Sekrety otyłej - Karolina Pietrusińska - ebook

Sekrety otyłej ebook

Karolina Pietrusińska

4,0

Opis

Książka to humorystycznie napisany pamiętnik. Autorka opowiada o swoim dzieciństwie, o konfliktach z rodziną, o tym jak to wszystko przeplata się z niej walką z otyłością. Czy tą walkę wygrała? Jak zmieniło się jej życie na przestrzeni lat? Przeczytaj a dowiesz się dużo ciekawych informacji nie tylko na temat drogi do wolności ale także o procedurze i rodzajach chirurgicznego leczenie otyłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 180

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karolina Pietrusińska

Sekrety otyłej

© Karolina Pietrusińska, 2022

Książka to humorystycznie napisany pamiętnik. Autorka opowiada o swoim dzieciństwie, o konfliktach z rodziną, o tym jak to wszystko przeplata się z niej walką z otyłością. Czy tą walkę wygrała? Jak zmieniło się jej życie na przestrzeni lat? Przeczytaj a dowiesz się dużo ciekawych informacji nie tylko na temat drogi do wolności ale także o procedurze i rodzajach chirurgicznego leczenie otyłości.

ISBN 978-83-8324-406-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Wstęp:

Książka nie jest poradnikiem, pokazującym jak się odchudzać. To książka o tym, jak ja się odchudzałam. A raczej pamiętnik z mojego chaotycznego odchudzania.

Nie chciałabym tez by była brana jako wzór do postępowania. Jeśli to zrobisz, zawiedziesz się bardzo. Ale to bardzo. Każdy organizm jest inny i każdą dietę czy leczenie otyłości należy konsultować z lekarzem. Chciałabym raczej byście spojrzeli na niego jako na pamiętnik z przymrużeniem oka, który ma was w pewnych momentach rozśmieszyć a w innych zasmucić. Ale nie bierzcie go na serio. Chociaż to wszystko, kiedyś się naprawdę zdarzyło nie mam na celu nikogo zniechęcać. Raczej pokazać na co trzeba być przygotowanym. Czyli na wszystko. Bo przecież wszystko się może zdarzyć.

Ta książka, to moja historia. Historia mojego życia. Opowieść o tym, jak zachorowałam, jakie były przyczyny tej choroby i jak sobie z nią radziłam. Trzeba sobie wyraźnie powiedzieć i zdać sobie sprawę z najprostszych rzeczy. Otyłość to choroba metaboliczna i nie ma co do tego wątpliwości. Choruje na nią cała rodzina a nie tylko osoba, która nosi te kilkadziesiąt kilogramów. To ból, łzy, pot, niekiedy depresja czy inne różne schorzenia. Psychiczne i fizyczne.

Na półkach księgarni stacjonarnych czy w sklepach internetowych pełno jest poradników i pseudo poranków gwiazd i gwiazdeczek telewizyjnych czy celebrytów na temat odchudzania, diet czy zdrowego trybu życia. Każdy autor zachwala swoją metodę, dietę czy sposoby na odchudzanie nie biorąc pod uwagę jednego. I powtarzam to każdemu, kto pyta mnie jak zacząć odchudzanie lub co się dziwi jak można schudnąć bez diety 40, 50, 60 kilo. Na takie pytania mam dwie gotowe odpowiedzi i powtarzam je jak mantrę. Po pierwsze nie można trzymać się utartych schematów. To co dla jednego jest dobre inny organizm odwali na dzień dobry. Każdy organizm jest inny i należy to zaakceptować a nie ślepo wierzyć w „diety cud”. Po drugie należy zmienić myślenie i postrzeganie siebie i tego co się wokół nas dzieje. Ale od tego jest właśnie ta książka. By uzmysłowić moim czytelnikom, że milion osób na świecie jest otyłych a drugi milion ma podobne problemy do naszych.

Opowiem wam jak u mnie to wszystko wyglądało. Krok po kroku. Chce pokazać wam jak poradziłam sobie z problemami otyłości i przede wszystkim jak do tego doszło, że normalna dziewczyna stała się skrajnie otyłą trzydziestolatką. Opowiem wam także jak wyglądał sam proces przygotowania do operacji, sama operacja i jak wygląda życie po.

Nie jestem celebrytką czy gwiazdą ekranu. Jestem matką, żoną. Zwykłą kobietą pracującą Matką Polką, która długie lata sama próbowała coś ze sobą zrobić. Później szukała pomocy, gdy zdała sobie sprawę, że sama nie daje sobie rady.

*

Gdy masz 20 lat, myślisz że jesteś Bogiem. Świat leży u twych stóp. Chcesz ty tak było. Chcesz być kochany, podziwiany. Masz poczucie, że wszystko ci się należy a świat stoi przed tobą otworem i szeroko otwiera ramiona. Jesteś jak ten młody Bóg. Bóg przez wielkie „B”, bo małe jest za małe. Często idziesz po trupach do celu, rozpychając się łokciami. Nie zwracasz uwagi na innych. Olewasz rodziców, rodzeństwo. Masz wszystko gdzieś. Często nie liczysz się ze zdaniem innych, bo po co? Twoje musi być na górze a wszystko inne się nie liczy.

A co jeśli ten świat ma dla ciebie zupełnie inny scenariusz? Gdy twoje plany schodzą na dalszy plan? Marzenia się nie spełniają bo przestajesz do nich dążyć? Mimo to dalej myślisz, że wszystko ci się należy choć już dawno tak nie jest?? Czy jesteś w stanie się dostosować i zmienić plany? Czy zmienisz swoje życie czy się poddajesz? Czy modyfikujesz swój plan na życie? Czy zaczynasz o siebie walczyć?

Wiele razy już w dorosłym życiu zadawałam sobie te pytania. Co by było gdyby? Wiele osób zadanie sobie takie pytania. W sumie nie wiadomo po co. Po co cofać się co czasów kiedy popełniało się błędy? Przecież niektórych nie da się naprawić. Na czas, który upłynął mnie mamy wpływu. Możemy tylko trochę niwelować skutki swoich decyzji. Ale niestety nie jesteśmy w stanie ich zmienić. Dlatego należy podejmować mądre decyzje. Czas na zamiany nadszedł i u mnie.

