Selfie z aniołem - Hanna Urbankowska - ebook + książka

Selfie z aniołem ebook

Hanna Urbankowska

4,0

Opis

Piękna i mądra opowieść, w której codzienność splata się ze sprawami ostatecznymi.

Anka prowadzi małą, urokliwa kawiarenkę na parterze pewnego bloku na warszawskim Mokotowie. Nie jest to zwykła kafejka, jakich wiele, o nie! Dobrze czują się tam koty, doglądane z miłością przez panią Renatkę, ludzie uśmiechają się do siebie znad cappuccino z bałwankiem, a wieczorami lokal przejmują w posiadanie zagadkowi goście…

Na ostatnim piętrze mieszkają przyjaciele Anki – Matylda z Wojciechem. Pewnego dnia dostają w prezencie od ośmioletniego Kacpra, z mieszkania naprzeciwko, rysunek, na którym widnieje tajemniczy, smutny pan ze skrzydłami, a chłopiec uparcie twierdzi, że prawie codziennie widuje go na klatce schodowej…

Kiedy do grupy zaintrygowanych przyjaciół dołącza Zuzanna, która właśnie wróciła z Londynu, staje się oczywiste, że nikt nie zostawi tej zagadki nierozwiązanej.

To naprawdę urocza książka. Utrzymana w lekkim, zabawnym stylu, tak, by dobrze się ją czytało z kubkiem gorącej czekolady, pod kocem w jesienne i zimowe wieczory. Przeczytałam ją z prawdziwą przyjemnością i szczerze polecam! Magdalena Kawka, autorka m.in. książek Rzeka zimna, Lwowska odyseja

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 449

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (23 oceny)
9
6
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BeataM678

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, zupełnie jak jej poprzedniczka pt."Noworoczne anioły "
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Hanna Urbankowska

 

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Redakcja

Magdalena Kawka

 

Korekta

Maria Ignaszak

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2021

 

eISBN 978-83-66989-71-9

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

– A XXI wiek? Co myślisz o współczesności?

– Trudno powiedzieć… Człowiek, którego mam pod opieką, wyraźnie ją lubi. Wiesz, nawigacja w telefonie, podróże samolotem… To i ja staram się znajdować plusy. Ale sentyment do średniowiecza pozostał. A co ty uważasz?

– Mam obawy, że łatwo się zgubić.

– Czyżby? A kto niby miałby się zgubić?

 

(fragment rozmowy zasłyszanej w Anielskich Ogrodach)

 

 

 

 

 

 

Ludzie i aniołowie – kto nad kim czuwa?

 

 

 

Matylda Miśkiewicz

Matiel

Wojciech Miśkiewicz

Wonsael

Anna Nowicka

Annael

Zuzanna Jezierska

Zanael

 

 

Renata Kwiatkowska, emerytka

Renael

Kacper Wilczyński, synek sąsiadów

Kaprael „Kapral”

Kazimierz Sułkowski, starszy sąsiad

Kazimiel

Tobiasz, aspirujący barista

Tobiael

Michał, fotograf

Michaela

 

 

Maurycy Horowiejczy

Maurycjel i Izabiel (w zastępstwie)

Izabela Jezierska, ciotka Zuzanny

Izabiel, Maurycjel (w zastępstwie)

Eustacha Jaworowa, dawna nauczycielka

Eustachiel

Alice Primrose (Alicja Mączyńska)

Andrzej

Elżbieta, przyjaciółka Alicji

Jerzy

Studenci

Imprezael, Bimbael… i Zaspael

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział1

 

 

 

 

Chodniki pociemniały od deszczu, a opadłe liście zalegały wzdłuż krawężników, już nie czerwonozłote, ale bure, w kolorze ziemi. Sezon na zgubione rękawiczki trwał w pełni. Na krzakach i słupkach życzliwi przechodnie zatykali pozostawione przez innych części garderoby. Yorki, ratlerki i inne małe psy z osiedla nie wychodziły już z domu bez ciepłych sweterków i kolorowych psich butów. Miewały się dobrze, podobnie jak dzieci, którym nikt jeszcze nie wmówił, że listopad jest porą na chandrę. Świetnie miały się też wrony, które szczególnie pięknie komponowały się z nagimi gałęziami i szarym niebem. Raz po raz oznajmiały światu swoje istnienie tryumfalnym „kraaa…!”.

Czteropiętrowy blok na warszawskim Mokotowie niedawno odmalowano. W lokalu na parterze mieściła się teraz kawiarnia „Dzień dobry!”. Przytulne wnętrze wypełniały meble: zdobyte, kupione tanio lub wyżebrane u znajomych przez młodą właścicielkę kawiarni. Na półkach stały książki, ściany ozdabiało kilka dużych akwareli znajomej, chociaż jeszcze nieznanej artystki. A kawiarniany kot, który miał towarzyszyć właścicielce w godzinach pracy, w jakiś cudowny sposób uległ multiplikacji i po wnętrzu krążyło całe kocie stado. Wciąż jednak pierwszy i najważniejszy pozostawał Kleofas: dostojnie poruszający się rudzielec o bursztynowych oczach.

