Ścigając księżyc. Naród, politycy i obietnica, która przeniosła USA w erę kosmiczną - Robert Stone, Alan Anders - ebook

Ścigając księżyc. Naród, politycy i obietnica, która przeniosła USA w erę kosmiczną ebook

Robert Stone, Alan Anders

3,7

Opis

JFK podjął się historycznego zadania wysłania ludzi na Księżyc. Oto opowieść o wizjonerach, którzy pół wieku temu pomogli urzeczywistnić jego wizję.

Książka towarzyszy filmowi stacji PBS pt. "American Experience".

Pisarz i producent Robert Stone (wg „Entertainment Weekly” „jeden z naszych najważniejszych dokumentalistów”) przedstawia te istotne postaci w wymiarze głębszym niż produkcja PBS i błyskotliwie kreśli ich życiorysy.

W 1961 roku prezydent John F. Kennedy przedstawił wart 20 mld dolarów plan  lądowania człowieka na Księżycu jeszcze przed końcem dekady. Ścigając Księżyc, opierając się na relacjach świadków oraz niedawno odkrytych materiałach archiwalnych, po raz pierwszy ujawnia nieznane opowieści o fascynujących osobach, których twórcza, wieloletnia praca doprowadziła do pamiętnego osiągnięcia USA. Lądowanie na Księżycu, którego 50. rocznicę będziemy niedługo obchodzić, to nie tylko opowieść o inżynierach i astronautach; wyrosło z marzeń autorów science fiction, filmowców, geniuszy militarnych i wykraczających poza system naukowców. Należeli do nich:

  • Arthur C. Clarke, pisarz science fiction który zainspirował wielu spośród najważniejszych uczestników wyścigu na Księżyc. Mając 20 lat, napisał studium, dzięki któremu USA pokonały ZSRR w jednej z dziedzin kosmonautyki: komunikacji satelitarnej.
  • Wernher von Braun, w czasie II wojny światowej nazistowski geniusz militarny i kierownik hitlerowskiego programu broni rakietowych. Pracował dla armii USA nad pociskami balistycznymi, a później dla NASA, gdzie nadzorował powstanie rakiety nośnej Saturn V.
  • Frank Borman, astronauta  i dowódca pierwszej wyprawy, która okrążyła Księżyc; jego zdecydowane oświadczenie przed Kongresem w 1967 roku ostatecznie uratowało program księżycowy przed kasacją.
  • Poppy Northcutt, młoda matematyczka, pierwsza kobieta pracująca w centrum kontroli lotów. Pozycja medialna, wyjątkowa w zdominowanym przez mężczyzn świecie, pozwoliła jej walczyć o równouprawnienie kobiet oraz mniejszości społecznych.
  • Edward Dwight, czarnoskóry astronauta, przyjęty dzięki naleganiu Białego Domu, popierającego prawa obywatelskie, co nie wszystkim przypadło do gustu.

Ścigając Księżyc przedstawia losy tych głównych postaci na tle politycznym, społecznym i kulturowym, wykorzystując nietuzinkowe fotografie. Książka skupia się na nauce oraz historii, a co najważniejsze, na nadzwyczajnych osobach, które doprowadziły do niewątpliwie najważniejszego osiągnięcia ludzkości w XX wieku.

"Ścigając Księżyc to dzieło bogate, barwne i głęboko ludzkie, samodzielny thriller, uzupełniający serię American Experience PBS, mówiącą o programie księżycowym."
Richard Rhodes, zdobywca nagrody Pulitzera i National Book Award, autor Energy: A Human History

"Ścigając Księżyc powstało jako książka towarzysząca filmowi dokumentalnemu, zawiera jednak tyle ciekawie podanych informacji, że może łatwo stanowić samodzielną historię o kosmicznym wyścigu. Stone i Andres uchwycili nie tylko zimnowojenną rywalizację i zamęt tego okresu, lecz także jego zaraźliwy optymizm."
Joseph Kanon, autor The Good German, bestsellera z listy „New York Times”

"Ścigając Księżyc to nie tylko opowieść o lądowaniu Amerykanów, lecz błyskotliwe, obiektywne  przedstawienie kryjącej się za tym polityki, techniki oraz ambicji."
Edward Jay Epstein, autor How America Lost Its Secrets

"Było to jedno z najbardziej zdumiewających osiągnięć w historii ludzkości, a teraz otrzymujemy wartą go książkę. Ścigając Księżyc przedstawia nam okres od pierwszych marzeń o rakietach do słynnego programu Apollo; to wielka, epicka opowieść o odkrywaniu – pełna dramatyzmu, szczegółów oraz postaci o wielkich aspiracjach, które dotarły do granic swych możliwości. Książka ta ukazuje najlepsze chwile ludzkości w XX wieku, gdy zapał i profesjonalizm (publiczny i nieoficjalny) pozwalały nam osiągnąć niemożliwe."
William Martin, autor bestsellerów z listy „New York Times”: Cape Cod i Bound for Gold

"Jeśli myślisz, że wiesz wszystko, co istotne, na temat lądowań na Księżycu, mylisz się. Robert Stone i Alan Andres przedstawiają błyskotliwe historie większego i mniejszego kalibru. To bardzo pożądany wkład w dokumentację prób osiągnięcia Księżyca od początków XX wieku, gdy zaczęto poważnie myśleć o kosmosie, do refleksji nad znaczeniem programu Apollo."
Roger D. Launius, były główny historyk NASA, autor The Smithsonian History of Space Exploration.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (7 ocen)
2
3
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginałuChasing the Moon:The People, the Politics, and the PromiseThat Launched America into the Space Age
Copyright 2019 © by Robert Stone, Alan Andres All rights reserved Wydawnictwo Bez Fikcji Oświęcim 2019 Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja: Piotr Janas
Korekta: Magdalena Zięba-Stępnik
Redakcja techniczna: Mateusz Bartel
Projekt okładki: Paulina Klimek
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-8178-106-0
wydawnictwoniezwykle.pl/kategoria/bez-fikcji/
KonwersjaeLitera s.c.

Dla mojej matki, która w środku angielskiej letniej nocy obudziła 10-letniego syna, by obejrzał historię: Neila Armstronga i Buzza Aldrina, chodzących po Księżycu

R.S.

Dla Charliego, starszego brata i nastoletniego specjalisty rakietowego, który jako najmłodszy dziennikarz przydzielony do relacji ze startu Apolla 14 przejechał autostopem i przeszedł z plecakiem 2000 kilometrów, by dotrzeć na Przylądek Kennedy’ego

A.A.

PROLOG

16 VII 1969

Nad północno-wschodnim wybrzeżem Florydy wschodziło słońce. Był wilgotny, podzwrotnikowy ranek w połowie lipca. Nurkujące nad wydmami pelikany przeczuwały, że to nie będzie zwykły dzień. Na poboczach wąskich dróg, wiodących na plaże i groble, stały ciasno tysiące samochodów oraz przyczep. W powietrzu rozlegał się dźwięk silników helikopterów, które przewoziły gości do Centrum Kosmicznego Johna Kennedy’ego. Wkrótce po wschodzie słońca nadjeżdżający blokowali już wszystkie drogi na przylądek, także noszący wówczas nazwisko prezydenta.

Pod ostrym słońcem Florydy zgromadził się niemal milion ludzi, by oglądać pierwszych przedstawicieli swego gatunku, którzy spróbują wylądować na innym świecie: odległym o 384000 kilometrów Księżycu. Udana wyprawa zwieńczyłaby dziesięć lat coraz bardziej niespokojnego oczekiwania.

Osiem lat wcześniej prezydent John Kennedy stał przed Kongresem, wzywając Stany Zjednoczone do wysłania człowieka na Księżyc przed końcem dekady i zapewnienia mu bezpiecznego powrotu. W tym czasie przestrzeń kosmiczna zdawała się opanowana przez ZSRR. Rosjanie pierwsi wystrzelili sztucznego satelitę, przelecieli obok Księżyca, a ich kosmonauta w 89 minut okrążył Ziemię. Gdy Kennedy zwracał się do Kongresu, do tej pory w kosmosie przebywał tylko jeden Amerykanin – tylko przez niespełna kwadrans i to w locie suborbitalnym.

Jednak w lipcu 1969 roku, gdy Ameryka szykowała się do startu Apolla 11 z centrum noszącego nazwisko nieżyjącego prezydenta, NASA zdążyła już wtedy wysłać 21 misji załogowych, Rosjanie 12 (wszystkie na niskiej orbicie). Najbogatsze państwo świata zaczynało właśnie śmiałe przedsięwzięcie na nieznaną dotąd skalę, ukazując w światowych mediach pokaz woli narodu. Ta niesamowita historia o odwadze, przygodzie i nauce, stanowiła jednocześnie wyzwanie geopolityczne.

Ten moment nie nadszedłby, gdyby nie wpływ wąskiej grupy wizjonerów. Niektórzy z nich spełniali swe dziecięce marzenia, inni zamierzali promować w ten sposób demokrację, poszerzać wiedzę i zapewnić krajowi techniczną oraz naukową dominację. Część uważała wyprawę za nieuchronne, ewolucyjne przeznaczenie ludzkości, inni za osobisty, patriotyczny obowiązek.

Kilkaset metrów na południe od ogromnego hangaru montażowego, gdzie złożono rakietę Saturn V, umieszczono prowizoryczne stanowisko CBS News. Ku wyrzutni spoglądał stamtąd łysiejący Anglik w średnim wieku, noszący szary garnitur. Arthur C. Clarke wyobrażał sobie ten dzień od wczesnej młodości. Jako współautor jednej z pierwszych poważnych publikacji na temat wyprawy księżycowej miał pojawić się na żywo u boku weterana wiadomości CBS Waltera Cronkite’a, po tym, jak rakieta oderwie się od ziemi. Pozycja Clarke’a, czołowego pisarza science fiction, wzrosła dzięki uczestnictwu w tworzeniu scenariusza „2001: Odysei kosmicznej” Stanleya Kubricka; film ten okazał się przebojem kasowym roku 1968. Clarke uważał, że lądowanie na Księżycu zapoczątkuje pozaziemską obecność Homo sapiens, wskazując, co może jeszcze osiągnąć rasa ludzka.

W centrum sterowania, odległym od prasowego o kilkaset metrów, Wernher von Braun także przyglądał się wieży startowej. Jeden z najsłynniejszych ludzi w Stanach Zjednoczonych, wysoki i przystojny, widział ją przez lornetkę z odległości 5 kilometrów. 110-metrowy Saturn V, dzieło jego zespołu, był najpotężniejszą rakietą świata. Von Braun, tak jak jego przyjaciel Arthur Clarke, od młodości fascynował się podróżami kosmicznymi dzięki fantastyce naukowej.