*

Długo zastanawiałam się czy jest sens pisać o problemach związanych z otyłością. Ale coraz więcej osób, nie tylko znajomych pytało mnie jak to możliwe, że mnie się udało. Schudłam już 40 kilo i waga dalej spada. Coraz więcej osób zaczepia mnie na ulicy i prosi o radę. Jak zacząć? Co zrobić? Bo brak jej odwagi, strach, stres czy brak motywacji. A najgorsza z możliwych brak czasu dla siebie, czy po prostu mi się nie chce. Po prostu milion innych wymówek by nie zawalczyć o siebie. Kiedy będzie twój czas? Kiedy zadbasz o siebie jak nie teraz? Kiedy podejmiesz walkę? Jak już nie będziesz w stanie wstać z łóżka? Ja o mały włos bym tą walkę przegrała.

Ludzie boją się bólu, tego że się nie uda i najgorsze co może być boją się reakcji najbliższych. Miałam podobnie. Obaw było więcej niż zalet. Nie pomogła nawet lista za i przeciw. Ale jak ja nie zadbam sama o siebie to kto to za mnie zrobi? Czy ktoś zrobi coś z moim życiem za mnie? Przecież mam dla kogo żyć! Mąż, dzieci. Kto o nich zadba jak ja nie dam rady? Zmusiłam się. Wstałam z łóżka. Zwlekłam tyłek i codziennie ćwiczę chociaż nienawidzę tego robić. A może nie uwierzycie ale ta nienawiść dodaje mi motywacji. Mimo iż myślę: Kur.. znowu te cholerne ćwiczenia”. Ale mimo to wstaje z krzesła i wykonuję te same serie nudnych ćwiczeń przy ulubionym serialu już przez 12 miesięcy. I dzisiaj jestem szczęśliwym człowiekiem.

*

Dobrze że wyszłam dzisiaj z domu. Musiałam pozałatwiać sprawy na mieście. Dzisiaj wypadła wizyta w Urzędzie Pracy. Odkąd zarejestrowałam się jako bezrobotna musiałam stawiać się w urzędzie pracy raz w miesiącu. I przynajmniej udawać, że szukam pracy. Ale ja nie udawałam. Naprawdę szukałam pracy. Przeglądałam zarówno oferty urzędowe jak i jeździłam na spotkania ofert spoza urzędu pracy. Ale wierzcie mi miałam już tego dość. Jeździłam tam od sierpnia 2022 roku w nadziei że panie pośredniczki znajdą mi pracę marzeń, dzięki której utrzymam siebie i dzieci. I przede wszystkim taką pracę, która by spełniała moje oczekiwania. I tak na dobrą sprawę żadna z proponowanych tam ofert nie spełniała chociażby minimum tego co chciałam i zamierzałam.

Muszę tu wyjaśnić jedną rzecz. Jeśli z uporem maniaka wciska mi się jakąkolwiek pracę tylko po to by mnie „wypchnąć” z urzędu pracy i wyrejestrować by mieć mnie z głowy, to coś tu jest nie tak. I tak zachowywała się moja doradczyni w urzędzie. Za wszelką cenę chciała mi znaleźć cokolwiek, bo jak powtarzała mi to na każdym spotkaniu: „już za długo jestem zarejestrowana w urzędzie pracy”. Oj, męczące to było, bardzo. Chodziłam tam jak na skazanie albo jak za karę ale musiałam.

Kilkakrotnie wciskała mi staż, który przeznaczony był dla młodych studentek a ja stara baba studentką nie byłam. To znaczy jakieś 15 lat temu może jeszcze bym się na to skusiła ale nie teraz przy obecnej drożyźnie, inflacji ponad 15% i ogólnym krajowym chaosie. Po za tym wynagrodzenie na stażu był to śmiech na sali. Do ręki dostawałabym jakieś 1300zł. i ani złotówki więcej, gdzie po opłaceniu wszystkich rachunków i rat kredytów nie zostawało by mi nic na życie. Pracowałabym tak samo ciężko a nawet ciężej niż normalny pracownik i tyle samo godzin co na normalnym etacie. Czyli czterdzieści godzin. Jest to bardzo frapujące ponieważ ani się nie dorobię na stażu ani nie zarobię. Nie będę mogła też poszukać dodatkowej pracy bo jak? 8 godzin dziennie na stażu, z reguły od 8:00 do 16:00. Kiedy miałabym iść do drugiej pracy? A kto by zajmował się dziećmi? Przecież ktoś musi je nakarmić i odebrać ze szkoły. Odrobić z nimi lekcje i zawieść na rehabilitację najmłodszego Kacperka. Mąż pracował ale wszystkie sprawy związane z dziećmi i domem ogarniałam sama. Później, jak sprzedaliśmy drugie auto i zamieniliśmy je na kampera to chociaż jeździł i robił zakupy spożywcze. Ale ja już wolałabym chyba pomidory rwać na Sycylii, niż iść na ten cholerny staż!

Kiedyś byłam na stażu w Sądzie Rejonowym przy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie. Wiem na czym ta „praca polega”. Człowiek jest typowym „sługusem” na zasadzie przynieś, podaj, pozamiataj. Niczego się tam nie nauczyłam. Potrafiłam siedzieć całe 8 godzin i układać akta, które tydzień później były i tak w takim samym bałaganie jak wcześniej. Wychodziłam brudna, zmęczona, zakurzona i niekiedy w pajęczynach. Ze zniecierpliwieniem czekałam dnia kiedy zostanie mi podbita karta praktyk i pójdę w cholerę. Myślałam — nigdy więcej takich atrakcji.

Dzisiejsza oferta pracy jaką otrzymałam przeszła samą siebie. Zwaliła mnie z nóg i o mało nie spadłam z krzesła. Miałabym składać i montować panele fotowoltaiczne. Miały to być jakieś proste prace manualne, które wykonują właśnie kobiety ze względu na małe i zwinne ręce i palce. Ale to nie praca dla mnie. Chciałabym zarabiać normalnie i dużo. Przynajmniej tyle by utrzymać siebie i by mi starczyła na rachunki, chleb i coś do chleba. Nie mówię tu o miliardach czy milionach monet. Co prawda miło by było zarabiać kilka milionów miesięcznie ale myślę realnie. Chciałabym robić coś co lubię. A że najbardziej lubię pisać to chciałabym z tego czerpać nie tylko satysfakcję ale i dochód.

