Serce Trolla - Holly Black - ebook

Serce Trolla ebook

Holly Black

3,7

Opis

Świat siedemnastoletniej Val wali się w gruzy, gdy dziewczyna zastaje w niedwuznacznej sytuacji swojego chłopaka z własną matką. Schronienia szuka w wielkomiejskiej dżungli, gdzie wpada w towarzystwo zdecydowanie nieodpowiednie dla grzecznej panienki...
Tyle, że Val nie jest zwyczajną dziewczyną z prowincji zagubioną w Nowym Jorku: jest uparta i nieposkromiona. Gdy na jej drodze pojawia się troll-alchemik, Val zostaje dilerką przedziwnego narkotyku ratującego Mały Ludek od zgubnego działania żelaza. Wplątana w rozgrywającą się na styku świata elfów i ludzi perfidną intrygę, dzielnie staje do walki, by odegrać decydującą rolę w dramatycznym starciu dwojga władców nie z tego świata.
Nim jednak do tego dojdzie, Val musi otrząsnąć się ze zgubnego wpływu odurzającej substancji – zrezygnować z magii, aby móc się przeciwstawić ponurym knowaniom elfowego dworu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (146 ocen)
53
33
33
21
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monika910302

Nie oderwiesz się od lektury

Mroczna, intrygująca, pełna niespodzianek i zwrotów akcji. świat elfów nigdy nie przestanie mnie zadziwiać - a zmiaszany z ludzkim losem - kosmos !!
10
Elfik_Book

Całkiem niezła

Zdarza się, że mamy idealne plany na przyszłość i wszystko idzie po naszej myśli. Jesteśmy szczęśliwi, pełni energii i otwartości na świat, bo życie jest piękne i będzie piękne. Niestety czasami możemy mocno się rozczarować, gdy pewnego dnia wszystko się kończy, ukazując nam, że już od dawna żyjemy w iluzji i swoich marzeniach. Czy da się coś na to poradzić? Można spróbować naprawiać, krok po kroku, ale niektórych rzeczy nie da się naprawić. Wtedy można zacząć tylko od nowa, lecz nie każdy jest na to gotowy. Mniej więcej tak to wygląda w przypadku Val, która ma wymarzonego chłopaka, plany na przyszłość, rozwija swoje umiejętności w sporcie i jest po prostu szczęśliwa. Lecz jeden pięknie zapowiadający się dzień zmienia wszystko, prowadząc Val w otchłań Nowego Jorku, gdzie poznaje życie tak różne od dotychczasowego. Tam też poznaje istoty magiczne i w splocie wydarzeń obiecuje służyć trollowi. Co z tego wyniknie? Ile czasu Val będzie potrzebować, by na nowo uporządkować swoje życie? Ja...
10
squirr

Całkiem niezła

Bardzo ciekawe podejście do tematu uzależnień i konfliktów w rodzinie.
00
Mansa

Dobrze spędzony czas

Dziewczyna, która została zdradzona przez najbliższych, zostaje wciągnięta w niebezpieczny świat istot z fantazji. Nowi niebezpieczni znajomi sprawią, że jej świt ulegnie całkowitej zmianie. Czy podczas upadku na same dno uda jej się poddźwignąć? Czy wybaczy matce? A może się zakocha w potworze o ludzkim sercu!
00
przeczytane1995

Z braku laku…

Dawno nie miałam tak wielkiego problemu z jakąś książką. Przez znaczącą większość książki uważałam, że jest beznadziejna i w ogóle nie powinna powstać, dopiero pod koniec stała się jakkolwiek interesująca dla mnie. Okropny był wątek z matką Val, potem z jej mieszkaniem w Nowym Jorku, z tym całym krachem. Nie jestem fanką wątków narkomańskich, nie ważne jakie by one nie były. Dodatkowo dopiero pod koniec książki było widać jakiekolwiek połączenie z poprzednim tomem i naprawdę zastanawiam się, czy te wydarzenia jakkolwiek wpłyną na to, co się będzie działo dalej, pierwsze wtrącenie o Dworze Termitów pojawiło się dopiero w połowie książki, co jak dla mnie jest totalnym absurdem. Przez całą książkę zastanawiałam się nad motywem tej serii i co gorsza nadal nie widzę sensu robienia z tego trylogii. Nie wiem ile razy chciałam już uznać tą książkę jako DNF, ale do skończenia przekonało mnie to, że jest to naprawdę krótka książka. W innym przypadku myślę, że moja motywacja do skończenia tej ks...
00

Popularność




Tytuł oryginału: Valiant

Adaptacja translatorska: Stanisław Kroszczyński

Redakcja: Justyna Techmańska

Korekta: Renata Kuk, Aneta Szeliga

Skład i łamanie: Robert Majcher

Opracowanie graficzne polskiej okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Copyright © 2005 by Holly Black

Ilustracja na okładce © 2020 by Rhett PodersooProjekt okładki © 2020 by Simon & Schuster, Inc.

Copyright for the Polish edition © 2021 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-7686-977-3

Książka ukazała się w 2007 r. pt. Waleczna. Wielkomiejska baśń.

Wydanie pierwsze w tej edycji, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2021

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2021

Mojemu mężowi Theo, który lubi zwariowane, zadziorne dziewczyny.

 Prolog 

Jak liść i kwiat, co każdej kropli

Barwny potrafią nadać sens,

Nauczę się przemieniać w złoto

Kielich goryczy mdłej.

Sara Teasdale, Alchemy

Driada zakrztusiła się trucizną. Życiodajne soki palił ogień, większość liści opadła, a te, które pozostały, czerniały i więdły na jej plecach.

Wyszarpnęła z głębi ziemi korzenie, mięsiste, włochate czułki, które skurczyły się pod ukłuciem zimnego, późnojesiennego wiatru.

Żelazny płot od lat otaczał jej pień, przez co smród metalu stał się równie swojski jak drobna chroniczna dolegliwość. Gdy jednak usiłowała przekroczyć ogrodzenie, korzenie się przypaliły. Wytoczyła się na chodnik, pełna bolesnych, powolnych, drzewnych myśli.

Jakiś człowiek spacerujący z dwoma psami z wrażenia wpadł na ścianę. Taksówka zahamowała z piskiem opon i rykiem klaksonu.