Dziesięć lat wcześniej, po wystrzeleniu pierwszego amerykańskiego satelity, uznano go za bohatera narodowego. Von Braun był wyjątkowo zdolnym handlowcem. Przekonywał potężnych decydentów – senatorów, prezydentów, generałów czy dyktatorów – do przekazywania środków, których potrzebował do budowy potężnych rakiet kosmicznych. Mimo tych wpływów i niemal ćwierćwiecza spędzonego w Stanach ciągnęły się jednak za nim sprawy z przeszłości. Podczas II wojny światowej nadzorował powstawanie pierwszych kierowanych pocisków balistycznych dalekiego zasięgu, które wykorzystywała III Rzesza. Tę część jego biografii dobrze znano; posłużyła nawet za podstawę scenariusza hollywoodzkiego filmu fabularnego[1], ale mimo ustawicznych wyjaśnień sam von Braun, a w szczególności jego kariera wojenna, pozostały kontrowersyjne, wzbudzając sporadyczne dyskusje.

Do strefy prasowej i centrum sterowania przylegało kilka zwykłych, drewnianych trybun, jakie można znaleźć przy każdym boisku uniwersyteckim. Tworzyły one strefę vipowską. W ten skwarny lipcowy poranek było to najbardziej pożądane miejsce na całym przylądku (mimo braku cienia). Niespełna godzinę przed planowanym terminem startu, wyznaczonego na 9:32, zaczęli zbierać się tam ambasadorzy, senatorowie, kongresmeni, szefowie korporacji, pisarze i celebryci.

Fotoreporterzy kierowali obiektywy na komika Jacka Benny’ego i popularnego prowadzącego The Tonight Show Johnny’ego Carsona, ale potem ich uwagę zwróciło przybycie byłego prezydenta Lyndona Johnsona z żoną Lady Bird. Johnson rzadko pojawiał się publicznie od chwili opuszczenia Białego Domu pół roku wcześniej. Inicjatywa wysłania człowieka na Księżyc zawsze będzie się wiązać z nazwiskiem Kennedy’ego, ale rola Johnsona jako przewodniczącego Narodowej Rady Kosmicznej, wiceprezydenta, a wreszcie następnego prezydenta USA była równie ważna.

Johnson wszedł na trybunę, witając starych współpracowników. Nieopodal wierzchołka stał generał William Westmoreland, szef sztabu armii, do niedawna dowodzący w Wietnamie półmilionową armią USA. Za Johnsonem i jego żoną usadowiono człowieka znacznie mniej znanego, którego jednak prezydent powierzył tę misję, od początku, aż do tego dnia. W przeciwieństwie do astronautów czy von Brauna były administrator NASA James Webb nigdy nie pojawił się na okładce czasopisma o krajowym zasięgu czy w dłuższym materiale telewizyjnym, ale to na niego stawiali niezachwianie Kennedy i Johnson jako najlepszego kierownika amerykańskiego programu kosmicznego w czasie jego najważniejszych i najtrudniejszych przemian.

Amerykanie, usłyszawszy w roku 1961 o bardzo ambitnym programie księżycowym, nie wiedzieli, jak NASA zrealizuje ten plan i jakie poniesie koszty. Rakiety, statek kosmiczny i wiele pomniejszych rozwiązań technicznych należało dopiero wynaleźć lub udoskonalić. James Webb, nie mniejszy wizjoner astronautyki od Clarke’a czy von Brauna, łączył wpływy z kierowania dużą agencją rządową oraz doświadczenie z lat spędzonych w zarządach. Pod jego kierownictwem, które przypadło na lata 60., NASA osiągnęła kilka kosmicznych kamieni milowych, przetrwała też tragedię, która zagroziła istnieniu programu księżycowego, by wreszcie nastał ten lipcowy dzień.

Na oficjalnej liście VIP-ów znalazło się niemal 7000 nazwisk – w przeciwieństwie do faktycznej obecności na trybunach. Dawał się zauważyć brak dwóch czołowych polityków z Waszyngtonu. Jedyny żyjący brat prezydenta Kennedy’ego, senator z Massachusetts Edward, wolał oglądać transmisję ze stołecznego biura. W Waszyngtonie pozostał też prezydent Richard Nixon. W Białym Domu towarzyszył mu Frank Borman, astronauta, który 8 miesięcy wcześniej dowodził najbardziej ryzykowną wyprawą w historii: pierwszą podróżą ludzi wokół Księżyca. Nixon chciał poprzedniego wieczora zjeść obiad z odlatującymi na przylądku, czemu jednak sprzeciwił się lekarz ekspedycji pod pretekstem ograniczenia możliwości zetknięcia się astronautów z zarazkami.

Gdy odliczanie dotarło do zera, czas jakby stanął – i na Przylądku Kennedy’ego, i na całym świecie. Miliony widzów wstrzymały oddech i skupiły wzrok na przekazie z platformy 39A. Saturn V, przytrzymywany przez jej cztery wielkie ramiona, zadrżał od mocy odpalonych silników; ich łączna siła wynosiła 34 meganiutony; po osiągnięciu tej wartości uchwyty równocześnie zwolniły uścisk. Zgromadzeni pięć kilometrów dalej usłyszeli z opóźnieniem narastający grzmot, a stopami poczuli coraz silniejsze wibracje.

Saturn V powoli unosił się ku niebu na oślepiającej ognistej kolumnie, walcząc z grawitacyjnymi więzami Ziemi. W genetycznym kodzie obserwatorów znajdowała się skłonność do marzeń o lepszej przyszłości i walki z trudnościami równie wielkimi, co siły natury próbujące pokonać moc silników rakiety. Nadzieje i ambicje niezliczonych wcześniejszych pokoleń wypełniały dzieje ludzkości aż do tej pełnej obietnic chwili.

ROZDZIAŁ I

Poza niebem (1903-1950)

Książka na wystawie błyskawicznie przyciągnęła uwagę chłopca. Na jaskrawopurpurowej okładce widniała maszyna w kształcie pocisku, za którą ciągnął się łuk pomarańczowego płomienia. Jeśli Archie Clarke wątpił jeszcze, co miała przedstawiać ilustracja, tytuł The Conquest of Space wyjaśniał wszystko. To był statek kosmiczny. Okładka przypomniała mu amerykańskie magazyny fantastycznonaukowe, które widział na zapleczu Woolwortha.

Archie, 14-letni okularnik w krótkich spodenkach i koszuli z guzikami, wpatrywał się w wystawę księgarenki W.H. Smitha, położonej blisko domu jego babci w Minehead, nad Kanałem Bristolskim. Szedł właśnie z ciotką Nellie do głównego pasażu handlowego miasta. Był rok 1932 i niewiele czasu minęło od śmierci ojca, który długo chorował, od czasu niemieckiego ataku gazowego podczas wojny. Archie jak zwykle podczas weekendów czy świąt odwiedzał babcię i ciotkę w tym małym, lecz tętniącym życiem kurorcie plażowym południowo-zachodniej Anglii; w tym czasie matka mogła poświęcić więcej czasu młodszemu rodzeństwu na odległym o kilka kilometrów rodzinnym gospodarstwie.

Nellie Willis, wysoka, młoda kobieta o inteligentnej twarzy, którą okalały obcięte na pazia włosy, uwielbiała inteligentnego siostrzeńca. Teraz zauważyła, jak interesuje go książka z wystawy, i mimo napiętych finansów rodzinnych wręczyła mu „sześć siedem” (6 szylingów i 7 pensów), by mógł ją kupić i zabrać do domu.

Gdy Archie otworzył książkę, odkrył jednak, że nie opowiadała o przygodach. Wręcz przeciwnie, przedstawiała podstawy nauki o rakietach, astronautyki, uzupełniając je fikcyjną relacją z pierwszej wyprawy na Księżyc. Chłopiec do tej pory uważał podróże kosmiczne za czystą fantazję, teraz jednak dowiedział się, że ludzie mogą opuścić swą planetę i badać przestrzeń pozaziemską; to wszystko może stać się w niezbyt odległej przyszłości[1].

Wiele lat później jeden z czołowych mistrzów gatunku science fiction i współautor 2001: Odysei kosmicznej, Arthur C. Clarke, wskazywał ten dzień jako punkt zwrotny swego życia. Książka dała impuls jego wyobraźni, skłaniając do rozmyślań nad podróżami kosmicznymi. Na początku lat 30. XX wieku bardzo niewielu rządzących, dziennikarzy czy biznesmenów uważało je za możliwe, lecz w umyśle Archie’ego Clarke’a cała idea rozwijała się nieustannie. Gdyby człowiek zdołał zerwać więzy grawitacji, być może w bliskiej przyszłości dałoby się zrealizować inne fantastyczne projekty?

Fascynacja podróżami kosmicznymi, zrodzona z owego przypadkowego spotkania z The Conquest of Space miała pokierować życiem Archiego. Dołączył do niewielkiej grupy wizjonerów, teoretyków i rzeczników wypraw pozaziemskich, których młodzieńcze marzenia, ciekawość oraz determinacja już trzy dekady później doprowadziły ludzkość do pierwszych kroków na obcym świecie.

Teorie matematyczne, na których opierała się cała astronautyka, zaczęły pojawiać się w ważnych czasopismach naukowych dopiero dekadę przed opublikowaniem The Conquest of Space. Na początku XX wieku problemy fizyki, niezbędne do uwolnienia się od ziemskiej grawitacji, zaczęło, niezależnie od siebie, rozwiązywać trzech teoretyków. Rosjanin Konstantin Ciołkowski, amerykański wykładowca Robert Goddard i niemiecki fizyk Hermann Oberth prowadzili badania w krajach, które miały odegrać największą rolę w początkach ery kosmicznej. Cała trójka należała do społecznych autsajderów, zafascynowanych utopijnymi pomysłami; każdy z nich żywił przekonanie, że podróże kosmiczne nieuchronnie wpłyną na los ludzkości.

Konstantin Ciołkowski, wiejski nauczyciel, który w 1905 roku jako pierwszy sformułował równanie stanowiące podstawę astronautyki. Ten utopista wierzył, że lot w przestrzeń kosmiczną doprowadzi do powszechnego szczęścia. Jak pisał w liście: „Ziemia to kolebka ludzkości, nie można jednak wiecznie żyć w kolebce”

Pierwsze zwiastuny ery kosmicznej nie pojawiły się w bogatym państwie uprzemysłowionym, lecz w rolniczej, carskiej Rosji. Na przełomie XIX i XX wieku nowe pokolenie pisarzy, naukowców i intelektualistów znalazło się pod wpływem prądu duchowego zwanego kosmizmem – mieszanki myśli Wschodu z Zachodem, animizmu, teozofii oraz prawosławnego mistycyzmu. Kosmiści uważali podróż w przestrzeń pozaziemską za ostateczne wyzwolenie; po zerwaniu okowów ziemskiego przyciągania i zasiedleniu kosmosu dusze zmarłych zmartwychwstaną, a cała ludzkość będzie uczestniczyć w kosmicznej nieśmiertelności.