W chwili, w której zaczyna się ta historia, Kleofas zeskoczył z parapetu i pomaszerował w stronę okrągłego stolika i stojących w kącie foteli, które wyglądały na wygodne, a mimo to nie skusiły żadnego z gości; jakby ludzie ich nie widzieli. Może zresztą tak było i fotele zajmowały swój własny wycinek przestrzeni w dodatkowym piątym kącie sali. Kot jednak widział więcej niż dwunożni bywalcy kawiarni. Pochylił głowę, pozwalając, żeby niewidzialna dla ludzkich oczu dłoń podrapała go za uszami.

– Ciekawe, naprawdę ciekawe, że ludzie wszystko teraz fotografują.

– Może dlatego, że mają aparaty w telefonach?

– Po coś jednak je ze sobą noszą. Mówię ci, oni po prostu tracą pamięć. Muszą mieć wszystko ze sobą na obrazkach, do tego podpisane.

Kot przysłuchiwał się dyskusji bez zainteresowania, uspokojony iście anielskim brzmieniem głosów. Bo tak się złożyło, że obaj rozmówcy byli aniołami. Wyższy z nich, Annael, nosił to imię, odkąd niemal trzydzieści lat temu dostał pod opiekę Anię Nowicką, przyszłą właścicielkę „Dzień dobry!”. Teraz obserwował kątem oka blondynkę w dżinsowej sukience, krzątającą się po kawiarni. Wyraźnie była w swoim żywiole, więc anioł też czuł się na swoim miejscu.

Towarzysz Annaela, nieco korpulentny Matiel, czuwał nad przyjaciółką Anny, Matyldą Miśkiewicz. Jego podopieczna siedziała przy oknie, pogrążona w rozmowie z mężem. Anioł od czasu do czasu rzucał im kontrolne spojrzenie. Matylda i Wojtek stanowili ciekawą parę. Piętnaście lat starszy od swojej żony Wojciech był postawnym mężczyzną, który wyjątkowo dobrze prezentował się w starannie odprasowanej marynarce. Robił wrażenie wyjętego z innej epoki – po trochu ze względu na bujne wąsy, kojarzące się raczej z XIX niż XXI wiekiem, po trochu z powodu sposobu bycia. Najwyraźniej opowiadał jakąś zabawną historię, ponieważ oboje co chwilę wybuchali śmiechem. Matiel też czuł się zadowolony, chociaż zarazem podekscytowany. Od kilku tygodni jego praca stała się trudniejsza. Matylda nosiła w sobie małego człowieka i Matiel bardzo się obawiał, czy poradzi sobie z tą odpowiedzialnością. Szczęśliwie Wojciech Miśkiewicz, którego koledzy w większości odchowali już własne dzieci, był jeszcze bardziej przejęty rolą i nie odstępował na krok młodej żony, nieświadomie przejmując część anielskich obowiązków. Anioł przypomniał sobie o tym i odetchnął.

– Gdybym miał telefon z aparatem, też bym robił zdjęcia – oznajmił wesoło, wracając do tematu rozmowy. – Nie można tak kręcić nosem na współczesność.

– Pff… I sobie też byś je robił? – Annael rozglądał się po kawiarni, śledząc wzrokiem ludzi, którzy zawzięcie fotografowali kawę, własne talerze i oczywiście koty, które były największą atrakcją lokalu – a na koniec wrzucali efekty tych działań do internetu.

– No nie, sobie nie… – Matiel trochę posmutniał. – My przecież nie wychodzimy na zdjęciach. Chociaż gdyby… – ożywił się.

Annael już go nie słuchał, zapatrzony za okno.

– Ej, zobacz, co tam się dzieje! – W pogodnym głosie anioła pojawiła się zagadkowa nuta. – Na dzisiaj chyba nie zapowiadali śnieżycy?

 

*

 

– Hej, dzisiaj chyba nie miało śnieżyć? – Anna nieświadomie powtórzyła słowa swojego anioła. Za przeszkloną witryną kawiarni niespodziewanie rozpętała się śnieżna burza. Parę godzin wcześniej, jak co rano, Anka sprawdziła prognozę pogody: przy pięciu stopniach powyżej zera można się było spodziewać co najwyżej tradycyjnej listopadowej mżawki. Taka pogoda zwiastowała umiarkowany ruch w kawiarni, bo, co prawda, wszyscy chętnie przychodzili się schronić w gościnnych progach „Dzień dobry!”, ale w tym celu musieli wcześniej wyjść z własnego ciepłego domu. Anka podskórnie poczuła dreszcz podekscytowania przechodzący jak fala przez kawiarnię, podczas gdy kolejni goście kierowali wzrok w stronę okien.

– Nie ma prawa śnieżyć. Mój zegarek twierdzi, że mamy lekkie zachmurzenie. – Wojciech Miśkiewicz oderwał się na chwilę od rozmowy z żoną. Z widoczną przyjemnością poprawił widniejący na nadgarstku sportowy zegarek, po czym rzucił krytyczne spojrzenie niesfornej pogodzie.