Długie gałęzie przewróciły butelkę, kiedy drzewna istota wiła się rozpaczliwie, próbując uniknąć dotyku żelaza. Driada spoglądała na toczące się po ulicy ciemne szkło, na resztki gorzkiej trucizny wylewające się przez szyjkę, widziała znajome, zapisane zamaszystym charakterem pisma litery na przyklejonym woskiem skrawku papieru. Według nich butelka powinna zawierać tonik.

Driada raz jeszcze spróbowała się podnieść. Jeden z psów zaczął ujadać.

Czuła, jak trucizna trawi ją od środka, ogłuszając i pozbawiając tchu. Pamiętała, że się czołga, ale dokąd – tego już nie wiedziała. Ciemnozielone plamy wykwitały wzdłuż pnia niczym sińce.

– Ravus – szepnęła, nie zważając na pękającą korę warg. – Ravus...

 1 

Bo tu, jak widzisz, trzeba biec tak szybko, jak się potrafi, żeby zostać

w tym samym miejscu. Jeżeli chce się znaleźć w innym miejscu, trzeba biec co najmniej dwa razy szybciej!1

Lewis Carroll, O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra

Valerie Russell poczuła na plecach dotyk czegoś zimnego i obróciła się gwałtownie, zamachnęła się odruchowo, cios trafił w kogoś, coś. Puszka napoju uderzyła o podłogę szatni i potoczyła się, rozlewając brązowy, musujący, kleisty płyn. Pozostałe dziewczyny na chwilę przerwały przebieranie się w dresy, popatrzyły w jej stronę, rozległ się czyjś chichot.

Ruth roześmiała się, unosząc ręce w geście poddania.

– Żartowałam, Księżniczko Nerwusko z Nerwolandii.

– Przepraszam – powiedziała wbrew sobie Valerie, nadal rozgniewana, a przy tym zażenowana. Znów zrobiła z siebie idiotkę. – Co ty tu robisz? Myślałam, że na sam zapach potu dostajesz wysypki.

Ruth usiadła na zielonej ławce; w swojej staromodnej bonżurce i długiej aksamitnej spódnicy nie pasowała do tego miejsca. Zamiast brwi miała namalowane kredką cienkie kreski, a oczy podkreśliła czarną konturówką i czerwonym cieniem. Wyglądała jak tancerka teatru kabuki. Włosy miała lśniąco czarne, jaśniejsze u nasady i poprzetykane fioletowymi warkoczykami. Zaciągnęła się głęboko indonezyjskim goździkowym papierosem i wydmuchnęła dym w kierunku jednej z koleżanek Val.

– Tylko swojego własnego potu.

Val przewróciła oczami, ale się uśmiechnęła. Musiała przyznać, że to świetna odpowiedź. Przyjaźniła się z Ruth od tak dawna, że przyzwyczaiła się do życia w jej cieniu, bycia tą „normalną” – adresatką, a nie nadawczynią uszczypliwych żartów. Lubiła tę rolę; czuła się w niej bezpieczna jak Robin przy Batmanie albo Chewbacca przy Hanie Solo.

Pochyliła się, by zdjąć tenisówki, i spojrzała na swoje odbicie w niewielkim lustrze zawieszonym na drzwiach szafki. Spod zielonej chusty wysuwały się kosmyki pomarańczowych włosów.

Ruth od piątej klasy farbowała włosy, najpierw kupowanymi w supermarkecie farbami z pudełek, a potem szalonymi, pięknymi kolorami w rodzaju syreniej zieleni i landrynkowego różu. Val pofarbowała swoje tylko raz, kasztanową farbą ze sklepu dającą barwę jedynie odrobinę ciemniejszą i głębszą niż jej naturalny jasnorudy kolor, ale i tak miała z tego powodu kłopoty. W tamtych czasach matka karała ją za wszystkie postępki związane z dorastaniem. Nie chciała, żeby jej córka kupowała staniki, nosiła krótkie spódniczki albo umawiała się z chłopakami, póki nie będzie w liceum. A teraz, gdy już w nim była, matka nagle zaczęła ją zasypywać radami dotyczącymi makijażu i randek. Val była skonsternowana. Przyzwyczaiła się do noszenia bandany na głowie, dżinsów i koszulek, nie miała ochoty tego zmieniać.

– Mam pewne statystyki, jeśli chodzi o „mączne dziecko”2. Wybrałam też kilka potencjalnych imion. – Ruth zdjęła z ramienia swoją wielką torbę listonoszkę. Przednia klapa była wysmarowana farbą, upstrzona przypinkami i naszywkami. Był tam różowy trójkąt strzępiący się na rogach, plakietka z ręcznie naniesionym napisem: „Nadal nie jestem królem”; druga, mniejsza, z napisem: „Pewne rzeczy istnieją, nawet jeśli w nie nie wierzysz” i mnóstwo innych. – Może przyjdziesz wieczorem, mogłybyśmy nad tym trochę popracować.

– Nie dam rady – odparła Val. – Po treningu jadę z Tomem do miasta na mecz hokeja.

– Jeszcze zrobisz z niego ludzi – powiedziała Ruth, owijając wokół palca jeden ze swoich fioletowych warkoczyków.

Valerie zmarszczyła brwi. Już dawno zauważyła, że Ruth mówi o Tomie jakimś dziwnym tonem.

– Myślisz, że on nie chce iść na ten mecz? – zapytała. – Mówił coś?

Ruth pokręciła głową i zaciągnęła się szybko.

– Nie, nie. Nic z tych rzeczy.

– Może moglibyśmy pójść po meczu do Village, jeśli nie będzie za późno. Przejdziemy się wokół kościoła Świętego Marka.

Zaledwie kilka miesięcy wcześniej Tom przykleił jej u nasady pleców tatuaż kalkomanię, klękając i liżąc skórę, aż stała się odpowiednio mokra. Teraz z trudem zaciągała go do łóżka.

– Miasto nocą. Jakież to romantyczne.

Powiedziała to takim tonem, jakby miała na myśli coś wręcz przeciwnego.

– Co jest? – zapytała Val. – Co z tobą?

– Nic – odparła Ruth. – Jestem jakaś rozkojarzona. – Zaczęła się wachlować ręką. – Tyle półnagich panienek w jednym miejscu!

Val skinęła głową, niemal w to wierząc.