Twórca kosmizmu, Nikołaj Fiodorow, znany bibliotekarz i uczony, roztoczył osobistą opiekę nad błyskotliwym, lecz biednym młodzieńcem, wykluczonym z kręgu studentów z powodu ciężkiej głuchoty. Ów podopieczny, Konstantin Ciołkowski, cechował się ekscentryczną, niezwykle niezależną inteligencją, i już po paru latach znalazł pracę jako prowincjonalny nauczyciel. W wolnych chwilach gromadził wiedzę na temat wielu zagadnień naukowych, w tym podróży kosmicznych. Jako nastolatek czytał Z Ziemi na Księżyc Verne’a, a w późniejszym wieku samemu próbował swych sił w pisaniu powieści naukowych.

W 1903 roku Ciołkowski wydał pracę, w której po raz pierwszy pojawiło się „równanie rakietowe”, wiążące masę rakiety z jej szybkością. Była to podstawa obliczeń służących do przełamania bariery grawitacji. Praca przeszła jednak bez echa; naukowcy rosyjscy ignorowali mrzonki amatora. Przez kolejne dwadzieścia lat nie przeczytał jej nikt. Niezrażony Ciołkowski kontynuował studia, wydając niemal 400 prac o nieważkości w warunkach kosmicznych, rakietach wielostopniowych, dynamice orbitalnej spalania oraz naukowych korzyściach orbit polarnych.

Dziesięć lat po przełomowej pracy Ciołkowskiego francuski projektant samolotów Robert Esnault-Pelterie opublikował niezależnie otrzymaną wersję równania rakietowego[2]. Również i tym razem mało kto zwrócił na to uwagę. Robert Goddard, drugi z trzech pionierów astronautyki, asystent i stypendysta Uniwersytetu Clarka (Worcester, stan Massachusetts), prowadził tymczasem własne badania. Całkowicie nieświadom prac Ciołkowskiego i Esnaulta-Pelteriego, skierował wnioski patentowe na rakietę z paliwem ciekłym oraz rakietę wielostopniową.

Goddard, podobnie jak Ciołkowski, w latach kształtowania osobowości doznawał izolacji społecznej. Jako jedynak o słabym zdrowiu wiele czasu spędzał poza szkołą, w efekcie kończąc nauczanie średnie w wieku 21 lat. Tkwiąc w domu, czytywał stosy książek z miejscowej biblioteki, szczególnie na temat nauk przyrodniczych i techniki. Trwałe wrażenie wywarł na nim klasyk science fiction, Wojna światów Wellsa. W 1899 roku siedemnastoletni Goddard, siedząc na gałęziach wiśni w rodzinnym gospodarstwie nowoangielskim, doznał objawienia, które poruszyło go tak głęboko, że zapisał datę, kiedy to się wydarzyło: „Gdy spoglądałem ku polom na wschodzie, wyobraziłem sobie, jak cudownie byłoby skonstruować jakieś urządzenie, które potrafiłoby dotrzeć nawet na Marsa. Schodziłem z drzewa jako ktoś inny od tego, kto na nie wszedł, bowiem istnienie zdawało się wreszcie mieć jakiś sens”[3].

Profesor Uniwersytetu Clarka Robert Goddard, który w 1926 roku odpalił pierwszą na świecie rakietę na paliwo ciekłe z farmy w Auburn (Massachusetts). Przez większość życia ujawnił niewiele szczegółów na temat swych badań, szpiedzy ZSRR i III Rzeszy próbowali jednak przełamać ten mur milczenia

Podczas I wojny światowej Goddard otrzymał od Departamentu Wojny fundusze na budowę eksperymentalnej broni: rurowego miotacza rakiet na paliwo stałe, prototypu bazooki. Opracował też projekt rakiety, która wznosząc się na wysokość 120 kilometrów, przenosiłaby materiały wybuchowe czy trujący gaz na odległość co najmniej 320 kilometrów[4]. Po podpisaniu pokoju w 1918 roku władze wojskowe nie uznawały jednak pocisków dalekiego zasięgu za rzecz wartą dalszych badań, Goddard musiał więc znaleźć innych sponsorów.

Praca, sfinansowana i wydana przez Instytut Smithsona 1920 roku, sprawiła, że nazwisko autora nagle znalazło się na pierwszych stronach gazet całego świata. A Method of Reaching Extreme Altitudes mówiła o wykorzystaniu rakiet do badań atmosfery, wprowadzaniu na orbitę sztucznych satelitów, wsparciu prognoz pogody i fizycznym osiągnięciu powierzchni Księżyca. Goddard nie wspominał wprawdzie, że miałby tam lecieć człowiek, ale wiele relacji dziennikarskich zapowiadało jego dzieło krzykliwymi nagłówkami, sugerującymi, że pracuje nad rakietą księżycową, która zabierze pasażerów.

Po kilku tygodniach „New York Times” obwieścił, że 24-letni pilot policyjny z Nowego Jorku zgłosił się jako ochotnik do pierwszego lotu na Marsa. Kapitan Claude Collins, twierdząc, że Stany muszą utrzymać swą pozycję międzynarodową w powietrzu, zgodził się pilotować rakietę pod warunkiem otrzymania polisy na życie w wysokości 10000 dolarów. „NYT” potraktował Goddarda z mniejszym szacunkiem niż kapitan Collins, zamieszczając pogardliwy artykuł, który szydził z wykładowcy wierzącego w działanie rakiety w próżni kosmicznej[5]. Zarzucali mu nieznajomość podstaw fizyki newtonowskiej oraz „brak wiedzy, wykładanej codziennie na uniwersytetach”. Dotknięty Goddard szybko nabrał nieufności do masowej prasy, ale sensacyjne opowieści o locie na Księżyc rakiety amerykańskiego profesora pojawiały się we wczesnych latach 20. na całym świecie. Goddard czasami je zresztą potwierdzał, najwyraźniej chcąc zachęcić inwestorów sugestywnymi cytatami – jak na przykład planem zbudowania wielkiej rakiety pasażerskiej, zdolnej do przelotu nad Atlantykiem w kilka minut[6].

Hermann Oberth w swym warsztacie podczas produkcji niemieckiego filmu science fiction Kobieta na Księżycu (1929, reż. Fritz Lang). Gdy Oberth miał dziesięć lat, w jego prowincjonalnym miasteczku dopiero pojawiły się telefony i samochody, dożył jednak startów Apolla 11 oraz wahadłowca „Challenger”

W historycznym zdarzeniu – pierwszym udanym starcie rakiety na paliwo ciekłe (16 marca 1926 roku w Auburn) – nie uczestniczył jednak żaden dziennikarz, a w ówczesnej prasie nie pojawiła na ten temat żadna wzmianka. Datę tę uważa się dziś za świt ery kosmicznej, Goddard przez większość życia starannie strzegł jednak informacji o swych badaniach, obawiając się, że ktoś ukradnie jego tajemnice i zacznie czerpać korzyści z jego pracy.

Prasa europejska zaczęła pisać o dziele Goddarda w chwili, gdy trzeci pionier astronautyki, były student medycyny z Austro-Węgier Hermann Oberth przygotowywał swą publikację do recenzji naukowych. Ten urodzony w roku 1894 błyskotliwy student matematyki fascynował się pomysłem podróży kosmicznych od dwunastego roku życia, ucząc się na pamięć Z Ziemi na Księżyc Verne’a[7]. Oberth podczas I wojny światowej próbował zainteresować strategów wojskowych pociskami dalekiego zasięgu, jednak bezskutecznie. Po zakończeniu działań zmienił tę propozycję, skupiając się na matematyce podróży kosmicznych, ale gdy przedstawił tę pracę jako rozprawę doktorską, została odrzucona jako „nazbyt fantastyczna”.

Niezrażony Oberth kontynuował pracę samodzielnie, uznając wykładowców za niemających kompetencji, by ją właściwie ocenić. Obliczenia konieczne do przedsięwzięcia podróży kosmicznych stanowiły dla tego utalentowanego matematyka ćwiczenie intelektualne, dające mu poczucie samodzielności i działania. Jak twierdził: „Uważałem to jedynie za hobby; inni łapią motyle czy zbierają znaczki, a ja zajmowałem się rozwojem technologii rakietowej”[8].

Oberth stawiał sobie pytania, na które koniecznie trzeba było odpowiedzieć przed wysłaniem człowieka w kosmos: paliwo stałe czy ciekłe? Czy możliwe są podróże międzyplanetarne? Czy ludzie potrafią dostosować się do nieważkości? Jak będą się odżywiać w przestrzeni? Czy w skafandrze da się wyjść poza statek? Oberth, w przeciwieństwie do ostrożnego Goddarda, zwracał się ku nieznanemu, stawiając pytania pobudzone przez lekturę fantastyki naukowej i opracowując odpowiedzi na podstawie wiedzy matematyczno-inżynieryjnej.

W 1923 roku wydał własnym sumptem skróconą do kwestii technicznych wersję swej rozprawy doktorskiej (pod tytułem Die Rakete zu den Planetenräumen). Okazało się to rozsądną decyzją: publikacja po niemiecku, w języku dominującym w kręgach naukowych początków XX wieku, dała Oberthowi pozycję czołowego teoretyka astronautyki, spychając samotnika Goddarda na drugi plan. Gdy ten ostatni przeczytał dzieło Obertha, uznał je

za wykorzystanie jego pomysłów bez wskazania autora, choć niewiele wskazywało na słuszność tych podejrzeń.

Die Rakete ukazało się w okresie, w którym wielu Niemców pragnęło czegoś śmiałego, dynamicznego i nowoczesnego, co przywróciłoby dumę narodowi po klęsce w I wojnie światowej. Lata 20. stanowiły czas eksperymentów w plastyce, filmie i architekturze, pojawiły się też nowe wynalazki, jak radio, podróże powietrzne czy neony. Szybkość, moc oraz opływowy kształt rakiet zaczęto kojarzyć z ekscytującymi zapowiedziami przyszłości. Niespełna cztery lata po wydaniu książki Obertha powstało Towarzystwo Podróży Kosmicznych (Verein für Raumschiffahrt), które szybko zajęło pozycję czołowej organizacji do spraw techniki rakietowej na świecie. TPK wydawało czasopismo, prowadziło konferencje oraz badania eksperymentalne. Największą uwagę przyciągały jednak popisy Maxa Valiera, jednego z założycieli towarzystwa, który przywiązał się do pojazdu o napędzie rakietowym i pędził po torze, zostawiając za sobą pióropusz dymu i ognia. Taka brawura skutecznie wzbudzała zainteresowanie, lecz nie podnosiło naukowej rangi organizacji.

Wkrótce po założeniu TPK do towarzystwa zwrócił się znany reżyser Fritz Lang, szukając konsultantów technicznych przy swoim nowym filmie Kobieta na Księżycu (Frau im Mond), kontynuacji słynnego Metropolis. Funkcję tę powierzył ostatecznie Oberthowi, duchowemu patronowi TPK. Producenci zamówili też u niego prawdziwą rakietę na paliwo ciekłe jako materiał promocyjny filmu. Mimo że towarzystwo otrzymało środki na ten cel, zamówienie nie zostało wykonane.