– Widzisz, ten zegarek pokazuje prognozę pogody – zwrócił się do Anki. – Plus pięć stopni i mała chmurka.

– Mała chmurka? – Anna założyła ręce na piersi. – Może powinieneś wystawić go na zewnątrz.

– Mógłbym. Jest wodoodporny. I niezawodny.

– Właśnie widzę. Więc jak wyjaśnisz to, co się dzieje za oknem?

– A to – odpowiedział poważnie Wojciech, akcentując każde słowo – to najwyraźniej jest anomalia.

 

*

 

– Jak cudownie! – Matylda zdążyła już się zerwać z fotela i zastygła przy szybie jak zaczarowana.

Bezskutecznie usiłowała dostrzec pojedyncze płatki w zawiei. Całą przestrzeń za oknem wypełniała szalejąca, miotana wiatrem zamieć. Nic, tylko wirująca biel. Pobliskie bloki zniknęły, jak wymazane gumką. Tylko po drugiej stronie ulicy przemknęła jakaś niewyraźna sylwetka, ale śnieg natychmiast ukrył ją przed ludzkim wzrokiem. Dziewczyna zamrugała, niezdecydowana czy szalejący śnieg bardziej ją zachwyca, czy niepokoi. Nieoczekiwanie poczuła przemożną ochotę, żeby wyjść z kawiarni i zanurzyć się w tej bieli. Wyobraziła sobie, że w swoim kolorowym poncho wiruje razem ze śniegiem, a płatki osiadają jej na policzkach. A potem wyciągnęła rękę za siebie, intuicyjnie, bez patrzenia, odnajdując dłoń męża. Wokół rozbrzmiewał gwar rozmów i do rozmarzonej Matyldy docierały ich fragmenty.

– W internecie piszą, że dziś nie ma żadnego śniegu.

– Ale tutaj donoszą, że centrum już jest zakorkowane.

– W internecie są same głupoty.

– Powiem państwu, że tak, korki, trochę śniegu i już się zaczyna, jak to zawsze w Polsce. Poszerzyliby nam ulice, jak na Zachodzie, to nie byłoby problemu. Mogliby zrobić piętrowe autostrady, jak w Ameryce. Ale władza zawsze wie lepiej.

– A ja to nie interesuję się polityką, pójdę z małym na sanki.

– Nie boi się pani? Mój bawi się tylko na płaskim. Jeszcze by coś złamał na sankach.

– Pewnie, droga pani. Płozy.

 

*

 

W przeciwieństwie do Matyldy Miśkiewicz, jej anioł nie musiał dostosowywać się do społecznych konwenansów, nie obawiał się też przeziębienia. Wiedziony porywem serca Matiel wyfrunął z kawiarni w sam środek zawiei. Najpierw kręcił się wokół własnej osi, oślepiony przez śnieg, potem wzbił się wyżej, usiłując coś dostrzec. Wiatr się uspokoił i niespodziewanie wyszło słońce. Pole Mokotowskie zniknęło pod grubą puchową pokrywą. Nie było widać ścieżek, a gałęzie drzew ugięły się malowniczo pod ciężarem śniegu. Anioł sfrunął znów na ziemię wprost w iskrzący od mrozu krajobraz. Słońce padło na białe pióra, które rozbłysły tak intensywnie, że niemal dało się zauważyć obecność niebiańskiego posłańca w parku. Ale ludzie dopiero wciągali buty i zarzucali kurtki. Zanim Pole Mokotowskie zaroiło się od spontanicznych spacerowiczów, anioł zdążył się wybiegać i już zamierzał wracać, kiedy się potknął. Śniegowa zaspa!

Parę kroków dalej ktoś obserwował, jak Matiel fiknął koziołka, lądując po uszy w zaspie, rozbawiony jak dziecko i niepomny, że takie zachowanie nie licuje z powagą jego zajęcia. W końcu do jego uszu, nieco przytkanych śniegiem, dotarł naburmuszony głos.

– Ten śnieg nie miał prawa spaść.

Matiel zamknął oczy i powstrzymał się od wpełznięcia z powrotem w zaspę. Rozejrzał się za Annaelem, oczekując wsparcia, ale ten chyba został w kawiarni, razem ze swoją Anią i kotem Kleofasem.

– Coś się dzieje. – Anioł, stojący obok, odchrząknął i nerwowym ruchem potarł wąsy.

Był to Wonsael, przez nieżyczliwych przezywany czasem Wąsaelem. Pracował jako anioł stróż Wojciecha Miśkiewicza. Sam lubił określać siebie jako pełnomocnika do spraw duchowych. Tym samym, jako opiekun męża Matyldy, był partnerem Matiela… Oczywiście w sensie zawodowym. Z podopiecznym łączyły go przynajmniej dwie cechy: pracoholizm i imponujące wąsy. Dzięki wysiłkom anioła, wysiłkom, których, nawiasem mówiąc, nikt należycie nie doceniał, prowadzone przez Wojciecha wydawnictwo Książka i Myśl utrzymywało wysoką pozycję na rynku. Odkąd Wojciech się ożenił, ambitny anioł czuł się odpowiedzialny nie tylko za firmę, ale też za nowo powstałą rodzinę. W przeciwieństwie do niefrasobliwego Matiela, który latał po śniegu, jak, nie przymierzając, kura po podwórku, Wonsael traktował pracę poważnie. Świadczyła o tym jego sztywno wyprostowana sylwetka i biały garnitur, który nosił zamiast tradycyjnej luźnej szaty.