*

Jest październik 2022 rok. Właśnie mija rok od mojej operacji bariatrycznej. Dokładnie 12 października 2021 roku leżałam na sali operacyjnej i myślałam czy robię dobrze? Czy się obudzę? Czy dam radę się pozbierać po? Czy będzie dobrze i jak to się skończy?

Równo rok po operacji resekcji żołądka a ja postanowiłam i zdecydowałam się opowiedzieć jak to dokładnie było. Jak to wszystko wyglądało. Może nie dzień po dniu, bo większości rzeczy człowiek by nie spamiętał i sama bym tego chronologicznie nie spisała. Wiadomo ludzka pamięć jest bardzo zawodna. Ale ja postaram się wytężyć mózgownicę poukładać to wszystko w logiczną całość.

Robię to dla was, ponieważ pisze do mnie sporo kobiet, które mają mega wielkie wątpliwości. Boją się konsekwencji i tego jak będzie wyglądało ich życie po operacji bariatrycznej.

Moje opisuje w tym krótkim pamiętniku. To są moje Sekrety otyłej, które już niedługo przestaną być sekretami.

Cały ten czas to długi proces. Mimo iż minął już rok, cały ten proces opiewa na czas przed operacją i po operacji. I pewnie będzie trwał jeszcze długo po, gdyż czekają mnie kolejne zabiegi. Chociażby usunięcia luźnej skóry z brzuszka.

Jeśli myślicie że pójdzie szybko i bezboleśnie to pozbawię was złudzeń. Ale nie po to by kogokolwiek zniechęcać bo sama wiele osób namawiałam do zabiegów. Należy uzbroić się w cierpliwość.

Mnie też dużo osób zniechęcało. Moja mama pytała mnie, po co mi ten zabieg i czy nie jest to znowu jakaś moja fanaberia. Otóż nie. Dla niektórych, rzekłabym dla większości ten zabieg to ostatnia deska ratunku. Tak było w moim przypadku. Napiszę brutalnie. Jakbym nie wycięła sobie żołądka to prawdopodobnie nie byłoby mnie tu z wami. Tyła bym dalej. Popadała w depresję, inne choroby. Może dostałabym zawału serca? Albo wysiadła mi otłuszczona wątroba. To brutalne co piszę, ale trzeba sobie jasno postawić sprawę i przestać się oszukiwać, że jest dobrze i wspaniale.

Cały proces przygotowania do operacji, badania, czekanie w kolejkach do lekarzy i wreszcie jak zmieniło się moje życie po operacji. To wszystko opowiem wam w skrócie a gdy dotrzecie do końca tej krótkiej książeczki przeczytacie klika porad, które mnie osobiście pomogły. Ale nie każę ich wam stosować. Te rady pomogły mnie ale nie koniecznie muszą pomóc tobie drogi czytelniku.

Ale najpierw, w pierwszej chwili musiała nastąpić pewna zmiana, o której pewnie nie raz w mojej książce wspomnę i to trzeba traktować jak myśl przewodnią swojej dobrej zmiany i przemiany. Ta zmiana to zmiana myślenia. I o tym będzie część pierwsza. O tym i o moim dzieciństwie. Dlaczego? Ponieważ myślę że to gdzie teraz jestem i to co teraz robię jest w pewnym stopniu z moim dzieciństwem tożsame. To, że mimo iż wychowywałam się bez taty a mamę pamiętam jak przez mgłę sprawiło, że mimo wszystko wyrosłam na dobrego człowieka.

Mało pamiętam z dzieciństwa. Więcej już z ostatnich lat szkoły podstawowej czy szkoły średniej. I to właśnie wpłynęło to na moje obecne życie i mnie ukształtowało.

Nie miałam łatwego dzieciństwa. Dorastałam w cieniu przyrodniego rodzeństwa jako jedno z pięciorga dzieci i jedno z najstarszych dzieci. Zawsze byłam zdana sama na siebie. Zawsze musiałam dawać sobie radę sama. To właśnie nauczyło mnie samodzielności i pokory. Oraz tego że trzeba dążyć do celu i się nie poddawać, bo nikt nie będzie żył za mnie.

Ale zanim o tych wszystkich zmianach opowiem, jestem zmuszona opowiedzieć jak to się stało że pewnego dnia obudziłam się z wagą 140 kilogramów i stwierdziłam że czas najwyższy coś z tym zrobić. Zawalczyć o siebie, zmienić nawyki i przede wszystkim się ratować. Myślę że to powinno wiele osób zmotywować do działania. Zmotywować tych niezmotywowanych i popchnąć ku dobrym zmianom tych niezdecydowanych. A bojącym się dodać otuchy.

Nie sprawię, że ci co się boją, przestaną się bać. To tak nie działa. Chociaż chciałabym mieć siłę sprawczą. Mam nadzieje zasiać żarno zdrowego niepokoju w umysłach i sercach chorych na otyłość. Odwagi! Ja też się bałam. I nadal się boję. Chociaż jestem już dawno po lepszej stronie życia. Pokonajcie swoje lęki. Mam nadzieje że stanie się to po przeczytaniu mojej historii :)

CZĘŚĆ PIERWSZA

Wielkie świństwo — dzieciństwo

„Zmiany zaczynają się w naszych głowach,

a zazdrość to brzydka cecha.

Zazdrość to niemoc mienia czegoś,

Czego się mieć nie może”

K. Pietrusińska

1

Rozpoczynając moją historię należy cofnąć się wiele, wiele lat wstecz. Cofnąć się trzeba do moich, że tak się wyrażę szczenięcych lat. Trzeba wrócić i tam poszukać wszelkich przyczyn i skutków. W końcu jakoś to wszystko się zaczęło.

Nie miałam łatwego dzieciństwa. Mój tata zginął w wypadku samochodowym gdy miałam 4 lata. Był to rok 1989. Dość szybko w domu pojawił się ojczym z dwójką swoich dzieci. W 1991 roku pojawiła się moja przyrodnia siostra. Już było nas pięcioro. Mama skupiła się na wychowaniu najmłodszej siostry, a że dzieciaki ojczyma sprawiały kłopoty wychowawcze, trzeba było im poświęcić więcej czasu. Ja i najstarszy brat poszliśmy w odstawkę. Opiekę nade mną i bratem przejęła moja babcia. To ona prowadzała mnie do szkoły, do kościoła. Odrabiała ze mną matematykę a w późniejszych czasach nawet załatwiła mi korepetycje z matematyki. W wieku 6 lat zapisała mnie do Ogniska Pracy Pozaszkolnej na lekcje fortepianu a brata na lekcję gitary.