Na premierze filmu pojawili się naukowcy, wśród nich Albert Einstein, jednak jedyną rakietę tego wieczora widziano tylko na ekranie (i powstała dzięki efektom specjalnym). Kobieta na Księżycu nie stała się przełomowym arcydziełem, choć po raz pierwszy pokazano tu odliczanie przed startem. Lang wprowadził je jako środek artystyczny, podwyższający napięcie, lecz okazało się tak skuteczne w przyciąganiu uwagi i ukazywaniu kolejnych czynności, że odliczanie niezwłocznie przyjęto wśród techników rakietowych całego świata.

Radzieccy entuzjaści lotów kosmicznych na wieść o księżycowej rakiecie Goddarda oraz monografii Obertha zaczęli tymczasem ubiegać się o pierwszeństwo swego kraju, twierdząc, że to Ciołkowski jako pierwszy sformułował wzór rakietowy. Ich pionierowi oddano sprawiedliwość, gdy był już po sześćdziesiątce, co przypadło na krótki, dziwny okres manii Rosjan na punkcie podróży kosmicznych. Po Wielkiej Wojnie, rewolucji i wojnie domowej ich krajem targały paroksyzmy zmian, a w kulturze pojawiały się nowe, śmiałe i prowokacyjne idee, między innymi chęć odkrywania nowych światów; przy okazji odrodziło się też zainteresowanie kosmizmem. Jeden z głównych radzieckich zwolenników Ciołkowskiego wysunął hasło: „Naprzód na Marsa!”[9].

W 1924 roku prasa radziecka doniosła, że Goddard wkrótce wystrzeli swą rakietę księżycową lub może nawet już to uczynił[10]. Wielu jej czytelników uznało, że wkrótce dojdzie do kolonizacji obcych planet. Na wykładach i spotkaniach z rzecznikami lotów kosmicznych widzowie dopytywali, kiedy ruszą wyprawy na Księżyc, planety, i gdzie się zgłaszać, by znaleźć się wśród pierwszych chętnych, podczas jednego ze zgromadzeń doszło niemal do zamieszek. Dowiedziawszy się, że to kwestia co najmniej kilku najbliższych dekad, rozchodzono się z rozczarowaniem. Międzynarodowa wystawa kosmiczna w Moskwie przyciągnęła 12000 gości, a z tej okazji założono Rosyjskie Towarzystwo Badań Podróży Międzyplanetarnych. Objęcie władzy przez Stalina i początek planu pięcioletniego zakończyło jednak ten krótki okres porewolucyjnych eksperymentów. Ciołkowski zyskał sławę w ojczyźnie, lecz nie za granicą.

Niechęć Goddarda do rozgłosu mogła częściowo tłumaczyć fakt, że w USA lat 20. nie szerzyła się mania rakietowa, porównywalna z niemiecką czy radziecką. Inne, bardziej trwałe zjawisko amerykańskie, które wywarło wpływ na narodziny ery kosmicznej, to popularne magazyny fantastyki naukowej. W 1926 roku Hugo Gernsback, imigrant, który dorobił się na wydawaniu tanich czasopism o elektronice i radiu, stworzył „Amazing Stories”, specjalizujące się w fantastyce, dla której wynalazł specjalną nazwę „naukofikcji”. Niedługo potem zatrudnił Davida Lassera, młodego pisarza o specjalizacji technicznej, na stanowisku redaktora nowego przedsięwzięcia „Science Wonder Stories”. Lasser, syn rosyjskich imigrantów, jako szesnastolatek walczył w I wojnie światowej[11]. Po ataku gazowym spędził wiele miesięcy w szpitalu, a dzięki stypendium dla weteranów ukończył MIT. Gorliwi czytelnicy zauważyli, że wkrótce po zatrudnieniu Lassera literacka jakość magazynów Gernsbacka znacznie wzrosła[12].

Lasser zaciekawił się prasowymi informacjami o Goddardzie, Obercie i niemieckim TPK; w efekcie w kwietniu roku 1930 założył z innymi nowojorskimi pisarzami i redaktorami science fiction Amerykańskie Towarzystwo Międzyplanetarne. Podobnie jak jego niemiecki odpowiednik, ATM dążyło do rozwoju świadomości, podsycało zapał i wspierało prywatne sponsorowanie badań nad rakietami, przy okazji zwiększając krąg czytelników magazynów Gernsbacka. Goddard poinformował Lassera o aprobacie dla powstania ATM, powstrzymał się jednak przed członkostwem. Najwyraźniej obawiał się, że kojarzenie z miłośnikami SF mogłoby odstraszyć fundatorów grantów badawczych[13].

Lasser jako świeżo upieczony prezes ATM zorganizował w nowojorskim Muzeum Historii Naturalnej wykład o podróżach kosmicznych, połączony z jedną z pierwszych projekcji Kobiety na Księżycu[14]. Nie oczekiwano wielu gości, ale pojawiło się niemal 2000 zaciekawionych Amerykanów i konieczny okazał się drugi pokaz filmu.

Lasser wywnioskował z tego, że należałoby napisać dla zainteresowanej publiczności książkę, która ukazywałaby realistycznie, dokładnie oraz zrozumiale podstawy astronautyki, wyjaśniała powody budowy pojazdu kosmicznego i przedstawiała znaczenie załogowej wyprawy dla ludzkości[15]. Jak wierzył, doprowadzi ona do filozoficznego i politycznego wstrząsu na całym świecie. Ludzie zaczną postrzegać Ziemię jako mały, samotny i kruchy glob wśród pustki przestrzeni kosmosu. Ta zmiana sposobu myślenia spowoduje z kolei zanik niebezpiecznych podziałów na gruncie nacjonalistycznym czy etnicznym, które doprowadziły niedawno do rzezi jaką była I wojna światowa. Lasser zamierzał przedstawić w książce podstawowe pojęcia nauki bez wyższej matematyki, która mogłaby odstręczyć część czytelników.

Podczas przygotowań do jej pisania Lasser zgromadził najnowsze artykuły z czołowych pism naukowych i rozpoczął korespondencję ze znawcami techniki rakietowej na całym świecie. Książka powstawała tuż po krachu na Wall Street, w czasie gdy sam autor oraz wielu innych Amerykanów liczyło na lepszą przyszłość. Lasser barwi swym optymizmem opis chwili otrzymania wiadomości od pierwszych selenonautów: „Jak się dowiadujemy, na całej planecie panuje szalone podniecenie [...]. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że owa podróż osiągnęła swój cel, jakim było zniesienie zadawnionych rasowych konfliktów”. W innym miejscu czytamy o nowej perspektywie, świadomości, że „cała Ziemia to nasz dom”[16].

Początek wielkiego kryzysu nie okazał się jednak najlepszą porą na wydanie takiej książki. Lasser i ATM sfinansowali publikację The Conquest of Space, która nie sprzedawała się najlepiej. Na terenie Wielkiej Brytanii prawa otrzymał niewielki, ale szacowny wydawca, który wypuścił książkę na rynek w nakładzie kilku tysięcy egzemplarzy. Zrządzeniem losu jeden z nich, na wystawie księgarni w południowo-zachodniej Anglii, trafił w ręce młodego Arthura C. Clarke’a.

Czytając książkę Lassera, Archie Clarke znał już świat amerykańskich magazynów science fiction. Niesprzedane egzemplarze ich czasopism, zwracane z aptek i kiosków, pełniły funkcję balastu w ładowniach wielkich transatlantyków, pływających między Nowym Jorkiem a Wielką Brytanią. Po przybyciu do Anglii wystawiano je po kilka pensów, między innymi w sklepie Woolwortha, znajdującym się naprzeciw podstawówki Archie’ego. Często przekopywał się tam przez stosy magazynów z kryminałami, romansami czy westernami, by odnaleźć najnowszą fantastykę naukową. Wkrótce zgromadził pokaźny zbiór, który skatalogował, tworząc skalę ocen od N (niezłe) do BBD (bardzo, bardzo dobre)[17].

Gdy przeczytał The Conquest of Space, pojął, że „podróż kosmiczna nie była fikcją. Pewnego dnia może się to urzeczywistnić”[18]. Trochę wcześniej Archie zafascynował się Ostatnimi i pierwszymi ludźmi Olafa Stapledona, ambitną powieścią filozoficzną o ewolucji ludzkiego gatunku przez setki tysięcy lat. Wizja Lassera o badaniu przestrzeni była niczym pociągający zwiastun nadchodzącej transformacji człowieka i Clarke chciał, by dokonała się ona za jego życia. Chciał też poznać innych ludzi marzących o kosmosie oraz przygodach, by wymieniać się poglądami.

Mały, pozbawiony prądu, trzystuletni budynek z kamienia w wiosce na południowym zachodzie Anglii nie wyglądał na miejsce, gdzie jeden z najbardziej wizjonerskich umysłów XX wieku zaczął marzyć o gwiezdnym przeznaczeniu ludzkości. Rodzice Archie’ego Clarke’a pracowali jako telegrafiści w Głównym Urzędzie Pocztowym; ponieważ znajdowali się w różnych wydziałach, po kryjomu flirtowali ze sobą za pomocą alfabetu Morse’a, kiedy zwierzchnicy akurat nie patrzeli im na ręce. Archie urodził się, gdy ojciec, porucznik saperów, stacjonował we Francji, skąd powrócił ciężko chory[19].

Jak wielu ciekawskich chłopców, pięcioletni Archie zafascynował się dinozaurami[20]. Zaczęło się od przedstawiającej stegozaura karty z pudełka papierosów, którą dał mu ojciec. Clarke później przypisywał temu zdarzeniu swoje zainteresowanie nauką. Potem zapałał wielką pasją do elektroniki, chemii i astronomii; dzięki niedrogiemu teleskopowi zaczął w specjalnym zeszycie tworzyć mapę Księżyca. Prywatna podstawówka w pobliskim mieście przyznała mu bezpłatne miejsce i choć dopasował się do lepiej postawionych kolegów, czuł swą odmienność wyglądu czy pochodzenia. Skromne, wiejskie życie powodowało, że zwykle pojawiał się w szkole, nosząc niemodne krótkie spodnie i wielkie robocze buty, często roznoszące woń zagrody.

Mimo znakomitych ocen Archie wiedział, że ma małe szanse na studia, sytuacja finansowa rodziny nie była bowiem najlepsza. W amerykańskich magazynach uwielbiał opowiadania, które pytały „Co, jeśli...?” i subtelnie poddawały w wątpliwość powszechnie przyjęte założenia czy zasady, tak naukowe, jak kulturalne[21]. Ogromne wrażenie wywarła na nim zwłaszcza nowelka z empatią przedstawiająca „obcego” i nakłaniająca czytelnika do zrozumienia wyraźnie nieludzkiej motywacji i procesów myślowych. Clarke znalazł na stronach magazynów science fiction ożywczy amerykański optymizm oraz zapowiedzi lepszego jutra. Niedługo potem stały się one też pomostem komunikacji dla podobnie myślących.