– Temperatura miała oscylować w okolicy pięciu stopni. Na plusie. Miał też być wiatr. – Wonsael powiódł wzrokiem po świetliście błękitnym nieboskłonie. – Tak – dodał, przyznając sobie rację, ponieważ Matiel jeszcze nie włączył się do rozmowy. A potem zerknął na swój zegarek. Był podobny do sportowego modelu, który Matylda ofiarowała Wojtkowi na ostatnie urodziny (już nieważne, które), ale ponieważ anielski zegarek stworzono w Niebiosach, miał on więcej bajerów i pokazywał inne rzeczy. Duża wskazówka odliczała czas, który minął od ślubu ich podopiecznych. Zawarty przez ludzi związek małżeński zobowiązywał anielskich stróżów do ścisłej współpracy. A to oznaczało, że obaj, zarówno Wonsael, jak i Matiel, powinni być uważni i wyczuleni na znaki. Mieć oczy dookoła głowy, a nie głowę w zaspie śnieżnej… Jak niektórzy. Zwłaszcza że wedle anielskiego zegarka około siedmiu miesięcy dzieliło ich od planowanych narodzin małego człowieka.

Wonsael jeszcze raz spojrzał krytycznie na śnieg i na Matiela, który wykorzystał moment jego nieuwagi i czmychnął, zaciekawiony grupą bawiących się w parku dzieci.

I tak to właśnie wyglądało, od niemal dwóch lat. Obaj zostali stworzeni na początku świata. Obaj, lekko licząc, istnieli od miliardów lat. Ale wyglądało na to, że dojrzały i odpowiedzialny był tylko jeden z nich.

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział2

 

 

 

 

Praca anioła nie ma sobie równych. Odkąd Wonsaelowi przydzielono opiekę nad Wojciechem Miśkiewiczem, ambitny wysłannik Niebios wiedział, że nie rozminął się z powołaniem. Przyszły wydawca i mąż Matyldy był wtedy nie większy od ziarnka grochu i jeszcze nie przypominał sam siebie, ale Wonsael już przeczuwał w nim człowieka wielkiego formatu. Czuwał przy rozwijającym się dziecku i o mało nie zemdlał, gdy przyszły szef Książki i Myśli wydostał się na świat i powitał go stosownie głośnym krzykiem. Troskliwy stróż był obecny przy małym Wojtku, kiedy ten zerwał okładkę ze swojej pierwszej książki z obrazkami i kiedy zjadł świecową kredkę. Towarzyszył jego pierwszym krokom i, jak każdy anioł, przeżywał, gdy dziecko, dorastając, przestawało odczuwać jego obecność. W końcu, jak niemal każdy, Wojtek przestał widzieć Wonsaela, ale przecież nigdy nie utracili łączności. Bo po kim niby Wojciech Miśkiewicz odziedziczył te piękne, wypielęgnowane wąsy? Trzymał się prosto, ubierał z nienaganną elegancją. Podobnie jak jego anioł, był zorganizowany i stanowczy. Nie musiał widzieć Wonsaela, wystarczyło, że w niego wierzył. To znacznie ułatwiało aniołowi pracę.

Owszem, miewali trudne momenty. Nie jeden i nie dwa. Gdy zmarł ojciec Wojtka, Wonsael niemal dosłownie prowadził młodego mężczyznę za rękę, oswajając go z pracą w nagle odziedziczonym biznesie. Z tamtego okresu została im swoista więź. I skórzany fotel szefa, na którym Wonsael, pod nieobecność Wojciecha, często przesiadywał, dumając o świetlanej przyszłości wydawnictwa. Gwoli ścisłości: był to już któryś z kolei fotel.

Innym trudnym okresem było małżeństwo Wojciecha. Skończył się czas spokojnej pracy, a wydawnictwo zeszło na drugi plan. Na pierwszym królowała nieobliczalna młoda żona, jej niedokończone studia, jej pomysły na spędzanie czasu. Metody pracy, które anioł stosował od lat i które sprawdzały się przy planach wydawniczych, nagle przestały zdawać egzamin. Wonsael z pewnym wstydem czasem przyznawał się sam przed sobą, że w pełni zaakceptował ten związek dopiero jakieś dwa miesiące temu. Jeszcze zanim Matylda kupiła ten, no… test ciążowy i zrobiła z nim te wszystkie wstydliwe rzeczy, które robią kobiety, aniołowie już wiedzieli, co się święci. I zaczęli świętować. A Wonsael miał już wybrane imię dla dziecka.

Teraz trwał czas oczekiwania. Czas przygotowań. Matylda musiała dojrzeć do roli matki, a Wojciech miał za zadanie przygotować plan działań, rozpiskę wydatków, listę artykułów pierwszej potrzeby… Mieli do przeczytania i do przestudiowania kilka poradników.