– Zajrzałaś do archiwum czatów, jak ci mówiłam? Znalazłaś tę wiadomość, w której wysłałam ci statystyki na temat gospodarstw domowych złożonych wyłącznie z kobiet?

– Nie miałam okazji. – Valerie znów przewróciła oczami. – Matka non stop siedzi w internecie. Znalazła sobie nowego wirtualnego faceta.

Ruth udała, że wymiotuje.

– Co? – zdziwiła się Val. – Myślałam, że popierasz internetowe związki. Czy nie ty powiedziałaś, że to miłość umysłów? Całkowicie duchowa, bez ograniczeń związanych z ciałem?

– Mam nadzieję, że to nie mój tekst. – Ruth przytknęła grzbiet dłoni do czoła i osunęła się do tyłu, jakby mdlała. Potem wyprostowała się nagle. – Hej, związałaś włosy gumką? Powyrywa ci je. Chodź tu, chyba mam wstążkę i szczotkę.

Val usiadła okrakiem na ławce przed Ruth, która zaczęła wyplątywać gumkę.

– Au! Tylko pogarszasz sprawę!

– Myślałam, że wy, sportsmenki, jesteście bardziej wytrzymałe. – Ruth przeczesała włosy Val i ściągnęła je wstążką tak mocno, że wyrwała jej kilka krótkich włosków z karku.

Podeszła do nich Jennifer, dziewczyna o grubych kościach i pospolitej urodzie, Val znała ją od przedszkola, Jennifer zawsze wyglądała nienaturalnie czysto: lśniące włosy, śnieżnobiałe podkolanówki, idealnie wyprasowane szorty. Była kapitanem ich drużyny.

Wsparła się na kiju do gry w lacrosse.

– Hej, lesbo, spadaj stąd!

– Boisz się, że się zarazisz? – zapytała słodziutko Ruth.

– Odpierdol się, Jen – rzuciła Val, mniej dowcipnie i o moment za późno.

– Tu nie wolno palić – powiedziała Jen, gapiąc się na dres Val, z jednej strony udekorowany przez Toma: narysowany markerem gargulec ciągnął się przez całą nogę. Po drugiej stronie widniały głównie slogany i przypadkowe teksty, wypisane przez Val różnymi flamastrami. Prawdopodobnie nie było to coś, co Jen uważałaby za normalny strój treningowy.

– Nie ma sprawy. I tak muszę już iść. – Ruth zgasiła papierosa na ławce, wypalając w drewnie dziurę. – Nara, Val. Cześć, luzerko.

– Co ci odbiło? – zapytała łagodnie Jen, jakby naprawdę zależało jej na Val. – Po jakie licho się z nią zadajesz? Nie widzisz, jaka jest kopnięta?

Val gapiła się na nią, słysząc rzeczy, których Jen wcale nie mówiła: Ty też jesteś lesbą? Napalasz się na mnie? Jeśli się nie poprawisz, wyrzucimy cię z drużyny!

Gdyby życie było grą komputerową, Val dwoma uderzeniami kija do lacrosse wyrzuciłaby Jen w powietrze i uderzyła nią o ścianę. Tyle że w grze prawdopodobnie nosiłaby bikini i miała gigantyczne piersi, zrobione z dwóch oddzielnie animowanych wielokątów.

W prawdziwym życiu Val przygryzła wargę i wzruszyła ramionami, ale jej dłonie same zacisnęły się w pięści. Od czasu wstąpienia do drużyny biła się już dwa razy i nie mogła sobie pozwolić na zrobienie tego po raz trzeci.

– Co? Zapominasz języka w gębie, gdy twojej dziewczyny nie ma w pobliżu?

Uderzyła Jen w twarz.

Z palącymi kłykciami Valerie rzuciła plecak oraz kij do lacrosse na i tak już zagraconą podłogę sypialni. Pogrzebała w ciuchach i wyjęła majtki oraz sportowy stanik, w którym prezentowała się jeszcze bardziej płasko niż w rzeczywistości. Potem wyciągnęła ze stosu brudów czarne spodnie i zieloną bluzę z kapturem, które wyglądały na czyste, i poszła na korytarz. Podbite korkami buty deptały książki bez okładek i pozostawiały ślady na rozrzuconych po podłodze pudełkach od gier wideo. Słysząc odgłos pękającego plastiku, odkopnęła kilka pudełek na bok.

W łazience zdjęła dres, wymyła się gąbką pod pachami i ponownie psiknęła dezodorantem, po czym zaczęła się ubierać, przerywając tylko po to, by przyjrzeć się zaczerwienionej skórze dłoni.

„Miarka się przebrała” – powiedział trener. Czekała w jego biurze trzy kwadranse, kiedy pozostałe dziewczyny trenowały, a gdy wreszcie się zjawił, wiedziała, co powie, nim zdążył otworzyć usta. „Nie możemy sobie pozwolić na trzymanie cię w drużynie. Masz zły wpływ na ducha zespołu. Musimy stanowić zwartą grupę, której przyświeca jeden cel: zwycięstwo. Rozumiesz to?”.

Rozległo się pojedyncze stuknięcie w drzwi i w progu łazienki stanęła matka, nie zdejmując z klamki idealnie wypielęgnowanej dłoni.

– Co ci się stało?

Val przygryzła wargę, przyglądając się swojej twarzy w lustrze. Zapomniała o tym.

– Nic. Wypadek na treningu.

– Wyglądasz potwornie. – Matka wcisnęła się do środka, potrząsając szopą włosów ze świeżymi blond pasemkami. Jej twarz pojawiła się w lustrze obok twarzy Val. Za każdym razem, gdy szła do fryzjera, dorabiała sobie nowe jasne pasemka, wskutek czego oryginalny brąz niemal utonął w zalewie żółci.

– Wielkie pieprzone dzięki – burknęła Val, tylko odrobinę zła. – Jestem spóźniona. Spóźniona. Spóźniona. Jak biały królik.

– Czekaj chwilę. – Mama obróciła się i wyszła z łazienki. Val odprowadziła ją wzrokiem wzdłuż korytarza wyłożonego pasiastą tapetą i obwieszonego rodzinnymi fotografiami. Matka jako uczestniczka konkursu miss. Valerie z aparatem na zębach, siedząca na kanapie obok mamy. Babcia i dziadek przed swoją restauracją. Znów Valerie, tym razem w domu ojca, z przyrodnią siostrzyczką. Uśmiechy na nieruchomych twarzach wyglądały jak na filmie rysunkowym, a wyszczerzone zęby były zbyt białe.