Gdy Clarke czytał The Conquest of Space, w Niemczech publicznie aprobowana działalność astronautyczna niemal dobiegała końca. Max Valier, słynny na całym świecie ze swych wyczynów w pojazdach o napędzie rakietowym, zginął podczas testu silnika na paliwo ciekłe w 1930 roku jako pierwsza ofiara ery kosmicznej. W TPK pojawił się rozłam: część członków uważała rakiety za narzędzie nauki, nie wojska, inni nawoływali do bliższych kontaktów z armią.

Członkowie niemieckiego Towarzystwa Podróży Kosmicznych. Po prawej stronie dużej rakiety doświadczalnej Hermann Oberth (w ciemnym płaszczu), drugi od prawej młody Wernher von Braun

Gdy wielki kryzys dotarł do Europy, przewagę zyskali ci drudzy, którzy otrzymali opuszczone koszary pod Berlinem jako miejsce eksperymentów. Oddana grupa bezrobotnych techników zbudowała tam pole startowe oraz stanowisko testowe, gdzie mogła w kontrolowanych warunkach badać silniki na paliwo ciekłe. Ci pełni poświęcenia ludzie, kawalerowie, niepalący i niepijący, narzucili sobie wojskową dyscyplinę[22].

Wśród najbardziej aktywnych młodych inżynierów wyróżniał się jeden: niebieskooki, jasnowłosy osiemnastoletni arystokrata Wernher von Braun, który postanowił poświęcić życie urzeczywistnieniu idei podróży kosmicznych. W starych koszarach i na poligonie rakietowym zyskał cenne, praktyczne doświadczenie, projektując, a potem odpalając pociski na paliwo ciekłe u boku Obertha oraz innych. Zapał i ambicja von Brauna wkrótce zwróciły uwagę grupy ludzi, która pewnego ranka przybyła obejrzeć test kolejnej rakiety. Jej członkowie nosili cywilne ubrania, byli jednak oficerami armii, specjalistami od broni artyleryjskiej, którzy potajemnie prowadzili badania nad nowym sprzętem. Traktat wersalski, kończący I wojnę światową, nałożył na Niemcy ograniczenia wojskowe, ale rakiety, jako nowy wynalazek, nie zostały przez ten układ uwzględnione.

Niewielka grupa techników odpaliła łącznie niemal setkę rakiet, zanim poligon został zamknięty z powodu policyjnych wymogów bezpieczeństwa oraz niezapłaconych rachunków TPK. Do tego czasu von Braun jednak zniknął. Jego byli współpracownicy przypuszczali, że kontynuuje badania gdzie indziej, a sporadyczne plotki mówiły o ściśle tajnych zadaniach. Świat poznał prawdę dopiero po piętnastu latach.

TPK, pogrążone w długach, kompromitowało się też głoszeniem przez niektórych członków poglądów pseudonaukowych czy nacjonalistycznych. Przedwcześnie zmarły Max Valier popierał teorie dotyczące Atlantydy, Lemurii czy innych popularnych idei okultystycznych. Jeden z przywódców towarzystwa przeznaczył jego topniejące środki na publiczny start rakiety, mającej udowodnić słuszność teorii Hohlweltlehre, dziwacznej hipotezy, według której powierzchnia Ziemi była wnętrzem ogromnej, pustej kuli[23]. Szanujący się naukowcy nie chcieli mieć nic wspólnego z podobnymi rzeczami i TPK doczekało się niesławnego końca, gdy nowe, nazistowskie władze zakazały publicznych dyskusji o rakietach i badaniach nad nimi.

Nieliczne wieści z ZSRR wskazywały, że prawie całe zainteresowanie rakietami ustąpiło pod naporem planu pięcioletniego. Gdy Clarke czytał The Conquest of Space, życie jej autora również ulegało istotnym zmianom. David Lasser, popularyzując zainteresowanie kosmosem, odkrył w sobie talent do aktywizowania ludzi, organizowania wydarzeń i przyciągania uwagi publiczności. Wkrótce po pokazie w Muzeum Historii Naturalnej zaczął poświęcać się także działalności socjalistycznej i dążeniom do zmian politycznych. Bezrobocie sięgało w USA 25%, a w Greenwich Village, gdzie mieszkał Lasser, nawet 80%. Uznał więc, że najważniejszą sprawą dla kraju nie są podróże kosmiczne, lecz właśnie redukcja bezrobocia[24]. Kosmos musiał zaczekać.

Ta polityczna aktywność nie przypadła do gustu szefowi Lassera. Hugo Gernsback wolał go widzieć codziennie przy pracy nad nowymi numerami „Science Fiction Stories” niż notorycznie zwalniającego się, aby omówić kwestię bezrobocia z burmistrzem Nowego Jorku. Zirytowany, wezwał go do siebie i oznajmił: „Jeśli tak ci się podoba praca z bezrobotnymi, może do nich dołączysz?”[25]. Po zwolnieniu przez czołowego wydawcę science fiction na świecie dobiegła też końca krótka kariera Lassera jako rzecznika podróży kosmicznych. Los zawiódł go do Waszyngtonu, gdzie objął kierownictwo Sojuszu Robotników Ameryki (Workers Alliance of America), związku zawodowego zatrudnionych czasowo przez Zarząd Robót Publicznych, powołany w ramach Nowego Ładu za prezydentury Roosevelta.

Niemal równocześnie ze zwolnieniem Lassera Gernsback podjął drugą decyzję, która na innym kontynencie miała odcisnąć piętno na życiu Archie’ego Clarka. Mianowicie by zwiększyć lojalność czytelników, stworzył im klub, Ligę Science Fiction, pierwszą w historii organizację fanów fantastyki. Po kilku miesiącach liczyła już niemal 1000 członków na trzech kontynentach, którzy wkrótce zaczęli wydawać własne biuletyny, spotykać się i korespondować między sobą.

Rywalizujące z Gernsbackiem „Astounding Stories” zaczęły publikować listy czytelników wraz z ich adresami. Archie Clarke dowiedział się dzięki temu, że kilka miesięcy wcześniej w Liverpoolu założono Brytyjskie Towarzystwo Międzyplanetarne. Mający już 16 lat chłopak, który odkrył wspólnotę podobnych sobie, napisał do jego sekretarza, oferując swe usługi: „Jestem wysoce zainteresowany całym przedmiotem połączeń międzyplanetarnych i wykonywałem pewne doświadczenia z rakietami”[26]. By zaimponować zarządowi, dodał „mam znaczną wiedzę z zakresu fizyki i chemii oraz małe laboratorium, gdzie mogę prowadzić eksperymenty”. W ciągu dwóch lat zajął w BTM czołową pozycję jako jeden z najbardziej wpływowych członków władz stowarzyszenia.

W 1935 roku „Olympic”, liniowiec towarzystwa Cunard-White Star, odbył swą ostatnią podróż przez Atlantyk[27]. Przybył do Nowego Jorku opóźniony o dzień z powodu dzikiej lutowej zawieruchy. Witający go dziennikarze odnotowali, że jeden z pasażerów, 28-letni berlińczyk Willy Ley, spędzi w Stanach siedem miesięcy, podczas których będzie pracować z Amerykanami nad projektem transportu przesyłek pocztowych za pomocą rakiet.

Ley, jeden z założycieli TPK, studiował astronomię, fizykę i zoologię w Berlinie oraz Królewcu, by w połowie lat 20. stać się jednym z czołowych niemieckich propagatorów lotów kosmicznych. Ostro sprzeciwiał się badaniom nad bronią rakietową, uznając, że rakiety powinny służyć wyłącznie celom pokojowym: nauce i odkryciom. Ley z pogardą patrzył na popisy Maxa Valiera w pojeździe rakietowym, nie miał jednak nic przeciwko przyciąganiu uwagi społeczeństwa poprzez rozrywkę masową, wspomagał Langa w produkcji Kobiety na księżycu i zaprzyjaźnił się z reżyserem. Napisał nawet powieść science fiction Kompania Starfield, parabolę o współpracy międzynarodowej, której bohater walczy z kosmicznymi piratami i angażuje się w międzyrasowy związek[28].

Jako członek władz TPK Ley kontaktował się z badaczami rakietowymi oraz towarzystwami podróży kosmicznych z całego świata aż 1933 roku, kiedy to naziści zabronili wymiany informacji technicznych czy naukowych na temat rakiet z zagranicą. Ley, gorący zwolennik wspierania dociekań intelektualnych dzięki swobodnej wymianie myśli, głęboko niepokoił się zdarzeniami w kraju.

Naukowców i badaczy wielu kierunków usuwano tu z instytucji akademickich (głównie z powodów rasowych), a część publikacji znikała z półek bibliotecznych. Naziści na kampusach publicznie palili książki, oddając płomieniom pozycje naukowe Alberta Einsteina i Zygmunta Freuda, literaturę Bertolda Brechta czy Tomasza Manna, a oprócz tego wiele klasycznych utworów fantastyki naukowej.

Ley, czytając wiadomości i rozmawiając ze znajomymi, zauważał z niepokojem, że wiele rzeczy, którym się od dawna przeciwstawiał, stopniowo staje się codziennością: kult lojalności i ślepego patriotyzmu, militaryzm, antyglobalizm, przesądy i pseudonauka. Niemcy zachwalały swą reputację w naukach przyrodniczych, ale Ley widział wpływ polityki na metodę naukową i to, że miejsca żydowskich uczonych zajmują niewykwalifikowani oportuniści. Jego przyjaciel Fritz Lang uciekł już z Rzeszy, a on sam uznał, że nie ma innego wyjścia niż pójść w jego ślady. Zamierzał to uczynić pod pozorem krótkich wakacji w Anglii, wiedząc, że do ojczyzny zapewne szybko nie powróci.

Ley otrzymał pomoc ze strony BTM i Amerykańskiego Towarzystwa Rakietowego (czyli ATM pod nową, poważniej brzmiącą nazwą), które załatwiły mu wizę oraz pisemne referencje. Pojawiwszy się w Nowym Jorku, nie dysponował większymi pieniędzmi, liczył jednak, że jako ekspert od techniki rakietowej, uznany w Niemczech i na terenie całej Europy, rozpocznie tu nowe życie, odgrywając podobną rolę w USA.

Początkowe przedsięwzięcie Leya dotyczyło kolekcjonerskich kopert poczty rakietowej, nie przyniosło jednak wielkich zysków. Próbował następnie uzyskać pracę technika rakietowego, gdzie zaskoczyła go powszechna niewiara w możliwość działania rakiety w próżni. Znacznie lepiej przyjęła Leya niewielka społeczność redaktorów oraz wydawców magazynów science fiction, z konieczności zaczął się więc wtedy utrzymywać z pisania.