Byłam pulchnym bobasem ale nie otyłym. Na buzi byłam „pyzą” ale figurę miałam raczej normalną. Zresztą mama i babcia nigdy nie dawały mi odczuć, że jestem gruba, brzydka czy nieatrakcyjna. Nie miałam jakiejś kosmicznej nadwagi. Ale i nie byłam takim typowym chucherkiem. Dzisiaj patrząc z perspektywy lat mogę powiedzieć że byłam normalna dziewczynką i miałam normalną budowę ciała.

Były szczuplejsze dzieciaki ode mnie. Na przykład moja siostra cioteczna mieszkająca pod Siedlcami była mega szczupła. Chciała nawet zostać modelką. Wysoka, szczupła, bez grama tłuszczu na brzuchu Marzenie każdej dziewczyny. W ostateczności została nauczycielką. I ja zawsze chciałam być taka jak ona. Zazdrościłam jej figury zawsze jak przyjeżdżałam do niej na kilkudniowy pobyt wakacyjny. Nigdy nie miała problemów z ubraniami. Każda sukienka na nią pasowała, kiedy ja coś zakładałam zawsze wyglądałam jak strach na wróble. A to odstawał mi materiał w biuście, a to z kolei nie dopinałam się w pasie. W pewnym momencie przestałam chodzić do sklepów odzieżowych takich z wyższej półki bo po co? Znów mam się wstydzić, że nie mam idealnej figury i by usłyszeć, że nie ma sukienki w moim rozmiarze? Zawsze to było dla mnie bardzo stresujące. Zresztą wielu rzeczy jej zazdrościłam. Tego że ma normalną rodzinę, że ma ojca mi matkę i mieszka w pięknym domu a nie w takiej ruderze jak ja. Że w kuchni ma sporo sprzętu AGD, którego ja nawet nie widziałam wcześniej na oczy. Któregoś lata zadałam mojej babci pytanie czemu moja mama nie ma takich fajnych sprzętów. Była tam frytkownica, drylownica, przeróżne formy do ciasta, i wiele wiele innych naprawdę przeróżnych rzeczy. Babcia spojrzała na mnie i odpowiedziała, że moja mama woli mieć dzieci. Zdziwiła mnie ta odpowiedź i już więcej nie zadawałam takich głupich pytań. Ale wierzcie mi. Od tamtych pamiętnych czasów minęło 20 lat a moje dzieciaki potrafią zadawać jeszcze głupsze pytania.

Próżniej jednak okazało się, że siostra miała problemy z tarczycą i stąd ta jej szczupła figura. Po prostu nie mogła przytyć.

Mimo to, że nie byłam grubym dzieckiem wielokrotnie śmiano się ze mnie w szkole i mi dokuczano. Było to naprawdę przykre i okropne i pamiętam że bardzo to przeżywałam. Do tego jeszcze kopał leżącego mój własny rodzony brat. Wymyślił według niego mega śmieszne przezwisko dla mnie, które przyległo go mnie jak guma go podeszwy buta. Przezywał mnie, choć nie wiem tak na dobrą sprawę skąd mu się to wzięło.

,Przezywał mnie „dosia”. W tamtych czasach bardzo znany był proszek do prania Dosia, którego używała moja mama. Pamiętam, że bardzo mnie to wkurzało. „Dosia” kojarzyła się ze świnką, która była na opakowaniu tego proszku do prania. Zresztą na kartonie proszku do prania widniał obrazek świnki skarbonki. Świnka była pulchniutka i okrąglutka i mega śmiesznie uśmiechnięta. Po prostu różowa świnka skarbonka a nad nią widniała moneta 5złotowa. Miał być to chyba swego rodzaju symbol że kupując „Dosię” oszczędzamy pieniądze a wyprane są tylko nasze ubrania a nie kieszenie.

Opakowanie

proszku do prania Dosia

Brat nigdy nie wyjaśnił mi dlaczego taką właśnie wybrał dla mnie „ksywkę” i skąd mu się to wzięło. Zresztą, nigdy go o to nie pytałam. Teraz też chyba już nie ma sensu o to pytać. Mamy po czterdzieści lat i pewnie nikt nie pamięta takich bzdetów sprzed lat. Wymyślił to wymyślił i kropka.

Dzisiaj jest to dla mnie bzdet ale te kilkadziesiąt lat temu przezwisko szło za mną w świat dosyć długo. Wściekła byłam na brata ponieważ przezywał mnie zawsze i wszędzie. Gdziekolwiek mnie dopadł leciało to słynne „Dosia”. Nie tylko w domu ale i w szkole. Przy kolegach, koleżankach, nauczycielach, nawet zdarzyło mu się krzyknąć tak gdy rozmawiałam z dyrektorką czy księdzem w szkole. To było mega żenujące. Wszyscy się uśmiechali pod nosami a ci odważniejsi podłapywali i też tak mnie przezywali. A on przechodził koło mnie na przerwach w szkole i albo udawał, że mnie nie zna, albo dla odmiany wrzeszczał na cały korytarz to przeklęte przezwisko. Dzisiaj jak wspominam te czasy to aż mnie w środku skręca. Może dlatego obecnie nie mam z bratem kontaktu? Chociaż jest ojcem chrzestnym moich bliźniaków zachowuje się jak obca osoba a ja jakoś o te kontakty nie zabiegam. Już nie zabiegam. Gdy urodziły się bliźniaki to jeszcze jako tako chciałam byśmy mieli ze sobą kontakt. Ale obecnie nie zależy mi już na tym. Stwierdziłam że nic na siłę. Ktoś mądrzejszy ode mnie powiedział że jak będzie mądry to sam będzie chciał się spotkać. Mija kolejny rok — chyba piąty czy szósty a on nie wykazuje chęci spotkania. Życie.

Nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego takie zachowanie brata w podstawówce i później w szkole średniej (tak chodziliśmy do jednego liceum ze względu na to, że szkoła znajdowała się w naszym rodzinnym mieście a nam nie chciało się nigdzie dalej dojeżdżać. Zresztą ogólniak jak każdy inny. Byle go skończyć i iść w świat) było dla mnie kłopotliwe. Nie pomagały gadki umoralniające psychologa babci czy mamy. Nie pomagały groźby ani prośny by dał mi święty spokój. W końcu był ode mnie dwa lata starszy i powinien stawać w mojej obronie zamiast mnie gnębić i nękać. I naśmiewać się ze mnie ze swoimi koleżkami, niewiele mądrzejszymi od niego. Kończyło się zazwyczaj tak, że na przerwach w szkole unikałam go jak ognia a wręcz chowałam się przed nim po szkolnych kątach albo w damskim kiblu.

W liceum trochę się uspokoił ale ja przyzwyczaiłam się trochę do tych szyderstw i już tak bardzo nie robiły na mnie wrażenia. Olewałam go ciepłym moczem i starałam się nie zwracać na niego uwagi. Jakby nawet w jakimś tam stopniu przyjął do wiadomości, że ma siostrę w tym samym budynku szkolnym. Zdziwiłam się bardzo gdy nawet w pierwszej klasie szkoły średniej ominęło mnie tak zwane „kocenie”. Kocenie to swego rodzaju otrzęsiny. Polegała na upokarzaniu czy znęcaniu się starszych dzieciaków nad młodszymi. Zazwyczaj obrywali pierwszoklasiści. U nas w liceum modne było wsadzanie głowy do kibla i spuszczanie wody czy obliczanie długości korytarza za pomocą zapałek. Pamiętam dokładnie te sytuacje, choć zdarzyła się kilkadziesiąt lat temu. I nie są to miłe wspomnienia. W pewnym momencie już myślałam że i mnie to spotka, ale gdy zatrzymała się przede mną grupka uczniów z klasy czwartej, jeden z tych łobuzów spojrzał na mnie mówiąc: „tej nie ruszamy to siostra C.” Na odchodne uśmiechnął się do mnie i puścił oczko. „Co to było?” — pomyślałam ale cieszyłam się w duchu że odpuścili i dali mi spokój.

Te zdarzenia nie zmieniły zbytnio mojej sytuacji. W tym konkretnym liceum wytrzymałam trzy lata. W trzeciej klasie zabrałam swoje dokumenty i poszukałam sobie innego liceum. A na odchodne jeszcze nawrzucałam babce od języka polskiego. Nazwałam ją starą, zgorzkniałą jędzą wyżywającą się na bogu ducha winnych uczniach. Fakt, pastwiła się nade mną przez całą trzecią klasę, starając się mi udowodnić mi że jestem nieukiem i wielką kretynką. A było odwrotnie. Lubiłam się uczyć od zawsze, lubiłam też czytać książki i pisać. Ta osoba sprawiła, że znienawidziłam wszystko co się wiąże z nauką, czytaniem i pisaniem. Doprowadziła mnie do nerwicy i psychozy. Gdy tylko szłam na język polski przechodziłam tortury i stres. Mogłam się uczyć godzinami, dniami i nocami. Kuć na blachę wszystko co trzeba było umieć. W dodatku w domu umiałam wszystko czego się nauczyłam a stawałam przed tą jędzą i umarł w butach. Pustka we łbie jak wielki kanion. Ja, która potrafiła ze sceny zabawiać ludzi i grać i prowadzić śpiew w kościele nagle zapominała języka w gębie. Przed panią Musztardową nie byłam w stanie powiedzieć ani słowa. A ta z satysfakcją stawiała mi pałę za pałą z tekstem -znowu się nie nauczyła. — a mnie w środku skręcało i tylko moje dobre katolickie wychowanie nie pozwoliło mi powiedzieć co o niej myślę. Później dopiero doszły mnie słuchy, że pani Musztardowa tak naprawdę mściła się na mnie za mojego starszego brata. Ten w liceum nie był orłem, wagarował a książki i zeszyty były mu wrogiem. W szkole też był gościem. A ja byłam jej takim workiem treningowym. Choć zawsze powtarzała, że ja nie mam nic wspólnego z bratem i jej zachowanie względem mnie nie jest swego rodzaju zemstą. Najgorsze, że nauczyciele i dyrekcja trzymała jej stronę. Nawet moja mama nie widziała problemu w tej całej sytuacji. W pewnym momencie przestałam jej się skarżyć, bo po co? Przecież i tak z tym nic nie zrobi. Dostanę kolejną pałę i nie zdam, bo na to się zanosiło. Musiałam radzić sobie sama. Do czasu. W pewnym momencie miałam serdecznie dość. Coś we mnie pękło. Nie byłam już w stanie dalej się uczyć. Olałam polski, matematykę, historię. Chociaż nie zmieniło to innych moich stopni z polskiego na koniec roku szkolnego miałam jedynkę.

Ta presja i strach przed panią musztardową paraliżowały mnie totalnie na każdym kroku. A przecież nie byłam złą uczennicą. Zawsze się dobrze uczyłam. Lubiłam historię. Z chemii miałam same piątki. Z fizyki czwórkę. Uwielbiałam muzykę, grać na pianinie, śpiewać. Pisałam wiersze. Mogą zmorą była matematyka ale odkąd babcia załatwiła mi korepetycje szło mi coraz lepiej. Pani Musztardowa sprawiła, że znienawidziłam nie tylko jej przedmiot, którym był język polski ale i zwątpiłam w cały system edukacji. Chciałam jak najszybciej przenieść się do innej szkoły i ją spokojnie skończyć. Tu nie widziałam dla siebie przyszłości.

Przestałam czytać książki i pisać jakiekolwiek opowiadania. W tamtych czasach nie przeczytałam ani jednej książki. Ani jednej lektury. Całą trzecią klasę stroniłam od książek a bibliotekę omijałam szerokim łukiem. Nie mówiąc już o lekturach. Dopiero kilka lat później można powiedzieć, że przeprosiłam się z czytaniem i z książkami. Ale to już byłam grubo po maturze przed samym przyjęciem na studia. Czytałam wtedy wszystko co wpadło mi w ręce. Był to też czas, kiedy zaczynałam pisać różne opowiadania. Uczyłam się stylu na nowo. Odnajdywałam pasję do sztuki. Ale przez te sytuację z panią Musztardową niestety nigdy ich nie publikowałam. Bałam się krytyki, wyśmiania przez rówieśników i drwin, dlatego lądowały głęboko w szufladzie zamykane na cztery spusty albo dla odmiany w koszu na śmieci. Miałam przeświadczenie, że to co pisze nie jest wartościowe, głupie, że to stek bzdur i nikt nie będzie chciał tego czytać.