Wonsael odkrył niedawno istnienie blogów parentingowych i dzisiejszy dzień zamierzał spędzić, studiując porady zamieszczane przez rodziców w internecie. Nie miał czasu na szukanie źródeł pogodowych anomalii! Anielski szósty zmysł pospołu z zawodowym doświadczeniem podpowiadały mu jednak, że śnieżyca jest teraz sprawą priorytetową. Coś się właśnie zaczęło dziać.

Dlatego Wonsael zostawił buszującego w śniegu Matiela i poświęcił popołudnie na szczegółowy zwiad. Był jak agent specjalny! Tylko lepszy, bo z pięknymi wąsami. Obleciał całe centrum Warszawy, by odkryć, że śnieżyca w tajemniczy sposób skoncentrowała się nad Polem Mokotowskim. Potem zajrzał do siedziby Książki i Myśli.

Jedną rzecz już wiedział.

Coś zaburzyło harmonię.

Pogodowe anomalie wynikały z tego zaburzenia. A to znaczyło, że miał rację, niepokojąc się nagłą śnieżycą. Nawet więcej: nie przesadziłby ani trochę, gdyby zaczął krzyczeć i biegać w kółko jak na katastroficznych filmach.

Wonsael odchrząknął i poprawił krawat nerwowym ruchem, co było w jego przypadku odpowiednikiem biegania w kółko i panicznych wrzasków, po czym rzucił zatroskane spojrzenie w stronę Wojciecha. Nad siedzibą wydawnictwa Książka i Myśl dawno już zapadł listopadowy zmierzch. Wszyscy wyszli, tylko Wojtek został w swoim gabinecie.

Podopieczny Wonsaela siedział przy biurku i teoretycznie dumał nad bożonarodzeniowym katalogiem wydawniczym, a w praktyce od dłuższego czasu układał w równym rzędzie długopisy. Wonsael z pewnym zawstydzeniem zdał sobie sprawę, że Wojtek nie powinien był jeszcze zauważyć, co się święci. A to znaczyło, że najpewniej instynktownie udzielił mu się nastrój podenerwowanego anioła i biedny człowiek usiłował po swojemu uratować harmonię wszechświata, porządkując biurko.

Zatroskany Wonsael wziął parę głębokich wdechów. Spokój. Musi zachować spokój. I szybko ostrzec pozostałych. I powiedzieć im, żeby też zachowali spokój.

 

*

 

To tyle, jeśli chodzi o dzisiejszą pracę. Już nic więcej nie wymyśli. Wojtek zdał sobie w końcu sprawę, że marnuje czas, tkwiąc przy biurku. Kiedyś może nie miałoby to znaczenia, ale wszystko się zmieniło, odkąd w domu czekała na niego żona.

Tak na marginesie, dopiero od przeprowadzki, a właściwie wprowadzki Matyldy, czuł że jego mieszkanie stało się domem. (Czy istnieje takie słowo, jak „wprowadzka”? Przeprowadzka, wyprowadzka… Powinien to potem sprawdzić). Kiedy przeniósł ją przez próg po przyjęciu weselnym, wszystko nabrało nowej jakości. Niebawem na ścianach pojawiły się wspólne zdjęcia, łazienkę wypełniły słoiczki i kolorowe flakoniki, a w szafie skończyło się miejsce. Ponieważ Matylda uwielbiała rośliny, na parapetach rozkwitła dzika dżungla. Wszystko przesiąkło jej obecnością i energią. Wojtek w końcu znalazł swoją przystań. Narodziny dziecka wydawały mu się naturalnym przedłużeniem, może nawet ucieleśnieniem ich miłości.

Matylda początkowo nie czuła się gotowa na macierzyństwo, ale po dwóch latach małżeństwa podeszła do nowego rozdziału ich życia ze zwykłą dla siebie niefrasobliwą radością.

To on wszystkim się zamartwiał. Zamęczał koleżanki z pracy pytaniami o ich dzieci. Rozrysował wielki kalendarz z zaznaczonymi kolejnymi tygodniami życia płodowego Miśkiewicza juniora. Żeby nie zapeszyć, na razie trzymał tę swoją rozpiskę w szufladzie i nie pokazał jej Matyldzie. Za to założył w banku konto oszczędnościowe (studia i mieszkanie dla dziecka!). Wybrał się też do lekarza i zrobił komplet, jak się okazało. zupełnie niepotrzebnych badań, ponieważ przerażała go myśl, że mógłby zostawić młodą żonę samą z potomkiem przez głupie niedopatrzenie. Na basen chodził już wcześniej, ale teraz do listy aktywności dopisał bieżnię w pobliskim klubie fitness, ponieważ, jak wiadomo, za małym dzieckiem trzeba ciągle biegać.

W zasadzie przygotował się na wszystko. Ale dzisiaj jakaś nieokreślona myśl nie dawała mu spokoju. Nawet nie tyle myśl, co przeczucie. Jakiś niepokój, który zdawał się wiązać z nagłą śnieżycą. Zegarek od Matyldy nigdy go nie zawodził w kwestii pogody.