W tym okresie Robert Goddard coraz bardziej się izolował, przenosząc swe badania na odległy poligon testowy w Roswell (Nowy Meksyk). Finansował je znany filantrop lotnictwa Harry Guggenheim, który dotarł do Goddarda za pośrednictwem Charlesa Lindbergha oraz jego byłego studenta z Uniwersytetu Clarka i pioniera awiacji Edwina Aldrina. Ten drugi trzy dekady później zyskał sławę jako ojciec drugiego astronauty na Księżycu. Tajemniczość Goddarda wzbudziła podejrzenia Leya i doprowadziła go do wniosku o przesadzonej sławie profesora, który nie dorównywał znaczeniem Oberthowi. Pisząc później artykuły o rozwoju rakiet dla czasopism USA, Ley rzadko poświęcał należną uwagę pracy Goddarda.

Konstantin Ciołkowski nie spotykał się już w ojczyźnie z lekceważeniem – gdy umierał w wieku 78 lat, uważano go za bohatera narodowego. Niedawno pełnił jeszcze funkcję doradcy naukowego przy produkcji filmu Kosmiczny rejs, opowiadającego o pierwszej wyprawie na Księżyc (1936). Dzieło to, mało znane poza ZSRR, było utrzymane w duchu realizmu socjalistycznego i miało zainteresować młodych widzów nauką o kosmosie. Filmowy pojazd nosił imię Stalina, system startowy z ogromną rampą górował nad przedmieściami Moskwy, po raz pierwszy pokazano też w kinie ustawienie flagi na Księżycu.

GdybyKosmiczny rejs pokazano w kinach brytyjskich, Archie Clarke niewątpliwie znalazłby się wśród pierwszych osób, które kupiłyby bilet. Ponieważ tak się nie stało, zainteresował się innym filmem. Niedługo po ukończeniu 18 lat zobaczył mianowicie nowe dzieło brytyjskie, Rzeczy, które nadejdą, stanowiące wówczas prawdziwy unikat: poważny film science fiction, którego scenariusz napisał sam H.G. Wells. Treść przedstawiała najbliższe sto lat, zaczynając od niszczycielskiej II wojny światowej, która zaczęła się w Boże Narodzenie roku 1940. Po niej nastąpił drugi okres średniowiecza, a potem techniczne odrodzenie, przypadające w połowie XXI wieku. Film kończy się przygotowaniami do pierwszej wyprawy na Księżyc. Po dekadach walk i barbarzyństwa ludzkość zwraca się ku przestrzeni kosmicznej, by wyrazić swe wrodzone aspiracje oraz tęsknoty. W ostatniej scenie Raymond Massey spogląda w niebo i pyta: „Cały wszechświat lub nic – które z nich?”.

Clarke często nazywał Rzeczy, które nadejdą swoim ulubionym filmem. W kinach towarzyszyły mu jednak kroniki ukazujące strajki, militaryzm w Japonii i Niemczech oraz wojnę Włoch z Etiopią. Na ekranie ukazywano technicznie rozwiniętą przyszłość, za którą tęsknił Clarke, scenariusz Wellsa mówił jednak, że lot na Księżyc następował po wyniszczającej wojnie światowej oraz nowych mrokach średniowiecza.

Świat znajdował się wówczas w kryzysie, Arthur Clarke zachowywał jednak wiarę w lepszą przyszłość dzięki coraz liczniejszemu zbiorowi amerykańskich magazynów z fantastyką naukową. Rozbudowywał też sieć znajomych entuzjastów rakiet oraz tematyki science fiction, korespondując nawet z Leyem, który dostarczał mu aktualnych informacji z pierwszej ręki o rozwoju prac nad rakietami w Niemczech oraz najnowszych magazynów z USA. Clarke nie musiał już buszować na zapleczu Woolwortha.

18-letni Arthur C. Clarke, sfotografowany za pomocą samowyzwalacza w rodzinnym domu w południowo-zachodniej Anglii. Na półkach regału znajduje się jego wielka kolekcja amerykańskich magazynów science fiction

Tego lata, gdy na ekranach pojawiły się Rzeczy, które nadejdą, przeprowadził się do Londynu, gdzie zaczął pracę jako młodszy audytor w kuratorium. Znakomicie wypadł na egzaminie do służby cywilnej; w części matematycznej osiągnął maksymalną liczbę punktów: „Szczyciłem się najszybszą obsługą suwaka logarytmicznego w Whitehall, zwykle więc w jakąś godzinę miałem gotową całą pracę i mogłem poświęcić resztę dnia ważniejszym sprawom”[29]. Do tych ważniejszych spraw należało BTM, w którym Clarke został sekretarzem i skarbnikiem.

Kilka miesięcy po przyjeździe do Londynu, w mroźny zimowy ranek, wybrał się z kilkoma znajomymi na konferencję do Leeds. W tamtejszej sali Towarzystwa Teozoficznego spotkała się garstka młodzieńców zainteresowanych lotami kosmicznymi oraz fantastyką naukową, co uznano później za pierwszy zorganizowany konwent science fiction. Niespełna 20 uczestników wysłuchało zawiadomienia Clarke’a o przeniesieniu centrum operacyjnego BTM z Liverpoolu do oddziału londyńskiego, a niedługo potem stołeczne biuro zostało oficjalnie główną siedzibą towarzystwa. Pod nowym londyńskim adresem znajdowało się faktycznie niewielkie mieszkanie, które Clarke dzielił z kierownikiem promocji BTM, kolejnym młodym pisarzem science fiction Williamem Temple’em.

Po kilku miesiącach towarzystwo doznało dotkliwej porażki. Podobnie jak jego amerykański odpowiednik urządzało sporadycznie pokazy startów małych, doświadczalnych rakiet. Choć przyciągało to zainteresowanie, to niewiele myślano o bezpieczeństwie i w Manchesterze fragmenty aluminiowej rakiety, która wybuchła podczas odpalania, trafiły trzech widzów. Wszystkie eksperymentalne starty zostały w efekcie objęte śledztwem na mocy XIX-wiecznej ustawy o materiałach wybuchowych, a towarzystwo musiało znaleźć inne sposoby pozyskiwania uwagi mediów. Mimo ograniczonych środków zajęto się wtedy projektowaniem podróży na Księżyc.

Było to ćwiczenie wyłącznie intelektualne, niemniej całkowicie pionierskie. Najważniejsi członkowie BTM wskazali naukowe, techniczne i psychologiczne problemy, którymi miałaby się zająć grupa planująca załogową wyprawę na Księżyc. Przy tej okazji próbowano nawet skonstruować kilka urządzeń, takich jak system inercyjnego wskazywania pozycji statku w próżni. Grupa planująca, zakładając nieograniczony budżet, projektowała pojazd złożony z części napędowej, mieszkalnej oraz lądownika. W rzeczywistości BTM mogło wyasygnować około 120 dolarów.

Niezrażeni członkowie towarzystwa wykorzystywali te środki, których im nie brakowało: młodzieńczy zapał, wolny czas i odrobinę wiedzy z różnych dyscyplin. Jeden z nich był specjalistą od turbin, inny chemikiem, trzeci księgowym; projektant wnętrz zajął się częścią mieszkalną statku. Nikt nie posiadał pełnych kwalifikacji naukowych, zaledwie kilku dysponowało jednak pewnym doświadczeniem technicznym. Clarke kierował pracami z zakresu wyższej matematyki i obliczeń astronomicznych.

Raz w tygodniu, wieczorem, „komisja techniczna” BTM zbierała się, by analizować szczegóły mającej trwać dwa tygodnie wyprawy, a w przerwie szli do pobliskiego pubu na rybę z frytkami. Układ startowy miał składać się z sześciu coraz mniejszych członów na paliwo stałe, odpalanych kolejno. Komisja zrezygnowała z paliwa płynnego, uznając, że w tak wielkim pojeździe nie dałoby się zapewnić mu obiegu pompami mechanicznymi.

Wyniki pracy opublikowano w 1939 roku, w styczniowym numerze „Journal of the British Interplanetary Society”[30]. Jego cały nakład wypełnił zaledwie dwa kartony, które Clarke odebrał z drukarni i zaniósł do mieszkania, ale ten skromny wysiłek odbił się echem na całym świecie. Członkowie towarzystwa zaczęli udzielać wywiadów prasie londyńskiej oraz radiu BBC, aż wreszcie całą sprawą zainteresowało się „Nature”, prestiżowe czasopismo naukowe, które bez ogródek uznało księżycowy pojazd za czystą fantazję. Społeczność naukowa uznała za konieczne, by uciszyć młodych marzycieli z głowami w chmurach, zanim ktoś weźmie ich idee na poważnie.

Clarke i jego towarzysze nie stracili jednak ducha, uszczypliwie odpowiadając na każdą publiczną krytykę – o ile czasopisma zechciały dać im sposobność. Ataki naukowców pozwoliły Clarke’owi sformułować pierwsze ze swych trzech praw: „Jeśli wybitny, lecz podstarzały uczony twierdzi, że coś jest możliwe, niemal z pewnością ma rację. Gdy twierdzi, że coś jest niemożliwe, niemal z pewnością się myli”[31].

Informacje o rakietowym pojeździe Towarzystwa przedostały się też za granicę: wspomniał o nim amerykański „Time” oraz inne dzienniki anglojęzyczne, nawet w tak dalekich krajach jak Indie[32]. Biuletyn BTM nadmieniał dumnie, że jedna z relacji „ukradła w ogólnokrajowej niedzielnej gazecie połowę strony z ilustrowanymi informacjami panu Hitlerowi”. Podczas całego tego rozgłosu trwałe wrażenie wywarł na Clarke’u i Billu Temple’u jeden zagraniczny dziennikarz[33]. Już na początku wywiadu Temple zaczął się zastanawiać, czy ten wysoki Niemiec o spokojnym głosie nie jest nazistowskim szpiegiem, tym bardziej, gdy mocno zainteresował się ich zbiorem wycinków na temat broni rakietowej. Obaj uznali, że nie należy mu imponować znajomością astronautyki, udając nieszkodliwych miłośników fantastyki naukowej.

Najlepiej poinformowani członkowie astronautycznych stowarzyszeń w USA i Wielkiej Brytanii uznawali, że dojście do władzy nazistów położyło kres wszystkim niemieckim badaniom związanym z rakietami. Willy Ley nie otrzymywał z ojczyzny żadnych informacji, które przeczyłyby temu poglądowi. III Rzesza zdawała się pochłonięta odbudową armii lądowej i lotnictwa, a nie finansowaniem eksperymentów rakietowych, które tylko nieliczni uznawali za przydatne do celów militarnych. Ley logicznie zakładał, że przenoszenie małych ładunków wybuchowych przez rakiety to marnotrawstwo, i był pewien, że to zdanie podzielają stratedzy wojskowi. Liczył też, że znajdzie zatrudnienie w amerykańskiej firmie zainteresowanej naukowym wykorzystywaniem rakiet, propagując tymczasem podróże kosmiczne i pisząc do popularnych magazynów artykuły na tematy naukowe; chciał w ten sposób uchronić czytelników przed wpływem pseudonaukowych, mistycznych teorii, rozpowszechnionych od jakiegoś czasu w Niemczech.