Po opuszczeniu liceum w moim rodzinnym mieście (zabraniu wszelkiej dokumentacji i przy akompaniamencie krzyków dyrektorki, że „jeszcze wrócisz z podkulonym ogonem”) przeniosłam się do Zespołu Szkół w Ursusie. I powiem szczerze, że była to jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Co prawda nie otrzymałam promocji do klasy czwartej bo pani Musztardowa stwierdziła, że na nią nie zasługuję, powtarzałam klasę trzecią. Ważne dla mnie było to, że jestem w nowej szkole i nikt mnie tu nie zna. Nie zna moich problemów, nie wie że mam rodzeństwo, które się nade mną pastwi i notabene nie wiedzą że pracuje w kościele. Raczej nie przyjęli by mnie z otwartymi ramionami, gdyby się dowiedzieli czym się zajmuje. Dlatego wolałam milczeć.

Poznałam wielu ciekawych ludzi. Przeżyłam swoje pierwsze zakochanie, pierwszy raz chodziłam z chłopakiem. Zakochałam się w koledze z klasy. Zresztą ze wzajemnością. Miałam dużo koleżanek i jedną przyjaciółkę, z którą zresztą mam kontakt do dzisiaj.

Wspominam wiele fajnych i śmiesznych sytuacji. Wspominając je uśmiecham się sama do siebie. Jedyne co mnie zastanawia to to, czy tamten młodzieńczy związek — licealna miłostka przetrwałaby gdyby ten ktoś się na mnie śmiertelnie nie obraził. No cóż. Krew nie woda. Ale nie zamieniłabym mojego męża na żadnego innego faceta. Karol był całym przeciwieństwem Roberta. Karol był dumny, zarozumiały i wyniosły. Mocno zadzierał nosa. Wielokrotnie zastanawiałam się czy nie zahaczy nim o sufit. Najlepszy uczeń w klasie, zawsze dobrze ubrany. Mega zdolny. Angielski miał w małym palcu. Oczytany. Interesował się filmem, literaturą. Na każdy temat miał odpowiedź. Taki trochę lalusiowaty. Dzisiaj można by powiedzieć że to mężczyzna metroseksualny. Patrząc na to wszystko z perspektywy, czasu nie wiem co mnie w nim urzekło. Chyba imponowało mi, że ktoś zwrócił na mnie uwagę w sposób pozytywny a nie drwiąc i naśmiewając się ze mnie jak koledzy i koleżanki z poprzedniej szkoły. Brzydki też nie był. I klasa była dla mnie przychylna. Przyjęła mnie bardzo dobrze, a po moich złych doświadczeniach w poprzedniej szkole było to dla mnie coś nowego. Nikt nie nabijał się z mojego wyglądu, z tego że jestem nieśmiała czy z tego czy mam kilka kilo za dużo. Tam każdy był taki sam jak ja. Każdy był wyjątkowy na swój sposób i nikt nie uważał się za lepszego. Nikt też nie wiedział, że gram w kościele a w poprzednim liceum był to naczelny powód do drwin.

Zawsze byłam osobom bardzo wierzącą. Od najmłodszych lat babcia zaprowadzała mnie do kościoła, sadzała przy pani organistce a ja chłonęłam wszystkie te dźwięki w mgnieniu oka. Nie wiem jakim cudem ale w wieku 12 lat umiałam już zagrać w kościele wszystko czego zażyczył sobie ksiądz. Nieraz zastępowałam też organistkę na Mszach gdy ta była chora, lub nie mogła zagrać na mszy. Doszło do tego, że w pewne wakacje schola parafialna z którą śpiewałam wyjeżdżała na dwutygodniowe wakacje na Górę Świętej Anny. Pamiętam, że bardzo chciałam jechać z nimi. Niestety ani moją mamę ani moją babcie nie było stać na taki wyjazd. Strasznie to przeżywałam, ponieważ jako jedyna z trzydzieściorga dzieciaków miałam na ten wyjazd nie jechać. Siostra zakonna, która prowadziła te scholę zachowała się bardzo przyzwoicie. Wiedziała, jak mi bardzo zależy na pojechaniu na te wakacje więc szukała wszelkich rozwiązań by mi pomóc. A z pomocą przyszedł mi nikt inny jak ówczesny proboszcz. Niestety minęło od tamtego czasu ponad 20 lat i nie pamiętam jak miał na nazwisko. Nawet nie wiem czy on jeszcze żyje…

Któregoś dnia proboszcz zawołał mnie do siebie po jednym ze spotkaniu scholii i powiedział coś co mnie zaszokowało. Mianowicie organistka szła na dwu tygodniowy urlop. Wyjeżdżała za granicę na jakąś wycieczkę i nie miał, kto ją zastąpić.

Miałam w tym czasie zastąpić ją ja a on w zamian miał mi opłacić wyjazd na wakacje na Górę Świętej Anny. Byłam wniebowzięta! Zaraz jednak ochłonęłam. Przyszły wątpliwości czy ja sobie w ogóle poradzę? Przecież Msza to nie tylko śpiewanie pieśni ale i granie, odpowiadanie kapłanowi na modlitwy i to w odpowiedniej tonacji. To aklamację, modlitwy wiernych i inne cuda, których nigdy w życiu nie grałam i prawdę mówiąc nie miałam pojęcia jak to zagrać. Miałam wtedy chyba dwanaście czy trzynaście lat i nie byłam po żadnej szkole muzycznej, organistowskiej a jedyna zajęcia na jakie chodziłam, były zajęciami w Ognisku Pracy Pozaszkolnej na naukę gry na fortepianie. Ale tam nie uczyłam się niczego co by mi pomogło w pracy w kościele. W Ognisku Pracy Pozaszkolnej grałam polki, kujawiaki, tańce, sonaty, pasaże i inne ustrojstwa, które naprawdę nie miały nic wspólnego z grą w kościele. Notabene nawet nie mam żadnych świadectw stamtąd ani dyplomów ukończenia kursu gry na fortepianie. Uczyła mnie tam taka pani Maria, która była dyrektorką całej tej placówki. Grałam różne walce, tanga, polki i inne. Ale mało to miało wspólnego z muzyką sakralną…

