Santa Rosa - Marek Górny-Marguson - ebook + audiobook + książka

Santa Rosa ebook i audiobook

Marek Górny-Marguson

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Spokojnym Toruniem wstrząsa fala morderstw. Miejscowa policja próbuje namierzyć sprawców, jednak śledztwo utknęło w martwym punkcie. W pobliżu wszystkich popełnianych zabójstw jest detektyw Mark Wolski. Szybko staje się on jednym z podejrzanych, ale też sam wszczyna śledztwo, które z biegiem czasu coraz ściślej wiąże się z jego rodzinną tajemnicą…
Czy toruńskie morderstwa mają jakikolwiek związek z zagadkową śmiercią polskiego archeologa w tureckiej świątyni Santa Rosa? Kto stoi za działalnością tajemniczego Zgromadzenia Trójcy, równie starego jak zakon templariuszy? Kim wreszcie jest piękna i błyskotliwa dziewczyna, która pojawia się w towarzystwie Marka w zupełnie nieoczekiwanych okolicznościach?

Marek Górny-Marguson

Urodził się w Toruniu w 1958 roku. Racjonalizator i były działacz ,,Solidarności". Miłośnik przyrody, literatury oraz historii antycznej. Autor wierszy i cyklu opowiadań.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 525

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 58 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁPIERWSZY

Upojną ciszę przerwał ostry ton terkoczącego telefonu. Mark podniósł leniwie powieki, wówczas poranne słoneczne promienie poraziły źrenice niczym laserowa wiązka światła. Natychmiast przymrużył oczy, wyciągnął rękę w stronę leżącego na stoliku budzika. Zegar wskazywał ósmą trzydzieści rano. Telefon ciągle przypominał o swojej obecności, wyjąc niczym syrena strażacka i doprowadzając obudzonego do szału. Po nieprzespanej nocy Mark nie znosił dzwonka przy drzwiach, porannego terkotania telefonu, hałaśliwych klaksonów ciężarówek oraz sąsiadów wyprowadzających z garażu swoje mechaniczne rumaki i rozgrzewających silniki do kresu wytrzymałości, jakby za chwilę mieli wystartować w mistrzostwach Automobil Power Cup. Ciężkie powieki po burzliwej nocy nie zapowiadały miłego dnia, choć zazwyczaj to właśnie tego życzą sobie ludzie, podnosząc z trawnika świeżą prasę, jakby to miało jakieś szczególne znaczenie dla ich samopoczucia, lecz po nocnym dyżurze każdy marzy o gorącym prysznicu i wygodnym łóżku.

Mark przeciągnął się, ziewnął i leniwym krokiem podszedł do okna, po czym odwrócił się i wilgotną dłonią podniósł słuchawkę telefonu.

– Mark Wolski? – spytał ochrypły głos w słuchawce.

– Tak – odpowiedział, wpatrując się w okno.

Głos wydawał mu się znajomy. Oczywiście poznał w nim profesora Olafa Rainera, przyjaciela i współpracownika ojca. Mark czasami widywał w rodzinnym domu masywną postać profesora w pogniecionym, źle dopasowanym garniturze. W kłębach tytoniowego dymu godzinami dyskutowali, popijając kawę oraz pisco, aromatyczny, jasny winiak chilijski. Ojciec był smakoszem szlachetnych trunków, więc jeżeli tylko nadarzyła się okazja, przywoził je z różnych zakątków świata, szczycąc się nimi przy każdej okazji i wychwalając przed gośćmi walory smakowe, a nierzadko i zdrowotne, danego trunku. Przy takich okazjach matka rzadko asystowała, jej rola sprowadzała się raczej do podania gościom kawy, kieliszków do pisco oraz zimnych przekąsek. Mark uważnie przysłuchiwał się prowadzonym rozmowom, choć niewiele z tego rozumiał, lecz przy każdym takim spotkaniu znalazł dla siebie coś, co go zainteresowało. Przeważnie dominował tylko jeden podstawowy krąg tematyczny – archeologia, daty, historia antyczna oraz fantastyczne opowieści ze stanowisk, na których prowadzono prace archeologiczne. Mark marzył, by pójść w ślady ojca, podróżować, odkrywać zapomniane przez ludzi i Boga miejsca. Jego chłopięcy umysł zapełniały bez reszty historie o starożytnym świecie pełnym baśniowych tajemnic, magii, mitów i legend. Zamiast kopać piłkę, wolał być tam, gdzie można usłyszeć wiele fascynujących opowieści z przeszłości…

– Witam, profesorze – odparł zdecydowanym tonem. – To zaszczyt usłyszeć pański głos po tak długim czasie. Czym sobie na to zasłużyłem? – dodał, nadal gapiąc się przez okno.

– Szczerze mówiąc, potrzebna mi twoja pomoc – powiedział profesor bez ogródek.

– Co to za sprawa?

– To nie jest rozmowa na telefon. Proszę, przyjdź do mnie do domu dziś wieczorem, wszystko ci wytłumaczę. To ważne.

Nie czekając na odpowiedź, rozmówca odłożył słuchawkę. Mark również odłożył słuchawkę telefonu i podszedł do lodówki. Wyjął z niej plastikową butelkę, przyłożył do ust i pociągnął kilka solidnych łyków zimnego mleka.

Co profesor miał na myśli, mówiąc „ważne”?

Profesor mieszka na drugim końcu miasta, lecz sporo czasu spędza na uniwersytecie, który jest jego drugim domem – praca, obowiązki i jeszcze raz praca. Cóż, takie jest kawalerskie życie, wypełniające po brzegi każdy skrawek jego umysłu zaopatrzony w spory bagaż doświadczeń zawodowych.

Mark wziął szybki prysznic i od razu poczuł się lepiej. Chłodny tusz odświeżył mu jasność myśli i rześkość ciała do tego stopnia, iż raźniej zabrał się do pracy. Miał przed sobą sprawy, które nie mogły czekać zbyt długo. Nie wszystkie jego zlecenia kończyły się dobrze, choćby sprawa zaginionego kilka miesięcy temu biznesmena czy kradzież cennych lichtarzy oraz szesnastowiecznych figurek świętych z kościoła leżącego po południowej stronie Wisły. Po jakimś czasie policja wrzuca do szuflady nierozwiązane sprawy kryminalne i prędzej czy później część akt trafia na biurko Marka. Interesanci łapią się ostatniej deski ratunku, pokładając nadzieję w Marku i licząc na to, że pomoże on w rozwiązaniu zagadek, z którymi nie poradziła sobie policja. Dla młodego detektywa to nie lada wyzwanie i czuje się on niezręcznie, kiedy nie jest w stanie do końca rozwikłać danej sprawy.

Wbrew pozorom praca detektywa nie jest lekkim zajęciem, to ciężki kawałek chleba, który trzeba udźwignąć, narażając się na utratę zdrowia bądź życia. Niebezpieczeństwo czai się za każdym narożnikiem ulicy, w sklepie, barze czy na skwerze, lecz wszechstronne wykształcenie oraz praktyka dają przewagę nad złymi tego świata. Czy do końca jest to prawdą? Tego nigdy nie jest się pewnym, zwłaszcza kiedy leży się na szpitalnym łóżku z kulą w brzuchu.

Mark usiadł za biurkiem, na którym leżały porozrzucane notatki, fotografie i wycinki z gazet. Po lewej stronie stała metalowa podstawka z długim szpikulcem pośrodku, który do połowy nadziany był zapisanymi kwadratowymi karteczkami. Mark sięgnął pierwszą z góry i przeczytał notatkę, którą zapisał poprzedniego dnia: Spotkanie Arizona, 4 czerwca, godzina 9.00. Spojrzał na zegarek, dochodziła ósma pięćdziesiąt. W tej samej chwili uświadomił sobie, że już jest spóźniony na spotkanie z klientem, wstał więc od biurka, mocno odpychając nogami fotel, szybko naciągnął na stopy buty, a z biblioteczki chwycił klucze od auta i wybiegł z domu, zabierając po drodze kamizelkę. Drzwi zatrzasnęły się z łomotem. Nagle zatrzymał się i zaklął.

– Cholera!

Po chwili zastanowienia wrócił do mieszkania, rozejrzał się, podbiegł do biurka i spomiędzy różnych papierzysk wyciągnął dyktafon. Wymienił kasetę na nową, wsiadł do auta i z piskiem opon ruszył w stronę śródmieścia. Pędził swoim starym, wysłużonym oplem, wyprzedzając jadące przed nim samochody i od czasu do czasu zerkając na wsteczne lusterko. Odniósł wrażenie, że jest śledzony, a może tylko mu się zdawało, może to tylko przypadek?

Przycisnął pedał gazu, lecz ciągle w zasięgu wzroku widział połyskujące w słońcu metaliczne bmw.

„Nie, tak mi się tylko zdaje, w końcu każdy ma prawo jechać w tym samym kierunku co ja” – zapewniał się w myślach.

Detektyw ostro skręcił w prawo i zjeżdżając w dół, wjechał na Bulwar Filadelfijski, skąd pozostały mu do pokonania tylko dwie przecznice dzielące go od celu. Ponownie zerknął w lusterko i odetchnął, po srebrzystym bmw nie było ani śladu. Odruchowo spojrzał na zegarek, było dziesięć minut po wyznaczonej porze spotkania. W końcu dotarł do starego miasta, gdzie w zabytkowych kamieniczkach mieściło się mnóstwo przeróżnych butików, kawiarenek i pubów. Mark zaparkował auto po przeciwnej stronie ulicy naprzeciwko kawiarni i szybko udał się na spotkanie.

Przed „Arizoną” na chodniku stały w dwu rzędach stoliki przykryte białymi obrusami, a nad nimi sterczały kopuły parasoli dające cień odpoczywającym gościom. Mark usiadł przy jednym ze stolików i niecierpliwie rozglądał się wokół siebie, szukając obiektu zainteresowania, choć nie miał pojęcia, kim była osoba, z którą dziś miał się spotkać w tym właśnie miejscu. Odsłuchał jedynie wiadomość nagraną na automatyczną sekretarkę. Miły kobiecy głos o nieco falującej wibracji nalegał na spotkanie, na pewno nie należał do osoby starszej. Mark odłożył dyktafon, który przez moment ściskał w dłoni, kiedy ktoś dotknął jego ramienia. Zaskoczony natychmiast poderwał się z miejsca, by odeprzeć ewentualny atak przeciwnika, ale kiedy odwrócił głowę, znieruchomiał zaskoczony. Tuż za nim stała piękna, około dwudziestopięcioletnia blondynka o niebieskich oczach, długich rozpuszczonych włosach i równie długich nogach zwieńczonych czerwonymi pantoflami.

„A więc dzisiejszy poranek niekoniecznie musiał zacząć się fatalnie” – pomyślał.

– Och! Przepraszam. – Zmieszany poprosił kobietę o zajęcie miejsca na krześle. – To pani zostawiła wiadomość dla mnie? – spytał.

– Tak.

– Mark Wolski – przedstawił się nieznajomej, jednocześnie wysuwając dłoń na przywitanie. – Z kim mam przyjemność?

– Maja, Maja Bollisario.

Po przywitaniu się jednocześnie usiedli na krzesłach. Mark gapił się w jej cudowne niebieskie oczy, nie wiedząc, od czego zacząć rozmowę. Urzeczony urokiem pięknego towarzystwa zapomniał języka w gębie.

– Czy możemy coś zamówić? – spytała.

– Oczywiście.

Mark przywołał kelnerkę i zamówił dwie kawy oraz waniliowe ciastka, a kiedy kelnerka zniknęła w głębi kawiarni, zaproponował dziewczynie zwracanie się do siebie po imieniu, na co ta z chęcią przystała.

– Więc w czym mogę ci pomóc? – zapytał.

– Interesujesz się psychologią, analityką, parapsychologią…

– Hm… To prawda, jesteś dobrze poinformowana!

– Owszem – odpowiedziała, po czym zaczęła sączyć małymi łyczkami gorącą kawę. – To nic nadzwyczajnego, twoje reportaże i wzmianki dostępne są w gazetach, więc nie ma tu mowy o odrabianiu lekcji…

Detektyw zdziwił się, aczkolwiek z aprobatą próbował zagłębić się w podświadomość rozmówczyni. Oczy mówią wiele.

– Przecież nie jestem gapą – dodała.

Mark czekał, kiedy dziewczyna odkryje przed nim swoją słodką tajemnicę. A może się myli? Nie, to nie może mieć żadnego związku kryminalnego, w przeciwnym razie od razu przeszłaby do rzeczy.

– O nic cię nie posądzam, ale masz mi coś do powiedzenia, więc przejdźmy do konkretów.

– Oczywiście, więc nawiązując do twoich zainteresowań, może mógłbyś mi pomóc.

– W jakim sensie? – spytał Mark.

– Otóż od jakiegoś czasu zdarzają mi się przebłyski różnych sytuacji, których w żaden sposób nie potrafię wytłumaczyć…

– Masz na myśli wizje?

– Tak, to o nich chciałam z tobą porozmawiać.

– I myślisz, że istnieje sposób, by się ich pozbyć?

– Niekoniecznie.

– Więc chciałabyś usłyszeć moją weryfikację oraz mowę końcową.

– To za wiele powiedziane – odparła. – Po prostu chcę poznać twoją opinię i choć po części zrozumieć, jeżeli jest to w ogóle możliwe, poznać przyczynę i stan, w jakim czasami się znajduję. Mam nadzieję, że wysłucham szczerej opinii dotyczącej tego problemu.

Stoliki zajmowało coraz więcej osób, niektórzy pokruszonym ciastem i pieczywem dokarmiali nieodłączne gołębie, które tylko czekały, aż na chodnik upadną pierwsze okruchy, i robiły przy tym niezłe zamieszanie ku uciesze biegających za nimi wesołych dzieciaków.

– Na początek chciałabym zadać ci kilka pytań.

– Pytania to moje zadanie.

– Owszem, ale daj mi dokończyć, zrozumiesz, co miałam na myśli.

Mark przytaknął skinieniem głowy, jednocześnie włączając ukryty w wewnętrznej kieszeni kamizelki dyktafon.

– Otóż sny, a raczej widzenia na jawie, których często doznaję, są tak realne… Obawa przed czymś, co może się wydarzyć lub co już się wydarzyło…

Mark słuchał tego wstępu bez szczególnych wewnętrznych emocji, ale chciał wiedzieć, co miała mu do powiedzenia Maja.

– Mów dalej – powiedział, widząc, że dziewczyna nagle przestała mówić i zatopiła łyżeczkę w ciastku.

– Niektórzy twierdzą, że Sfinks miał skrzydła i brodę. Czy jest to możliwe? – zapytała.

– Owszem, możliwe, choć jest to tylko hipoteza.

– Czy w tamtych czasach – ciągnęła dalej – starożytni Egipcjanie kontaktowali się z obcą cywilizacją, czy była to po prostu magia?

– Jest wiele dowodów obecności na Ziemi obcych i nie tylko w odległych czasach, ale także w obecnych. I zapewniam cię, że magia nie ma z tym nic wspólnego, aczkolwiek takie i inne niezrozumiałe zjawiska przypisywano magii i siłom nadprzyrodzonym, bo tylko w taki sposób próbowano wyjaśnić to, czego nie rozumiano.

– Dlaczego Sfinks posiada ludzką głowę i ciało lwa?

– Myślę, że w taki sposób przedstawiano potęgę i siłę zwierzęcia, które chciałby posiąść człowiek, a wielcy upodabniali się do dzikich zwierząt, manifestując tym samym swoją potęgę. Jest jednak jeszcze jedna hipoteza, a mianowicie w postaci Sfinksa przedstawiano człowieka-hybrydę. Dziś, choć rzadko rodzą się ludzie ze skazami genetycznymi, to w tamtych czasach przypisywano zwierzętom tudzież hybrydom i innym zjawiskom moce bóstw, które w połączeniu z człowiekiem jako jedność przybierały takie właśnie formy, jak Sfinks i jemu podobne. Takie kamienne obiekty można spotkać na całym świecie.

– Słyszałam, że egipscy bogowie oraz mnisi przeprowadzali eksperymenty na ludziach, stąd dziwny wygląd niektórych posągów czy malowideł ściennych.

– Tego nie da się do końca wyjaśnić – odpowiedział Mark. – Jeżeli takie eksperymenty przeprowadzano, mogły być wynikiem nie tylko mieszania genetycznego czy użycia skalpela, ale także chorób popromiennych. W trakcie takich czynów mogło dojść do jakiegoś zakłócenia, nieprzewidzianych błędów, coś wyszło nie tak, jak wcześniej zamierzano, wówczas mogły pojawić się hybrydy.

– Czy Sfinks był bogiem? – spytała.

– Temu, co było dla ówczesnych ludzi niewytłumaczalnym tabu, przypisywano boską siłę. Przykładem jest choćby wiatr, woda, słońce czy spadające gwiazdy.

– Więc jakim bogiem był Sfinks?

– Zadajesz dziwne pytania, Maju…

– Proszę, powiedz, co myślisz.

– Dobrze, spróbuję, ale to wyłącznie moje zdanie i nie sugeruj się zanadto moimi wywodami.

– Jasne.

– Więc istnieją różne tezy co do jego boskości. Właściwie nie wiadomo dokładnie, jaką konkretną rolę odgrywał w życiu dawnych Egipcjan, ale przypuszcza się, że pod stopami Sfinksa jest ukryte wejście do pomieszczenia, w którym być może znajduje się starożytna biblioteka oraz różne tajemnicze osobliwości związane z tamtą epoką.

– Był bóstwem niebios. Co o tym sądzisz?

– Wiesz, takim mianem określano wiele rzeczy i zjawisk zachodzących w przyrodzie i na niebie.

– No tak, ale kiedyś śniłam, że z wnętrza piramidy wystrzela w górę snop białego światła, jakby energii, czyż to nie dziwne?

– Często śnią się nam różne dziwne rzeczy. W czasie snu w mózgu zachodzą procesy, podczas których uwalniana jest pewna energia. Nasze przygody, myśli, doznania w realnym życiu podczas snu miksują się i bez udziału naszej świadomości mózg przetwarza tę papkę w obrazy i owe obrazy emituje nam jako sny, często dziwne.

– Ale ja mam takie wizje jak w realnym świecie, na jawie, tylko są bardzo krótkie – powiedziała z niepokojem Maja. – Kiedyś widziałam kamienny krąg, potężne białe światło, widzę to bardzo realistycznie, tak jak teraz widzę ciebie.

– Jak zinterpretujesz na przykład postać anioła? – spytał Mark. – Jak wiesz, człowiek nie może mieć skrzydeł i szybować jak ptak po niebie, chyba że… Jest to wizja przyszłych maszyn latających bądź konstrukcji, które ówcześni ludzie widzieli na własne oczy, bowiem skrzydłom przypisuje się znaczenie symboliczne, w dawnych czasach nie potrafiono w inny sposób wytłumaczyć bądź określić maszyny unoszącej się w powietrzu.

– Ależ one nie potrzebują skrzydeł do lotów, aniołowie posiadają zdolność duchowego przemieszczania się w czasie i przestrzeni, to po prostu duchy! – odpowiedziała.

– Masz interesujący punkt widzenia odnośnie do uskrzydlonych, mitycznych postaci. Ciekawe! Zatem są zdolne przemieszczać się w czasie i przestrzeni w ułamku sekundy, coś w rodzaju myśli lub telepatii. Krótko mówiąc – duch. Zapewniam cię, że niektóre środowiska chcą, byśmy w to uwierzyli, i jest to utrwalone wśród wiernych do dziś. Znaczenie określenia „istota boska” nie jest właściwe, jak się pospolicie uważa.

Pytań Mai nie było końca, lecz zarówno temat, który poruszyła, jak i jej osoba były niezmiernie interesujące.

– Zauważyłam, że posiadasz skłonności ateistyczne – ciągnęła dalej.

– To nie tak, jak myślisz – odpowiedział Mark. – Po prostu widzę to w innym świetle. Inny był cykl myślenia i rozumowania dotyczący zjawisk przewijających się w życiu człowieka. W dawnych czasach pojmowano je w zupełnie odmienny sposób niż obecnie. Jak wcześniej mówiłem, zjawiska te określano mianem bóstw, duchów i tak dalej. Setki czy tysiące lat temu egzystencja edukacyjna człowieka znajdowała się na bardzo niskim poziomie, panowała ciemnota, analfabetyzm. Takimi ludźmi łatwo manipulować, nakierować ich na określony punkt widzenia czy wiary, oczywiście w swoim wiadomym celu.

– Więc uważasz, że ci ludzie byli zacofani?

– Poniekąd tak, lecz mówiąc prościej, istniały małe kręgi ludzi takich jak mnisi, magowie i grono bogaczy, którzy mogli pozwolić sobie na edukację. Zgłębiali oni swoją wiedzę, wykorzystując ją przeciwko szarej masie. Przeciętni ludzie nic nie wiedzieli o psychologii, logice, więc na nieznane zjawiska mogła być tylko jedna odpowiedź.

– Myślę, że Bóg nie ma ludzkiej postaci… – wtrąciła Maja. – Jest duchem, pewnego rodzaju potężną energią miłości.

– Owszem, każdy ma prawo do własnego zdania co do tego, kim lub czym On jest.

Maja przeszła do ataku i stawała się coraz bardziej dociekliwa. Niektóre z jej pytań wprawiały Marka w zakłopotanie, lecz nie wypadało mu dać po sobie poznać swojej słabości.

– Czy wiesz, że Biblia jest staroświecka, to znaczy stronnicza? Czy powinno się w niej coś zmienić? – spytała.

– Myślę, że tak, choć z drugiej strony nie można ot tak sobie nagle zmienić ludzkich przyzwyczajeń i nawyków opartych na wierzeniach budowanych przez dziesiątki stuleci. Taka nagła zmiana spowodowałaby teologiczną rewolucję na całym świecie, a wszystkie dotychczasowe doktryny klerykalne ległyby w gruzach, co przeistoczyłoby się w brak zaufania do Biblii i jej głosicieli, więc lepiej, by do tego nie doszło.

– Skąd wiadomo, co wydarzyło się na przykład kilkaset lub kilka tysięcy lat temu i jaki ma to wpływ na dzisiejszą wiarę?

Mark zajrzał Mai głęboko w oczy, jakby w jednej chwili chciał wniknąć w sam środek umysłu dziewczyny, po czym rzekł:

– Wiedza oraz technika co jakiś czas pozwalają nam odkryć choć małą cząstkę dziejów naszych praojców. Szkoda, że nie wszystko to, co się wykopie, jest wystawiane na światło dzienne i przedstawione opinii ludzkiej. Są pilnie strzeżone tajemnice związane z wierzeniami, czyli religią, związane z kultem wiernych. Czy kiedykolwiek dojdzie do ich ujawnienia?! Myślę, że kiedyś tak się stanie.

– Czy jesteś zwolennikiem ewolucji myślowej, ewolucji postępu ludzkości? – spytała Maja, po czym uniosła filiżankę do ust i pociągnęła mały łyczek kawy.

– Oczywiście, Maju, przecież nie po to zeszliśmy z drzewa, żeby stać w miejscu. Brak technicznego porywu pozostawiłby nas w czasach zacofania, chorób, ubóstwa i bezprawia, taka perspektywa egzystencji nie jest zachęcająca, a tym samym nasuwa mi się pytanie: Jaki punkt życia ludzkości będzie najwyższy i co będzie potem? Śmiem twierdzić, że ów punkt, powiedzmy krytyczny, nie istnieje. Do przodu gna nas ciągle potrzeba, która ukształtowała nas nie tylko intelektualnie, ale – co za tym idzie – także technicznie.

– Często mam realistyczne wizje, o których ciężko mi mówić – powiedziała dziewczyna, wzdychając. – Na przykład widzę na błękitnym niebie piękny biały krzyż i nagle ten czysty krucyfiks spada na ziemię i rozsypuje się na wiele kawałków. Większość znajomych, którym o tym opowiadałam, zgodnie stwierdziła, że może to oznaczać upadek moralności na świecie, Kościoła, całego chrześcijaństwa, ludzkości w ogóle.

Mark wyczuł w głosie Mai drżenie. Pomyślał, że z trudem przychodzi jej powtórne wspomnienie okropnej wizji upadku świata, lecz nie zamierzał przerywać jej opowieści, wiedział, że musi wysłuchać jej do końca, wiedział, że tylko w ten sposób pomoże dziewczynie choć częściowo zrzucić gryzący ją koszmar wstrętnych wizji. Czasami wypłakanie się w czyjś rękaw pomaga, przynosząc nieco ulgi.

– Czy poza tą wizją miałaś inne? – spytał Mark z zainteresowaniem.

– Tak, wizję miasta przyszłości…

– To interesujące – przerwał jej. – Opowiedz mi o tym!

– Szklane domy, inteligentni, bardzo dobrze intelektualnie rozwinięci ludzie. Nie potrzebowano środków łączności takich jak telefony komórkowe czy internet, porozumiewano się ze sobą telepatycznie, czytając myśli drugiej osoby bez względu na odległość. Widziałam człowieka, w którego oczach widoczna była wielka mądrość, na głowie miał coś, co przypominało nakrycie głowy faraona.

– Symbol władzy królewskiej – wtrącił Mark.

– Tak, ten człowiek był bardzo zdolny, no wiesz! Leczył za pomocą lasera, taką niebieską wiązką światła.

– Domniemywam, że i ta wizja była realistyczna? – spytał Mark, choć znał już odpowiedź.

– Była bardzo wyraźna, realistyczna jak wszystkie inne.

– Jak myślisz? Czy religia wpływa na ludzką psychikę i wyobraźnię?

– Często jestem zaskoczona tym, co widzę, i nie wiem, co o tym sądzić. Staram się o tym nie myśleć i w zasadzie nie analizuję tego, co zobaczyłam. Powtarzam ci, że wcale mi się to nie śniło. Czasami wizje dopadają mnie nagle, gdy tylko zamknę oczy. Nie spałam…

– Rozumiem – odpowiedział bez namysłu.

Nakręcona niesamowitymi opowieściami Maja ciągnęła dalej:

– Wizje przychodzą nagle, bez ingerencji moich myśli, jednak czasami rozmyślam o przyszłości, choć sama nie wiem, jaka ona będzie. Wizje ukazują ją jedynie szczątkowo.

– Zdarzyło ci się mieć kiedyś wizję UFO, czyli kosmitów?

– Wiem, do czego zmierzasz, ale jeśli cię to interesuje, to niestety kosmitów nie widziałam, jedynie ich kosmiczny pojazd unoszący się nad egipskimi piramidami.

– Pewnie wizja była krótka, tak jak i poprzednie?

– Owszem, ale dobrze ją zapamiętałam.

– Czy obiekt był nieruchomy? Czy wydarzyło się coś szczególnego?

– Byłam zdziwiona, że taki ogromny statek powietrzny może zawisnąć nieruchomo, nie przesuwając się choćby o milimetr. Przestraszyłam się. Widziałam, jak z obiektu wydobywały się światła, które rozświetlały piramidę.

– Możesz określić wielkość pojazdu oraz kolor emitowanego przezeń światła?

– Był ogromny jak odległość między pierwszą a trzecią piramidą, miał czarny kolor, emitował mocne, białe, nierażące w oczy światła.

– Powiedz mi o tych światłach: były w ruchu wirowym czy po prostu pulsowały?

– Zapalały się, to znów gasły. Było ich wiele, a poza tym słyszałam ciche buczenie pojazdu.

– Przypomnij sobie: może dostrzegłaś w swoich wizjach jakieś dziwne istoty lub sytuacje z tym związane?

– Chyba nie, ale…

– Słucham…

– Statua Wolności. Była w kolorze zielonym, nagle nastąpił wielki wybuch, jej głowa oderwała się od szyi i opadała w dół. Kiedy spadła na ziemię, rozbiła się na kawałki. To był potężny wybuch przypominający eksplozję rakiety bądź samolotu pasażerskiego wypełnionego paliwem. Następne widzenie związane było z szatanem. Widziałam Ziemię, spojrzałam na nią z wysoka, a na niej widniała jakby ludzka głowa. Kiedy mnie zauważyła, wówczas jej oczy rozjaśniły się czerwonym światłem, podeszłam do niej, a raczej zniżyłam się do jej pułapu, i patrzyłam na nią jak zahipnotyzowana. Obok głowy leżały ręce, osobno, jakby obcięte i skrępowane łańcuchem. Byłam pewna, że należą do niej…

– Do głowy? – spytał Mark.

– Tak. Nie wiem dlaczego, ale wewnętrznie wyczuwałam obecność szatana lub jakiegoś nieznanego mi demona, po prostu wiedziałam. Spytałam głowę: „Dlaczego czynisz tyle zła? Czy dobroć jest ci obca?”. A ona odparła: „Nawet gdybym czynił dobro, to i tak będę zgładzony, więc muszę doprowadzić do końca dzieło, które zacząłem”. Powiedziałam tylko dwa słowa: „No tak”.

– Jesteś wierząca? – zapytał Mark, zdumiony niesamowitymi relacjami dziewczyny.

– Tak – odpowiedziała.

– Powiedz mi, Maju, dlaczego Boga nie można zobaczyć, poczuć fizycznie, jest to możliwe jedynie duchowo. Co o tym sądzisz?

– Nie można Go zobaczyć, ponieważ jest potężną osobowością, a dokładnie energią. Myślę, że człowiek, który byłby fizycznie blisko Niego, zginąłby, ale duchowo można poczuć Go oraz Jego Ducha Świętego, który czasem pokrzepia ludzi.

– Wiesz, że dawniej ujawniał się niektórym wybrańcom, dlaczego teraz tego nie czyni? Jest ci obojętne, kim lub czym On jest?

– Na ziemi był Jego syn Jezus, przyszedł tylko po to, by zbawić świat, dlatego przybrał ludzką postać, poza tym jest o wiele niższy rangą od aniołów. Dla mnie ważna jest moc i Jego potężna siła, właśnie w ten sposób określam Boga… Potężna energia, światło miłości, dlatego że najważniejszą rzeczą na ziemi jest dobroć i miłość.

– Więc obojętne, kim jest, byle byłby dobry i miłosierny?

– Dokładnie – odpowiedziała Maja. – Jest mi to zupełnie obojętne, liczy się wyłącznie sprawiedliwość i miłość.

– Przecież nie zawsze był miłosierny.

– Czytałeś Biblię? – spytała lekko wzburzonym tonem.

– Oczywiście.

– Więc chyba znasz werset, w którym jest powiedziane, że władcą świata jest szatan?

– Co to ma wspólnego z niewłaściwą Boską działalnością na początku objawień? Wynika z tego, iż szatańska moc udzieliła się również Bogu. Zatem szatan miał ogromny wpływ na Pana. Po prostu przewyższał Go o głowę.

– Mark, chodzi o to, że niebiosa są czyste, tylko na ziemi panuje zło.

– Czegoś tu nie rozumiem… Skoro twierdzisz, że zło jest jedynie tutaj, to dlaczego złe moce opętały także Najwyższego, który jest władcą nie tylko ziemi, ale także nieba? Sporo tu rozbieżności i niewłaściwej interpretacji zagadnienia.

– Wychodzimy poza sferę spraw przyziemnych.

– Od początku bujamy w obłokach, czasami spadając na ziemię – zażartował Mark.

– Nabijasz się ze mnie.

– Daj spokój.

– Gdzieś przeczytałam pewien artykuł, w którym było napisane, że szatan został „wrzucony” na ziemię, by zwodzić ludzi, ale kto wytrwa do końca jego grzeszne poczynania, ten będzie zbawiony. Zaczął się czas ludzkich prób.

– Zaczął się? Raczej trwa od wieków. Bóg na początku, nazwijmy to, bytowania wśród ludzi nie był dla ludzkości miłosierny, przyzwalał na unicestwianie swoich owieczek, rozpętał wiele wojen, ba, nawet sam zabijał. Przecież przeczy to Jego religii i przykazaniu: „Nie zabijaj”. Gdzie tu widzisz miłosierdzie?

– Czasami tak czynił – powiedziała Maja, próbując przedstawić Markowi swój własny punkt widzenia. – Zabijał tylko złych ludzi, by zło nie rozszerzało się, a poza tym to On jest dawcą życia, więc może je odbierać.

– Przypomina mi to komunistyczny reżim. Jeśli okazałoby się, że ludzkość jest embrionem zaszczepionym przez obcą cywilizację i jest pod stałą kontrolą i obserwacją, kimże jest nasz stwórca? Facetem o oczach przypominających migdały czy… Sam już nie wiem.

– Mark, jestem wierząca, lecz moje wizje, na przykład kosmicznego statku obcych, dają wiele do myślenia. Zastanawiam się, co to może oznaczać.

– Czy uważasz, że kosmici sprowadzili nas na Ziemię tylko w im wiadomym celu? Może to oni są tymi świętymi, a ktoś, kto im przewodniczy, nazywany jest przez nas Bogiem?

Maja przełknęła kawę, spojrzała na Marka zdziwionym wzrokiem. W tym momencie Mark wyczuł, iż tym pytaniem zaskoczył dziewczynę. Maja odłożyła filiżankę na spodek i po krótkim namyśle odpowiedziała:

– Być może, ale różne są teorie mówiące o tym, że kosmici stworzyli nowe życie, życie na Ziemi, lecz wierzę w to, co mówi Biblia.

– Wracamy do punktu wyjścia – oznajmił Mark. – No dobrze. W Biblii opisany jest Bóg, który nie przypomina człowieka, lecz przybysza z innej cywilizacji.

– Mnie interesują wyłącznie biblijne nauki – odrzekła Maja – dlatego obstaję przy swoim zdaniu na ten temat.

– Jasne, tak wygodniej – odpowiedział Mark.

– Wiem, że niektóre biblijne fragmenty są kontrowersyjne i dają powód do zastanowienia się.

– Podam ci, Maju, przykład. Cytat z Drugiej Księgi Samuela, 28, 8–17: „Jestem nie z tej Ziemi”. Co o tym sądzisz?

– Hm… Przecież aniołowie nie przybywali na Ziemię kosmicznymi pojazdami!

– Skąd ta pewność?

– Mark, pokaż mi werset w Biblii, gdzie napisane jest, że aniołowie przybywają na Ziemię kosmicznym statkiem.

– Żebyś się nie zdziwiła, takich opisów jest mnóstwo, są także opisy maszyn-robotów, tylko trzeba dokładnie zagłębić się w szczegóły tekstów. Przykładem niech będzie choćby opis anioła czy stwórcy przybywającego lśniącym, miedzianym rydwanem z połyskującą czerwonym światłem kapsułą na szczycie. Śmigła takiej latającej maszyny dawniej postrzegano jako anielskie skrzydła. Takich i podobnych opisów w Biblii jest mnóstwo.

– Owszem – odpowiedziała – lecz niektóre postacie mają znaczenie symboliczne. Na przykład anioł, który miał na głowie orła. Poza tym każdy z nich posiadał jakiś dar, czymś się wyróżniał, dlatego każdy taki opis czy dany wers jest rozumiany na sposób osoby, która go czyta.

– Chcemy wierzyć w to, co wpaja się nam od dzieciństwa, tak jest wygodniej i bezpieczniej, poza tym każdy mit zawiera w sobie ziarnko prawdy, nić łączącą kilka końców w jedną całość.

– Pewnie jest w tym jakaś głębsza prawda, Mark. Jeżeli chcesz wysłuchać następnej, moim zdaniem ciekawej, wizji, to kiedy spytałeś o istoty z kosmosu, przypomniałam sobie o pewnym zdarzeniu…

– Czyli wizji?

– Tak, zupełnie o tym zapomniałam.

– Więc zamieniam się w słuch – powiedział Mark, ciekawy następnej opowieści dziewczyny.

– Tuż przy mnie widziałam dwie osoby, które wyglądały jak postacie z bajki, zrobiły mi coś koło ucha, poczułam ból, zauważyłam szklane naczynie podobne do termometru, w którym znajdował się zielony płyn. Na to urządzenie założona była metalowa strzykawka. Po tym zdarzeniu długo odczuwałam ból w okolicy ucha i właśnie w tym miejscu powstał czerwony znak. Plamka przy uchu po jakimś czasie zniknęła.

– Przecież równie dobrze mogła to być sugestia, Maju. Na przykład po szczepieniu wykonanym w szpitalu bądź przychodni rejonowej. Zdarzają się takie przypadki, a czasami śnią się w nocy.

Maja wydawała się myślami gdzieś daleko. Mark odniósł wrażenie, że go nie słucha, lecz po kilku sekundach przerwy dziewczyna opowiadała dalej:

– Potem wzięli mnie na ręce i przenieśli w inne miejsce. Widziałam cały mój pokój oraz moje ciało leżące na łóżku, lecz to nie koniec dziwnych widzeń. Po jakimś czasie odniosłam wrażenie, że jestem na innej planecie. Pamiętam szare niebo, a na jego tle inne planety i gwiazdy, były bardzo blisko. Na planecie, na której się znalazłam, mieszkali ci, co już odeszli…

– Czyli zmarli? – spytał Mark.

– Tak, to bardzo dziwne, ale takie realistyczne.

– Wielu ludziom przydarza się coś podobnego, niekoniecznie wówczas, kiedy są w stanie klinicznej śmierci.

– Mark! To było takie realistyczne, cały czas to widzę i często te obrazy powracają.

– Coś jeszcze pamiętasz? Na przykład tych, co cię tam przywiedli?

– Oczywiście… Ci ludzie byli bardzo poważni i dziwnie na mnie patrzyli, jakby chcieli mnie spytać, co ja tutaj robię, sprawiali wrażenie przygnębionych i zamyślonych.

– Którzy? Ci, co cię przetransportowali na obcą planetę, czy ci zmarli?

– Obcy wyglądali nieco inaczej, łatwo można było dostrzec tę różnicę, a raczej wyczuć, chyba jedno i drugie.

– Jak oni wyglądali?

– Przypominali ludzką postać, lecz nie byli ludźmi.

– Co czułaś, będąc w nieznanym świecie, z dala od domu? Bałaś się?

– Pomyślałam jedynie o tym, co oni ze mną zrobią, i ciągle czułam ten okropny ból.

– Co jeszcze cię niepokoiło?

– Przestraszyłam się całą tą niesamowitą sytuacją, a najgorsze było to, że nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, co będzie dalej, co powinnam zrobić, biernie czekać na dalszy rozwój wypadków czy coś przedsięwziąć. W sumie nie bardzo wiedziałam, co począć.

– Ci zmarli, jacy byli, jak byli ubrani, jak się zachowywali, czy coś mówili?

– Odziani byli w ubrania takie jak my, żywi, ale niektórzy mieli na sobie długie, białe szaty, mało mówili. Odniosłam wrażenie, że nie było im wolno ze mną rozmawiać. Kiedy mnie zobaczyli, byli zdziwieni.

– Byli małomówni, ale zapewne pamiętasz jakieś dialogi, choćby o tym, czy są tam z przymusu, czy z własnej woli?!

– Czułam, że są tam nieszczęśliwi, jakby byli pod jarzmem tyrana, surowego władcy, zamknięci w sobie i ciągle razem, w dużej grupie, a na ich twarzach nie było żadnych oznak radości ani uśmiechu, choćby znikomego.

– Może byli w stanie hipnozy? O czym z nimi rozmawiałaś lub o czym oni rozmawiali między sobą?

– Nie chcę o tym mówić, Mark. To mnie dołuje.

– Rozumiem, ale jest to bardzo ważne.

– Może dla ciebie – powiedziała poirytowana Maja.

– Trochę się wysil, ale jeśli nie chcesz…

– Dobrze, ale tylko w skrócie – odpowiedziała z niechęcią. – Więc ci ludzie mówili, że UFO porywa ich dusze, żyją tu bogowie, niektórzy okrutni, źli.

– Okrutni? W jaki sposób się to objawiało? Co mieli na myśli?

– Mark, nie mam pojęcia, nic więcej od nich nie usłyszałam…

Nagle rozległ się huk wystrzału, a zaraz potem następny. Pierwszy pocisk trafił w szybę tuż za plecami Mai, tłukąc szkło na drobne kawałki, drugi zaś zranił w ramię starszą kobietę, która wraz z krzesłem przewróciła się do tyłu, wyjąc z bólu.

– Na ziemię! – krzyknął Mark, jednocześnie rzucając się całym ciałem na Maję i przewracając przy tym stolik i kilka krzeseł. – Jesteś cała?

– Ja? Tak. Co to było?! – wrzasnęła. – Boże, strzelają w biały dzień do ludzi!

– Nie wiem, co to było – odpowiedział Mark, zaglądając w niebieskie oczy dziewczyny, w których poza zdziwieniem nie zauważył strachu. Spojrzał na krwawiącą kobietę, rozejrzał się i krzyknął: – Niech ktoś wezwie pogotowie!

– Zlituj się, Mark! Brak mi tchu! – wrzasnęła Maja.

Mężczyzna zorientował się, że nadal leży na dziewczynie, przygniatając ją swoim ciałem do rozgrzanych słońcem kafelków. Strzały umilkły, więc sturlał się z dziewczyny, podał jej rękę i siedzieli przez chwilę skuleni wśród przewróconych krzeseł i stolików.

– Zostań tu, wrócę po ciebie – powiedział, po czym odwrócił się i pochylony zaczął biec na drugą stronę ulicy, do zabytkowego spichlerza, gdzie przez ułamek sekundy dostrzegł jakiś błysk. Coś błysnęło w okienku wieży budynku. Po chwili Mark dopadł do masywnych drewnianych drzwi (na szczęście o tej porze były otwarte), uchylając je, złapał się z tyłu za pasek u spodni i w tej chwili uświadomił sobie, że jego smith&wesson został w schowku samochodu. Jednak pomimo braku broni chciał dorwać drania strzelającego do niewinnych ludzi. Szybko wspiął się drewnianymi schodami, obserwując wszystko to, co mógł dostrzec w półmroku. Po chwili przystanął, nasłuchując. Cisza, więc powoli piął się coraz wyżej, bacznie wyostrzając słuch. Gdzieś w głębi budynku usłyszał jazgot skrzypiących drzwi i w tej samej chwili tuż nad jego głową przeleciała chmara spłoszonych gołębi. Przestraszony oparł się o ścianę, zasłaniając ramieniem czoło. Kiedy się uspokoiło, Mark doszedł do końca wąskiego korytarza, gdzie jego zdaniem powinna znajdować się wieża.

Ciągle panował półmrok. Wiedząc, w jakie niebezpieczeństwo się pakuje, Mark wszedł na wąskie schody prowadzące do wieży. Bez swojego ulubionego wessona miał znikome szanse w starciu z uzbrojonym bandytą, lecz kto nie ryzykuje, ten w kozie nie siedzi.

Ryzyko było wkalkulowane w pracę, którą wykonywał, ale to raczej odruch, mały impuls skłaniał go do podejmowania tak karkołomnych decyzji, a być może rutyna bądź czysta głupota, by pchać się bez broni w półmroczną czeluść zła. W takiej chwili Mark nie myślał o strachu, lecz o wykonaniu zadania, jakie sobie narzucił, bez względu na konsekwencje.

Po obu stronach korytarza znajdowało się kilka półkolistych drzwi. Detektyw stanął i krzyknął:

– Rzuć broń! Masz dwa wyjścia: albo się poddasz, albo zginiesz!

Nikt nie odpowiedział. Cisza. Cisza, która nieprzyjemnie drażniła uszy wyłapujące każdy, choćby najmniejszy, dźwięk, ale nic nie wskazywało na to, by napastnik zamierzał się poddać, a może zdążył zbiec z wieży i czmychnąć przez nikogo niezauważony, a skrzypiące drzwi mógł otworzyć przeciąg, który dało się poczuć?

Mark wszedł do małego pomieszczenia, w którym na podłodze leżały jakieś stare, zniszczone graty. Pod ścianą stał stół z pokrzywionymi nogami, detektyw wyrwał jedną z nich i z takim oto orężem ruszył dalej, by przeszukać następne pomieszczenia. Posuwał się prawie po omacku. Prócz bicia własnego serca i gruchających gdzieś w oddali gołębi nie słyszał nic, co by go zaniepokoiło. W końcu zostało tylko jedno, ostatnie niezbadane pomieszczenie. Powoli zbliżył się do starych dębowych drzwi, a kiedy stanął naprzeciwko nich, wysunął rękę, by nacisnąć mosiężną klamkę, lecz te raptownie otworzyły się w stronę zaskoczonego detektywa, który podczas uderzenia stracił równowagę i przewrócił się, gubiąc przy tym swoją jedyną broń. Ktoś szybko podszedł do Marka i wymierzył mu cios kolbą karabinu w brzuch. Mark stracił na chwilę oddech, ale jasność umysłu kazała mu podnieść się z podłogi, złapać za kolbę i lufę karabinu i podcinając nogi napastnika, przerzucić go przez ramię na metalową balustradę. W czasie tego manewru broń wypadła bandycie z rąk i teraz spoczywała na podłodze. Przeciwnicy jednocześnie spojrzeli na siebie i na leżącą pomiędzy nimi broń. Wystarczył ułamek sekundy, by podjąć oczywiste kroki. Obydwaj ruszyli z kopyta w stronę leżącej broni niczym dwie zaciekle walczące o padlinę hieny i dopiero teraz młody detektyw uświadomił sobie, na jaką bestię się porwał. Barczysty, o głowę wyższy zbir nie miał skrupułów, by pozbawić życia broniącego się Marka, w najlepszym wypadku mógłby nieźle porachować mu kości. W trakcie szamotaniny o jedyny atut, który zapewniał przewagę i rozstrzygnięcie sporu o śmierć lub życie, Mark kopnął karabin, który spadł gdzieś poza schody, robiąc przy tym wiele hałasu. Pomimo straty broni napastnik chwycił Marka jedną ręką za gardło, drugą za pasek spodni i rzucił detektywem na przeciwległą ścianę niczym drewnianym klockiem. Mark uderzył głową o gaśnicę przeciwpożarową i nagle pociemniało mu w oczach – stracił świadomość.

Kiedy otworzył oczy, poczuł przeszywający ból z tyłu głowy. Opierając się o ścianę, podniósł się i wszedł do najbliższego pomieszczenia. Podszedł do małego okienka i otworzył je, by zaczerpnąć świeżego powietrza, ale kiedy spojrzał w dół, lekko zakręciło mu się w głowie. Pomimo to zdołał dostrzec odjeżdżające spod spichlerza srebrne bmw, które wcześniej musiało być zaparkowane z drugiej strony budynku.

Mark usiadł, opierając się rękoma o podłogę. Pod prawą dłonią poczuł coś metalowego, złapał przedmiot dwoma palcami i skierował go pod światło wpadające przez mały otwór okienny. Patrzył na łuskę z wystrzelonego wcześniej naboju. Rozejrzał się po pomieszczeniu z nadzieją, że odnajdzie drugą łuskę, lecz tej nigdzie nie było. „Pewnie zabrał ją ze sobą – pomyślał. – Prawdopodobnie przeszkodziłem mu w odnalezieniu zguby”.

Kiedy analizował zniknięcie łuski, nagle zaskrzypiały schody, następnie usłyszał czyjeś kroki, więc szybko wsunął łuskę do kieszeni, wstał i podszedł do drzwi, obawiając się ponownego ataku gangstera, ale kiedy drzwi się uchyliły, a Mark zamierzył się, nagle, ku swojemu zdziwieniu, zobaczył w nich Maję.

– Co tutaj robisz? Mogłem zrobić ci krzywdę. Przecież miałaś zostać na dole!

– Martwiłam się o ciebie. Jesteś cały? – spytała, widząc, jak trzyma się za tył głowy.

– Owszem, poza guzem na głowie nic mi nie jest.

– Kto to był? – spytała dziewczyna, delikatnie dotykając głowy Marka.

– Niestety uciekł. Źle zrobiłem, nie zabierając ze sobą broni. Chodźmy, mam jeszcze coś do załatwienia. Wyjdźmy stąd, zanim policja zacznie tu węszyć.

Maja złapała Marka pod rękę i oboje wyszli z budynku. Wrócili do kawiarni. Mark podszedł do rannej kobiety, której ktoś założył prowizoryczny opatrunek. Maja kucnęła przy poszkodowanej i chwyciła ją za rękę, tymczasem Mark przykucnął przy ścianie i oglądał miejsce, w którym był ślad po kuli. Po chwili zauważył kawałek odłupanego tynku w ścianie oraz otwór, w którym tkwił połyskujący pocisk. Detektyw wyjął scyzoryk i wydłubał metalowy, nieco spłaszczony siłą uderzenia walec, po czym wrócił do Mai.

– Odwiozę cię, tak będzie bezpieczniej.

– Nie trzeba, mieszkam niedaleko stąd. Nie dokończyliśmy rozmowy, więc może…

– Tak, ale teraz nie pora na to, porozmawiamy przy innej okazji.

– Oby nie była podobna do dzisiejszej – odpowiedziała Maja. – I dzięki za uratowanie mi życia – dodała, po czym delikatnie musnęła ustami policzek Marka.

 

Zdziwiony detektyw spojrzał na dziewczynę, wsiadł do samochodu i odjeżdżając, jeszcze raz rzucił okiem w kierunku oddalającej się Mai. Jej zwiewna sukienka falowała na wietrze, co chwilę odsłaniając długie, smukłe nogi.

Mark wrzucił bieg, dodał gazu i odjechał, mijając po drodze wóz policyjny oraz karetkę pogotowia jadącą na przeraźliwie głośnym sygnale. Postanowił niezwłocznie pojechać na komendę, która znajdowała się kilkanaście przecznic dalej od centrum Starego Miasta. Kiedy tam dotarł, wysiadł z auta, wszedł do gmachu komendy i od razu skierował się schodami w dół do policyjnego laboratorium balistyki kryminalnej. Sunął długim korytarzem, na którego końcu znalazł znajome mu drzwi z napisem: „Laboratorium. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”.

Pomimo zakazu wszedł do środka. Poczuł w nozdrzach znajomy zapach mieszanki prochu, amoniaku i innych środków chemicznych, niezbędnych do przeprowadzania badań związanych z różnymi sprawami kryminalnymi.

Luiza siedziała przy komputerze, uderzając w klawisze z szybkością godną mistrza. Wpisywała jakieś dane, których znaczenia nie mógł domyślić się nikt prócz niej. Często na monitorze pojawiały się znaki, skróty i niezrozumiałe dla laika cyfry, ciąg cyfr, które czasami oddzielała myślnikiem bądź przecinkiem.

– Usiądź, zaraz skończę – powiedziała, nie podnosząc wzroku znad klawiatury. – Chyba się nie spieszysz? – spytała.

– Nie, ale… No wiesz…

– Wiem, wiem, ciągle się dokądś spieszysz.

– Nie chciałbym ci przeszkadzać! – powiedział Mark i zdecydowanym ruchem wstał z krzesła.

– Stój! Dokąd idziesz? – zapytała Luiza, zwracając głowę w stronę Marka, i wstała zza biurka, zerkając znad okularów. – Chodź za mną! – rzekła rozkazującym tonem.

Obydwoje przeszli do następnego pokoju, odgrodzonego od reszty pomieszczeń laboratoryjnych półprzeźroczystą kotarą. Brunetka w średnim wieku o nieco szpiczastym nosie zaproponowała espresso, na co Mark chętnie się zgodził.

– Jak zwykle pięknie wyglądasz, Luizo!

Jej śniada twarz nagle spochmurniała, jakby dziewczyna spodziewała się takiego komplementu.

– Znamy się zbyt długo, Mark. Nie musisz za każdym razem, kiedy tu przychodzisz, prawić mi komplementów. Ale dziękuję, jesteś miły.

– Jesteś tego warta. Przecież wiesz, że mówię szczerze.

– Och, Mark, daj spokój, rozpieszczasz mnie. Domyślam się, że nie przyszedłeś do mnie bezinteresownie. Wiesz, że możesz w każdej chwili na mnie liczyć! O ile nie przekroczy to moich zawodowych kompetencji – dodała.

– Luizo, cenię cię za to, co dla mnie robisz. Wiesz, że od dawna nie pracuję dla tego urzędu, więc szczerze ci dziękuję za dotychczas okazaną mi pomoc.

– Tak. Więc z czym dziś do mnie przychodzisz? – spytała, zakładając nogę na nogę i sącząc przy tym gorącą kawę.

– Z tym – rzekł Mark, kładąc na stole pocisk z łuską.

Luiza wyjęła z kieszeni fartucha pęsetę i delikatnie chwyciła pocisk, przyglądając mu się z bliska.

– Mark! – wrzasnęła. – W co ty mnie pakujesz? Skąd to masz? – Wskazała ruchem głowy na przyniesione trofea.

– Nie mogę powiedzieć, przynajmniej nie dziś.

Spojrzała na Marka przenikliwym wzrokiem, mówiąc:

– Gdyby Bednarek dowiedział się o tym, byłabym skończona. I ty także, mój drogi!

– Rozumiem cię doskonale, ale jak zwykle liczę na twoją pełną dyskrecję, to dla mnie bardzo ważne. Potem możesz zrobić z tym, co chcesz, daj mi trochę czasu.

– Zbyt wiele ode mnie oczekujesz.

– Wiem, ale jesteś mi to winna.

– Jasne, mogłam się tego spodziewać. Co chcesz wiedzieć?

Luiza patrzyła na detektywa, oczekując odpowiedzi. Po chwili rzekła, zsuwając okulary z nosa:

– Dobrze, zrobię, co trzeba, ale trochę to potrwa.

Kiedy Mark znalazł się ponownie na ulicy, wrócił myślami do minionych wydarzeń. „Kiepski z niego strzelec” – pomyślał, kierując się w stronę samochodu…

ROZDZIAŁDRUGI

Ulica była pusta, a zachodzące za horyzontem słońce spowiło czerwoną poświatą całą okolicę, jakby świat zapalił się od ogromnej, ognistej kuli, która niczym gorąca wulkaniczna lawa rozżarzała wszystko, co stanęło na jej drodze. Choć dzień zbliżał się ku końcowi i pomału zapadał mrok, ciągle było gorąco. Lekki powiew nieco orzeźwiającego wiatru i szum rozkołysanych gałęzi drzew przynosił ciału wyraźną ulgę.

Oparty plecami o kasztanowiec mężczyzna zaciągnął się papierosem i wyjąwszy z kieszeni spodni zmiętą chusteczkę, wytarł spocone czoło, po czym odpalił następnego papierosa. Gwarancją zapłaty za wykonanie zadania była sumienność i szczegółowy raport, a w grę wchodziła niemała sumka zielonych, choć nie do końca uczciwie zarobionych, pieniędzy. Nie narzekał na ich brak, mógłby żyć spokojnie długie lata gdzieś, gdzie nie słychać miejskiego gwaru, przelewających się ulicami samochodów i policyjnych syren. Nie, ale nie on! Nie Jurij, nie dla niego takie sielankowe życie. Potrafił tylko jedno – ślepo wykonywać polecenia zleceniodawców niczym żołnierz-robot. Dla niego to rzecz normalna i tylko to potrafił robić najlepiej.

Wychowany w surowych warunkach małej rosyjskiej wsi, z dala od cywilizacji, gdzie komunistyczny reżim sięgał w najdalsze zakątki, prowadząc politykę kraju milicyjnego. Bity i upokarzany przez swego ojca alkoholika Władimira, którego już jako mały chłopiec wyręczał w pracy w kuźni, waląc młotem w rozżarzone żelastwo, by zarobić na kawałek ciemnego chleba i wódkę dla ojca, a jeżeli zostało choć kilka zarobionych drobnych monet, kupował mały woreczek mąki, z której matka Larysa piekła drożdżowe placki. Wyjechałby stąd, gdyby matka ciągle nie powtarzała:

– Zostań! Nie wyjeżdżaj!

– Nie, muszę stąd odejść. Sama widzisz, że ten łotr wszystkich nas pozabija, jak Anuszkę, więc go nie broń!… Anuszka była zbyt mała, zbyt słaba, by wypływać z nią na jezioro!

Larysa koniuszkiem brudnego fartucha otarła łzy płynące z oczu po policzkach. Opadła na stojącą przy oknie drewnianą ławę i mętnym wzrokiem spojrzała na jezioro.

– Gdyby nie żłopał wciąż gorzały, nie doszłoby do nieszczęścia.

– To był wypadek, synku. Anuszka wypadła z łodzi, kiedy nagle zerwał się silny wiatr.

Matka Jurija bała się powiedzieć złego słowa na temat jego ojca, broniła go, choć przez całe życie opłakiwała swój nieszczęsny los. Rok później zachorowała na gruźlicę i podzieliła los Anuszki. Jurij został sam. Zajmował się podupadającą kuźnią, z którą nie wiązał żadnej przyszłości. Chciał być wszędzie, tylko nie tu. Kiedy dorósł, powołano go do wojska i wyszkolono na zawodowego zabójcę afgańskich i czeczeńskich terrorystów (tak wówczas określano cywilną ludność miast i wsi w tamtym rejonie). Jurij stał się niebezpiecznym narzędziem w rękach władzy. Nigdy więcej nie powrócił do ojczyzny, nic go tam nie trzymało, nie miał znajomych ani żadnego majątku, więc jego życie potoczyło się innym torem.

 

Zrobiło się całkiem ciemno, ulicę rozświetlały jedynie elektryczne latarnie. Jedna z nich oświetlała chodnik i wjazd do willi, którą obserwował. W oknach paliły się światła wskazujące na obecność domowników. Po chwili na widok podjeżdżającego pod dom samochodu Jurij przydeptał do połowy wypalonego papierosa i schował się za drzewo, nie spuszczając z oczu auta i wysiadającego z niego człowieka.

 

Olaf Rainer siedział za biurkiem, przeglądając jakieś stare inskrypcje i robiąc przy tym notatki, gdy nagle ktoś cicho zastukał do drzwi i wszedł do pokoju…

– Co tam znowu? Prosiłem, by mi nie przeszkadzać! – rzekł oburzonym tonem, nie podnosząc wzroku znad inskrypcji.

– Przyszedł pan Wolski, profesorze. Umówiony.

– Ach tak, tak. Poproś go, Marto… natychmiast!

– Proszę wejść, panie Wolski. Profesor czeka.

Mark wszedł do obszernego pokoju. Wokół ścian aż po sufit stały regały, szczelnie wypełnione książkami i stosami papierów, w różnych miejscach pomieszczenia zaś na niskich gotyckich kolumnach stały rzeźby bóstw indyjskich oraz egipskich, pokryte hieroglifami, a na jednej z kolumn była marmurowa siedząca postać Jowisza Piorunowładcy z trzeciego wieku przed naszą erą, zapewne doskonała replika, ponieważ oryginał znajduje się w watykańskim Museo Gregoriano.

– Dobry wieczór, profesorze – zagadnął Mark. – Nie chciałbym przeszkadzać panu w pracy, ale chciał się pan ze mną widzieć, więc czym mogę służyć?

Profesor podniósł wzrok znad biurka i odłożył na bok przeglądane przed chwilą papiery. Jego podniszczona marynarka z widocznymi łatami naszytymi na łokciach nie pasowała do człowieka obracającego się w wyższych sferach. Jego masywna, lekko przygarbiona postać stwarzała wrażenie człowieka po przejściach, ciężkiej fizycznej pracy i nękających go chorobach, lecz jego siwe włosy i worki pod oczami oraz wydatny purpurowy nos mówiły o latach spędzonych w surowych warunkach w poszukiwaniu zamierzchłych reliktów ludzkiej historii oraz o tysiącach godzin spędzonych pod gołym niebem bądź za biurkiem nad stosem książek i starych dokumentów.

– Usiądź – zaproponował profesor, wskazując jeden z dwóch skórzanych foteli stojących z lewej strony biurka.

Mark posłusznie zajął wskazane mu miejsce i spytał:

– Nie chciałbym się narzucać, ale co to za sprawa, o której chciał pan ze mną rozmawiać?

– Tak, tak – odpowiedział mężczyzna, błądząc wzrokiem po biurku, jakby czegoś na nim szukał. – Twój ojciec był moim przyjacielem, zmarł w niejasnych dla mnie okolicznościach. To, na czym opiera się tamtejsza policja oraz nasze władze, w żaden sposób nie pasuje do okoliczności ani przyczyn śmierci Roberta, to znaczy profesora Wolskiego. Był cenionym badaczem i cieszył się wielkim autorytetem wśród studentów oraz całego kolegium. Jego prace naukowe i odkrycia przyniosły chlubę nie tylko naszej placówce, lecz także całemu światu…

– Wezwał mnie pan po to, by rozprawiać o wyczynach naukowych mojego ojca? Chce mi pan coś jeszcze powiedzieć?

– To będzie zależało od ciebie – rzekł Rainer – ale myślę, że powinieneś uzbroić się w cierpliwość i wysłuchać mnie do końca, panie Wolski.

– Rozumiem – powiedział Mark bez przekonania.

– Otóż, jak wcześniej wspomniałem, profesor Wolski był naszym cennym pracownikiem. Jego prace wykopaliskowe na stanowiskach archeologicznych w Turcji nabrały rozmachu już w pierwszym miesiącu jego działalności. Sukcesywnie przysyłał raporty i skrzętnie zapisywał w swoich dziennikach wszystkie szczegóły dotyczące jego pracy na stanowisku. Jak wcześniej powiedziałem, zmarł w niejasnych okolicznościach. Cóż, wschodni klimat oraz niebezpieczeństwa czyhające na obcych przybyszów i mnóstwo związanych z tym trudności sprawiają wiele kłopotu, ale takie przeciwieństwa losu nie robiły większego wrażenia na twoim ojcu. To jego drugi dom i życiowa pasja, więc nie bardzo wierzę w to, co mówią i piszą urzędasy.

– Tak, to prawda, ojca zawsze gdzieś ciągnęło. Był mocnym facetem, ale tak naprawdę to mało go znałem. Bardziej od rodziny cenił swoją pracę, właściwie w domu był gościem. Jako mały chłopiec miałem mu za złe to, że zostawiał nas samych na długie miesiące, ale kiedy był już w domu, to też niewiele mieliśmy z niego pożytku. Ciągle wykładał na uczelni, a potem znowu wyjeżdżał i czasami przesłał tylko jakąś kartkę.

– No tak, rozumiem – odrzekł profesor.

– Matka znosiła to dzielnie, jest silną kobietą, ale czy na tyle, by samej sprostać przytłaczającemu ją życiu? Zajmowała się domem i wychowaniem, to wszystko spoczęło na jej barkach. Ta próba czasu się nie udała, więc rozstali się po siedemnastu latach małżeństwa.

Mark wrócił pamięcią do szkolnych lat, do domu z ogrodem pełnym kwiatów i drzew owocowych. Na gałęzi jednego z nich zawieszona była huśtawka. Huśtając się, patrzył na klęczącą matkę, która, dłubiąc łopatką wokół krzewu róż, spulchniała ziemię. Jej długie, połyskujące w słońcu włosy rozwiewał podmuch ciepłego wiatru, miała twarz pełną dumy i spokoju. Mark rozmyślał o krótkich chwilach spędzonych z ojcem, brakowało mu jego niesamowitych opowieści. Wieczorem, pijąc kakao i przeżuwając kęsy słodkiego ciasta, słuchał go jak Boga opowiadającego niekończącą się opowieść.

Z chwilowej zadumy wyrwał Marka ochrypły głos profesora:

– Czy ty mnie słuchasz, chłopcze?

– Ależ tak – skłamał. – Proszę mówić dalej.

Mark poczuł się nieco zażenowany tą sytuacją, nie wypadało w obecności profesora bujać w obłokach, tymczasem profesor Rainer okrążył biurko, otworzył szufladę i wyjął z niej czerwone pudełko ozdobione złotym, inkrustowanym wzorem z napisem „Havana” pośrodku. Nie podnosząc wzroku, zapytał:

– Zapalisz? – Jednocześnie wyciągnął rękę z pudełkiem w stronę Marka.

– Nie, dziękuję – odpowiedział detektyw.

Profesor wyjął z pudełka cygaro, obciął końcówki i przypalił.

– Więc, wracając do tematu, zaprosiłem cię do mnie, drogi chłopcze, z konkretną propozycją, a właściwie z prośbą.

– Słucham.

– Jesteś detektywem, studiowałeś historię i pomimo młodego wieku masz doświadczenie nie tylko teoretyczne, lecz także praktyczne…

– Proszę mi nie schlebiać, profesorze. Robię to, co lubię, jestem dokładny i nie toleruję fuszerki.

– Otóż to. Jesteś zdolny i bystry, potrzeba nam takich ludzi.

– Nam? To znaczy komu?

– Mnie i całemu społeczeństwu, chłopcze. Spytasz: dlaczego jest to dla mnie takie ważne?

Profesor usiadł w fotelu, wypuszczając z ust chmurę dymu z żarzącego się cygara.

– Otóż w jednym z raportów twój ojciec opisał interesujące odkrycie archeologiczne. Pod kilkumetrową warstwą kamieni i piasku odkrył dobrze zachowane wejście do świątyni. Sądząc po architektonicznym stylu oraz znalezionych wewnątrz naczyniach sakralnych, jestem przekonany, że jest to bardzo stare miejsce kultu religijnego.

– Co w tym dziwnego? Na świecie jest wiele podobnych miejsc.

– Oczywiście, ale nie to jest teraz ważne – odpowiedział profesor Rainer. – Robert badał wnętrze świątyni i to cud, że udało mu się odnaleźć dobrze zamaskowane wejście. W tamtych czasach podobne do tego miejsca były okryte tajemnicą i bardzo dobrze strzeżone przed nieproszonymi gośćmi. Było tam coś w rodzaju zapadni znajdującej się pomiędzy dwoma, około ośmiometrowej wysokości, jak to określił Robert, dziwnymi kamiennymi posągami, a dalej ciągnął się korytarz z bocznymi nawami.

Profesor Rainer wstał i podszedł do regału, przez chwilę szukał czegoś w stosie ksiąg i starodruków, po czym podszedł do Marka, trzymając w dłoni kilka notesów oprawionych w brązowego koloru skórę. Na każdym z nich znajdowały się dwie duże litery „R.W.”. Mark natychmiast domyślił się, że są to inicjały jego ojca. Profesor podał mu jeden z brulionów, mówiąc:

– Pomiń początek, zacznij od trzeciego marca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku.

Mark zatopił wzrok w zapiskach ojca, przesuwając oczyma linijki tekstu, po czym zaczął czytać na głos:

– Posuwamy się długim, wąskim korytarzem, snop światła latarki niknie gdzieś w ciemnościach, lecz pomału posuwamy się do przodu, co chwilę ocierając się o skalne występy i potykając się o kawałki gruzu pod nogami. Po półgodzinnej torturze doszliśmy do rozwidlenia…

Mark przerzucił kilka następnych kartek i zaczął czytać dalej:

– Z wnętrza wysunęło się coś, co wyglądem przypominało karton na obuwie. Złota skrzynka z misternie wykonanymi płaskorzeźbami bogów z jaspisu (mam nadzieję, że uda mi się odszyfrować imiona postaci tak ważnych dla autorów tego niesamowitego dzieła). Na górnej części ołtarza, na jej przeciwległych stronach, stały pochylone głowami do siebie złote anioły. Trudno stwierdzić, ile czasu zajęło mi otwarcie tego pięknego arcydzieła, czas nie miał tu absolutnego znaczenia, zważywszy na rangę odkrycia, lecz to, co potem ujrzałem w jego wnętrzu, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. W drżących rękach trzymałem to, czego bezowocnie szukano przez wiele stuleci… Skarb Króla Wszechświata…

Tu zapis się urywa, więc detektyw przerzucił następną kartkę notesu i z ciekawością zagłębił się w ekscytującej lekturze. Czytał dalej:

– To wielki zaszczyt i przywilej odkryć relikt, który dotąd uważano za mit, mit, który właśnie trzymam przed sobą w drżących dłoniach. Przypuszczam, że jest w nim zawarta wielka tajemnica naszej ludzkiej wspólnoty, lecz szczegółowo opiszę znalezisko w następnym raporcie, czyli po wstępnych badaniach, najszybciej, jak tylko będzie to możliwe… R.W.

Mark podniósł wzrok znad rękopisów ojca, nie będąc świadomym wagi jego odkrycia, ale zaiskrzyła w nim iskierka ciekawości i podniecenie związane z tajemniczym znaleziskiem. Nagle przez kłęby dymu i zapachu tytoniu przypomniał sobie o obecności profesora Rainera.

– Jak widzisz, sprawa jest bardzo ważna, wręcz pilna – rzekł profesor.

– Czy mogę przeczytać dalszą korespondencję ojca związaną z jego pracą? Przecież musiał napisać coś więcej o tym dziwnym odkryciu.

– Niestety nie – odpowiedział kategorycznym tonem Rainer. – Następnego ranka, schodząc stromymi schodami do wnętrza komory, nieszczęśliwie potknął się. Spadł ze schodów, skręcając sobie kark. Przykro mi, że muszę ci to powiedzieć, i jestem pełen współczucia dla ciebie z powodu jego śmierci. Tak wynika z oględzin miejsca wypadku przez miejscową policję, zresztą wiesz, co zawierała ekspertyza. Trudno mi w to uwierzyć, Robert był niezwykle ostrożny, nawet, wydawałoby się, w błahych sprawach starał się zachować czujność. Niewiarygodne, by mógł popełnić jakiś błąd, poza tym nie bardzo można ufać miejscowej policji. Szybko zakończono śledztwo i już po kilku godzinach zamknięto wejście do komór, jeszcze zanim ktokolwiek z naszej ambasady zdołał tam dotrzeć.

– Nie można było zrobić czegoś więcej? – spytał Mark.

– Masz na myśli pieniądze?

– Owszem, to chyba najlepszy argument do przeprowadzenia rzetelnego śledztwa!

– Próbowano, lecz niestety taka zachęta nie przemówiła im do rozsądku. Mowy nie ma! Turecka policja jest nieprzekupna, obawiają się swoich wysoko postawionych zwierzchników, dlatego nie wezmą ani centa od obcokrajowców. Groziłyby im surowe konsekwencje. Mam wrażenie, że zwykłych policjantów odstrasza jedna zasada: „Nie podporządkowałeś się, więc już jest po tobie”. Chciałbym, drogi chłopcze, żebyś jak najszybciej udał się do Turcji i przeprowadził na miejscu właściwe rozpoznanie, póki można odnaleźć jeszcze jakieś ślady, poza tym trzeba odszukać zaginioną asystentkę Roberta, Ninę Lange. Tuż po wypadku Roberta zniknęła, po prostu zapadła się pod ziemię.

– Nie wiedziałem, że ojciec pracował z asystentką, ale jeśli faktycznie szybko się ulotniła, jest to tym bardziej dziwne.

– Właśnie dlatego nasza placówka natychmiast uruchomiła wszelkie kontakty oraz służby pomocnicze niezbędne do szybkiego odnalezienia zaginionej, lecz jak do tej pory bezskutecznie.

– Hm… Przyznaję, że to ciekawy zbieg okoliczności!

– Właśnie, drogi chłopcze, poza tym nic nie wiadomo, co dzieje się ze znaleziskiem twojego ojca, czy nadal znajduje się w komorze, czy…

– Czy ulotniła się z nim Nina Lange? To chciał pan powiedzieć, profesorze?

– Tak, właśnie to chciałem powiedzieć – odrzekł Rainer, jednocześnie strzepując popiół z cygara do wielkiej mosiężnej popielniczki opatrzonej z boku jakimś znakiem.

Popielniczka była w kształcie Sfinksa i wyposażona w urządzenie do przycinania końcówek cygar. Wszystko w tym pokoju miało swoje funkcjonalne znaczenie. Czyżby to mania starego kawalera, łącząca antyczną historię z pedantyczną funkcjonalnością?

– Minęło kilka tygodni od tego tragicznego dnia, więc czas nagli, chłopcze. Nie nalegam, ale o ile się zgodzisz…

– Trudna sprawa – rzekł Mark. – Musiałbym mieć sporo gotówki, jakieś kontakty, a przede wszystkim dokładnie przeanalizować wiele rzeczy, zapoznać się z dostępnymi szczegółowymi materiałami. Pozostaje jeszcze kwestia dokumentów, map i tak dalej…

– Nie twierdzę, że będzie łatwo – odpowiedział profesor Rainer – ale na miejscu liczy się twoje doświadczenie i pomysłowość. Trzeba wykazać wiele sprytu, by ominąć przeszkody, których na pewno nie unikniesz. Wiele będzie zależało od ciebie, Mark. Chyba mogę zwracać się w ten sposób do ciebie? – spytał Rainer, choć znał odpowiedź.

– Oczywiście, profesorze.

– Pomyślałem o wszystkim, więc czekam na twoją decyzję – dodał, trzymając rękę w kieszeni marynarki.

– Zgoda. Zrobię to wyłącznie ku pamięci ojca, poza tym widzę pańskie zaangażowanie w wyjaśnienie faktycznej przyczyny jego zgonu, dlatego postanowiłem zająć się tą sprawą.

– Przyznam szczerze, że miałem obawy co do twojej decyzji, ale zrozumiałbym, jeślibyś odmówił – powiedział profesor. – Cieszy mnie twoja decyzja, choćby przez wzgląd na pamięć twojego ojca.

Profesor dziarskim ruchem odepchnął się od biurka, otworzył szufladę i wyjął z niej dużą, szarą, nieco zmiętą kopertę, po czym położył ją na stole, mówiąc:

– Tu jest wszystko, co będzie ci potrzebne. – Wskazał palcem kopertę. – Czy masz jakieś pytania?

– Tylko jedno, profesorze… Byliście przyjaciółmi… Czy ojciec czasami wspominał dom, rodzinę?

– Oczywiście. Nie rozmawialiśmy wyłącznie o sprawach zawodowych, jeśli o to ci chodzi. Myślę, że w głębi duszy czuł się winny rozpadu rodziny, ale jesteśmy tylko ludźmi i uczucia lokujemy nie tylko w rodzinie, choć jest ona bardzo ważna, lecz nie mnie to oceniać, sam wiesz najlepiej.

– Hm… Oczywiście – odrzekł po chwili Mark.

– Zatem wróćmy do tematu – zaproponował profesor. – Mam nadzieję, że przed wyjazdem szybko uporządkujesz swoje sprawy. À propos wyjazdu: pojedziesz z opiekunem, będzie z tobą współpracować, no wiesz, będzie pomagać i asekurować, jeśli zajdzie taka potrzeba.

– Opiekun?! – odpowiedział Mark ze złością. – Co to, to nie… To wyłącznie moje zadanie – oświadczył. – Niepotrzebny mi anioł stróż, zawsze pracuję sam.

Profesor podrapał się za uchem, z ust wypuścił kłąb dymu, po czym spojrzał na detektywa i z ironicznym uśmieszkiem na twarzy rzekł:

– Jeszcze mi podziękujesz, a teraz idź już i czekam na wiadomości od ciebie.

Mark pożegnał profesora i wychodząc, zabrał ze stołu raporty oraz opasłą szarą kopertę. Wizyta u Rainera skłoniła go do głębszej refleksji. Oczywiście rozumiał powagę sytuacji, ale wolałby nie mieszać w to osób trzecich. Przecież od zawsze pracuje sam, po co niepotrzebnie narażać innych na niebezpieczeństwo.

 

Detektyw nie mógł się powstrzymać przed otwarciem koperty, ale zanim to uczynił, nalał sobie do kryształowej szklanki szkockiej whisky i wypił jednym haustem. Po chwili otworzył kopertę i wysypał na biurko całą jej zawartość.

„Stary piernik pomyślał o wszystkim – powiedział do siebie w myślach. – Tureckie liry, plik dolarów, mapa z kompasem oraz kilkanaście zdjęć stanowiska archeologicznego, a także kilka wskazówek napisanych na małej kartce papieru. Profesor jest na swój sposób ekscentrycznym człowiekiem – pomyślał Mark – dopiero teraz poznaję jego wnętrze, skrupulatność i pedanterię, z jaką się obnosił, przewidując krok po kroku to, co być może mogło się wydarzyć w niedalekiej przyszłości. Poświęcenie godne naukowca w odtwarzaniu historycznych faktów i połączenie ich w całość, by jak najdokładniej przekazać potomnym dzieje naszej kultury oraz bytu na Ziemi”.

Notesy Roberta Wolskiego zawierały nie tylko szczegółowy opis trasy oraz czynności związanych z dotarciem ekipy do wyznaczonego celu, ale także kolejne etapy prac wykopaliskowych, począwszy od opisania lokalizacji, w której miano zacząć poszukiwania, i miejsca zakwaterowania naukowców.

Mark zamknął ostatni przeczytany notes. Trzymając go w dłoni, opuszkiem kciuka gładził inicjały ojca. W pewnej chwili coś zwróciło jego uwagę, chwytał po kolei notesy, ściskał i ważył na dłoni i nagle go olśniło. Skórzana okładka ostatniego czytanego notesu wydawała się nieco grubsza od pozostałych, wyraźnie można było poczuć różnicę, więc detektyw natychmiast odgiął okładkę notesu i wyjął z niej złożoną na cztery części kartkę papieru listowego z widniejącym na niej tekstem pisanym niewątpliwie ręką ojca.

 

Jeżeli czytasz te słowa, to znaczy, że stało się coś, czego obawiałem się od czasu, kiedy odkryliśmy to dziwne miejsce, które ma nie tylko znaczenie historyczne, dotąd uznawane za mityczne, więc w zaistniałej sytuacji nie zostają one wyłącznie mitami, gdyż dzięki pracy naszej ekipy urzeczywistniły się. Dlaczego wcześniej nikt nie zajął się eksploracją tego miejsca? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, aczkolwiek ziemia kryje w sobie wiele tajemnic, do których trudno dotrzeć. Biorąc pod uwagę późniejsze wydarzenia, postanowiłem jedynie po części przekazać tajemnicę, jaką kryło to niesamowite miejsce. Zapewne wielu jest ludzi, którzy zrobiliby z tego następny obiekt własnej pychy i chciwości, nie zważając na konsekwencje własnego postępowania, toteż niełatwo mi pisać o tym fakcie. Wiele podobnych cennych rzeczy (ważnych dla nas wszystkich) zaginęłoby bezpowrotnie, jeśli skarby narodów wpadłyby w prywatne ręce kolekcjonerów lub po prostu zostałyby zniszczone. Obawiając się najgorszego, postanowiłem ukryć ten skrawek papieru z nadzieją, że odnajdziesz go, Olafie, i zrobisz to, co uznasz za stosowne. Mam własną teorię na temat pochodzenia i ukrycia tego miejsca przed ludzkimi oczyma, ale skoro czytasz te słowa, to znaczy, że stworzysz własną interpretację i znaczenie wagi odkrycia i będziesz chronić to, co jest już nieuniknionym faktem. Wierzę, drogi przyjacielu, że mogę na ciebie liczyć.

PS P.Ś.N.T.L.D.H-D.K.S.P.Ś. (Strzeż się Trójcy).

R.W.

 

Mark szeroko otworzył oczy i ze zdumieniem przeczytał ostatnie linijki tekstu. Nic z tego nie rozumiał, poza tym, że ojciec odkrył coś, co jednocześnie było ważne, ale i niebezpieczne. I co znaczyły słowa „Strzeż się trójcy” oraz ciąg tajemniczych liter?

 

Następnego dnia zadzwoniła Luiza. Prawie krzycząc w słuchawkę telefonu, ponaglała Marka do jak najszybszego spotkania. W drodze na bulwar Mark zatrzymał się przy kiosku, kupił gazetę z nadzieją, iż znajdzie w niej coś na temat strzelaniny na rynku, ale poza krótką wzmianką nie było tam nic, co by go zainteresowało. Kiedy zbliżał się do schodów bulwaru, z daleka rozpoznał Luizę. Siedziała na najniższym stopniu, tuż przy rzece. Choć był kilka minut przed wyznaczonym czasem, ona już tu była.

„Jak zwykle obowiązkowa” – pomyślał Mark.

– Nareszcie jesteś! – powiedziała Luiza takim tonem, jakby Mark spóźnił się co najmniej pół godziny.

Detektyw spojrzał na zegarek i zdziwiony wzruszył ramionami, ale nie śmiał robić Luizie wyrzutów za jej niecierpliwość.

– Co jest grane, Mark? Bednarek kazał cię odszukać i jak najszybciej doprowadzić na komendę, poza tym szukają dziewczyny, która podobno była świadkiem wczorajszej strzelaniny. Coś ukrywasz? Będzie lepiej, jeśli jak najszybciej zgłosisz się na policję – rzekła rozkazującym tonem.

– Spokojnie, muszę to przemyśleć!

– Naprawdę?… Więc zrób to jak najszybciej, ale jeżeli coś przede mną ukrywasz, to…

– To mam u ciebie przechlapane – odpowiedział Mark.

– No dobrze, strzały, pocisk, łuska i co jeszcze?! Co właściwie łączy cię z wczorajszym wydarzeniem?

– Właściwie nic, to czysty przypadek, miałem spotkanie z klientką…

– Niech zgadnę! Z młodą dziewczyną, której również szuka policja.

– Owszem – przyznał niechętnie Mark. – Czy to ważne? – spytał.

– Tak. – Luiza skinęła głową.

– Co z ranną kobietą?

– W porządku, nic jej nie będzie, ale czegoś nie rozumiem… – Luiza z zażenowaniem spojrzała Markowi w oczy.

– Czyli czego? – spytał Mark, udając, że nie wie, o co chodzi.

– Dlaczego zabrałeś dowody z miejsca przestępstwa? Chyba nie wplątałeś się w jakąś grubszą aferę?

– Tego jeszcze nie wiem, ale mam powód, o którym nie chciałbym teraz rozmawiać.

– Nie ufasz mi? – spytała zdumiona.

– To nie tak, jak myślisz, Luizo.

– Mark, w co ty pogrywasz? Skoro po części uwikłałam się w to bagno, to oczekuję od ciebie wyjaśnień.

– Przejdźmy się – zaproponował detektyw. Idąc, kontynuował: – Szczerze mówiąc, nie wiem, co o tym sądzić.

– Nie rozumiem…

– Pracuję nad różnymi sprawami: krytyczne reportaże, zdradzeni mężowie, gangi handlarzy narkotyków, korupcja notabli i tak dalej. Przecież mógłbym stać się dla kogoś niewygodny…

– I ktoś pragnie skrócić cię o głowę.

– Tak, tak mi się zdaje. I jeszcze jedno! – powiedział, patrząc w wolno płynący nurt rzeki. – Skoro jestem celem, choć nie do końca mogę to potwierdzić, to sam zadbam o siebie i swoje życie.