Podczas wyjazdu do Los Angeles Ley z przyjemnością odnowił kontakt z twórcą Kobiety na Księżycu. Lang opuścił Niemcy wkrótce po tym, jak Goebbels zakazał rozpowszechnienia jego filmu, w którym włożył słowa nazistów w usta mistrza zbrodni. Obecnie pracował dla MGM, gdzie reżyserował swój pierwszy obraz amerykański, Jestem niewinny, ze Spencerem Tracym i Sylvią Sidney. Ten prowokacyjny dreszczowiec był odpowiedzią na plagę samosądów w USA, choć bohater był niesłusznie oskarżonym białym. Lang ukazał tu gotową do linczu społeczność w sposób podobny do tego, co widział w nazistowskich Niemczech.

Siedząc na werandzie pod rozgwieżdżonym niebem Kalifornii, Lang i Ley dyskutowali na temat nadciągającej wojny w Europie oraz marzyli o podróżach na Księżyc czy inne planety[34]. Gdyby chcieli przypomnieć sobie dawną współpracę przy filmie, nie znaleźliby jednak kopii Kobiety na Księżycu – gestapo kilka lat wcześniej skonfiskowało wszystkie plakaty, a taśmy zniknęły.

We wrześniu 1939 roku, wkrótce po inwazji Rzeszy na Polskę, Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Hitlerowi, co zmusiło Clarke’a i Temple’a do opuszczenia mieszkania w Bloomsbury oraz zamknięcia biura BTM. Gdyby siłom brytyjskim w zachodniej Europie nie udało się uratować Francji, bombowce Luftwaffe w ciągu kilku dni pojawiłyby się nad centrum Londynu. Ci mieszkańcy stolicy, którzy mogli, szukali schronienia u przyjaciół czy krewnych na bezpieczniejszych przedmieściach lub wyprowadzali się na prowincję. Gdy Clarke i Temple zamknęli drzwi, pozostawili w środku niemal kompletny zbiór amerykańskich magazynów science fiction, które Clarke zbierał prawie całą dekadę. Widział je wtedy po raz ostatni.

Najzacieklejszy szturm Luftwaffe na Londyn przypadł na jesień 1940 roku, gdy miasto bombardowano niemal bez przerwy przez dwa miesiące. Arthur Clarke nie doświadczył tego; pracował dla Ministerstwa Wyżywienia i został przeniesiony do nadmorskiego kurortu w północnej Walii. Wczesną wiosną kolejnego roku na mieszkanie w Bloomsbury spadła bomba, i zniszczyła wszystko z wyjątkiem zewnętrznych ścian.

Pierwsze miesiące wojny minęły Clarke’owi na dokumentowaniu każdej tony importowanej do kraju herbaty. Służba cywilna chwilowo chroniła go przed poborem, pod koniec roku musiał jednak wstąpić do wojska. Wybrał RAF, licząc na cenne przeszkolenie z podstaw astronawigacji, trafił jednak do jednostki technicznej, która wykorzystywała radar do pomocy pilotom przy lądowaniach w warunkach ograniczonej widzialności. Przy tej okazji po raz pierwszy mógł współpracować z grupą

naukowców – udoskonalaniem tego wynalazku zajmowali się ludzie z Massachusetts Institute of Technology.

Kapral Clarke trafił potem do centrum szkoleniowego RAF-u w Wiltshire (niedaleko Stonehenge), gdzie wieczorowo wykładał podstawy działania radaru. Jego zajęcia często kierowały się jednak ku astronautyce, dzięki czemu zyskał u słuchaczy przydomek „Statek kosmiczny Clarke”. Podstępnie wypytywali prowadzącego o działanie rakiet w kosmosie, co początkowało wywód o rakietach wielostopniowych i podróży na Księżyc, uzupełniany diagramami oraz podstawowymi wyliczeniami. W czasie wolnym Clarke pisywał artykuły do czasopism w rodzaju „Electronic Engineering”. Karierę autora science fiction miał jeszcze przed sobą, choć tuż przed wstąpieniem do RAF-u ukończył szkic pierwszej powieści Against the Fall of Night.

Gdy pod koniec roku 1944 alianci zbliżali się do Niemiec, Clarke spotkał się pewnego wieczoru w londyńskiej restauracji z najaktywniejszymi członkami BTM. Val Cleaver, pracownik brytyjskiego lotnictwa, zrelacjonował kolegom podróż do USA. W Nowym Jorku spotkał się z Willym Leyem, omawiając najnowsze doniesienia o wielkich niemieckich rakietach, które miały wkrótce spaść na Antwerpię i Londyn. Jego rozmówca słyszał natomiast o groźnych, udoskonalonych następcach V1, niskopułapowych pocisków samosterujących, które latem pojawiły się nad południową Anglią, czasami w seriach liczących ponad sto sztuk dziennie. Ley lekceważył odrzutowe V1 jako prymitywną, niedokładną broń o niewielkiej wartości militarnej, zapewniając brytyjskiego gościa, że informacje o większej i zdolnej do wyższego lotu rakiecie to jedynie rozpaczliwa nazistowska propaganda. Cleaver, znając już tajne raporty, które szczegółowo opisywały tę nową broń, odparł przyjacielowi: „Na twoim miejscu nie byłbym taki pewien”.

Wokół stołu rozległy się śmiechy, gdy Cleaver wspomniał swoje ostrzeżenie[35]. Rozbawienie ucichło jednak, gdy na zewnątrz rozległa się potężna eksplozja. Clarke wspominał: „Budynek zadrżał lekko. Usłyszeliśmy ten szczególny, charakterystyczny grzmot, pnący się z powrotem do nieba, od obiektu, który pojawił się szybciej niż dźwięk jego przelotu”. Nagła przerwa w spotkaniu pozwoliła członkom BTM poznać zabójczą rakietę V2, pierwszy działający pocisk balistyczny na świecie.

Gdyby Ley potrzebował dalszych argumentów na rzecz istnienia nowej niemieckiej broni rakietowej, wystarczyłby egzemplarz numeru „Life” opublikowanego kilka tygodni później[36]. Rozkładówka przedstawiała szczegółowy, całkiem dokładny przekrój V2 oraz ilustrację trajektorii pocisku od startu do uderzenia w cel. Magazyn zamieścił też wojskowe zdjęcia, przedstawiające silniki przejętej rakiety. Artykuł opisywał V2 jako „spektakularną broń”, lecz „militarną klapę”. Mimo imponujących rozwiązań technicznych było to przedsięwzięcie nieskuteczne: jak przewidywał Ley, niszczące możliwości rakiety ograniczała niewielka nośność. W rzeczywistości w wyniku tych ataków zginęło mniej ludzi niż podczas jej produkcji, prowadzonej w ciężkich warunkach pracy niewolniczej. W końcu naczelne dowództwo nazistów postanowiło wesprzeć rozwój V2 funduszami przeznaczonymi wcześniej na budowę myśliwców odrzutowych, co ostatecznie otworzyło przestrzeń powietrzną alianckim bombowcom i przyspieszyło upadek Rzeszy.

Gdy alianci wkraczali do Niemiec, Ley opublikował artykuł o V2 w amerykańskim magazynie[37]. Spekulował w nim, że nowe, duże rakiety to dzieło Hermanna Obertha, i uważał, że jest mało prawdopodobne, by Oberth lub jego towarzysze przetrwali, aby opowiedzieć historię narodzin V-2. „Ci, którzy znają całą historię, już nie żyją, a ci jeszcze żyjący zginą przed końcem wojny”[38]. Za znacznie ważniejsze uważał jednak ich dorobek badawczy.

V2 stanowiła niezbity dowód, że można skonstruować duży, w pełni sprawny pocisk samonaprowadzający.

Rakieta V2 z niewielką głowicą bojową, przygotowywana do startu w ostatnich miesiącach II wojny światowej. Na Anglię i Belgię wystrzelono ponad 3000 sztuk tej broni, która jednak zawiodła jako narzędzie strategiczne

Części zdobytych przez aliantów V2 przewieziono do Stanów, gdzie w ośrodku doświadczalnym floty w Annapolis zajął się nimi Robert Goddard[39]. Żyroskopowe stabilizatory, turbinowe pompy paliwowe i komora spalania przypominały rozwiązania, które stosował w Roswell. W połowie lat 30., gdy pracował z dala od oczu prasy i ciekawskich, Abwehra oraz wywiad radziecki skierowały swych ludzi do zbierania informacji o rezultatach jego badań[40]. Choć on sam podejrzewał, że projekt V2 to jego skradzione dzieło, rozwój obu rakiet następował niezależnie i już w latach 30. Niemcy wyprzedzili Amerykanów[41]. Kilka dni po tych badaniach Rzesza skapitulowała, co zakończyło wojnę w Europie. Chory na raka Goddard zmarł cztery miesiące później, w wieku 67 lat. Jego śmierć miała miejsce w tym samym tygodniu, w którym Stany Zjednoczone zrzuciły na Japonię dwie bomby atomowe.

Po kapitulacji Rzeszy połączone szefostwa sztabów amerykańskich sił zbrojnych niezwłocznie przyjęły nowy, bezprecedensowy program, zakładający przejęcie zaawansowanych niemieckich technologii zbrojeniowych w celu zapewnienia USA strategicznej przewagi w przyszłych konfliktach. Dotyczyło to nie tylko planów i egzemplarzy – Biuro Służb Strategicznych (OSS) szukało również stojących za nimi ludzi.

Plan realizowano tak szybko, że pierwsi niemieccy naukowcy i inżynierowie przybyli do USA, zanim jeszcze prezydent Truman dowiedział się o jego istnieniu. Cała operacja nosiła z początku kryptonim „Overcast” i skupiała się na wykorzystaniu wiedzy i technologii Niemców w wojnie z Japonią, jednak po jej kapitulacji otrzymał nową nazwę „Paperclip”, obejmując znacznie większą liczbę osób. Nazwa pochodziła od spinaczy, którymi funkcjonariusze OSS oznaczali teczki interesujących ich naukowców i inżynierów.

Willy Ley liczył, że jego głęboka znajomość z zakresu konstrukcji i doświadczenie zdobyte podczas współpracy z Hermannem Oberthem pomogą mu uzyskać stałą posadę w administracji rządowej lub firmie zajmującej się rakietami, lecz wywiad nie interesował się nim. Dzięki kontaktom z władzami dowiedział się, że wielu pracujących nad V2 przeżyło wojnę i trafiło do USA, by pracować dla armii. Stanowiło to okrutną ironię losu: Ley opuścił Rzeszę z powodu sumienia, a ci, którzy woleli zostać, by budować rakiety Hitlerowi, cieszyli się specjalną uwagą rządu i zostali przezeń zatrudnieni. Wielu znajomych Leya z TPK, pracujących nad V2, pełniło teraz czołowe funkcje w urzeczywistnianiu projektu załogowej podróży kosmicznej – ale nie on.