Zostałam jednak uspokojona przez księdza że wystarczy że będę śpiewała i grała jakieś pieśni: pieśń na wejście księdza, zaśpiewam psalm pomiędzy czytaniami, zaintonuje pieśń na ofiarowanie, na komunie, dziękczynienie i zakończenie. Zresztą dobrze znałam wszystkich kapłanów pracujących w tamtejszej parafii i dobrze wiedziałam że w razie jakiś komplikacji lub mojej niewiedzy mogę liczyć na pomoc z ich strony. Najlepiej wspominam księdza Waldemara i księdza Daniela. Ten pierwszy to był taki „zgrywus”. Zawsze uśmiechnięty i ze wszystkiego żartował. Ksiądz Daniel przypominał mi mojego zmarłego ojca.

Mimo tych obaw i strachu przez te dwa tygodnie bardzo dużo się nauczyłam. Po kilku dniach potrafiłam już rozpoznawać tonacje w których śpiewali poszczególni kapłani, nauczyłam się śpiewać i grać przede wszystkim bo śpiewały jakieś starsze panie próbując przekrzyczeć jedna drugą i mnie przy okazji. A były też takie aparatki co przychodziły do kościoła na msze o 7:00 oraz drugi raz na 18:00. Gdy tylko mnie widziały szczerzyły się niemiłosiernie a mnie było głupio bo przecież ich nie znałam. Grałam wszystko. A każdy fragment Mszy znałam na pamięć. Chyba mam dobry słuch muzyczny czy jak? Tak czy owak te dwa tygodnie bardzo szybko zleciały. Kiedy miałam zagrać ostatnią mszę smutno mi się zrobiło że ta „przygoda tak szybko się skończyła”. Tego dnia po wieczornej Mszy posprzątałam swoje tymczasowe miejsce pracy, zebrałam swoje klamoty i udałam się do zakrystii pożegnać się z proboszczem i mu przede wszystkim podziękować. Nie każdy by się odważył puścić małolatę do organ w kościele a wierzcie mi był to wtedy dla mnie ogromny zaszczyt.

Proboszcza zastałam w kancelarii parafialnej. Chyba na mnie czekał. Gestem zaprosił mnie do środka i zamknął drzwi. Cały ten dzień był dla mnie bardzo stresujący. I już od rana układałam sobie w głowie jak w ogóle zacząć te rozmowę. To co się wydarzyło przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nie dosyć że pojechałam na wymarzone wakacje to jeszcze zostałam drugą organistką w parafii na długie lata. Proboszcz stwierdził, że on sobie nie wyobraża bym zrezygnowała a i ludziom się moja praca podoba nawet bardziej niż organisty na etacie. Że robię postępy i widać że jestem chętna do nauki, więc zostaje. W dodatku płacił mi normalną pensję taką jak płacił tamtej organistce. Miałam wrażenie że złapałam Pana Boga za nogi. Mogę też powiedzieć że tutaj właśnie dopiero zaczęła się moja przygoda z kościołem. Byłam z tego bardzo dumna. Ludzie śpiewali to co ja ustalałam. W sumie byłam drugą pod względem ważności osobom w kościele na każdej Mszy. Musiałam swoje obowiązki podzielić pomiędzy scholię a bycie organistką co nie do końca podobało się siostrze zakonnej, opiekunce naszego chóru co nie omieszkała mi przypominać na każdym kroku. Dzisiaj już nie pamiętam ile jeszcze byłam w stanie znosić jej złośliwości ale w pewnym momencie zostawiłam chór i stałam się pełnoprawnym pracownikiem kościoła. Zakonnica nie pogodziła się z moją decyzją, bo mimo iż powiedziałam jej, że już nie będę uczęszczać na zajęcia, notorycznie przy sprawdzaniu listy wpisywała mi nieobecność. Na początku się wściekałam o to ale później machnęłam ręką. Po co się przejmować rzeczami, na które nie ma się wpływu? Jak zakonnica miała jakiś problem to jej sprawa.

Grafik układałyśmy różnie. Ja wolałam grać msze na 18:00 moja zmienniczka te o 7:00 rano i była gitara. Rano wolałam spać do ostatniej chwili. Do dzisiaj lubię siedzieć do późna w nocy a rano wstaje najpóźniej o 9:00. Chociaż w ciąży zdarzało mi się spać i do 12:00. Dzisiaj już niestety jestem w takim wieku, że daje radę posiedzieć góra do północy. Pewnie to kwestia obowiązków domowych i zmęczonej głowy. Poza tym przecież chodziłam jeszcze do szkoły a lekcje rozpoczynały się o godzinie 8:00. Nie za bardzo chciało mnie się wstawać o szóstej rano i biegać do kościoła. Tylko w grudniu przychodziłyśmy obydwie, gdyż chciałam brać udział w mszach roratach. Roraty to taka specyficzna Msza. Odprawiana jest codziennie w grudniu i mają one przygotować wiernych do Świąt Bożego Narodzenia. W sumie to niczym one się nie różnią od normalnej mszy. Może tylko treścią ewangelii, czytań i psalmów, gdyż te opowiadają o oczekiwaniu na przyjście Jezusa. W tamtych czasach były one dla mnie bardzo makabryczne ale zdołałam się do tego przyzwyczaić.