Ciągle zadumany, zgarnął rzeczy do skórzanej teczki i wyszedł z wydawnictwa. Do domu miał właściwie dwa kroki – wystarczyło przejść przez park. Pole Mokotowskie wydawało się opuszczone i tylko wiatr sprawiał, że w tym zamarzniętym świecie panował jakiś ruch. Wojciech postawił kołnierz płaszcza i przyspieszył.

Krok w krok za nim podążał niewidoczny i nieodłączny towarzysz. Wonsael maszerował równo ze swoim podopiecznym, ubrany w podobny płaszcz i kapelusz, a pod pachą ściskał identyczną teczkę.

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział3

 

 

 

 

Co za dzień!

Ania przekręciła klucz w drzwiach kawiarni za ostatnim gościem i osunęła się na fotel. Nagła śnieżyca wszystkim dała się we znaki. Weronika, studentka, która pomagała jej w „Dzień dobry!”, spóźniła się półtorej godziny z powodu korków, a gdy już dotarła, była przemarznięta i słabym głosem dopominała się o gorącą herbatę. Podczas gdy Weronika odmarzała na zapleczu, kolejni goście przychodzili jeden za drugim, wszyscy tak samo zziębnięci, spragnieni i głodni. Nanieśli na butach i kurtkach tyle śniegu, że starczyłoby go na budowę igloo.

– Ej! – Anka skrzywiła się, czując, jak na jej kolanach ląduje nagły ciężar. Ale zaraz potem zdała sobie sprawę, że to któryś z kotów. Nie chciało jej się otwierać oczu, żeby sprawdzić, który. Sądząc po wielkości i po mruczeniu, najpewniej była to Zuzka. Może trochę dziwnie nazywać kota imieniem przyjaciółki, ale prawdziwa Zuzanna wyjechała do Londynu w tym samym tygodniu, w którym przyplątała się kotka. – Utyłaś, Zuzka, co? – mruknęła. – Pewnie znowu podżerałaś z miski Kleofasa.

Anka uśmiechnęła się pod nosem, myśląc o przyjaciółce. Brakowało jej Zuzanny. Pewnie, miała swoje życie, ale kiedyś zawsze były we trzy: Matylda, Zuzanna i Anka. Od liceum nieustannie razem, zawsze pod telefonem. Teraz Zuza wysyłała im zdjęcia z kolejnych podróży, życie Matyldy kręciło się wokół męża i oczekiwanego dziecka… Tylko Anka pozostała na placu boju, czy może – na placu budowy, bo jej własne życie wydawało się dziwnie prowizoryczne.

Siedziała w pustej kawiarni, kilka metrów od wynajętego mieszkania. Weronika już poszła, zabierając resztę ciasta do akademika. Pani Kwiatkowska, emerytka z pierwszego piętra, zgarnęła na noc swoje ulubione koty. Po wyjściu ostatnich gości Ania zgasiła światła, ale nie zasłoniła jeszcze zewnętrznych żaluzji, więc blask z ulicy wpadał przez duże okna. Wnętrze „Dzień dobry!”, teraz przemienionej w „Dobranoc!”, rozjaśniały też promyki kilku zapomnianych świeczek, stojących na stolikach. Anka była szczególnie zadowolona z tych świeczników: każdy miał kształt śnieżnej kuli rozświetlonej przez migoczące wewnątrz światło. Kule zdawały się delikatne, wręcz ażurowe, ale opierały się na solidnych metalowych podstawach. Do Anki przemawiał ten rodzaj piękna: pozorna kruchość, rozjaśniona wewnętrznym blaskiem, oparta na zaskakująco mocnej konstrukcji.

Powinna czuć satysfakcję. Tyle jej się udało: rozkręciła wymarzony biznes, prawie spłaciła dług zaciągnięty dla bezpieczeństwa nie w banku, ale u rodziców. Z ojcem musiała się rozliczyć co do złotówki, ale przynajmniej nie żądał lichwiarskich procentów. W przyszłym roku powinna wyjść na prostą i pomyśleć o zatrudnieniu dodatkowych ludzi…

Ale w pustej kawiarni nie było nikogo, kto mógłby ją uścisnąć i pogratulować dobrze wykonanej roboty.

A jednej osoby brakowało jej szczególnie.

Wszyscy ją zostawili, ale najbardziej Michał. Co on sobie wyobraża?

 

*

 

Aniołowie czekali, aż lokal opustoszeje. W końcu Annael delikatnie szturchnął skrzydłem swoją podopieczną. Anka wstała z fotela. Najwyższa pora!

W drzwiach kawiarni, nie mając o tym oczywiście bladego pojęcia, minęła się z Wonsaelem. Zaaferowany anioł powiódł wzrokiem po zebranych. Dzień się skończył. „Dzień dobry!” było już zamknięte. Natomiast „Dobranoc!” przeszło we władanie mocy nadprzyrodzonych. Co prawda nie zjawili się wszyscy – ale grupa była wystarczająco liczna, by potraktować spotkanie jako oficjalne.