Ley dowiedział się od funkcjonariusza wywiadu, że programem V2 nie kierował Hermann Oberth, lecz Wernher von Braun, błyskotliwy osiemnastoletni arystokrata i student zaoczny, którego w roku 1930 sam przedstawił Oberthowi i wprowadził do TPK[42]. Jak pisał do swego przyjaciela Roberta Heinleina, wspominając zdolność przekonywania von Brauna: „Mogę mieć tylko nadzieję, że armia USA uzna go jedynie za pożytecznego, a nie czarującego”[43].

W dniach upadku III Rzeszy von Braun i jego najważniejsi współpracownicy rozważyli możliwości działania. Ze wschodu nadchodzili Rosjanie, z zachodu Amerykanie, niewola była więc nieunikniona. Ich wiedza zapewniała im jednak możliwość negocjacji i grupa zdecydowała się skapitulować przed Amerykanami. Przez kilka dni ukrywała się w odległym zakątku Alp Bawarskich, a następnie potajemnie nawiązała kontakt z amerykańską dywizją piechoty. Gdy Rosjanie zajęli nadbałtycki ośrodek testowy i badawczy w Peenemünde, niemal wszyscy najważniejsi naukowcy oraz inżynierowie przeszli już w ręce amerykańskie.

Kilka miesięcy po zakończeniu wojny von Braun i ponad setka innych uczestników programu badań rakietowych trafiła niepostrzeżenie na teren Stanów Zjednoczonych. Ważne szczegóły procesu ich weryfikacji pozostawały tajemnicą przez kilka dekad, niewątpliwie jednak władze USA przymykały oczy na przynależność niektórych niemieckich naukowców i inżynierów do NSDAP czy podejrzenia o zbrodnie wojenne.

Operacja „Paperclip” została po raz pierwszy wspomniana publicznie w oszczędnym komunikacie Departamentu Wojny z 1 października 1945 roku. Obwieszczał on, że starannie wybrana grupa „wybitnych niemieckich naukowców” zostanie sprowadzona do USA, by podzielić się wiedzą techniczną, niezbędną dla bezpieczeństwa narodowego. Jednostronicowy komunikat podawał też, że Niemcy znajdą się w Stanach Zjednoczonych tymczasowo i wszyscy zgłosili się z własnej woli. Niedługo potem „New York Times” ujawnił, że do kraju przybył „cały personel bazy rakietowej, około 90 ludzi”[44]. W rzeczywistości w Peenemünde przez cały okres wojny przewinęło 12000 osób, ale do USA przybyło tylko około 150 najwyżej postawionych.

Departament Wojny i OSS uważały niemieckich naukowców i inżynierów za tak cenną zdobycz, że dużo bardziej zależało im na dostępie do ich wiedzy niż zajmowaniu się kontrowersyjnymi (i głęboko utajnionymi) szczegółami z wojennych akt. Opanowywanie Europy Wschodniej przez Stalina budziło już obawy przed kolejnym długim konfliktem, a tuż po wojnie Amerykanie podejrzewani o sympatie komunistyczne byli uznawani za znacznie większe zagrożenie niż ludzie związani w przeszłości z pokonaną III Rzeszą.

Kilka lat wcześniej David Lasser zakończył pracę jako przewodniczący Sojuszu Robotników Ameryki, gdyż o przywództwo upomnieli się tu członkowie partii komunistycznej. Lasser był socjalistą, sprzeciwiał się jednak komunizmowi i w wyrazie protestu wystąpił z organizacji. Prezydent Roosevelt powierzył mu wówczas stworzenie instytucji szkolenia bezrobotnych, by zwiększyć siły robocze kraju. Ta nominacja szybko przyniosła Lasserowi kłopoty, ponieważ reakcyjni kongresmeni odkryli jego nazwisko na liście podejrzanych lewicowców. Siedząc na galerii Izby Reprezentantów, wysłuchiwał teksaskiego polityka, znanego z buńczuczności i publicznych ataków na „wywrotowców”, który szydził z autora The Conquest of Space jako „pomyleńca, który uroił sobie, że możemy lecieć na Księżyc!”[45]. Zebrani ryknęli śmiechem i w całym tym zamęcie kandydatura Lassera upadła.

Po Dniu Zwycięstwa jego pozycja w Waszyngtonie zdawała się poprawiać, a pamięć o upokorzeniu w Kongresie – blaknąć. Administracja Trumana zwróciła się do Lassera o pomoc w odbudowie Europy, oferując pozycję konsultanta przy sekretarzu do spraw handlu. Jak na ironię, podczas gdy wojsko i wywiad USA wyciszały przeszłość byłych nazistowskich inżynierów, polityczni przeciwnicy Lassera zaczęli rozpowszechniać oszczerstwa na temat jego związków z wywrotowymi organizacjami, kwestionując jego lojalność i dowodząc, że „przeciwne poglądy” stanowią poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa.

Ta zorganizowana kampania zaskoczyła Lassera: „Zapytuję się nieustannie, jaki to rząd robi coś podobnego? Kim jesteśmy, że dopuszczamy do takich rzeczy?”[46]. Mimo mocnego wsparcia znanych polityków oskarżenia i oszczerstwa skutecznie zamknęły mu drogę do jakiejkolwiek współpracy z rządem. David Lasser, nie tak sławny jak „hollywoodzka dziesiątka” scenarzystów i reżyserów czy pisarze tacy jak Howard Fast oraz Arthur Miller, został jedną z pierwszych ofiar „czerwonej paniki”.

David Lasser (w środku) oraz jego związkowy towarzysz podczas spotkania z Eleanor Roosevelt w Waszyngtonie. Wkrótce potem Lasser został wyszydzony w Izbie Reprezentantów jako „pomyleniec, który uroił sobie, że możemy lecieć na Księżyc!”

Nie wszyscy przyjęli z aprobatą decyzję Departamentu Wojny, by sprowadzić do pracy w USA naukowców i inżynierów III Rzeszy. Wybitni fizycy, jak Einstein czy Hans Bethe, oraz Eleanor Roosevelt, krytykowali „Paperclip”, większość publicznych głosów sprzeciwu umilkła jednak w obliczu brutalnego zdominowania Europy Wschodniej przez ZSRR, uzasadnionych lęków przed szpiegami oraz informacji o radzieckim programie budowy broni atomowej. Nikt z kongresmenów nie wygłaszał mów o zagrożeniu ze strony niemieckich naukowców czy ich odmiennych poglądach politycznych. Wręcz przeciwnie, Biały Dom polecił Departamentowi Handlu opracowanie raportów, które wyjaśniały zwykłym Amerykanom korzyści, jakie mogą odnieść w codziennym życiu dzięki wspaniałym niemieckim osiągnięciom w produkcji żywności (jak choćby nieograniczona ilość drożdży) czy tańszych i mocniejszych tkanin (jak nylon)[47].

Arthur Clarke i reszta kierownictwa BTM oczekiwali z optymizmem na świt ery rakietowej mimo przeraźliwie bliskiego zetknięcia z V2 w Londynie. Główny temat ich dyskusji stanowił efekt zwiększonego zainteresowania rakietami i kosmosem: czy wpłynie to na ich powojenne kariery urzędnicze, czy pomoże im w interesach? Clarke skłaniał się ku drugiej możliwości, marząc o kosmicznych przekaźnikach radiowych i telewizyjnych.

Na początku 1945 roku w liście do magazynu „Wireless World” zaproponował nowatorski pomysł[48]. Jeśli umieścić trzy satelity na orbitach geostacjonarnych nad ustalonymi punktami, spełniałyby funkcję masztów radiowych o wysokości 36000 kilometrów. Sygnały ze stacji naziemnej, przejęte i wzmocnione przez każdego z tych satelitów, obejmowałyby jedną trzecią powierzchni Ziemi. List Clarke’a wymownie argumentował, że rozwiązania opracowane dla celów wojennych mogą równie dobrze służyć ludzkości w czasie pokoju.

Latem Clarke powtórzył owe tezy w czterostronicowym artykule Future of World Communications, który po zatwierdzeniu przez cenzorów RAF-u otrzymał nowy tytuł Extra-Terrestrial Relays: Can Rocket Stations Give World-Wide Radio Coverage i ukazał się w październikowym numerze „Wireless World”[49]. Po raz pierwszy przedstawił on ideę geostacjonarnej sieci satelitów łącznościowych, co dziś uważa się za jedną z najważniejszych publikacji technicznych XX wieku.

Później Clarke wspomniał żartobliwie, że artykuł przyjęto z ogromnym niezainteresowaniem, a on sam zarobił 15 funtów. W rzeczywistości jednak przeczytano go tam, gdzie należy. Jego kopie krążyły po biurach floty amerykańskiej oraz powstałej niedawno prywatnej organizacji badawczej RAND, mającej synchronizować plany wojska z badaniem oraz rozwojem projektów.

28-letni Clarke napisał też drugi artykuł techniczny, mniej istotny historycznie, lecz znacznie ważniejszy dla niego samego[50]. Krótko przed demobilizacją w roku 1946 The Rocket and the Future of Warfare ukazał się w „The Royal Air Force Quarterly”. Clarke przesłał jego kopię młodemu posłowi labourzystów, który po lekturze zechciał poznać autora. Termin ich spotkania w parlamencie przypadł wkrótce po tym, jak Clarke’owi odmówiono zasiłku na studia, z czego zwierzył się rozmówcy: „Bardzo szybko przyznano mi zasiłek i złożyłem podanie o przyjęcie do londyńskiego King’s College”[51]. Rakiety nie zabrały Clarke’a w kosmos, ale pośrednio popchnęły chłopca z farmy w kierunku kariery uniwersyteckiej.

Ciołkowski, Oberth i Ley oprócz publikacji technicznych pisywali też dzieła z gatunku science fiction, by popularyzować ideę podróży kosmicznych. Podobny bodziec skłonił Clarke’a do rozpoczęcia pracy nad drugą powieścią. W przerwach międzysemestralnych odkładał naukę fizyki oraz matematyki, by pisać Prelude to Space. Powieść ukazała się dopiero po pięciu latach, stanowiła jednak pierwszą próbę autora, by przedstawić światu optymistyczną wizję nadchodzącej epoki kosmicznej.

Największy sukces wydawniczy pod względem popularyzowania astronautyki odniosło pod koniec lat 40. pokaźnych rozmiarów dzieło Willy’ego Leya z ilustracjami Chesleya Bonestella, noszące tytuł The Conquest Space, w hołdzie Davidowi Lasserowi. Jego cel nie odbiegał od wydanej niemal dwie dekady wcześniej poprzedniczki, publikacja Viking Press znalazła jednak znacznie więcej czytelników, chętnych do zapoznania się z podstawami lotów kosmicznych i zapowiedziami nadchodzącej epoki. Wierne pod względem astronomicznym ilustracje Bonestella były już znane wielu miłośnikom „Life” czy „Collier’s” oraz