Za uczestnictwo w każdej takiej mszy ksiądz rozdawał obrazki. Obrazki te tworzyły jedną wielką całość i ostatniego dnia zazwyczaj był to 22 grudnia trzeba było przynieść cały ten obrazek podpisany i wyklejony na kartce papieru. Każdy, kto uzbierał cały obraz dostawał nagrodę. Dzieciaki prześcigały się, kto ile ma obrazków ale wygrywali nieliczni. Oczywiście ja z racji pełnionej funkcji nie mogłam sobie pozwolić na takie zaniedbanie i musiałam mieć wszystkie karteczki. Pamiętam, że moje przyrodnie rodzeństwo wiecznie mi te karteczki podkradali. Zresztą oni zabierali mi wszystko. Najmniejszą pierdołę. Pamiętam taką sytuację, że za młodu robiło się różne dziwne rzeczy. Do moich takich dziwnych rzeczy należało zbieranie ulotek leków z aptek. Gdy szłam do apteki rozglądałam się za nimi po stolikach czy parapetach i zawsze przynosiłam po 2—3 nowe. Kiedyś znalazłam unikatową ulotkę. Zdaje się była to ulotka jakiegoś leku na gardło. Bardzo mnie się ona podobała i byłam z niej dumna, ponieważ ani wcześniej, ani później takiej nie widziałam. Była bardzo kolorowa jak na tamte czasy i w dodatku po rozłożeniu jej robiła się z tego gwiazdka. Niestety po tygodniu ta ulotka mi zniknęła z pokoju. Jakoś nie bardzo rozpaczałam po niej, bo nie byłam jakaś psychiczna ale żal mi było że ją zgubiłam. Kilka dni później znalazłam ją w rzeczach mojej przyrodniej starszej siostry. Od tej pory starałam się bardziej skrupulatnie chować rzeczy na których mi zależało.

Gdy skończyłam 15 rok życia przy ul. Piastowskiej zbudowano drugi kościół do którego notabene miałam bliżej. Marsz do niego zajmował mi niecałe 10 minut. Nie był to mój kościół parafialny ale, ktoś mi coś tam powiedział (nawet nie wiem czy przypadkiem nie osoba, z którą grałam w obecnej parafii) że tam też potrzebują pracownika i ja z czystej ciekawości poszłam wybadać sprawę i zobaczyć co się święci. Okazało się że proboszcz tej parafii buduje też inny kościół w Ursusie i już niedługo będzie się tam przenosił razem z obecną organistką. Ani się obejrzałam a w wieku 15 lat stałam się główną organistką w kościele przy ul. Piastowskiej. Moja „kariera” tam trwała do moich osiemnastych urodzin, kiedy to stwierdziłam, że trzeba wreszcie zrobić coś innego. Lubiłam chodzić do kościoła. Lubiłam grać na organach i śpiewać ale w głowie miałam myśl, że jeśli tu zostanę na dłużej, nic się w moim życiu nie zmieni. Będę tkwiła na tej prowincji bóg jeden raczy wiedzieć ile a rutyna mnie pochłonie. Nie chciałam zostać starą panną, grającą w kościele jak moja poprzedniczka. Tak! Czas coś zrobić.

Poprosiłam tylko ówczesnego proboszcza Grzegorza by nie robił mi jakiś wielkich pożegnań jak to było w zwyczaju robić. By nie wygłaszał mów ani fanfar. Wiecie te gadanie, biadolenie, lamentowanie. A dlaczego odchodzi? a dlaczego nie zostanie? A może jednak? Może zmieni zdanie. Chciałam zagrać ostatnią Mszę i po prostu wyjść z kościoła. Zamknąć za sobą drzwi bez łez, lamentów i innych takich podobnych porywów serca. Zwłaszcza że na horyzoncie miałam już inne plany. I inne propozycje. Całkiem przypadkiem poznałam ludzi, którzy zaproponowali mi ciekawe, wtedy dla mnie rozwiązania. Jeszcze gdy pracowałam w kościele podczas jednej z mszy podszedł do mnie pewien mężczyzna. Szczerze mówiąc nie wiem skąd on się tam wtedy wziął. Wręczył mi wizytówkę i jeszcze szybciej się zmył. Okazało się że był to szef pewnej warszawskiej kapeli śpiewającej do przysłowiowego kotleta i właśnie szukali wokalistki. Było to dla mnie coś nowego ale nie na tyle nowego bym miała się nie zgodzić. Już wtedy wiedziałam że śpiewanie to całe moje życie i czy w kościele czy gdzie indziej i tak będę śpiewać. Dał mi swoją wizytówkę a ja ją odruchowo schowałam do kieszeni i już kilka dni później umówiliśmy się na próbę. Okazało się że w nowej roli czuje się jak ryba w wodzie. I chłopaki z kapeli też mnie polubili. Byłam młoda i wniosłam w skład dużo świeżej krwi.

Imprezy okolicznościowe mieliśmy praktycznie co tydzień. Więc na nudę nie narzekałam. Zdarzało się że wyjeżdżałam z domu w piątek a wracałam w niedziele i to późnym wieczorem. Na brak kasy też nie zarzekałam. Często za te pieniądze robiłam zakupy do domu, do lodówki, chemię gospodarczą. A że mama nie pracowała a w domu się nie przelewało, była zachwycona.

Nowe liceum nowe szanse. I tym razem postanowiłam te szanse wykorzystać na maksa, czyli najzwyczajniej w świecie siedzieć cicho i za dużo o sobie nie gadać. I tego się trzymałam. Mój plan był zacny i udawało mnie się utrzymywać do w mocy. Miałam chłopaka zapalonego ateistę, podchodził do kościoła raczej rygorystycznie wręcz prześmiewczo i szyderczo a w boga nie wierzył wcale. Wielokrotnie mówił, że w domu się ani nie praktykowało ani nie rozmawiało o Bogu a Bóg był dla niego wytworem ludzkiej wyobraźni. Kochałam go. to znaczy tak mi się wtedy wydawało i bardzo mi na nim zależało więc postanowiłam się nie chwalić zarówno swoją pracą jaki i nawet nie wspominać o Bogu w żadnej ale to żadnej rozmowie. Za bardzo też nie chciałam wnikać w sprawy kościoła mimo, że byłam jakąś jego częścią więc unikałam tematu w jaki sposób zarabiam na życie. A rówieśnicy widzieli, że zawsze mam jakieś pieniądze i bardzo dociekali skąd je mam. Zawsze zbywałam temat różnymi głupotami a oni rechotali jak to nastolatki. W sumie to nasza paczka (ja, mój chłopak i trzy laski z naszej klasy) trzymaliśmy się tak jakby trochę na uboczu. Mieliśmy swoją taką miejscówkę na schodach, gdzie na każdej przerwie przesiadywaliśmy. Po dzwonku udawaliśmy się na lekcje i na następnej znowu tam wracaliśmy.

Granie