Wonsael odchrząknął i zasiadł w fotelu. Pechowo wybrał ten najbardziej wysiedziany. Natychmiast się w nim zapadł i anielskie kolana znalazły się na wysokości anielskich wąsów. Nie zmazało to wypisanej na jego twarzy powagi. Po lewej stronie Wonsaela ulokował się Matiel, przezornie wybierając taboret. Anioł Matyldy promieniał blaskiem małżeńskiego szczęścia i usiłował opowiadać coś o dziecku, które, według jego wyliczeń, w ósmym tygodniu płodowego życia mierzyło już całe półtora centymetra.

– Poza tym ma już własne uszy – szepnął do Annaela, który skinął głową z poważną miną, udając zainteresowanie. Chyba jednak dumał nad czymś innym. Przemknął przez kawiarnię i na powrót rozpalił światełka w śnieżnych kulach.

– To prawda, nasze dziecko rozwija się znajomicie. Miło, że ten temat wypłynął na początku. – Anioł stróż Wojciecha przejął pałeczkę. – W planach na następne tygodnie mamy dalszy intensywny rozwój. Między innymi wyodrębnienie wszystkich palców – dodał, zadowolony, że jest z tymi rewelacjami o krok przed Matielem. Drugi anioł wpatrywał się w niego z otwartymi ustami, zachwycony tą nową perspektywą. – I dlatego właśnie tak bardzo niepokoi mnie to, co, jak myślę, wszyscy już czują w powietrzu. – Wonsael powiódł wzrokiem po zebranych. Jeden z aniołów opiekujących się studentami z drugiego piętra rzucił półgłosem jakąś uwagę i zaczął chichotać. Wonsael po raz kolejny nakazał sobie anielską cierpliwość. – Popytałem tu i ówdzie – kontynuował. – Rozmawiałem z aniołami odpowiedzialnymi za pogodę, ale oni nie wiedzą, co się dzieje. Pogadałem też z opiekunami miasta. Jedna rzecz jest pewna: nasz blok znalazł się w centrum śnieżycy.

Przez kawiarnię przebiegł szmer szeptów.

– To znaczy, że byliśmy w centrum, w samiutkim środku śnieżycy? – powtórzył Matiel z niedowierzaniem. – Ale śnieg to tylko śnieg, nawet niespodziewany.

Wonsael miał ochotę zgromić go spojrzeniem. Matiel był naprawdę anielsko naiwny.

– Tak się składa, że spędziłem całe popołudnie, badając tę sprawę. Laikom może się wydawać, że pogoda jest trudna do przewidzenia, a prognozy nie zawsze się sprawdzają. Ale uwierz mi, jeśli chodzi o burze śnieżne, to nie ma miejsca na przypadek. – Poza tym aniołowie odpowiedzialni za pogodę to dziwni goście, którzy traktują swoją pracę śmiertelnie poważnie. Ale tego Wonsael już nie powiedział na głos.

Matiel spojrzał na niego, nadal nieprzekonany.

– No to co, widać raz im się przesunęło z tym śniegiem… I chyba dobrze, mieliśmy śliczny dzień.

Siedzący pod ścianą aniołowie, ci od studentów, poparli go, energicznie kiwając głowami.

– Było spoko.

– Można było porzucać śnieżkami.

– I ulepić bałwana.

Reszta zgromadzonych patrzyła na Wonsaela z oczekiwaniem.

– Nie planowano tej śnieżycy! – Anioł Wojciecha powtórzył to głośniej, już nieco wyprowadzony z równowagi przez te bałwany i śnieżki. A pomyśleć, że wziął na siebie całe dochodzenie. A ile się namęczył, wyciągając informacje z aniołów od pogody! Same mruki, jeden bardziej milczący i tajemniczy od drugiego, ożywiają się dopiero, kiedy rozmowa schodzi na front burzowy. – Aniołowie odpowiedzialni za pogodę w stolicy wyjaśnili mi, że nastąpiła anomalia – powiedział, pomijając już całą resztę szczegółów. – Zwrócili na to uwagę również internauci.

– Astronauci? – Renael opiekował się Renatą Kwiatkowską, emerytką, przybraną mamą kilku kawiarnianych kotów. I jak zwykle nie był na bieżąco. Dopiero niedawno zaakceptował podróżne kosmiczne, ale internet nie mieścił mu się jeszcze w głowie.

– Internauci – sprostował Wonsael, chociaż spieszno mu było wrócić do dramatycznej przemowy. – Tym terminem określamy ludzi, którzy korzystają z internetu. Czyli aktualnie właściwie wszystkich.

– Aaa, skoro tak… – Renael poprawił okulary, których szkła przypominały grubością denka od butelek, i zamrugał, zafrasowany swoją niewiedzą.

– Korzystając ze smartfona, należącego do Wojtka, przejrzałem komentarze w sieci. – Wonsael rzucił spojrzenie rozmówcy, ale ten już nie odważył się przerywać. Patrzył tylko wielkimi oczami jak Wonsael przekartkowuje notes.

