkt widzenia: wystarczy zacząć się przedstawiać nowym imieniem, by po kilku miesiącach lub nawet tygodniach wszyscy się przyzwyczaili i nikomu nawet nie przychodziło do głowy, że dawniej człowiek nosił inne imię. W moim przypadku cała operacja byłaby o tyle prostsza, że moje drugie imię, Pierre, świetnie pasuje do wizerunku stanowczości i męskości, który chciałbym pokazywać światu. Niczego jednak w tym kierunku nie zrobiłem, dalej pozwalając, by używano wobec mnie tego obrzydliwego Florent-Claude; udało mi się jedynie skłonić niektóre kobiety (dokładnie mówiąc, Camille i Kate, ale jeszcze do nich wrócę, oj, wrócę), by ograniczały się do imienia Florent, ze strony społeczeństwa nie uzyskałem natomiast niczego: zarówno w tej kwestii, jak i niemal we wszystkich pozostałych pozwoliłem się unosić okolicznościom, dając jawny dowód, że nie potrafię zapanować nad własnym życiem, a męskość, która zdawała się malować na mojej kwadratowej twarzy o ostrych, pooranych zmarszczkami rysach, jest tylko przynętą, zwykłym oszustwem, za które – prawdę powiedziawszy – nie ponoszę żadnej odpowiedzialności, to Bóg zawsze mną rozporządzał, a ja nie byłem, nigdy nie byłem niczym innym jak pozbawioną charakteru szmatą, miałem już czterdzieści sześć lat, nigdy nie potrafiłem kontrolować własnego życia i w skrócie wyglądało na to, że druga połowa mojej egzystencji będzie na wzór i podobieństwo pierwszej bolesną i rozwlekłą zapaścią.

Pierwsze znane antydepresanty (seroplex, prozac) podwyższały poziom serotoniny we krwi, hamując jej reabsorpcję przez neurony 5-HT1. Na początku dwa tysiące siedemnastego roku odkryto capton D-L, co otworzyło drogę dla nowej generacji leków przeciwdepresyjnych o prostszym mechanizmie działania, sprzyjającym uwalnianiu serotoniny wytworzonej przez błonę śluzową przewodu pokarmowego w procesie egzocytozy. Pod koniec roku capton D-L znalazł się w sprzedaży pod nazwą handlową Captorix. Błyskawicznie okazał się lekiem niesłychanie skutecznym, umożliwiającym pacjentom powrót do podstawowych rytuałów normalnego życia w rozwiniętym społeczeństwie (higiena osobista, życie społeczne ograniczone do stosunków dobrosąsiedzkich, proste czynności administracyjne) z nową energią, bez wzmacniania tendencji do samobójstwa lub samookaleczeń, jak to miało miejsce w przypadku antydepresantów poprzedniej generacji.

Najczęściej spotykane niepożądane skutki uboczne captorixu to nudności, zanik libido oraz impotencja.

Nigdy w życiu nie cierpiałem na nudności.

*

Historia zaczyna się w hiszpańskiej prowincji Almería, dokładnie pięć kilometrów na północ od El Alquián, na drodze numer N340. Był początek lata, połowa lipca, pod koniec drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku – Emmanuel Macron był już chyba prezydentem Republiki. Panowała piękna pogoda i straszliwy upał, jak zwykle na południu Hiszpanii o tej porze roku. Było wczesne popołudnie, a mój mercedes G350 TD z napędem na cztery koła stał na parkingu stacji benzynowej Repsolu. Właśnie nabrałem do pełna oleju napędowego i stałem oparty o maskę, sącząc coca-colę zero z ponurą świadomością, że następnego dnia przyjedzie Yuzu, kiedy przy stanowisku do pompowania kół zatrzymał się volkswagen garbus.

Wysiadły z niego dwie dwudziestolatki, nawet z daleka było widać, że są śliczne, ostatnio zapomniałem, do jakiego stopnia dziewczyny bywają śliczne, doznałem szoku jak pod wpływem jakiegoś nienaturalnego, przesadnie teatralnego zdarzenia. Powietrze było tak rozgrzane, że aż zdawało się wibrować, podobnie jak asfalt na parkingu: w takich właśnie warunkach pojawiają się miraże. A przecież te dziewczyny były absolutnie rzeczywiste i kiedy jedna z nich ruszyła w moim kierunku, wpadłem w panikę. Była jasną szatynką o długich, lekko falujących włosach, na czole miała cienką skórzaną przepaskę w kolorowe geometryczne wzory. Biały bawełniany pas materiału jako tako przykrywał jej piersi, a króciutka przymarszczona spódniczka, też z białej bawełny, wyglądała na gotową, by się unieść przy najlżejszym podmuchu – tyle że żadnego podmuchu nie było. Pan Bóg bywa łaskawy i miłosierny.

Była spokojna, uśmiechnięta i wyglądało na to, że zupełnie się nie boi; powiedzmy sobie jasno – to ja się bałem. W jej wzroku były życzliwość i szczęście; od pierwszego spojrzenia wiedziałem, że w swoim życiu miała tylko przyjemne doświadczenia ze zwierzętami, z ludźmi, nawet z pracodawcami. Dlaczego w to letnie popołudnie zmierzała w moim kierunku, taka młoda i godna pożądania? Ona i jej przyjaciółka chciały sprawdzić ciśnienie w swoich oponach (przepraszam, źle się wyraziłem, w oponach swojego samochodu). Słuszna ostrożność, zalecana przez organizacje bezpieczeństwa drogowego właściwie we wszystkich cywilizowanych krajach świata, a nawet w niektórych pozostałych. Czyli że ta dziewczyna była nie tylko dobra i godna pożądania, ale również ostrożna i rozsądna; mój podziw dla niej rósł z sekundy na sekundę. Czy mógłbym jej odmówić pomocy? Oczywiście, że nie.

Jej towarzyszka bardziej pasowała do standardowych oczekiwań wobec Hiszpanki: kruczoczarne włosy, ciemne oczy, matowa cera. Wyglądała mniej jak wyluzowana hipiska, to znaczy też wyglądała na wyluzowaną, ale mniej na hipiskę, za to miała w sobie coś z małej puszczalskiej, w lewym nozdrzu nosiła srebrne kółko, pas materiału okrywający jej piersi był kolorowy z agresywną grafiką i sloganami, które można by uznać za punkowe lub rockowe, nie pamiętam, na czym polega różnica, powiedzmy dla uproszczenia, że były punkrockowe. W przeciwieństwie do koleżanki miała na sobie szorty, co było jeszcze gorsze, nie rozumiem, dlaczego szyją tak obcisłe szorty, trudno było nie gapić się na jej tyłek. Trudno było, więc się gapiłem, ale szybko skupiłem uwagę na sytuacji. Pierwsza sprawa, wyjaśniłem, to sprawdzić, jakie powinno być ciśnienie w oponach w danym modelu samochodu: zazwyczaj jest to napisane na małej metalowej tabliczce przyspawanej u dołu lewych przednich drzwi.

Tabliczka faktycznie była na miejscu i poczułem, że szacunek dziewczyn do moich męskich kompetencji wzrasta. Ich samochód był niezbyt załadowany – można wręcz powiedzieć, że miały zaskakująco mało bagażu, dwie lekkie torby podróżne, pewnie kilka par stringów i kosmetyki – więc ciśnienie 2,2 bara powinno w zupełności wystarczyć.

Pozostawało już tylko dopompować. Od razu stwierdziłem, że w lewym przednim kole ciśnienie wynosi zaledwie 1,0 bara. Zwróciłem się do nich z powagą, a nawet lekką surowością, na którą zezwalał mój wiek: dobrze zrobiły, że poprosiły o pomoc właśnie mnie, była najwyższa pora, znalazły się bowiem w prawdziwym niebezpieczeństwie, zbyt niskie ciśnienie może spowodować utratę przyczepności i poślizg, a w takiej sytuacji o wypadek nietrudno. Zareagowały z niewinną emocją, szatynka położyła mi dłoń na przedramieniu.

Nie da się ukryć, że kompresory na stacjach benzynowych są cholernie upierdliwe w użyciu, trzeba uważać na syczenie i często macać, zanim się założy końcówkę na wentyl; prawdę mówiąc, bzykanie jest łatwiejsze, bardziej intuicyjne, jestem pewien, że w tej kwestii by się ze mną zgodziły, ale nie wiedziałem, jak wejść w temat, w końcu więc dopompowałem lewą przednią oponę, z rozpędu lewą tylną, a dziewczyny przykucnęły koło mnie i śledziły każdy mój ruch, ćwierkając w tym swoim narzeczu jakieś chulo i claro que si; potem przekazałem im pałeczkę, zachęcając, by pod moim ojcowskim nadzorem zajęły się pozostałymi kołami.

Brunetka – czułem, że jest bardziej impulsywna – z marszu zaatakowała prawe przednie i tu sprawy przybrały trudniejszy obrót, bo kiedy uklękła, jej oblepione szortami, idealnie okrągłe pośladki zaczęły się rytmicznie poruszać, kiedy próbowała utrzymać kontrolę nad końcówką, szatynka chyba współczuła mojemu zmieszaniu, bo nawet w pewnej chwili siostrzanym gestem objęła mnie w pasie.

Przyszła w końcu pora na prawe tylne koło, którym zajęła się szatynka. Napięcie erotyczne nieco osłabło, a w jego miejsce pojawiło się delikatne napięcie miłosne, ponieważ wszyscy troje zdawaliśmy sobie sprawę, że to już ostatnie i teraz nie będą miały innego wyjścia, jak ruszyć w dalszą drogę.

Przez kilka minut pozostały jednak ze mną, przeplatając podziękowania wdzięcznymi gestami, a ich postawa nie była czysto teoretyczna, przynajmniej tak mi się teraz, po upływie wielu lat wydaje, kiedy sobie przypominam, że niegdyś prowadziłem jakieś życie erotyczne. Porozmawiały ze mną o mojej narodowości (jestem Francuzem, jeśli jeszcze o tym nie wspominałem), o rozrywkach, które mogę polecić w regionie, chciały się przede wszystkim dowiedzieć, czy znam tu jakieś sympatyczne lokale. W pewnym sensie tak, naprzeciwko mojego kondominium mieścił się bar tapas serwujący bardzo solidne śniadania. A trochę dalej klub nocny, który ewentualnie można było uznać za sympatyczny. No i u mnie, mogłem je przenocować przynajmniej przez jedną noc i mam wrażenie (chociaż patrząc na sprawę z dystansu, chyba trochę konfabuluję), że mogłoby być naprawdę sympatycznie. Ale nic z tego nie powiedziałem, wdałem się w jakieś ogólniki i wyjaśnienia, że region jest w sumie miły (to akurat była prawda) i jestem tu szczęśliwy (to akurat była nieprawda, a zbliżający się przyjazd Yuzu na pewno w niczym nie mógł pomóc).

W końcu odjechały, radośnie machając rękami na pożegnanie, garbus zawrócił na parkingu i ruszył w kierunku szosy.

W tym momencie różne rzeczy mogły się przydarzyć. Gdyby to była jakaś komedia romantyczna, po kilku sekundach dramatycznego wahania (ważna by była gra aktorska, myślę, że Kev Adams dobrze by sobie poradził) wskoczyłbym za kierownicę swojego mercedesa z napędem na cztery koła, dogoniłbym garbusa na autostradzie, wyprzedziłbym go, machając trochę głupkowato ramieniem (jak to mają w zwyczaju aktorzy w komediach romantycznych), garbus by się zatrzymał na pasie awaryjnym (swoją drogą w klasycznej komedii romantycznej samochodem jechałaby tylko jedna dziewczyna, zapewne szatynka), po czym nastąpiłoby mnóstwo wzruszających gestów wśród mijających nas o kilka metrów ciężarówek. W tej scenie scenarzysta powinien ostro popracować nad dialogami.

Gdyby to był pornol, ciąg dalszy byłby jeszcze bardziej przewidywalny, za to waga dialogów mniejsza. Wszyscy mężczyźni pragną dziewczyn świeżych, ekologicznych i lubiących trójkąty, no, powiedzmy, prawie wszyscy, a w każdym razie ja.

Była to jednak rzeczywistość, więc wróciłem do domu. Miałem wzwód, co biorąc pod uwagę przebieg popołudnia, niespecjalnie dziwiło. Poradziłem sobie z nim w powszechnie przyjęty sposób.

*

Te dwie dziewczyny, zwłaszcza szatynka, mogły nadać sens mojemu pobytowi w Hiszpanii, a banalne i rozczarowujące zakończenie popołudnia okrutnie podkreśliło coś, co i tak było oczywiste: brak jakiegokolwiek powodu, żebym dalej tam mieszkał. Kupiłem to mieszkanie razem z Camille i dla niej. Kupiłem je w czasie, gdy mieliśmy wspólne plany, myśleliśmy o założeniu rodziny, o kupnie romantycznego młyna w Creuse czy o czym tam jeszcze, może tylko nie rozważaliśmy produkcji bachorów, choć nie byliśmy od tego bardzo dalecy. Mój pierwszy, a zarazem jedyny w życiu zakup nieruchomości.

Od początku jej się tutaj spodobało: mała spokojna miejscowość wypoczynkowa dla naturystów, położona z dala od wielkich kompleksów turystycznych rozsianych od Andaluzji po Lewant, zamieszkana przede wszystkim przez emerytów z Europy Północnej, Niemców, Holendrów, niewielką grupę Skandynawów, no i oczywiście nieuniknionych Anglików; o dziwo nie było tam Belgów, choć wszystko – architektura, rozkład sklepów w centrach handlowych, wystrój barów – zdawało się pożądać ich obecności, był to autentycznie belgijski zakątek. Większość mieszkańców to emerytowani nauczyciele, urzędnicy w szerokim tego słowa znaczeniu i przedstawiciele wolnych zawodów. Spokojnie zmierzali do kresu swoich dni, nigdy się nie spóźniali na posiłki, dobrodusznie obnosili sflaczałe tyłki, obwisłe cycki i bezczynne fiuty, kursując między barem a plażą. Nie zdarzało im się robić afer, nie wywoływali sąsiedzkich konfliktów i grzecznie rozkładali ręczniki na plastikowych krzesełkach w barze No Problemo, zanim z przesadną uwagą zanurzyli nos w ubogim menu (w całej miejscowości było przyjęte, by kłaść na krześle ręcznik, zapobiegając kontaktowi mebli publicznego użytku z intymnymi, niekiedy mokrymi częściami ciała gości).

Inna, mniej liczna, ale bardziej aktywna grupa klientów składała się z hiszpańskich hipisów (znakomicie reprezentowanych – jak sobie boleśnie uświadomiłem – przez te dwie dziewczyny, które poprosiły mnie o pomoc przy dopompowaniu kół). Nie będzie od rzeczy na chwilę zboczyć z tematu i nawiązać do niedawnej historii Hiszpanii. Po śmierci generała Franco w siedemdziesiątym piątym roku Hiszpania (a dokładniej hiszpańska młodzież) stanęła przed wyborem między dwiema przeciwstawnymi tendencjami. Pierwsza, rodem prosto z lat sześćdziesiątych, wysoko stawiała takie wartości jak wolna miłość, nagość, wyzwolenie pracowników i tak dalej w tym duchu. Druga, która miała definitywnie zapanować w latach osiemdziesiątych, ceniła sobie współzawodnictwo, hard porno, cynizm i rynki giełdowe; trochę rzecz jasna upraszczam, ale bez uproszczeń trudno dojść do czegokolwiek. Przedstawiciele pierwszego kierunku, którego porażka była zaprogramowana, wycofywali się stopniowo do rezerwatów takich jak ta skromna miejscowość dla naturystów, w której kupiłem mieszkanie. Czy ta zaplanowana porażka miała w końcu miejsce? Niektóre zjawiska wiele lat po śmierci generała Franco, na przykład ruch indignados, kazały sądzić, że wręcz przeciwnie. Podobnie jak – wracając do bliższych nam czasów – pojawienie się tych dwóch dziewczyn na stacji Repsolu pod El Alquián w owo posępne i niepokojące popołudnie; czy samiczka indignado to indignada? Czy zatem znalazłem się w towarzystwie dwóch czarujących indignadas? Nigdy się tego nie dowiem, nie potrafiłem zbliżyć się do ich życia, a przecież mogłem zaproponować, że im pokażę tę miejscowość dla naturystów, byłyby tutaj w swoim naturalnym środowisku, może brunetka by sobie pojechała, a ja zostałbym szczęśliwy z szatynką; powiedzmy, że w moim wieku wszelkie obietnice szczęścia stają się już nieco mętne, ale przez kilka nocy po tym spotkaniu śniło mi się, że szatynka wraca i dzwoni do moich drzwi. Wróciła do mnie, moje błąkanie się po świecie dobiegło końca, wróciła, by jednym ruchem uratować mojego fiuta, moje jestestwo, moją duszę. „Do mojego domostwa śmiało i swobodnie wkracza, by rządzić”1. Czasami w moim śnie mówiła, że brunetka czeka w samochodzie i chce wiedzieć, czy może wejść na górę i do nas dołączyć, ale ta wersja snu stawała się coraz rzadsza, scenariusz upraszczał się, a pod koniec nie było już żadnego scenariusza i gdy tylko otwierałem drzwi, zanurzaliśmy się w rozświetloną przestrzeń nie do opowiedzenia. Takie oto senne majaki powtarzały się przez ponad dwa lata – ale nie uprzedzajmy faktów.

Na razie następnego dnia po południu miałem jechać po Yuzu na lotnisko w Almeríi. Nigdy tu nie była, ale nie miałem najmniejszych wątpliwości, że znienawidzi to miejsce. Do nordyckich emerytów zapała tylko odrazą, a do hiszpańskich hipisów pogardą, żadna bowiem z tych kategorii (które bez większych problemów ze sobą współistnieją) nie spełniała jej elitarystycznej wizji życia społecznego i świata jako takiego, wszyscy ci ludzie nie mieli żadnej klasy, ja zresztą też nie miałem klasy, tylko pieniądze, nawet całkiem sporo pieniędzy na skutek okoliczności, o których być może opowiem, jeśli znajdę na to czas; powiedziawszy to, powiedziałem w zasadzie wszystko, co było do powiedzenia o moich relacjach z Yuzu, naturalnie powinienem ją rzucić, to oczywiste, nigdy zresztą nie powinniśmy być razem, tyle że – jak już mówiłem – potrzebowałem dużo, bardzo dużo czasu, by znowu zapanować nad własnym życiem, do czego zazwyczaj nie byłem zdolny.

Miejsce na lotnisku znalazłem bez problemu, parking był przewymiarowany, zresztą wszystko w regionie było przewymiarowane, przewidziane na kolosalny sukces turystyczny, który nigdy nie nastąpił.

Od miesięcy nie sypiałem z Yuzu i pod żadnym pozorem nie zamierzałem do tego wracać z przyczyn, które zapewne później wyjaśnię, w sumie kompletnie nie rozumiałem, po co w ogóle zorganizowałem te wakacje, więc czekając na plastikowej ławce w hali przylotów, już kombinowałem, w jaki sposób skrócić je do minimum – założyłem dwa tygodnie, ale jeden absolutnie wystarczy, będę musiał nałgać o jakichś obowiązkach zawodowych, zdzira nie będzie mieć na to żadnej odpowiedzi, totalnie zależała od mojej forsy, co jednak dawało mi pewne prawa.

Samolot z Paryża przyleciał o czasie, przyjemnie klimatyzowana hala przylotów była niemal kompletnie pusta – w prowincji Almería turystyka zdecydowanie podupadała. W chwili, gdy na tablicy zaanonsowano, że samolot właśnie wylądował, omal nie wstałem i nie ruszyłem na parking – Yuzu nie znała adresu i nie miałaby szans mnie znaleźć. Szybko jednak rozsądek wziął górę: któregoś dnia i tak muszę wrócić do Paryża, choćby ze względów zawodowych, swoją pracą w Ministerstwie Rolnictwa byłem praktycznie równie zniesmaczony jak swoją japońską kochanką, ewidentnie przechodziłem trudny okres, ostatecznie ludzie popełniają samobójstwo z mniej istotnych przyczyn.

Jak zwykle była straszliwie wypacykowana, prawie otynkowana, szkarłatna szminka i fioletowy cień do powiek podkreślały jej jasną cerę – „porcelanową”, jak napisałby w swojej powieści Yves Simon, a ja przypomniałem sobie, że nigdy nie wystawiała się na słońce; skoro blada cera (niech będzie porcelanowa, pozostając przy słownictwie Yves’a Simona) jest przez Japonki uważana za szczyt szyku, a co innego można robić w hiszpańskiej miejscowości nadmorskiej, jak nie wystawiać się na słońce, to cały ten projekt wakacyjny wyglądał po prostu absurdalnie, od razu wieczorem postanowiłem się zająć zmianą rezerwacji hotelowych w drodze powrotnej, nawet tydzień to za dużo, może oszczędzić kilka dni urlopu na wiosenne podziwianie kwitnących wiśni w Kioto?

Z szatynką wszystko wyglądałoby inaczej, niczym posłuszna córa Izraela rozebrałaby się na plaży bez żadnego skrępowania czy pogardy i nie przeszkadzałyby jej fałdy na tłustych cielskach niemieckich emerytek (taki już los kobiet, o czym ona świetnie wiedziała, aż do nadejścia Chrystusa w glorii i chwale), wystawiłaby na słońce (i na widok niemieckich emerytów, którzy nie uroniliby z niego ani sekundy) chwalebny spektakl swoich idealnie okrągłych pośladków oraz skromnej, acz wydepilowanej cipki (jako że Pan Bóg nie sprzeciwia się upiększaniu), a mnie by znowu stanął, stanąłby mi jak każdemu ssakowi, ale ona nie obciągnęłaby mi na plaży, bo to przecież miejscowość rodzinna, a ona nie chciałaby szokować niemieckich emerytek ćwiczących hatha jogę nad wodą o wschodzie słońca, chociaż ja bym czuł, że ma na to ochotę, co przydałoby życia mojej męskości, poczekałaby, aż znajdziemy się w wodzie jakieś pięćdziesiąt metrów od plaży (gdzie dno obniża się bardzo łagodnie), i tam zaoferowałaby swoją wilgotną cipkę mojemu triumfującemu fallusowi, a potem poszlibyśmy do restauracji w Garruchy na arroz con bogavantes, romantyzm i pornografia nareszcie razem, a dobroć Stwórcy ujawniłaby się z pełną mocą; moje myśli tak oto błąkały się po bezdrożach, zdołałem jednak przybrać zadowoloną minę na widok Yuzu wkraczającej do hali przylotów w środku zbitego stada australijskich backpackerów.

Daliśmy sobie leciutkiego buziaka, w każdym razie nasze policzki delikatnie się o siebie otarły, ale to chyba i tak było za dużo, Yuzu natychmiast usiadła, otworzyła kosmetyczkę (której zawartość była ściśle zgodna z przepisami dotyczącymi bagażu podręcznego wszystkich linii lotniczych) i zabrała się do poprawiania makijażu, nie zwracając uwagi na taśmę z bagażami – najwyraźniej to ja miałem targać jej walizki.

Siłą rzeczy znałem je na pamięć, to była jakaś słynna marka, nie pamiętam, Zadig et Voltaire albo Pascal et Blaise, w każdym razie pomysł polegał na odtworzeniu na tkaninie mapy z czasów Renesansu, na której kształty świata ziemskiego były dość przybliżone, ozdobione staroświeckimi napisami typu „w tuteyszey okolicy pono mieszkają elefanty”, w każdym razie były to bardzo szykowne walizki, których ekskluzywność potęgował brak kółek w przeciwieństwie do wulgarnych samsonite’ów dla kadry kierowniczej średniego szczebla, więc faktycznie trzeba było je targać podobnie jak kufry wiktoriańskich elegantek.

Hiszpania, jak inne kraje Europy Zachodniej pogrążona w śmiertelnym procesie zwiększania wydajności, zlikwidowała prawie wszystkie zawody niewykwalifikowane, które kiedyś czyniły życie mniej uciążliwym, skazując tym samym większość ludności na masowe bezrobocie. Tego rodzaju walizki, z logo Zadig et Voltaire lub Pascal et Blaise, miały sens tylko w społeczeństwach, w których nadal istniała funkcja tragarza.

Najwyraźniej sytuacja ta nie miała już miejsca, choć właściwie owszem, pomyślałem, ściągając z taśmy dwa bagaże Yuzu (walizkę i niemal równie ciężką torbę podróżną, w sumie ważące pewnie ze czterdzieści kilo): to ja byłem tragarzem.

*

Szoferem też byłem ja. Kiedy wyjechaliśmy na autostradę A7, Yuzu wyjęła z torebki iPhone’a, podłączyła słuchawki i zakryła oczy opaską nasączoną nawilżającym tonikiem z aloesem. W kierunku południowym, prowadzącym na lotnisko, autostrada ta bywała niebezpieczna, nierzadko jakiś łotewski czy bułgarski kierowca tira tracił kontrolę nad pojazdem. W odwrotnym kierunku ciągnęły stada ciężarówek zaopatrujących Europę Północną w warzywa uprawiane pod folią i zbierane przez nielegalnych malijskich imigrantów, które tu zaczynały swoją podróż, kierowcy nie byli więc jeszcze wykończeni brakiem snu; bez problemów wyprzedziłem ze trzydzieści ciężarówek, aż zbliżyliśmy się do zjazdu numer 537. Przy wejściu w długi zakręt prowadzący do wiaduktu nad Rambla del Tesoro na jakichś pięciuset metrach brakowało barierki ochronnej; aby definitywnie zakończyć sprawę, wystarczyłoby powstrzymać się od kręcenia kierownicą. W tym miejscu zbocze było bardzo strome, a biorąc pod uwagę prędkość naszej jazdy, można było liczyć na idealny lot: samochód nawet by się nie stoczył po skalistym zboczu, tylko roztrzaskał sto metrów niżej, krótka chwila czystej grozy i koniec, oddałbym Panu swą zbłąkaną duszę.

Była piękna pogoda, szybko zbliżaliśmy się do wejścia w zakręt. Zamknąłem oczy, zaciskając ręce na kierownicy, na kilka sekund, na pewno mniej niż pięć, poczułem absolutny spokój i paradoksalną równowagę, jakbym się znalazł poza czasem.

Odruchowym konwulsyjnym ruchem skręciłem gwałtownie w lewo. Była już najwyższa pora: prawe przednie koło zahaczyło o kamieniste pobocze. Yuzu zdarła opaskę i słuchawki. „Co się dzieje? Co się dzieje?” – powtarzała ze złością, ale i ze strachem, a ja zacząłem bawić się jej strachem. „Wszystko w porządku…” – powiedziałem najspokojniej, jak umiałem, z aksamitną intonacją kulturalnego seryjnego mordercy, biorąc za niemal niedościgły wzór Anthony’ego Hopkinsa, w każdym razie faceta, jakiego na pewnym etapie życia powinno się spotkać. „Wszystko w porządku…” – powtórzyłem z podświadomie jeszcze większym spokojem.

W rzeczywistości nic nie było w porządku: właśnie poniosłem porażkę przy drugiej próbie, by się uwolnić.

*

Tak jak się spodziewałem, Yuzu obojętnie przyjęła moją decyzję, aby skrócić wakacje do jednego tygodnia, starając się tylko nie okazywać przesadnej satysfakcji, a moje wyjaśnienia z kategorii zawodowych od razu ją przekonały: prawdę powiedziawszy, miała je kompletnie w dupie.

Pretekst, którego użyłem, nie był tak naprawdę pretekstem, ponieważ wyjechałem, nie złożywszy syntetycznej noty o producentach moreli z Roussillon, jako że daremność tej misji wzbudziła mój niesmak: po podpisaniu właśnie negocjowanych umów o swobodnej wymianie handlowej z krajami Mercosur producenci moreli z Roussillon bez wątpienia nie będą mieli cienia szansy, ochrona produktu znakiem „Nazwa «czerwona morela z Roussillon» zastrzeżona” będzie żałosną farsą, zalanie rynku morelami argentyńskimi nieuniknione, a producentów moreli z Roussillon już można było uznać za wirtualnie martwych, nie zostanie ani jeden, który mógłby policzyć trupy.

Chyba jeszcze nie wspomniałem, że pracowałem jako urzędnik w Ministerstwie Rolnictwa, gdzie moim podstawowym zadaniem było redagowanie not i raportów dla doradców do spraw negocjacji, najczęściej na szczeblu europejskich organów administracyjnych, czasem w ramach szerszych negocjacji handlowych, w których to notach i raportach chodziło o „definiowanie, wspieranie i reprezentowanie pozycji francuskiego rolnictwa”. Status pracownika kontraktowego gwarantował mi wysokie uposażenie, znacznie wyższe, niż obowiązujące ustawodawstwo pozwoliłoby przyznać urzędnikowi na etacie. W pewnym sensie wynagrodzenie to było uzasadnione, francuskie rolnictwo jest bowiem na tyle złożone i wielorakie, że niewiele osób ma obcykane wyzwania stojące przed wszystkimi branżami rolnymi, a moje raporty były zazwyczaj wysoko oceniane, chwalono moją umiejętność szybkiego przechodzenia do spraw zasadniczych, do niegubienia się w gąszczu liczb, do wychwytywania elementów kluczowych. Z drugiej strony, broniąc pozycji francuskiego rolnictwa, mogłem zaliczyć tylko szereg spektakularnych klęsk, nie były to jednak moje klęski, lecz bardziej bezpośrednio doradców do spraw negocjacji, rzadkiego i zbędnego gatunku, którego powtarzające się porażki nie potrafiły zachwiać jego butą; zdarzało mi się, choć szczęśliwie rzadko (zazwyczaj kontaktowaliśmy się drogą mailową), osobiście spotykać z takimi osobnikami i kontakty te zawsze wzbudzały mój głęboki niesmak, w większości nie byli to inżynierowie agronomowie, tylko absolwenci szkół handlowych, a ja od początku czułem obrzydzenie do handlu i wszystkiego, co z nim związane, samo określenie „wyższe studia handlowe” stanowiło w moich oczach profanację wyższych studiów, ale w końcu to normalne, że na stanowiskach doradców do spraw negocjacji zatrudnia się młodych ludzi po wyższych studiach handlowych, ostatecznie zawsze chodzi o to samo, niezależnie od tego, czy negocjujemy w sprawie prowansalskich moreli, telefonów komórkowych, czy rakiet Ariane, negocjacje to odrębny świat podlegający własnym prawom, na zawsze niedostępny dla nienegocjatorów.

Zgarnąłem swoje notatki o producentach moreli z Roussillon, zasiadłem w pokoju na górze (apartament był dwupoziomowy) i przez tydzień praktycznie nie widywałem Yuzu; przez dwa pierwsze dni schodziłem na dół, żeby się z nią zobaczyć i podtrzymać iluzję wspólnego łoża, ale potem machnąłem ręką, zacząłem jadać sam w rzeczywiście sympatycznym barze tapas, w którym nie udało mi się spędzić czasu przy jednym stoliku z szatynką z El Alquián, wraz z upływem dni przywykłem do przesiadywania tam całymi popołudniami, czyli przez czas handlowo obojętny, lecz społecznie nieskracalny, który w Europie oddziela obiad od kolacji. Panowała tam przyjemna atmosfera, bywali ludzie tacy jak ja, ale w jeszcze gorszej wersji, jako że mieli o dwadzieścia czy trzydzieści lat więcej i na nich wyrok został już wydany, byli pokonani, popołudniami do baru przychodziło dużo wdowców, u naturystów też się trafia wdowieństwo, ale przede wszystkim przychodziły wdowy oraz całkiem sporo wdowców homoseksualistów, których delikatniejszy na zdrowiu towarzysz życia odleciał do pedalskiego raju, wyglądało zresztą na to, że w tym barze tapas, który obrali seniorzy, by dokonać żywota, rozróżnienie orientacji seksualnej straciło jakikolwiek sens na rzecz rozróżnienia czysto narodowego: przy stolikach na tarasie łatwo było odróżnić strefę Anglików od strefy Niemców, ja byłem jedynym Francuzem, natomiast Holendrzy zachowywali się jak rasowe kurwy, siadali byle gdzie, to naród wielojęzycznych, oportunistycznych sklepikarzy, nigdy dość przypominania tej prawdy. Wszyscy stopniowo tępieli w miarę spożywanych cervezas i platos combinados, zazwyczaj panował dość senny nastrój, a rozmowy prowadzono ściszonym tonem. Od czasu do czasu wpadała jednak banda młodocianych indignados przyłażących prosto z plaży, dziewczyny miały jeszcze mokre włosy, i poziom hałasu w lokalu odrobinę wzrastał. Nie mam pojęcia, co w tym czasie robiła Yuzu, bo na słońcu się nie wylegiwała, pewnie oglądała w sieci japońskie seriale, do dziś się zresztą zastanawiam, co ona w ogóle rozumiała z całej sytuacji. Prosty gaijin jak ja, który nawet nie pochodzi z jakiegoś szczególnego środowiska, tylko potrafi przynosić do domu godziwe, choć nie oszałamiające pieniądze, powinien w zasadzie czuć się do głębi zaszczycony, że dano mu szansę dzielić życie nie dość, że z Japonką, to do tego z młodą, seksowną Japonką, pochodzącą ze znakomitej japońskiej rodziny, mającą kontakty z najświetniejszymi kręgami artystycznymi obu półkul; teoria była nie do zbicia, a ja byłem zaledwie godny rozwiązywać rzemyki u jej sandałów, to oczywiste, problem jednakowoż polegał na tym, że okazywałem totalną obojętność wobec jej statusu, podobnie jak wobec swojego: pewnego wieczoru, zszedłszy do lodówki po piwo, natknąłem się na nią w kuchni i warknąłem „spierdalaj, tłusta krowo”, po czym wyciągnąłem sześciopak san miguela i napoczęte chorizo; w każdym razie w tamtym tygodniu musiała się czuć trochę wytrącona z równowagi, bo przypominanie o swoim statusie społecznym nie jest łatwe, kiedy istnieje ryzyko, że rozmówca w odpowiedzi beknie lub pierdnie ci prosto w twarz; na pewno wielu ludziom mogła się zwierzyć ze swoich kłopotów, choć nie rodzinie, która natychmiast wykorzystałaby sytuację i namawiała ją, żeby wracała do Japonii, ale może jakimś przyjaciółkom lub znajomym, przez te kilka dni chyba sporo rozmawiała na Skypie, podczas gdy ja miałem coraz większą ochotę machnąć ręką na producentów moreli z Roussillon zmierzających prostą drogą do samozagłady, moja ówczesna obojętność wobec producentów moreli z Roussillon wydaje mi się dzisiaj zwiastunem obojętności, którą okazałem, kiedy się decydowały losy producentów nabiału z Calvadosu i Manche, a zarazem bardziej fundamentalnej obojętności, którą później nabyłem wobec własnego losu, a która już wówczas kazała mi łaknąć towarzystwa seniorów, co wbrew pozorom wcale nie było takie łatwe, gdyż ci bez trudu demaskowali mnie jako fałszywego seniora, doznałem odprawy nie tylko ze strony kilku angielskich emerytów (skądinąd nic szczególnego, Anglicy do nikogo się dobrze nie odnoszą, są prawie takimi samymi rasistami jak Japończycy, tyle że w wersji lajtowej), ale i holenderskich, którzy odrzucali mnie oczywiście nie z powodu swojej ksenofobii (jakim cudem Holender miałby być ksenofobem? to po prostu oksymoron, Holandia nie jest przecież krajem, co najwyżej przedsiębiorstwem), lecz dlatego, że nie chcieli mnie wpuścić do swojego świata seniorów, nie zdołałem się sprawdzić jako senior, nie mogli się przede mną swobodnie zwierzać ze swoich problemów z prostatą czy bajpasami, o dziwo byłem znacznie lepiej przyjmowany przez indignados, ich młodości towarzyszyła autentyczna naiwność i przez te kilka dni mogłem przejść na ich stronę, powinienem był zresztą przejść na ich stronę, była to moja ostatnia szansa, a jednocześnie mogłem ich wiele nauczyć, miałem rozległą wiedzę o nieprawidłowościach w przemyśle rolno-spożywczym, w kontakcie ze mną ich aktywizm zyskałby na spójności, zwłaszcza że polityka Hiszpanii wobec GMO była nadzwyczaj wątpliwa, Hiszpania należała do najbardziej liberalnych i nieodpowiedzialnych krajów europejskich w odniesieniu do GMO, cała Hiszpania, wszystkie hiszpańskie campos mogły z dnia na dzień zamienić się w bomby genetyczne, wystarczyłaby jedna dziewczyna, zawsze wystarczy jedna dziewczyna, lecz nie zdarzyło się nic, co pozwoliłoby mi zapomnieć o szatynce z El Alquián, zresztą patrząc na to z pewnego dystansu, nie ośmieliłbym się zwalić winy na żadną z indignadas, tak naprawdę nawet nie pamiętam ich stosunku do mnie, chyba traktowały mnie z jakąś powierzchowną życzliwością, choć przypuszczam, że i ja byłem tylko powierzchownie dostępny, gdyż kompletnie mnie rozwaliły zarówno powrót Yuzu, jak i przekonanie, że muszę się jej pozbyć, i to jak najszybciej, nie byłem więc w stanie zwrócić uwagi na kogokolwiek, a nawet gdybym na którąś z nich zwrócił uwagę, nie uwierzyłbym w realność jej wdzięków, wszystkie wyglądały jak bohaterki dokumentu o Oberlandzie Berneńskim znalezionego w sieci przez somalijskiego uchodźcę. Moje dni płynęły coraz bardziej boleśnie w braku namacalnych wydarzeń i jakiegokolwiek sensu życia, w końcu kompletnie porzuciłem producentów moreli z Roussillon; nie chodziłem już zbyt często do kawiarni w obawie przed natknięciem się na jakąś indignada z gołymi cyckami. Patrzyłem na plamy słońca przesuwające się po płytach chodnikowych, wypijałem kolejne flaszki brandy Cardenal Mendoza i to by było na tyle.

*

Mimo nieznośnej pustki, w jakiej spędzałem czas, z lękiem spoglądałem na zbliżającą się chwilę powrotu, kiedy przez parę dni podróży będę zmuszony spać w jednym łóżku z Yuzu, ostatecznie trudno, żebyśmy brali oddzielne pokoje, nie czułem się na siłach, by do tego stopnia brać na klatę Weltanschauungrecepcjonistów, a nawet całego personelu hotelowego, będziemy więc bez przerwy ze sobą sklejeni, dwadzieścia cztery godziny na dobę, i ta udręka potrwa przez bite cztery dni. W czasach Camille pokonywałem całą drogę w dwa dni, po pierwsze, dlatego, że zmienialiśmy się za kierownicą, ale również dlatego, że w tamtym czasie w Hiszpanii nikt nie przestrzegał ograniczeń prędkości, nie było jeszcze punktów karnych, a koordynacja europejskich biurokracji była mniej doskonała, stąd pewna pobłażliwość wobec drobnych wykroczeń popełnianych przez cudzoziemców. Sto pięćdziesiąt czy sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę zamiast tych żałosnych stu dwudziestu pozwalało nie tylko skrócić całkowity czas podróży, ale przede wszystkim jechać każdego dnia dłużej i bezpieczniej. Na wlokących się w nieskończoność prostych jak drut hiszpańskich autostradach, prawie pustych, prażących się w słońcu, przecinających koszmarnie nudne krajobrazy, zwłaszcza między Walencją a Barceloną (tyle że jazda drogami krajowymi też niewiele pomagała, bo odcinek między Albacete a Madrytem był również nudny jak flaki z olejem), na tych hiszpańskich autostradach, gdzie nawet picie kawy przy każdej nadarzającej się okazji i palenie papierosa za papierosem z trudem pozwalały uniknąć zaśnięcia, a po dwóch czy trzech godzinach jazdy oczy same się zamykały i tylko uzyskany dzięki prędkości zastrzyk adrenaliny pozwalał na utrzymanie czujności, to absurdalne ograniczenie skutkowało bezpośrednio zwiększeniem liczby śmiertelnych wypadków, nie chcąc więc ryzykować utraty życia – choć być może byłoby to niezłe rozwiązanie – musiałem się ograniczać do odcinków nie dłuższych niż pięćset, sześćset kilometrów dziennie.

Już w czasach Camille trudno było znaleźć przydrożny hotel akceptujący palaczy, tyle że z wymienionych powyżej przyczyn cały przejazd przez Hiszpanię zajmował zaledwie jeden dzień, a dojazd do Paryża drugi; udało nam się w końcu znaleźć na trasie kilka nieprawomyślnych hoteli, jeden na wybrzeżu baskijskim, drugi na Côte Vermeille, trzeci też w Pirenejach Wschodnich, ale bardziej w głąb lądu, a dokładnie w położonej w górach miejscowości Bagnères-de-Luchon, i to chyba z tego ostatniego, Château de Riell, zachowałem najbardziej bajkowe wspomnienia ze względu na kiczowaty, pseudoegzotyczny, niewiarygodny wystrój wszystkich pokoi.

Legalny ucisk nie był jeszcze tak doskonały jak dzisiaj, pozostawało kilka dziur w sieci, poza tym byłem młodszy, miałem nadzieję nie wykraczać poza granice legalności, wciąż wierzyłem w wymiar sprawiedliwości mojego kraju, ufałem w globalnie życzliwy charakter jego ustawodawstwa i nie zdążyłem jeszcze nabyć know-how rasowego guerillero, który w przyszłości pozwolił mi z pełną obojętnością traktować wszystkie czujniki dymu: wystarczy odkręcić pokrywkę, dwa razy ciachnąć kombinerkami, żeby przerwać obwód alarmu, i po herbacie. Trudniej oszukać sprzątaczki, które mają węch idealnie wytrenowany do namierzania zapachu dymu papierosowego, a wtedy jedyne rozwiązanie to hojny napiwek, który zawsze pozwala kupić ich milczenie, tyle że w takich warunkach pobyt wychodzi dość drogo, a człowiek nigdy nie może być pewien, że nie zostanie zdradzony.

Pierwszy nocleg przewidziałem w Paradorze de Chinchon, co było całkiem niezłym wyborem, paradory zazwyczaj są całkiem niezłym wyborem, a zwłaszcza ten: luksusowy hotel z charakterem w szesnastowiecznym klasztorze, z oknami pokoi wychodzącymi na kamienne patio z fontanną, ze wspaniałymi hiszpańskimi fotelami z ciemnego drewna we wszystkich korytarzach i recepcji. Yuzu usiadła, zakładając nogę na nogę z charakterystyczną dla siebie zblazowaną wyższością i nie zwracając najmniejszej uwagi na wystrój wnętrza, natychmiast włączyła smartfona, z góry gotowa wnieść skargę, jeśli nie będzie dostępu do sieci. Dostęp był, co stanowiło raczej dobrą nowinę, bo to mogło ją zająć przez cały wieczór. Musiała jednak wstać, choć nie bez pewnego zniecierpliwienia, by osobiście okazać paszport i kartę pobytu we Francji oraz złożyć podpis we wskazanych miejscach, w sumie na trzech formularzach, które jej podał hotelarz – administracja paradorów była zdumiewająco biurokratyczna i drobiazgowa; w przeciwieństwie do wyobrażeń zachodniego turysty o recepcji hotelu z charakterem nie podawano tu powitalnych drinków, natomiast kserowano paszporty; sprawy chyba niewiele się zmieniły od czasów Franco, choć paradory były hotelami z charakterem, a nawet ich niemal idealnym archetypem: wszystko, co w Hiszpanii mogło uchodzić za średniowieczny zamek lub renesansowy klasztor, zamieniano na paradory. Ta wizjonerska polityka prowadzona od tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku nabrała rozmachu po dojściu do władzy pewnego człowieka. Francisco Franco, niezależnie od nieco dyskusyjnych aspektów jego działalności politycznej, mógł uchodzić za prawdziwego wynalazcę turystyki opartej na hotelach z charakterem, i to w skali światowej, lecz jego dzieło nie sprowadzało się tylko do tego, jako że ten uniwersalny umysł położył później podwaliny pod autentyczną turystykę masową (wspomnijmy choćby Benidorm! wspomnijmy Torremolinos! czy w latach sześćdziesiątych istniało na świecie cokolwiek porównywalnego?), w rzeczywistości Francisco Franco był prawdziwym gigantem turystyki i w tej kwestii miał ostatecznie zostać doceniony, zaczęło się to zresztą w kilku szwajcarskich szkołach hotelarskich, a z ekonomicznego punktu widzenia frankizm stał się przedmiotem ciekawych prac napisanych na Harvardzie i Yale, ukazujących, w jaki sposób caudillo – przeczuwając, że Hiszpania nie zdoła dogonić pociągu rewolucji przemysłowej, na który, bądźmy szczerzy, karczemnie się spóźniła – śmiało postanowił przeskoczyć kilka etapów i od razu zainwestować w trzecią, końcową fazę europejskiej gospodarki, czyli w fazę sektora usług i turystyki, dając tym samym swojemu krajowi decydującą przewagę konkurencyjną w chwili, gdy pracownicy w nowych krajach uprzemysłowionych, zyskując wyższą siłę nabywczą, zechcą z niej skorzystać w Europie, wydając pieniądze albo na hotele z charakterem, albo na turystykę masową, w zależności od swojego statusu, przy czym trzeba przyznać, że na razie w Paradorze de Chinchon nie było ani jednego Chińczyka, tylko jakaś para angielskich akademików, która czekała za nami w kolejce do recepcji, ale Chińczycy na pewno kiedyś tu się pojawią, nie miałem cienia wątpliwości, może tylko warto byłoby uprościć formalności, gdyż mimo należnego szacunku odczuwanego wobec dzieła caudillo w dziedzinie turystyki pewne rzeczy uległy tymczasem ewolucji i trudno już sobie wyobrazić, by szpiedzy przybywający z zimna próbowali wślizgnąć się w niewinne stado zwykłych turystów wzorem swojego przywódcy i pierwszego spośród nich, Władimira Putina.

Po dopełnieniu formalności oraz parafowaniu i podpisaniu wszystkich formularzy przeżyłem chwilę masochistycznej radości na widok ironicznego, by nie rzec pogardliwego, spojrzenia, jakie rzuciła mi Yuzu, kiedy podałem recepcjoniście kartę stałego klienta Amigos de Paradores, żeby zatwierdził moje punkty: wiedziałem, że jeszcze dostanie dziwka za swoje. Ruszyłem do pokoju, ciągnąc swoją walizkę Samsonite; Yuzu kroczyła za mną z dumnie uniesioną głową, zostawiwszy swoje oba bagaże Zadig et Voltaire (lub Pascal et Blaise, za cholerę nie pamiętam) na samym środku holu. Udawałem, że tego nie widzę, a ledwo weszliśmy do pokoju, wyciągnąłem z minibarku puszkę cruzcampo i zapaliłem papierosa – nie miałem żadnych obaw, bowiem szereg doświadczeń przekonał mnie, że czujniki dymu w paradorach również pochodzą z czasów frankistowskich, właściwie z samej końcówki czasów frankistowskich, i wszyscy mają je kompletnie w dupie, że to tylko spóźnione i powierzchowne ustępstwo wobec norm międzynarodowej turystyki oparte na złudzeniu, że pojawi się amerykańska klientela, która i tak nigdy nie dotrze ani do Europy, ani tym bardziej do paradorów, z europejskich miast tylko do Wenecji przyjeżdżało trochę Amerykanów, tak więc przyszła pora, by europejscy specjaliści do spraw turystyki zaczęli się rozglądać po krajach nowszych i mniej cywilizowanych, dla których rak płuc to jakaś marginalna i słabo udokumentowana niedogodność. Przez kilkanaście minut nie działo się praktycznie nic, Yuzu pokręciła się po pokoju, sprawdziła w smartfonie, czy nadal ma zasięg, oraz stwierdziła, że żaden napój w minibarku nie dorasta do jej statusu: ani piwo, ani coca-cola (zwykła, nawet nie light), ani woda mineralna. Po czym rzuciła tonem, który nawet nie udawał pytającego: „Nie przynoszą moich bagaży”, na co odpowiedziałem, że nie mam pojęcia, po czym otworzyłem drugą puszkę cruzcampo. Japończycy nie potrafią się czerwienić, to znaczy mechanizm psychologiczny istnieje, ale kolor bardziej przypomina ochrę, w każdym razie z godnością przełknęła afront, przez minutę się trzęsła, ale go przełknęła, odwróciła się bez słowa i ruszyła w kierunku drzwi. Wróciła parę minut później, ciągnąc za sobą walizkę, podczas gdy ja dopijałem drugie piwo. Kiedy po kolejnych pięciu minutach wróciła z torbą, właśnie otworzyłem trzecie – po podróży strasznie mi się chciało pić. Zgodnie z oczekiwaniami przez resztę wieczoru nie odezwała się do mnie ani słowem, co pozwoliło mi skoncentrować się na jedzeniu; właściciele paradorów nie tylko wykorzystali narodowe dziedzictwo architektoniczne, ale i od początku postawili sobie za zadanie, by pokazać całe bogactwo regionalnej kuchni hiszpańskiej, co w moich oczach często przynosiło niezwykle smakowite, acz zazwyczaj nieco tłuste efekty.

Przy następnym noclegu jeszcze wyżej postawiłem poprzeczkę i wybrałem hotel z sieci Relais Châteaux, mianowicie zamek Brindos w gminie Anglet, niedaleko Biarritz. Tym razem dostaliśmy powitalnego drinka, kelnerzy byli liczni i usłużni, w porcelanowych miseczkach wyłożono ciasteczka cynamonowe i makaroniki, a w minibarku czekała butelka schłodzonego szampana Ruinart; pod każdym względem był to kurewsko dobry hotel z sieci Relais Châteaux na kurewsko fajnym wybrzeżu baskijskim i wszystko mogło się dobrze ułożyć, gdybym sobie nagle nie przypomniał, przechodząc przez salę klubową z głębokimi fotelami uszakami i stolikami, na których leżały sterty „Figaro Magazine”, „Côte Basque”, „Vanity Fair” i innych czasopism, że byłem tutaj z Camille na zakończenie naszego ostatniego lata przed rozstaniem, na skutek czego minimalny i przejściowy przypływ życzliwości do Yuzu (która w tym bardziej sprzyjającym otoczeniu wróciła do lepszej formy, zaczęła nawet mruczeć jak kotka, rozkładając stroje na łóżku z ewidentnym zamiarem, by podczas kolacji wyglądać olśniewająco) znikł, kiedy tylko doszedłem do nieuniknionego porównania ich postaw. Camille z rozdziawionymi ustami i uniesioną głową przeszła przez kolejne salony, przyglądając się oprawionym w ramy obrazom, ścianom z nieotynkowanego kamienia i ozdobnym żyrandolom. Wszedłszy do pokoju, stanęła jak wryta pod wrażeniem olbrzymiego, idealnie zasłanego łoża king size, po czym przysiadła nieśmiało na brzeżku, sprawdzając jego miękkość i sprężystość. Okna apartamentu wychodziły na jezioro, Camille od razu chciała nam zrobić zdjęcie, a kiedy otwierając drzwiczki minibarku, zapytałem, czy chce kieliszek szampana, krzyknęła „Och taaak!…” z wyrazem najwyższego szczęścia, i wiedziałem, że smakuje każdą sekundę tego szczęścia dostępnego dla klas średnio-wyższych, moja sytuacja przedstawiała się natomiast inaczej: bywałem już w hotelach tej kategorii, w takich właśnie hotelach zatrzymywał się mój ojciec, kiedy jechaliśmy na wakacje do Méribel, na przykład w zamku Igé w departamencie Saône-et-Loire lub w Domaine de Clairefontaine w Chonas-l’Amballan, sam należałem do klasy średnio-wyższej, podczas gdy ona pochodziła z klasy po prostu średniej, a do tego spauperyzowanej przez kryzys.

Nie miałem już ochoty na spacer nad jeziorem w oczekiwaniu na kolację, sama myśl głęboko mnie odstręczała niczym jakaś profanacja, z pewną więc niechęcią włożyłem marynarkę (jednakowoż po osuszeniu butelki szampana), by udać się do oznaczonej jedną gwiazdką w przewodniku Michelin restauracji hotelowej, w której John Argand oferował kreatywne wariacje wokół kuchni baskijskiej w postaci karty pod nazwą Ryneczek Johna. Restauracje tego typu byłyby do wytrzymania, gdyby kelnerzy nie nabrali ostatnio maniery szczegółowego opowiadania o składzie najdrobniejszej przystaweczki tonem pełnym na wpół gastronomicznej, na wpół literackiej emfazy, wypatrując u klienta jakichkolwiek oznak wspólnictwa lub przynajmniej zainteresowania, jak sądzę po to, by posiłek przemienić we wspólne doświadczenie towarzyskie, chociaż sam sposób, w jaki po zakończeniu przemowy rzucają słowa „przyjemnej degustacji!”, zazwyczaj skutecznie odbiera mi apetyt.

Kolejna, jeszcze bardziej godna pożałowania innowacja wprowadzona od czasu mojego pobytu z Camille to zainstalowanie czujników dymu we wszystkich pokojach. Zauważyłem je już od progu, a jednocześnie zorientowałem się, że biorąc pod uwagę wysokość pokoju – co najmniej trzy, może nawet cztery metry – nie zdołam ich wyłączyć. Po jedno- czy dwugodzinnych wahaniach odkryłem w szafie dodatkowe koce i poszedłem spać na balkon; szczęśliwie noc była ciepła, miałem za sobą znacznie boleśniejsze doświadczenie podczas kongresu w Sztokholmie poświęconego hodowli świń. Jedna z porcelanowych miseczek na ciasteczka mogła mi posłużyć za popielniczkę; wystarczyło rano ją wymyć, a pety upchnąć w doniczkach z hortensjami.

Trzeci