Po kilku minutach mama wróciła z kosmetyczką w czarno-białe paski.

– Nie ruszaj się.

Valerie skrzywiła się, podnosząc głowę znad ulubionych zielonych glanów, które właśnie sznurowała.

– Nie mam czasu. Tom zaraz tu będzie. – Zapomniała założyć zegarek, więc podniosła rękaw matki, by sprawdzić godzinę. Jej chłopak spóźniał się jak diabli.

– Tom umie sam wejść. – Matka wycisnęła na palec ciemny puder w kremie i zaczęła łagodnie nanosić go na skórę pod oczami Val.

– Mamo, mam zranioną wargę, a nie podbite oko! – zaoponowała Val. Nie lubiła makijażu. Kiedy się śmiała, ciekły jej łzy i makijaż spływał, jakby płakała.

– Przyda ci się trochę koloru. Ludzie w Nowym Jorku ubierają się porządnie.

– Idziemy na mecz hokeja, a nie do opery, mamo!

Matka westchnęła, jakby chciała powiedzieć, że Val kiedyś zrozumie, jak bardzo się myliła. Wklepała w jej skórę ciemny, a potem jasny puder. Na koniec dodała trochę na powieki. Val przypomniała sobie zeszłoroczny bal szkolny. Miała nadzieję, że matka nie będzie próbowała wypacykować ją tak jak wtedy. Dołożyła jednak tylko szminkę, która wywołała szczypiący ból.

– Skończyłaś? – zapytała Val, gdy matka wpatrywała się w tusz do rzęs. Zerknąwszy ukradkiem na jej zegarek, stwierdziła, że pociąg, którym mieli pojechać, odjeżdża za piętnaście minut. – Cholera! Muszę iść. Gdzie on, kurde, jest?

– Wiesz, jaki potrafi być Tom – powiedziała matka.

– Niby jaki? – Val nie miała pojęcia, dlaczego jej mama zawsze zachowuje się tak, jakby znała jej przyjaciół lepiej niż ona sama.

– Nieodpowiedzialny. – Matka pokręciła głową. – Jak to facet.

Valerie wyjęła z plecaka komórkę i wybrała numer Toma. Od razu włączyła się poczta głosowa. Val się rozłączyła. Wróciła do sypialni i wyjrzała przez okno, ale zobaczyła tylko dzieciaki zjeżdżające na deskorolce po rampie ze sklejki na podjeździe sąsiadów. Ani śladu rozklekotanego chevroIeta caprice classic Toma.

Zadzwoniła ponownie. Znów poczta.

„Tu Tom. Bela Lugosi nie żyje, ale ja tak. Zostaw mi wiadomość”.

– Nie powinnaś tak ciągle do niego dzwonić – zauważyła mama, idąc za nią do pokoju. – Kiedy włączy telefon, będzie wiedział, kto dzwonił i ile razy.

– Mam to gdzieś – odparła Val, chwytając kluczyki. – Tak czy owak, zadzwonię jeszcze tylko raz.

Matka pokręciła głową, rozwaliła się na łóżku córki i zaczęła sobie obrysowywać usta brązową konturówką. Znała ich kształt tak dobrze, że nie musiała patrzeć w lustro.

– Tom – powiedziała do telefonu Val, gdy znów włączyła się poczta głosowa – idę już na stację. Nie przyjeżdżaj po mnie. Spotkamy się na peronie. Jeśli się nie znajdziemy, pojadę sama i spotkamy się w Garden.

Matka zmarszczyła brwi.

– Nie wiem, czy powinnaś jechać do miasta sama. To trochę niebezpieczne.

– Jeśli nie zdążymy na ten pociąg, spóźnimy się na mecz.

– No to przynajmniej weź to. – Matka pogrzebała w torebce i podała dziewczynie szminkę.

– Z tym będę bezpieczniejsza? – zdziwiła się Val, zarzucając plecak na ramię. Nadal ściskała w dłoni telefon, rozgrzany pod wpływem jej dotyku.

Matka się uśmiechnęła.

– Muszę dziś pokazać dom. Masz swoje klucze?

– Jasne – odpowiedziała Val, po czym pocałowała matkę w policzek, wdychając zapach perfum oraz żelu do włosów i pozostawiając malinkę w kolorze burgunda. – Gdyby Tom się zjawił, powiedz mu, że już poszłam. I że jest palantem.

Matka uśmiechnęła się jakoś niezręcznie.

– Zaczekaj – powiedziała. – Powinnaś zaczekać.

– Nie mogę – odparła Val. – Już mu powiedziałam, że idę.

Po tych słowach zbiegła ze schodów, wypadła przez frontowe drzwi i pędem przemierzyła maleńki ogródek. Do stacji było niedaleko, a chłodne powietrze wywoływało przyjemne uczucie. Zresztą wszystko było przyjemniejsze od czekania.

Asfaltowy parking stacji kolejowej wciąż był mokry po wczorajszym deszczu, a zachmurzone niebo groziło kolejnymi opadami. Gdy szła w stronę stacji, zaczęły mrugać światła i rozległ się ostrzegawczy dźwięk. Val dotarła na peron dokładnie w momencie, w którym pociąg zahamował, wyrzucając obłok gorącego, cuchnącego powietrza.

Zawahała się. A jeśli Tom zapomniał komórki i pojechał jednak do jej domu? Jeśli Val teraz wsiądzie, a on przyjedzie następnym pociągiem, mogą się nie spotkać. Tymczasem ona miała oba bilety. Mogłaby wprawdzie zostawić mu jeden w kasie, ale nie wiadomo, czy przyszłoby mu do głowy, żeby zapytać. A nawet gdyby się udało, i tak by marudził. Pewnie cały czas by się kłócili. Val nie wiedziała, dokąd mogliby pójść, jednak miała nadzieję, że znajdą jakieś miejsce, by przez chwilę pobyć sami.

Włożyła kciuk do ust i równiutko obgryzła paznokieć, a potem oderwała zębami maleńką skórkę. Odczuła dziwną satysfakcję pomimo kropli krwi, która zgromadziła się na powierzchni, ale gdy ją zlizała, skóra miała gorzki smak.

Gdy tak stała i deliberowała, drzwi pociągu w końcu się zamknęły. Valerie patrzyła, jak skład znika w oddali, po czym odwróciła się i ruszyła do domu. Widok samochodu Toma zaparkowanego obok mazdy matki na podjeździe przyjęła z ulgą i gniewem. Gdzie on się podziewał do tej pory? Val przyspieszyła i gwałtownym szarpnięciem otworzyła drzwi.

Zamarła. Drzwi wymsknęły jej się z rąk i zatrzasnęły. Przez siatkę widziała matkę pochyloną do przodu na białej kanapie, w czyściutkiej niebieskiej koszuli rozpiętej aż do wysokości biustonosza. Na podłodze pomiędzy jej nogami klęczał Tom, unosząc do góry głowę z irokezem, by ją pocałować, a pomalowanymi na czarno paznokciami z odpryskującym lakierem usiłował rozpiąć pozostałe guziki koszuli. Oboje podskoczyli na dźwięk trzaskających drzwi i obrócili ku nim pozbawione wyrazu twarze. Wargi Toma były pobrudzone szminką. Nie wiadomo dlaczego wzrok Val prześliznął się przez nich i padł na zasuszone stokrotki, które dostała od Toma, gdy minęły cztery miesiące ich związku. Stały na szafce, tak jak je zostawiła wiele tygodni temu. Matka chciała, żeby je wyrzuciła, ale Val zapomniała. Przez szkło wazonika przebijały łodyżki, zanurzone w poczerniałej wodzie i porośnięte pleśnią.

Matka Valerie wydała odgłos, jakby się czymś zakrztusiła, i próbowała wstać, pospiesznie zapinając koszulę.

– O kurwa – rzucił Tom, opadając na beżowy dywan.

Val chciała powiedzieć coś wrednego – coś, co z miejsca spaliłoby ich na popiół – ale nic nie przychodziło jej do głowy. Odwróciła się i wyszła.

– Valerie! – zawołała matka, ale był to raczej krzyk rozpaczy niż rozkaz.

Odwróciła się ostatni raz, zobaczyła matkę stojącą w drzwiach, a za nią cień Toma. Zaczęła biec, plecak obijał się jej o biodro. Zwolniła dopiero przy stacji. Usiadła na chodniku, zaczęła wyrywać zwiędnięte chwasty i wybrała na telefonie numer Ruth.

– Halo? – W głosie koleżanki pobrzmiewały wesołe nutki.

– To ja – powiedziała Val. Myślała, że głos będzie jej drżał, ale brzmiał beznamiętnie.

– Hej – odezwała się Ruth. – Gdzie jesteś?

Val czuła, że w kącikach oczu gromadzą jej się gorące łzy.

– Dowiedziałam się czegoś o Tomie i mojej matce...

– O kurwa! – przerwała jej Ruth.

Valerie umilkła na moment, czując, jak kończyny drętwieją jej z przerażenia.

– Wiesz coś? Wiesz, o czym mówię?

– Tak się cieszę, że się dowiedziałaś – odparła Ruth tak pospiesznie, że słowa niemal obijały się o siebie. – Chciałam ci powiedzieć, ale twoja mama błagała, żebym tego nie robiła. Kazała mi przysiąc, że nic nie powiem.

– Powiedziała ci? – Val czuła się wyjątkowo głupio, ale jakoś nie mogła przyjąć do wiadomości słów, które przed chwilą padły. – Wiedziałaś?

– Odkąd się dowiedziała, że Tom się wygadał, nie potrafiła mówić o niczym innym. – Ruth zaśmiała się, po czym zamilkła. Zapadła niezręczna cisza. – Nie żeby to trwało długo, czy coś. Serio. Powiedziałabym ci, ale ona obiecała, że sama to zrobi. Postraszyłam ją nawet, że ci powiem, ale ona odparła, że i tak się wyprze. Poza tym naprawdę próbowałam dać ci to do zrozumienia.

– W jaki niby sposób? – Valerie nagle zakręciło się w głowie. Zamknęła oczy.

– No, na przykład powiedziałam, żebyś zajrzała do archiwum czatów. Pamiętasz? Zresztą nieważne. Cieszę się, że w końcu ci powiedziała.

– Nie powiedziała – wycedziła Valerie.

Zaległa długotrwała cisza, przerywana tylko oddechem Ruth.

– Proszę, nie wściekaj się – powiedziała w końcu tamta. – Po prostu nie umiałam ci powiedzieć. Czekałam, aż ktoś inny to zrobi.

Val się rozłączyła. Kopnęła leżącą butelkę, a gdy ta potoczyła się do kałuży, Val kopnęła kałużę: jej własne odbicie rozmyło się: dobrze widoczne pozostały jedynie usta – ciemnoczerwona kreska na bladej twarzy. Val otarła szminkę, ale kolor tylko się rozmazał.

Wsiadła do następnego pociągu, wśliznęła się na popękane pomarańczowe krzesełko i przytknęła czoło do chłodnej pleksiglasowej szyby. Telefon zabrzęczał, lecz wyłączyła go, nie spojrzawszy nawet na ekran. Gdy jednak obróciła wzrok z powrotem ku szybie, zobaczyła swoją matkę. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że widzi odbicie własnej, pokrytej makijażem twarzy. Wściekła wstała i szybkim krokiem ruszyła do ubikacji.

Pomieszczenie było wielkie i brudne, z lepką gumową podłogą i ścianami z twardego plastiku. Odór moczu mieszał się z zapachem odświeżających kwiatków, a ściany udekorowane były kawałkami zużytej gumy do żucia.

Val usiadła na klapie i usiłowała się rozluźnić, biorąc głębokie wdechy śmierdzącego powietrza. Wbiła paznokcie w skórę przedramienia i poczuła się lepiej, jakoś zdołała odzyskać panowanie nad sobą.

Dziwił ją ogrom własnego gniewu. Była nim przytłoczona; bała się, że zacznie krzyczeć na konduktora, na pasażerów. Nie wiedziała, jak zdoła dotrwać do końca podróży. Już teraz była wyczerpana z wysiłku, którego potrzebowała, by nie rozsypać się na kawałki.

Potarła twarz i spuściła wzrok na lekko drżącą, poplamioną burgundową szminką dłoń. Rozpięła plecak i wysypała zawartość na brudną podłogę pędzącego pociągu.

Aparat fotograficzny z trzaskiem odbił się od gumowej płytki. Za nim wyleciało kilka filmów, Hamlet, którego już dawno miała przeczytać do szkoły, kilka wstążek do włosów, pomięta paczka gumy do żucia i podróżny zestaw kosmetyczny, który matka dała jej na ostatnie urodziny. Trochę potrwało, nim go otworzyła: w słabym świetle zalśniły pinceta, nożyczki do paznokci i golarka. Valerie chwyciła nożyczki i dotknęła palcami maleńkich, ostrych czubków. Potem wstała i spojrzała w lustro. Złapała kosmyk włosów i zaczęła ciąć.

Gdy skończyła, opadłe loki wiły się wokół tenisówek niczym miedziane węże. Przejechała ręką po łysej głowie, śliskiej od mydła w płynie i chropawej jak koci język. Wpatrywała się we własne oblicze, które stało się dziwne i proste, ukazując nieustępliwe oczy i usta zaciśnięte w wąską linię. Kawałki włosów przyczepione do policzków wyglądały jak maleńkie druciki. Przez chwilę Val nie była pewna, co sobie myśli ta twarz z lustra.

Golarka i nożyczki zagrzechotały w zlewie, gdy pociąg ruszył z szarpnięciem. W klozecie zabulgotała woda.

– Halo! – zawołał ktoś z drugiej strony drzwi. – Co tam się wyrabia?

– Chwileczkę! – odkrzyknęła Val. Opłukała golarkę pod kranem i wrzuciła do plecaka, który zarzuciła na ramię. Urwała trochę papieru toaletowego, zmoczyła go i przykucnęła, by sprzątnąć włosy z podłogi.

Gdy się wyprostowała, jej uwagę znów przykuła twarz w lustrze. Tym razem spoglądał na nią młody mężczyzna o tak delikatnych rysach, że wydawał się bezbronny. Val zamrugała, otworzyła drzwi i wyszła na korytarz.

Powędrowała na swoje miejsce, czując na sobie nieprzyjazne spojrzenia pasażerów. Wyglądała przez okno, za którym przemykały podmiejskie trawniki. Potem wjechali do tunelu i jedyną rzeczą, jaką widziała, było odbicie jej nowej twarzy w szybie.

Pociąg zajechał na podziemną stację, Valerie wysiadła. Przedzierając się przez tłum ludzi, wśród smrodu spalin, dotarła do ruchomych schodów, wąskich i na domiar złego zepsutych. Penn Station pełna była osób wracających z pracy, z pochylonymi głowami mijających się nawzajem, a także stoisk z kolczykami, szalikami i połyskującymi kolorowo światłowodowymi kwiatami. Valerie trzymała się blisko ściany. Minęła brudnego mężczyznę, który spał przykryty gazetą, i grupkę dziewczyn z plecakami, krzyczących na siebie po niemiecku.

Gniew wyparował, ustępując miejsca otępieniu. Val przemieszczała się przez stację jak lunatyczka.

Za następnymi ruchomymi schodami, kolejką taksówek i stoiskami sprzedającymi orzeszki ziemne w cukrze i kiełbaski znajdował się Madison Square Garden. Jakiś człowiek wręczył Val ulotkę. Chciała ją oddać, ale już odszedł, pozostawiając Val z kartką obiecującą DZIEWCZYNY NA ŻYWO. Zmięła ją i schowała do kieszeni.

Przepchnęła się przez zatłoczony, wąski korytarzyk i ustawiła w kolejce do kasy. Chłopak za szybą podniósł wzrok, gdy położyła na ladzie bilet Toma. Wyglądał na przestraszonego. Może z powodu jej łysiny.

– Mogłabym go odsprzedać? – zapytała.

– Masz już bilet? – zapytał, mrużąc oczy, jakby się zastanawiał, co Val kombinuje.

– Mhm – mruknęła. – Mój były facet nie dojechał. Dupek.

Twarz chłopaka rozprężyła się w wyrazie zrozumienia.

– Aha – odparł, kiwając głową. – Słuchaj, nie mogę oddać ci forsy, bo mecz już się zaczął, ale jeśli dasz mi oba bilety, możesz dostać lepsze miejsce.

– Jasne. – Val po raz pierwszy od początku wyprawy się uśmiechnęła. Tom już wcześniej dał jej pieniądze na swój bilet i cieszyła się, że może wziąć maleńki rewanż w postaci lepszego miejsca na widowni.

Kasjer podał jej nowy bilet. Przeszła przez bramkę i zaczęła się przepychać przez tłum. Ludzie dyskutowali, zarumienieni z emocji. W powietrzu unosił się smród piwa.

Val od dawna cieszyła się na ten mecz. Rangersi mieli świetny sezon. A nawet gdyby go nie mieli, uwielbiała sposób, w jaki mężczyźni poruszają się po lodzie – jakby nic nie ważyli i balansowali na ostrzach noży. Przy hokeju lacrosse wyglądał topornie, jakby jakieś niezdary goniły się po trawie. Szukając dojścia do swojego miejsca, poczuła jednak ucisk w żołądku. Dla tych wszystkich ludzi mecz był tym, czym przedtem dla niej, ale ona znalazła się w innej sytuacji: zabijała czas przed nieuchronnym powrotem do domu.

Znalazła drogę i ruszyła w stronę swojego krzesła. Większość miejsc była już zajęta. Val musiała przejść obok grupki facetów o ogorzałych twarzach, którzy wyciągali szyje, by zobaczyć, co dzieje się za nią i za szklanym przepierzeniem. Mecz już trwał. Stadion pachniał chłodem – tak jak pachnie powietrze po śnieżycy. Ale nawet patrząc, jak jej drużyna pędzi ku bramce, Val nie mogła przestać myśleć o matce i Tomie. Nie powinna była odejść w taki sposób. Żałowała, że nie może cofnąć czasu. Matką w ogóle by się nie przejmowała, ale Toma zdzieliłaby w twarz. A potem, patrząc mu prosto w oczy, powiedziałaby: „Po niej się tego spodziewałam, lecz o tobie miałam lepsze zdanie”. To byłoby świetne.

Albo może roztrzaskałaby mu szyby w samochodzie. Ale po co, skoro i tak to szmelc?

Mogłaby też pójść do domu Toma i powiedzieć jego starym o woreczku z trawą, który przechowywał pomiędzy materacem a skrzynią łóżka. Biorąc pod uwagę to i sprawę z jej matką, może wysłaliby go do jakiegoś schroniska dla ześwirowanych, zaćpanych matkojebców.

Co do matki, najlepszym rewanżem, jaki mogłaby wziąć Val, byłoby zadzwonienie do ojca, poproszenie go o włączenie głośnika, aby jej macocha Linda też wszystko słyszała, i opowiedzenie im całej historii. Małżeństwo ojca i Lindy było idealne i zaowocowało dwójką śliniących się dzieciaków oraz dywanami od ściany do ściany i generalnie przyprawiało Val o mdłości. Jednak opowiadając im wszystko, niejako dałaby im tę historię na własność, pozwalając ją przytaczać, ilekroć mieliby ochotę, wykrzykiwać matce w twarz, gdy się kłócili, powtarzać ku przerażeniu znajomych od golfa. Tymczasem to była jej historia i taką miała pozostać.

Widownia naprawdę oszalała. Wszyscy wokół Val zerwali się na równe nogi. Jeden z Rangersów przewrócił zawodnika przeciwnej drużyny i ściągał rękawice. Sędzia chwycił go, a ten pośliznął się i przejechał ostrzem łyżwy po policzku przeciwnika. Gdy walka się skończyła, na lodzie pozostała krew. Val nie mogła oderwać od niej wzroku. W przerwie jakiś ubrany na biało człowiek większość zdrapał, a specjalny pojazd wygładził taflę, lecz plama czerwieni pozostała, jakby została wchłonięta tak głęboko, że nie dało się jej usunąć. Nawet kiedy jej drużyna strzeliła ostatnią, zwycięską bramkę i cała publiczność zerwała się z miejsc, Val nie mogła oderwać wzroku od krwi.

Po meczu wyszła za tłumem na ulicę. Stacja kolejowa znajdowała się o kilka kroków od stadionu, ona jednak nie była w stanie znieść myśli o powrocie do domu. Chciała to odsunąć, dopóki wszystkiego nie przetrawi i nie wyciągnie jakichś wniosków. Na samą myśl o podróży powrotnej wpadała w panikę, która przyprawiała ją o mdłości i palpitację serca.

Ruszyła przed siebie. Po jakimś czasie zauważyła, że numery ulic stały się niższe, budynki starsze, uliczki węższe, a ruch mniejszy. Skręciła w lewo, sądząc, że dotrze tamtędy do West Village. Mijała zamknięte sklepy odzieżowe i rzędy zaparkowanych samochodów. Nie wiedziała, która jest godzina, ale prawdopodobnie zbliżała się północ.

Umysł Val przywoływał z pamięci spojrzenia, jakie wymieniali Tom i matka – spojrzenia, które dopiero teraz nabrały sensu, choć powinna była domyślić się już dawno. Widziała osobliwą kombinację winy i uczciwości na twarzy matki, mówiącej jej, że powinna zaczekać na Toma. Skrzywiła się, jakby jej ciało usiłowało zrzucić z siebie fizyczny ciężar.

Zatrzymała się i kupiła kawałek pizzy w sennym sklepiku, w głębi którego siedziała kobieta z wózkiem pełnym butelek, pijąca sprite’a przez słomkę i podśpiewująca coś pod nosem. Gorący ser parzył w kąciki ust. Gdy Val uniosła głowę i spojrzała na zegar, uświadomiła sobie, że właśnie uciekł jej ostatni pociąg do domu.

 2 

Znów męczą skrzydła w beznadziejnym locie

Ślepe ćmy, tłukąc o barierę szyb.

Wszystko za jeden zastrzyk światła.

X.I. Kennedy, Street Moths

Val znów zasnęła – z głową na niemal pustym plecaku i resztą ciała na zimnych płytkach podłogi pod mapą metra. Wybrała sobie miejsce w pobliżu kasy, dochodząc do wniosku, że nikt nie będzie próbował jej okraść ani dźgnąć nożem na oczach ludzi.

Większość nocy spędziła w stanie pośrednim między snem a jawą, na przemian zasypiając i budząc się gwałtownie. Niekiedy po takim przebudzeniu nie wiedziała, gdzie jest. Stacja mimo chłodu śmierdziała gnijącymi śmieciami i pleśnią. Nad popękaną farbą i grzybem widać było rzeźbioną barierkę w kształcie skręconych tulipanów, wspomnienie innej, starej i wspaniałej stacji Spring Street. Val zasnęła z wizją tej stacji w głowie.

Najdziwniejsze było to, że się nie bała. Czuła się oddalona od wszystkiego jak lunatyk, który przeszedł przez barierę zwykłego życia i znalazł się w lesie, w którym wszystko może się zdarzyć. Gniew i poczucie krzywdy przeszły w letarg, a kończyny stały się ciężkie jak ołów.

Gdy po raz kolejny otworzyła nieprzytomne oczy, zobaczyła, że stoją nad nią jacyś ludzie. Usiadła, palce jednej dłoni wbijając w plecak, a drugą zasłaniając się jak przed ciosem. Z góry spoglądało na nią dwóch gliniarzy.

– Dzień dobry – powiedział jeden. Miał krótkie siwe włosy i ogorzałą twarz, jakby zbyt długo stał na wietrze.

– Dobry – mruknęła Val, ocierając przegubem dłoni resztki snu z kącików piekących oczu.

– Trochę kiepskie miejsce na nocleg – kontynuował policjant. Mijali ich poranni przechodnie, ale niewielu zadawało sobie trud spojrzenia w ich kierunku.

Val zmrużyła oczy.

– No i?

– Ile masz lat? – zapytał drugi policjant. Ten był młodszy, szczupły, o ciemnych oczach i oddechu cuchnącym papierosami.

– Dziewiętnaście – skłamała.

– Masz przy sobie jakiś dokument?

– Nie – odparła, mając nadzieję, że nie będą przeszukiwać plecaka. Miała próbne prawo jazdy (egzamin na stałe oblała), ale to wystarczyło, by się dowiedzieli, że ma dopiero siedemnaście lat.

Gliniarz westchnął.

– Nie możesz tu spać. Chcesz, żebyśmy zabrali cię dokądś, gdzie będziesz mogła sobie odpocząć?

Val wstała i zarzuciła plecak na ramię.

– Wszystko w porządku. Po prostu musiałam poczekać do rana.

– Dokąd jedziesz? – zapytał starszy policjant, blokując jej drogę swoim ciałem.

– Do domu – odparła, myśląc, że zabrzmi to dobrze. Potem zanurkowała pod jego ręką i popędziła schodami do góry. Serce waliło jej jak młotem, gdy biegła w górę Crosby Street, mijając tłum zaspanych ludzi z aktówkami i plecakami, kurierów rowerowych i taksówki, i przechodząc przez kłęby pary bijące z kratek wentylacyjnych. Zwolniła i obejrzała się, ale wyglądało na to, że nikt jej nie ściga. Gdy przechodziła na Bleeker, zobaczyła gromadkę punków rysujących coś kredą na chodniku. Jeden miał tęczowego irokeza z lekkim wcięciem na czubku. Val ostrożnie ominęła ich dzieło i szła dalej.

Nowy Jork zawsze był dla niej miejscem, w którym matka mocno trzymała ją za rękę; połyskującą siatką oszklonych drapaczy chmur, parującym Cup O’Noodles, grożącym wylaniem wrzącego bulionu na dzieciaki stojące w kolejce do programu MTV TRL, zaledwie o kilka przecznic od miejsca, w którym grano Nędzników w oryginale dla uczących się francuskiego licealistów, przywożonych autobusami z przedmieść. Teraz jednak, gdy szła przez Macdougal, miasto znaczyło dla niej o wiele więcej, a zarazem o wiele mniej niż dotąd. Mijała budzące się powoli do życia, lecz wciąż zamknięte restauracje; płot z siatki udekorowany ponad tuzinem kłódek ozdobionych naklejkami przedstawiającymi twarze niemowląt; sklep sprzedający wyłącznie zabawki roboty. Małe, interesujące miejsca, dające pojęcie o wielkości miasta i szczególnym charakterze jego mieszkańców.

Weszła do skąpo oświetlonej kawiarni o nazwie Cafe Diablo. Ściany były wyłożone czerwonym aksamitem, a przy ladzie stał drewniany diabeł, który wyciągał rękę z przybitą do niej gwoździami srebrną tacką. Val kupiła dużą kawę, dodała do niej mnóstwo cynamonu, cukru i śmietanki. Zimne palce z przyjemnością obejmowały gorący kubek, ale ciepło uświadomiło dziewczynie, jak sztywne są jej kończyny i kark. Przeciągnęła się i wygięła szyję, po czym kręciła nią tak długo, aż coś strzyknęło.

Ruszyła ku miejscu na tyłach kawiarni. Wybrała sfatygowany fotel obok stolika, przy którym chłopak z maleńkimi dredami i dziewczyna o poplątanych włosach w kolorze wyblakłego błękitu i w białych, wysokich do kolan butach szeptali coś do siebie. Chłopak otwierał i wsypywał do kubka kolejne torebki cukru.

Dziewczyna odwróciła się nieco i Val zauważyła na jej kolanach jasnobrązowego kotka, który jedną łapką bawił się zamkiem płaszcza z pozszywanych króliczych skórek.

Uśmiechnęła się w zamyśleniu. Tamta zauważyła jej wzrok i odpowiedziała uśmiechem, po czym postawiła kotka na stole. Zwierzaczek miauknął żałośnie, wciągnął powietrze i potknął się.

– Czekaj – powiedziała Val. Zdjęła pokrywę ze swojego kubka, podeszła do baru, nalała do niej śmietanki, po czym wróciła i postawiła ją przed kotkiem.

– Super – powiedziała błękitnowłosa. Val zauważyła, że skóra wokół lśniącej wkrętki w jej nosie jest zaczerwieniona i spuchnięta.

– Jak ma na imię? – zapytała Val.

– Jeszcze nie ma imienia. Zastanawiamy się. Jeśli masz jakiś pomysł, to się nie krępuj. Dave uważa, że nie powinniśmy go brać.

Val pociągnęła łyk kawy. Nic nie przychodziło jej do głowy. Miała wrażenie, że mózg jej spuchł i naciska na czaszkę, i była tak zmęczona, że ilekroć mrugnęła, nie potrafiła z powrotem zogniskować wzroku.

– Skąd go wzięliście? To przybłęda?

Dziewczyna otworzyła usta, ale chłopak położył jej rękę na ramieniu.

– Lolli. – Ścisnął ostrzegawczo. Wymienili wymowne spojrzenia.

– Ukradłam go – powiedziała Lolli.

– Dlaczego mówisz ludziom takie rzeczy? – zapytał Dave.

– Mówię ludziom wszystko. Oni i tak wierzą tylko w to, z czym potrafią sobie poradzić. Dzięki temu wiem, komu mogę zaufać.

– Zwinęliście go ze sklepu? – zapytała Val, spoglądając na maleńkie ciało kotka i zwinięty różowy języczek.

Lolli pokręciła głową, wyraźnie zachwycona sobą.

– Wybiłam kamieniem szybę. W nocy.

– Po co? – Val bez trudu wcieliła się w postać zachwyconej słuchaczki, wydającej odpowiednie odgłosy i zadającej odpowiednie pytania, jak wtedy, gdy rozmawiała z Ruth lub Tomem, tyle że teraz oprócz przyzwyczajenia kryła się w tym autentyczna fascynacja. Lolli była zupełnie inna niż wszyscy. Była kimś, na kogo Ruth tylko pozowała.

– Właścicielka sklepu paliła. Wyobrażasz to sobie? Nie zasługiwała na to, by się opiekować zwierzakami.

– Ty też palisz – stwierdził Dave, kręcąc głową.

– Ale nie prowadzę sklepu zoologicznego – zauważyła Lolli, po czym zwróciła się do Val: – Fajną masz głowę. Mogę dotknąć?

Val wzruszyła ramionami i pochyliła się do przodu. Dotyk w tym miejscu był dziwny – nie nieprzyjemny, ale nietypowy, jakby ktoś głaskał cię po podeszwach stóp.