– Paulinka87 napisała, że jej srebrne subaru utknęło w zaspie. Dołączyła zdjęcia. Mariola pytała, czy ktoś pamięta zimę stulecia w siedemdziesiątym ósmym, a Pan_Janusz poinformował, że w czasach wojen ze Szwecją zamarzał Bałtyk, i dodał, że niektórzy też powinni to pamiętać – wymieniał anioł. – Użytkownik TeorieSpiskowe zwrócił uwagę na to, że śnieżyca zaczęła się nagle i nagle skończyła, w niemożliwy sposób pozostawiając po sobie bezchmurne niebo, i że taką technologią wpływania na pogodę nie dysponują nawet Ruscy. Mają ją tylko w USA! – Wonsael odchrząknął. – Tyle komentarzy. Sądzę, że nikt nie zna prawdziwej przyczyny anomalii. Ale myślę, że w jednym się zgodzimy: gdzieś została zaburzona HARMONIA. – To ostatnie słowo wymówił wielkimi literami, żeby na pewno do wszystkich dotarło.

Przez kawiarnię znów przebiegł szmer głosów, tym razem donośniejszych. Śnieżne kule zamigotały. Renael znów nerwowo poprawił okulary. W kącie coś zaszurało: to Kaprael stanął na baczność. Rosły anioł, częściej nazywany Kapralem, pilnował siedmiolatka z czwartego piętra.

Z harmonią, czy inaczej: porządkiem rzeczy, sprawy zawsze są delikatne. Jak ze starą tkaniną: gdzieś się pociągnie, a zacznie się pruć w innym miejscu. Można próbować przyszyć łatę, ale wtedy podrze się wszystko dookoła. Może harmonii nie widać, może jej nie czuć, może większość ludzi jest na nią zupełnie ślepa… Ale to właśnie na niej opiera się cały wszechświat.

Wonsael odnotował, nie bez satysfakcji, że zebrani w końcu zaczęli traktować go poważnie. Tylko nieprzekonany Matiel obserwował własne sandały, ale nie odważył się już odezwać.

– Z harmonią wszechrzeczy, jak wiecie, jest jak z budżetem wydawnictwa – dorzucił Wonsael, korzystając z panującej w „Dobranoc!” głuchej ciszy. Jako opiekun wydawcy miał opracowaną własną, bardzo piękną metaforę i lubił ją przytaczać. – Co prawda istnieją też inne, bardziej poetyckie obrazy – przyznał dla uczciwości. – Na przykład koło karmy, czy też historia o wyrzuceniu Ewy i Adama z Raju za zerwanie niewłaściwego owocu. Niby drobiazg, ale Pierwsi Rodzice usiłowali zająć nie swoje miejsce w Raju i wszystko zaczęło się sypać. Ale przechodząc do metafory wydawniczej… – Nastroszył pióra, zadowolony. – W największym skrócie chodzi o to, żeby roczne rozliczenia się zgadzały. Tak więc, przykładowo, żeby wydać jedną niedochodową książkę o filozofii, taką jak z naszej nowej serii wydawniczej Z filozofią za pan brat, należy wypuścić na rynek przynajmniej dwie obyczajówki w ładnych okładkach, na przykład coś o przyjaciółkach i o aniołach… A jeśli na koniec roku budżet i tak się nie dopina, jak we wczesnych latach naszej działalności, to dziury trzeba łatać pieniędzmi wyjętymi z portfela pana wydawcy. Z harmonią wszechświata jest dokładnie tak samo…

– My to wiemy – przerwał mu Kazimiel. Starszy anioł był opiekunem pana Kazimierza Sułkowskiego z trzeciego piętra. Mówił uprzejmym tonem, któremu towarzyszył łagodny uśmiech. – Ale nie wiemy, co spowodowało tę anomalię – dodał. – Nie da się ot tak, przypadkiem, zaburzyć porządku wszechrzeczy. A już na pewno nie w naszym bloku!

– No właśnie! – poparł go Kapral. – Mamy wyjątkowo dobre wyniki. A co! Ciężko na to pracowaliśmy.

– To skąd ta śnieżyca?

– No właśnie, co się właściwie stało?

– I czy to niedobrze, że bawiliśmy się w te śnieżki?

– Chyba harmonii się przez to nie pogorszyło? – Aniołowie mówili już jeden przez drugiego.

Wonsael poprawił się w fotelu, co przyszło mu z niejakim trudem, bo nadal zapadał się w miękkim siedzeniu.

– Powiedziałem wam wszystko, co wiem. A reszty musimy się jak najszybciej dowiedzieć. Inaczej wszystko może się zdarzyć. Śnieżyca to mały pikuś. Ale wyobraźcie sobie wichury, huragany, powodzie, kłótnie, rozwody… – rozpędzał się coraz bardziej. – Przerwy w dostawie prądu, tsunami…

– Tsunami na Mokotowie? – Matiel, zaskoczony egzotyczną wizją, oderwał się w końcu od kontemplacji własnych sandałów.

Wonsael pokiwał głową z marsową miną.

– Jedna anomalia ciągnie za sobą drugą, i wszystko się sypie, jak kostki domina… Dlatego musimy działać szybko. Ryzyko jest za duże – podsumował i jakby dla potwierdzenia jego słów, śnieżne kule nagle zgasły.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej