Ścieżka wśród fal - Grzegorz Gajek - ebook

Ścieżka wśród fal ebook

Grzegorz Gajek,

0,0

Opis

Grzegorz od wczesnej młodości marzył o pracy na morzu. Jednak jego studia w Wyższej Szkole Marynarki Wojennej kończą się już na pierwszym roku, po oblaniu egzaminu z matematyki. Zgodnie z ówczesnymi przepisami, zostaje powołany do wojska i przydzielony na okręt ORP "Studzianki". Niestety, służba w Marynarce Wojennej z pływaniem ma niewiele wspólnego. Pomiędzy nielicznymi ćwiczeniami na Bałtyku młodzi marynarze zajmują się głównie pucowaniem korytarzy i obsługiwaniem "starszych", czyli wyższego rocznika wojska. Zjawisko "fali", spotykane we wszystkich jednostkach wojskowych, na okręcie jest wyjątkowo nasilone z powodu specyficznych warunków - u stłoczonych w ciasnych, dusznych pomieszczeniach mężczyzn, pozbawionych możliwości wychodzenia na przepustki, agresja narasta w stopniu niemożliwym do opanowania...

Opisywana historia wydarzyła się naprawdę, w latach osiemdziesiątych. Wszystkie nazwiska zostały zmienione i nie powinny być wiązane z żadną osobą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 820

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Grzegorz Gajek 2010

ISBN 978-83-7564-256-8

Wydawnictwo My Book

www.mybook.pl

Publikacja chroniona prawem autorskim.

Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Dedykacja

Książkę dedykuję wszystkim marynarzom, marynarzom służącym na ORP „Studzianki” oraz tym, co nigdy nie wrócili z morza. Opisywana historia wydarzyła się naprawdę. Wszystkie nazwiska zostały zmienione i nie powinny być wiązane z żadną osobą.

PODRÓŻ

W ciemnym przedziale mknącego po szynach pociągu pośpiesznego czterej młodzi mężczyźni zapadali w sen, niektórzy już spali. Wszyscy ubrani w grube czarne mundury zwykłych marynarzy, z granatowymi kołnierzami na plecach i z czarnymi krawatami na piersiach. Na stopach mieli dobrze wypastowane czarne półbuty.

Grzegorz patrzył przez szybę na nocny krajobraz. W sercu czuł strach i trwogę. Bał się stosunków międzyludzkich, jakie panowały na okrętach. Wysoki, szczupły i przystojny. Trochę strachliwy, gdy przeżywał słowa, które inni wkładali do jego romantycznego umysłu. Błękitne oczy i wysokie czoło odbijały się w szybie. Gienek będący jeszcze pół roku temu zwykłym marynarzem, porządnie ich nastraszył. Przestrzegł ich, że pierwszego dnia jako młode baniaki mogą dostać w ryj od starego marynarza. Gienek miał szorstki głos, wesołe usposobienie. Na jego owalnej twarzy najważniejszy był rzadki wąs, oznaczający starego marynarza. Rozbieganymi, brązowymi oczami szukał osoby, którą mógł w jakiś sposób zranić i wystawić na pośmiewisko.

Grzesiek miał nadzieję, że rezerwa, będąca już cywilami, jeszcze nie odeszła z okrętów i przez kilka dni będzie ich chroniła przed nowymi władcami pomieszczeń mieszkalnych. Nie wiedział, jak dalej będzie wyglądać jego życie, i oczekiwał najgorszego. Przyglądał się śpiącym marynarzom. Jery też nie mógł zasnąć. Opierał się rękami o parapet i gapił się w zaparowaną szybę, po której spływały krople wody. Przed Jurkiem stała niedopita butelka wódki. Czysta, z czerwoną kartką i kieliszkiem na etykiecie. Marynarze cieszyli się, że ją kupili i rozweselą swoje strwożone serca. Jery ocknął się, spojrzał na butelkę, której jeszcze nie odkręcili, i spytał:

– Pijesz, Grzegorz? – trzymając butelkę w ręce, jednym ruchem dłoni odkręcił zakrętkę i nalał czystego jak woda trunku do literatki, którą przezorny Gienek zabrał ze sobą z Gdyni.

– Piję. – Miał ochotę się zalać, usnąć i obudzić dopiero na drugim krańcu Polski. Jurek nalał wódkę do szklanki i podał młodemu marynarzowi. Na dźwięk brzęczącego szkła i nalewającego się alkoholu obudził się Gienek. Ścierpły mu ręce od spania w niewygodnej pozycji i szybko masował jedno ramię.

– Ominęła mnie jakaś kolejka? – zapytał zaspany, ledwo patrząc na oczy.

– Nie – rzucił krótko Jurek. – Pij, Grzesiek, inni też się chcą napić, ty wstrzymujesz kolejkę. Nie patrz się w szkło, nic tam nie zobaczysz.

Jego oschły śmiech wypełnił na chwilę pomieszczenie. Był duszą towarzystwa. Lekko wschodnie rysy i grubokoścista budowa twarzy zdradzały jego nieustępliwy, porywczy charakter.

Grzegorz szybkim ruchem przechylił szklankę i wypił wódkę do dna. Oddał szklankę Jurkowi, krzywiąc się mocno.

– Przegryzłbym coś – powiedział przez zaciśnięte zęby.

– To sobie przegryź, masz przecież suchy prowiant ze sobą – szorstki głos Gienka przerwał narzekania młodego marynarza.

Grzesiek nie miał ochoty szukać nocą prowiantu w ogromnym worze, który zabrał ze sobą z Gdyni. Pociąg turkotał miarowo na szynach, podskakiwał lekko, a w przedziale panowały ciemności. Gienek przyglądał się Jurkowi napełniającemu szkło wódką. Wszyscy lubili tego rubasznego, nieokrzesanego marynarza, mówiącego śląską gwarą i jego morskie opowieści o dalekich rejsach i przygodach, jakie go spotykały na morzu i w porcie. Koledzy uważali go za dobrego kumpla, ale sprawdzali kilka razy, czy jego opowieści są prawdziwe czy zmyślone. Kiedy Gienek opowiadał o rejsie po Morzu Północnym, Grzegorz wyobrażał sobie, że jest tam razem z nim. Widział ogromne fale unoszące okręt i czuł się prawdziwym marynarzem przez kilka chwil. Codzienność w porcie, w budynkach mieszkalnych, była zupełnie inna. Szara, pospolita i bezbarwna.

– Budź chłopaków, trzeba wypić butelkę jak najszybciej, w jednostce musimy być trzeźwi.

Gienek był dla wszystkich wielkim autorytetem. Szczególnie dla Grześka, który zawsze go słuchał i nigdy nie lekceważył jego rad. Gienek miał za sobą ponad roczny staż w Marynarce Wojennej. Był kimś w marynarskiej hierarchii, a jego wygląd budził respekt i nikt nawet nie myślał, aby z nim zadzierać. Krzysiek obudził się i zaspany rozglądał się po przedziale; zapytał, przecierając oczy:

– Co się dzieje, jesteśmy już na miejscu?

– Nie, masz nalane do szklanki. Musimy wypić ostatnią flaszkę, żeby w jednostce wyglądać na trzeźwych – odparł Grzegorz.

– Spać mi się chce – powiedział Krzysiek.

– Wypij i śpij. Jeszcze nie dojechaliśmy do Słupska. Masz prawie całą noc na spanie.

– Jurek, ale mi szczerze nalałeś – powiedział, śmiejąc się, Krzysiek.

Jednym haustem wypił zawartość szklanki, a pozostałe na dnie krople wylał na brudną, zakurzoną podłogę przedziału. Przystawił dłoń do twarzy, wycierając usta. Niewysoki, dobrze zbudowany i zawsze smutny, krzywił się, przymykając oczy.

– Przydałoby się coś na przekąskę. Daj trochę napoju. – Krzysiek wyciągnął rękę ze szklanką do Jurka, trzymającego w ręku butelkę. Jurek nalał koledze i powiedział:

– Źle wyglądasz, Krzysiek, może wypijesz jeszcze jednego, z tamtej butelki ominęła cię jedna kolejka?

– Pijcie, nie mam dzisiaj ochoty na zabawę. Spać mi się chce cholernie.

– Kładź się i śpij. Nalej mi jeszcze jednego – powiedział Gienek. – Wypiję, przekąszę i też idę spać – mówiąc to, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów z filtrem.

– Zapalicie? – zapytał.

– Nie – odpowiedział Jurek za wszystkich – a ty jak chcesz palić, idź na korytarz. Nie będziesz nam tu smrodził w przedziale.

Wypił ze szklanki wódkę, którą sam sobie nalał, i podał szklankę z alkoholem Gienkowi.

– O, ty wścieklaku jeden, będziesz się do mnie stawiał. Jeszcze masz czarne podniebienie w gębie, a już szczekasz na starego. Poczekaj, już ja pogadam ze starymi, dadzą ci w dupę na okręcie – Gienek zaczął się śmiać. Wypił wódkę i skrzywił się odrobinę. Wyciągnął z paczki papierosa z filtrem i zapalił papierosa, w dusznym przedziale zrobiło się jeszcze nieprzyjemniej. Papierosowy dym wypełnił wnętrze.

– Ale zasmrodziłeś tym kopciuchem. Co ty palisz? – pytał Grzesiek.

– Co mogę palić? „Wiarusy”. Tylko takie papierosy udało mi się kupić w kantynie – odpowiedział Gienek i spojrzał na opakowanie papierosów. Patrząc na Jurka, zapytał: – Jurek, będzie jeszcze po jednym?

– Będzie, ale tylko po malutkim.

– Mało kupiłeś. Mogłeś kupić jeszcze jedną butelkę.

– Mało, mało, tobie zawsze mało. Trzeba było dać więcej pieniędzy i myśleć w Gdyni o tym, żeby kupić jeszcze jedną butelkę. Teraz możemy tylko pomarzyć albo przytulić się do zimowych płaszczy i iść spać.

Jurek był zły. Miał chęć jeszcze się napić. Koledzy wiedzieli, że piją ze sobą ostatni raz i być może ostatni raz się widzą. Nie wiedzieli, jaki czeka ich los i gdzie poślą ich rozkazy, które otrzymają na miejscu w Świnoujściu.

– Wystarczy – powiedział Grzegorz, gdy Jurek przekroczył dozwoloną ilość alkoholu, jaką mieli do wypicia na jeden raz. – Wasze zdrowie, chłopaki, żebyśmy się jeszcze kiedyś razem zobaczyli.

Wypił resztkę alkoholu, którą nalał mu Jurek. Miał nadzieję, że wódka pozwoli mu zasnąć. Nie potrafił spać na siedząco. Patrzył na mijany nocą krajobraz i na kolegów układających się do snu. Jurek oparł się na parapecie i po chwili zasnął. Gienek usypiał z głową opadającą na pierś i tlącym się papierosem w dłoni. Pragnął, aby ta podróż trwała jak najdłużej, a miał uczucie, jakby pociąg jechał coraz szybciej i szybciej. Wsłuchując się w turkot kół, przymknął na chwilę oczy. Zasnął na chwilę. W krótkim śnie zobaczył siebie wśród morskich fal, rozpaczliwie szukającego ratunku. Wyciągał przed siebie dłonie, zasłaniając się przed spienionymi falami, w które wpadł. Chciwie łapał ustami powietrze, gdy przelała się fala. Ciężkie marynarskie buty ciągnęły go w morską toń. Nie krzyczał, odchodząc na zawsze w morską głębinę.

Grzesiek otworzył przestraszony oczy. Podniósł dłoń i otarł z zimnych kropel potu czoło. Oddychał głęboko i spokojnie. Obudził go dźwięk przewracanych butelek, które Jurek kopnął niechcący. Potoczyły się jedna za drugą w różne strony przedziału. Za oknem już świtało i mógł zobaczyć okolicę, przez którą jechał pociąg. W ustach czuł suchość i zaczął odczuwać pragnienie. Napił się oranżady, która została jeszcze w butelce. Po kilku łykach zaspokoił pragnienie i odstawił butelkę. Nie czuł wypitego alkoholu, którym raczyli się wieczorem. Czuł się trochę nieswojo, jak zawsze wtedy, gdy czekało go coś nowego. Miał ochotę obudzić kolegów i wyjść się przewietrzyć. Zamiast tego wstał cicho, aby ich nie zbudzić, i wyszedł na korytarz rozprostować nogi, które zaczęły odczuwać trud kilku godzin siedzenia.

Na korytarzu było pusto. Pasażerowie pociągu pośpiesznego w większości spali. Przechadzając się wolno po korytarzu, przyglądał się śpiącym ludziom i ich twarzom. Krajobraz za oknem wyglądał na nudny i monotonny. Śpiące zimowym snem drzewa pozbawione były liści. Naga ziemia wyglądała spod leżącego śniegu, a ciemne chmury zasłaniały całkowicie niebo, gotowe w każdej chwili sypnąć mokrym śniegiem. Poruszające się gałęzie drzew zdradzały, że na zewnątrz wieje zimny wiosenny wiatr.

Grzegorz oparł się o szybę i patrzył przed siebie. Pociąg unosił ich w nieznane. Marynarz nigdy jeszcze nie był w tym regionie, do którego jechał. Nie był w stanie nawet wyobrazić sobie, jak wygląda miasto, w którym miał spędzić ponad dwa lata. Wyprostował się i wszedł do przedziału. Krzysiek spał twardym snem, pozostali też. Lubił kolegę z południowej części Polski. W Gdyni razem uczyli się matematyki. Mieli nadzieję, że coś wejdzie z podręczników do ich twardych głów. Było jednak inaczej. Nie zdobyli wiedzy, jaką chcieli posiąść. Patrząc w leżące na desce do prasowania podręczniki, najczęściej zasypiali po kilkunastu minutach nauki. Matematyka nie była ich mocną stroną. Lubili słuchać wykładów o nawigacji, bez reszty wciągały ich pasjonujące rozmowy o wojsku, lubili też zajęcia sportowe i wszystkie inne przedmioty niezwiązane z matematyką. Siadając w sali matematycznych ćwiczeń, wpadali obaj w ponury nastrój, a po kilku minutach wywodów pani profesor głowy zaczynały im ciążyć i opadać w kierunku blatów biurek. Jedyną atrakcją nudnych lekcji matematyki była sama pani profesor. Ta kobieta, jedna z niewielu w szkole pełnej mężczyzn, była obiektem zainteresowania wielu podchorążych. Podziwiali ją i uwielbiali, obserwowali jej wspaniałą figurę, kiedy ubierała się w dżinsy i obcisły sweterek. Patrzyli, jak z gracją porusza się przy tablicy. Nikt nie miał jednak odwagi żartować z matematyczką. Mogła uziemić prawie każdego. Wszyscy czuli wobec niej respekt i byli pełni podziwu dla ścisłej wiedzy, którą zgromadziła w swej kobiecej główce.

Innym typem kobiety była anglistka. Nauczycielka była piękną kobietą i podkochiwali się w niej wszyscy. Niektórzy nawet otwarcie z nią flirtowali po angielsku. Zachęcał ich do tego młody wiek pani profesor oraz to, że sama była miłą i wesołą kobietą, która lubiła zażartować. Grzegorz dobrze pamięta tę zawsze uśmiechniętą kobietę. Była dla niego pięknością, był zafascynowany jej urodą i nazywał ją Gracją. Jej piękna twarz nie daje mu zasnąć nawet dzisiaj. Lubił słuchać miękkiego głosu pani profesor, którym wykładała zasady pisowni i gramatyki. Często spoglądał w jej czarne jak węgle oczy, gdy podziwiał jej malowane usta. Czasami jego oczy spotykały się z oczami pani profesor i wtedy przeszywała go swoim diabelskim spojrzeniem. Natychmiast robiło mu się gorąco i przez cały dzień rozmyślał tylko o niej i jej pięknych oczach. Jeszcze dzisiaj ją widzi, stojącą przed plutonem mężczyzn, w pięknej czarnej spódniczce opinającej jej biodra i pośladki. W czasie pobytu w WSMW zakochał się w miłej i pięknej pani profesor. Nikomu nie zdradził swego sekretu i nigdy nie żartował z czarnowłosą pięknością. Mogli spoglądać na nią tylko przez godzinę. Czasami spotykali ją na uczelnianych korytarzach. Odprowadzali wzrokiem piękną i elegancką kobietę, obserwując jej ruchy i nasycając się zapachem perfum, jaki zostawiała po swoim przejściu. Z rozmyślań wyrwał Grześka głos kolegi, śpiącego obok niego.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał Krzysiek.

– Nie wiem. Ale chyba już dojeżdżamy do Szczecina. Na pewno jesteśmy już gdzieś blisko.

– Miałem zły sen. Śniło mi się, że zasnąłem i zajechałem za daleko – przecierał zaspane oczy.

– Nie martw się. Pociąg zatrzymuje się na dłużej na stacji w Szczecinie. Zdążymy wysiąść.

– Prześpię się jeszcze trochę.

– Śpij, obudzę cię, jak zatrzymamy się na stacji – odpowiedział Grzegorz.

Krzysiek zasnął szybko, pomrukując trochę. Grzesiek patrzał w przeszłość i wspominał, jak z podchorążego stał się zwykłym marynarzem bez żadnych dystynkcji. W grube płótno wpiął brązową odznakę sprawności fizycznej. Miał nadzieję, że tam, gdzie się niedługo znajdzie, zaimponuje innym swoją kondycją. Marynarski mundur leżał na nim pięknie, chociaż był niewygodny i na pewno niemodny. Był jak wór pokutny, za życie, jakie prowadził. Wychował się w zbyt biednej rodzinie, aby prowadzić hulaszczy tryb życia. Jednak nigdy nie przykładał się należycie do nauki i dopiero teraz to zauważył. Nie potrafił pozbierać myśli i podjąć nowej decyzji, co dalej zrobić ze swoim życiem. Bał się bardzo. Nie wiedział, jak zostanie przyjęty przez nowych kolegów, z którymi miał się niedługo spotkać. Słyszał, że w wojsku istnieje hierarchia, w której młody żołnierz musiał się podporządkować starszym. Gienek jeszcze w Gdyni opowiedział młodemu marynarzowi, jak ma się zachowywać, kiedy stanie na okręcie, i porządnie nastraszył strachliwego młodzieńca. Nawet nie wiedział jak bardzo. Bał się chwili, kiedy po okrętowym trapie będzie wchodził do innego świata, który dla wielu był piekłem już za życia. Słyszał, że najgorzej jest na dużych okrętach, na których jest duża marynarska społeczność. Cieszył się, że będzie najprawdopodobniej służył na okręcie desantowym. Dowiedział się wcześniej w szkole oficerskiej, że załogi transportowych okrętów są niewielkie. Podchorążowie opowiadali sobie opowieści zasłyszane od marynarzy, którzy do szkoły oficerskiej przychodzili po odbyciu służby wojskowej. Najgorzej było podobno na trałowcach, które miały wyjątkowo liczną załogę, żyjącą na niewielkiej przestrzeni. Może ciasnota, stalowe ściany, szare wnętrza prowokowały młodych chłopców do agresywnego zachowania się wobec siebie. Nie zastanawiał się w tej chwili nad tym. Myślał tylko, by dostać się na okręt, na którym będzie dobre jedzenie i koledzy, którzy nie będą mu uprzykrzali życia. Wiedział, że jest naznaczony klątwą, tak jak każdy z ludzi, którzy razem z nim jechali do Świnoujścia.

Chciał być przecież oficerem i uczył się kilka miesięcy w szkole oficerskiej, a taka nauka nie liczyła się do marynarskiego stażu. Zastanawiał się jeszcze przed przybyciem na okręt, czy zostanie pasowany na kolejne stopnie w marynarskiej hierarchii, czy też zostaną mu odebrane wszystkie przywileje i nie dostąpi tzw. obcinki. Z rozmyślań wyrwał go głos Gienka, który odezwał się nagle:

– O czym tak myślisz?

– Trochę się boję.

– Nie przejmuj się. Nie daj tylko po sobie poznać, że jesteś młody i że się boisz. Mundur wyszykowałem ci odpowiednio i czapkę też. Na pierwszy rzut oka nikt nie pozna, że jesteś młody – powiedział Gienek pewien siebie i wyciągnął paczkę papierosów, częstując kolegę. – Zapalisz?

– Daj, zapalę.

Wyciągnął z paczki jednego papierosa i przystawił do zapałki zapalonej przez Gienka. Zaciągnął się tytoniowym dymem. Nie palił nałogowo, ale czasami sięgał po papierosa, którego podał któryś z kolegów.

– Dobrze ci mówić: nie bój się. Każdy zaraz się dowie, że jestem młody, gdy zajrzy do książeczki wojskowej.

– Jakoś to będzie. Pół roku szybko minie, a potem mianują cię na starszego baniaka i już będziesz miał z górki. Chyba że podpadniesz starym. Wtedy będziesz miał przejebane – śmiał się swoim chrypliwym głosem.

Jurek obudził się na dźwięk słów marynarzy i przerwał kolegom rozmowę:

– Co, chłopaki, wypiłoby się coś jeszcze, a już nic nie ma?

– Nie mam nastroju do picia i chciałbym być na miejscu całkiem trzeźwy. Głupio by było podpaść zaraz pierwszego dnia – Grzesiek strzepnął popiół z papierosa na podłogę.

– Kto cię będzie wąchał?

– Nie o to chodzi, ta młoda wścieklizna – Gienek trącił palcem Grześka w ucho – boi się, że dostanie w dupę zaraz pierwszego dnia i dlatego siedzi taki smutny.

– No to co, że dostanie w dupę. Masz się akurat czym przejmować. Przegonią cię trochę i dadzą ci spokój, jak im się znudzi – odpowiedział Jurek z beztroską miną.

– Ale mnie pocieszyłeś, a jak się starym tak szybko nie znudzi i będą mnie gonili cały czas?

– Na razie nie będą cię gonili. Na okrętach jest jeszcze rezerwa, a stare wojsko, które odchodzi do cywila, nie pozwala gonić młodych. Wścieklaki są wtedy pod ochroną. Przez dwa, trzy tygodnie będziemy mieli spokój. Mnie to oczywiście nie dotyczy, bo ja już jestem starym marynarzem – Gienek uderzył się jedną dłonią w klatkę piersiową.

– Nie bądź taki pewien swego. Nie wiadomo, jak cię potraktują starzy! Byłeś w szkole oficerskiej – Jurek nie dawał za wygraną.

– Facet, ty wiesz, co ty gadasz? Wiesz, ile ja mam już za sobą służby? Półtora roku służby w marynarce to jest coś. Już mnie nic nie będzie ruszać! – Gienek zdenerwował się.

Krzysiek podniósł głowę do góry. Spojrzał na kolegów. Przysłuchiwał się coraz uważniej rozmowie, patrząc raz na Gienka, raz na Jurka, który nagle przerwał rozmowę i rzekł do Grześka:

– Grzesiek nie patrz w szybę, nic tam nie zobaczysz. Dookoła nocny mrok.

– Chciałbym w szybie zobaczyć swoją przyszłość. Przełykam strach. Wydaje mi się, że zdrowo mnie docenią i już pierwszego dnia będę szorował pokład na kolanach.

– Każdy „Baniol” i „Wścieklak” musi znać swoje miejsce na okręcie – Gienek nigdy się nie przejmował losem drugiego człowieka.

– Nie wyzywaj mnie, od wścieklaków. „Baniol” jest chyba ładniejszym określeniem. Nie jestem młodym, rozwścieczonym psem.

– „Baniaki” to majtki pokładowe, mają tyrać, ile starzy marynarze chcą. Jeśli dostaniecie po gębie, nie żalcie się. Jeszcze wam poprawią, a mogą wkurzeni, wyrzucić baniola za burtę. Ha, ha, ha! – szorstki śmiech Gienka przypominał rechot.

– Musicie narzekać i straszyć. Dziewczyny przydałby się nam do towarzystwa. Przejdziemy się po pociągu i znajdziemy kilka. Może któraś da sobie sukienkę podnieść do góry – Jurek odwrócił głowę i spojrzał w stronę drzwi na korytarz. – Cholera, przespałbym się z dziewczyną. W Świnoujściu na porządną nie mamy co liczyć. Nawet za pieniądze wziąłbym sobie jakąś do łóżka.

Grzesiek odwrócił spojrzenie od szyby w przedziale. Patrzył Jery'emu prosto w oczy.

– Dziewczyny nie chodzą ze zwykłymi marynarzami do łóżka. Za pieniądze układ jest prosty. Na przepustce trudno jest poderwać dziewczynę. W każdym portowym mieście jest kilka lokali, gdzie za forsę znajdziesz sobie dziewczynę.

Prawda jest jednak inna. Na przepustki wyjdziecie raz na pół roku. Mówiąc szczerze, będziecie trzepać konia w kiblu na rufie – Gienek uczył młodych marynarzy jak poruszać się dalej w świecie marynarzy.

– Myślałem, że znajdę nad morzem kobietę swojego życia i zostaną z nią do końca życia, a na dodatek będę pracował tam, gdzie sobie wymarzyłem. Swój pierwszy raz chciałem przeżyć z zakochaną we mnie nastolatką. Przekreśliłeś moje marzenia – Grzesiek mówił smutno, patrząc w oczy kolegi.

– Nasz kolega jest prawiczkiem! Seks za pieniądze jest podobno lepszy. Pięćdziesiąt dolców i najpiękniejsza dziewczyna podnosi przed tobą sukienkę. Moi kumple z łajby poszli kiedyś spróbować takiej zabawy. Bardzo im się spodobała i dziewczyny też. W Gdyni zabrałbym cię na „mewki”, i to na piękności, a nie na stare prukwy. Wiedziałbyś, jak smakują usta nastolatki za pieniądze. Stary marynarz nauczy cię życia i twoi kumple z łajby też.

– Gienek, za nasz żołd musielibyśmy się złożyć na taką dziewczynę w trzech. Mamy żołdu na trzy butelki wódki, a ty chcesz się brać za luksusowe dziewczyny do towarzystwa.

Jery sięgnął pod nogi. Podniósł pustą butelkę wódki. Potrząsając butelką, sprawdził czy na dnie została wystarczająca ilość alkoholu, by napełnić kieliszek.

– Gderacie całą noc. Mnie na myśl o dziewczynach zaczyna się robić gorąco. Idźcie spać. Rano zagonią nas na okrętach do roboty – Krzysiek przymknął oczy, żeby zdrzemnąć się jeszcze kilkadziesiąt minut.

Ciszę, jaka zapanowała w przedziale, przerwał szum otwieranych drzwi do przedziału w wagonie. W drzwiach stał konduktor.

– Panowie, macie bilety?

– Tak, mamy! Chciałem zapytać, kiedy dojedziemy do stacji Szczecin Dąbie – pytał Gienek.

– Za jakieś trzydzieści minut. – Konduktor spojrzał na bilety podane przez marynarza. Szybko wyszedł z przedziału, zasuwając za sobą z szumem szklane drzwi.

Trzydzieści minut szybko minęło. Cała paczka szybko opuściła pociąg, który jechał dalej do Szczecina. Marynarze dźwigali na plecach brezentowe wory, spięte metalowymi szeklami, zapiętymi na metalowe kłódki. Ubrani w czarne grube płaszcze, wyglądali jak piaskowi dziadkowie. Ruszyli szybko, całą grupą w kierunku budynku dworca PKP, aby zobaczyć, ile mają czasu, do odjazdu najbliższego pociągu do Świnoujścia.

Grzegorz siadł obok Krzyśka na drewnianej ławce. Wcale nie było mu do śmiechu. Wiedział, że zbliża się koniec ich podróży i niedługo wejdą do portu. Bał się. Zastanawiał się, jaką otrzyma funkcję i gdzie będzie pełnił służbę. Obawiał się, aby ktoś nie zrobił go kucharzem. W ojcowskim domu gotowała mama i to zajęcie było chłopcu zupełnie obce. Gotowała dobrze i smacznie, nigdy się nie skarżyła, że musi gotować, i wydawało się, że lubi to domowe zajęcie. Grzegorz nigdy nie chwalił mamy za robienie obiadów. Zjadał je pośpiesznie i ruszał do swoich zajęć.

Pociąg, który miał zawieźć kolegów do Świnoujścia, szybko nadjechał. Marynarze zajęli miejsca w przedziale. Poprawiły się im trochę humory. Szczególnie Grzegorz poweselał. W głębi duszy cieszył się, że będzie pływał na okręcie wojennym i zrealizuje swoje młodzieńcze marzenie, aby zostać jednym z wilków morskich i zwiedzić różne morskie zakątki świata. Kiedy pociąg ruszył, rozglądał się, ciekawy nowych krajobrazów i miejscowości, których nigdy nie widział. Podziwiał mosty przerzucone między stałym lądem i wyspą Wolin. Już za kilka minut miał wysiąść w Świnoujściu. W mieście, które przez jakiś czas miało być jak jego miasto rodzinne.

Pociąg zatrzymał się na małej stacji. Ostatni przystanek dla polskich pociągów w północno-zachodnim rejonie kraju. Mały budynek stacji, z czerwonej cegły, wydawał się szary i odrapany. Kolejowe tory przegradzała kolejowa zapora i ziemny nasyp, w niewielkiej odległości za nim było już morze.

Marynarze z ciężkimi workami na plecach, zawierającymi cały ich ekwipunek, który miał im wystarczyć na najbliższe lata, ruszyli przed siebie w kierunku przeprawy promowej. Rozglądali się ciekawie po tej części miasta. Chcieli zapamiętać drogę do stacji kolejowej, gdyby któregoś dnia mieli wyjechać na urlop. Szybko podeszli do morskiej przystani. Właśnie przypływał prom przewożący na drugą stronę pieszych i zmotoryzowanych. Musieli odczekać kilka minut, gdyż tuż przed ich nadejściem prom załadowany pasażerami i samochodami odpłynął w kierunku wyspy Uznam. Jurek skomentował fakt odpłynięcia promu:

– Coś nie mamy szczęścia. Pierwszy prom nam odpłynął, a na drugi nie wiadomo, czy się dostaniemy. Zobaczcie, ilu ludzi tu idzie.

Rzeczywiście, ludzie dopiero nadchodzili. Wszyscy w szarych zimowych ubraniach. Krzyki mew fruwających nad portem i przystanią promową zostały zagłuszone przez odgłos syreny okrętowej, statku wpływającego do portu w Świnoujściu pod długiej morskiej podróży.

– Popłyniemy następnym kursem – powiedział Krzysiek, rozglądający się dookoła. – Wcale mi się nie śpieszy do tego, żeby wejść na pokład okrętu.

– Możemy przyjść trochę później, ale i tak musimy się stawić w jednostce. Pół godziny nas nie zbawi. Przyjdziemy trochę wcześniej, to może zdążymy na obiad – w głosie Gienka wyczuwało się, że stracił dawną pewność siebie.

– Płyńmy od razu, pierwszym kursem. Chciałbym zobaczyć, jak wyglądają okręty desantowe – powiedział Grzegorz.

– Popatrz sobie tam – Gienek wyciągnął rękę i wskazał samotnie stojący okręt przy portowym nabrzeżu.

– Co?! Ta szara balia ma być okrętem? – Grzegorz był przyzwyczajony do widoku okrętów stojących w Gdyńskim porcie i wyobrażał sobie, że wszystkie będą podobne. Myślał, że okręt desantowy będzie kształtem podobny do niszczyciela „Warszawa”. Zawiódł się. Ten swoim kształtem przypominał transportowiec, a nie okręt wojenny. O jego wojskowym przeznaczeniu przekonywał go szary kolor i uzbrojenie, jakie dostrzegł na pokładzie. Ciekaw był okrętu i ludzi na nim żyjących, po kilku chwilach poczuł sympatię do pływającej stalowej konstrukcji.

– Żeby tylko te okręty wypływały w rejsy. Nie chciałbym ciągle stać w porcie i sprzątać – Grześ marzył o pływaniu.

– Jeszcze się napływasz. Zbrzydnie ci morze i ten okręt – odpowiedział smutno Gienek.

– Chłopaki, chwytać za woreczki, prom nadpływa – Krzysiek wstał ze swojego worka i zarzucił go na plecy.

– Niedługo się pożegnamy, Grzesiu – odparł Jurek, wstając z worka.

– Może trafimy razem na ten sam okręt – powiedział Grzesiek z nadzieją w głosie.

– Dobrze by było. Nie czułbym się samotny – Jurek trzymając worek, zrobił krok w stronę kolegi.

– Mnie też by było weselej. Wojtkowi się udało, że został w szkole. Zdał sesję i teraz się z nas śmieje. Będziemy tyrać na tych krypach, a stare wojsko będzie nas lało po łbach. Za to, że chcieliśmy być trepami.

– Nie strasz mnie.

– Ja cię nie straszę. Przypomnij sobie, co mówił Gienek – mówiąc to, Grzegorz wstał ze swego worka i założył go na plecy.

Jurek smutno spuścił głowę i spojrzał na ziemię. Po chwili ruszył przed siebie, aby zająć miejsce na promie. Stanęli wszyscy obok siebie w grupie, patrząc na stojące małe i duże fiaty. Ludzie wchodzili na pokład promu i zrobiło się tłoczno. Uwagę Grzegorza przyciągnął radziecki marynarz w długim zimowym płaszczu spiętym szerokim pasem, z wstążką u czapki. Stał obok oficera, który eskortował go do radzieckiej jednostki. Zazdrościł radzieckim marynarzom ich wstążek przy czapkach, dzięki którym ich mundur stawał się bardziej atrakcyjny dla ludzi, przyglądających się im z boku. Nie wiedział, co oznacza wstęga, powiewająca na zimnym wiosennym wietrze. Nie potrafił odczytać liter na wstążce. Z uwagą obserwował oficera, stojącego obok młodego marynarza. Jego uwagę przyciągnęła duża czapka, którą miał na głowie. Trącił ręką Jurka i powiedział:

– Fajne mają czapki ich oficerowie.

– Paskudne – odpowiedział Jurek, patrząc w tamtą stronę.

– Mógłby na niej wylądować samolot – śmiał się Gienek cicho.

– Zobacz, jaki ma na sobie mundur ten marynarz – drwił Jurek.

Jednak różnica między polską i radziecką flotą kończyła się na umundurowaniu i niedługo się o tym przekonał na własne oczy.

– Ruscy muszą tu mieć swoją bazę, w której stacjonują ich okręty – powiedział Gienek.

I tak było rzeczywiście. Widzieli już rosyjskie okręty w Gdyni, w stoczni remontowej. Jednak pierwszy raz na własne oczy widzieli radzieckiego marynarza, w wyjściowym mundurze. Ciekawi byli, jakie zobaczą okręty w świnoujskim porcie.

Prom dopływał do drugiego brzegu. Z ciemnych chmur zaczął sypać wilgotny śnieg. Zrobiło się bardzo ponuro, szaro i zimno. Wiatr wciskał w oczy drobne płatki śniegu. Grzegorz z serca współczuł radzieckiemu marynarzowi. Znalazł się tak daleko od ojczystego domu, w obcym i nieznanym kraju. Wiedział, że służba w radzieckiej marynarce trwała pięć lat. Zastanawiał się, czy w szeregach radzieckiego wojska też istnieje fala. Jego rozmyślania przerwało przybicie promu do nabrzeża wyspy Uznam. Marynarze z promu sprawnymi ruchami przycumowali statek do brzegu, opuścili klapę, po której pasażerowie i samochody przedostały się na brzeg. Grzesiek, Jurek, Krzysiek i Gienek z workami na plecach ruszyli w kierunku wejścia do portu wojennego, odprowadzani spojrzeniami przechodniów, dla których taki widok był codziennością.

Młodzi marynarze szybko znaleźli się przed bramą wejściową. Wartownik wpuścił ich po okazaniu przepustek, wskazując drogę do szarego niskiego budynku, w którym mieściło się dowództwo.

PIERWSZE KROKI

Grupka marynarzy tłoczyła się przed wejściem do budynku dowództwa portu wojennego. Już za chwilę mieli zostać przydzieleni na któryś z okrętów stojących w basenie portowym. Widok okrętów przytłoczył wszystkich. Z bliska te szare olbrzymy wydawały się jeszcze większe. Szary kolor wysokich burt zlewał się z kolorem sinego nieba, przeglądającego się w wodzie. Chłodny wiatr przenikał do szpiku kości głodnych i spragnionych marynarzy. Weszli do wnętrza budynku dowództwa i zameldowali się w kancelarii. Dokumenty, jakie mieli ze sobą, odebrał starszy człowiek w czarnym zimowym mundurze oficera. Przyjrzał się nowo przybyłym marynarzom i zapytał, nie otwierając koperty:

– Skąd jesteście?

– Przyjechaliśmy z Gdyni, z WSMW – Gienek jako najstarszy służbą rozmawiał z oficerem sztabowym.

– Byliście podchorążymi? – zapytał.

– Tak.

– Zaczekajcie chwilę. Zobaczę, gdzie brakuje marynarzy, i przydzielę was na okręty – oficer otwierał kopertę z dokumentami.

– Pozostaje nam tylko czekać na decyzję – Gienek zamykał za sobą drzwi od kancelarii.

– Żebyśmy trafili na te same okręty – Jurek rozglądał się dookoła po słabo oświetlonym korytarzu.

– Nie ma żadnych szans, żebyśmy trafili na ten sam okręt – Gienek szybko rozwiał złudzenia Jurka.

– Może chociaż po dwóch nas dadzą? – Jurek nie dawał za wygraną.

– Chodźcie, popatrzymy, jak wyglądają te okręty z bliska – zaproponował Grzegorz.

– Daj spokój, zimno jak cholera. Siedźmy lepiej tutaj. Przynajmniej jest ciepło.- Brr! Aż mnie dreszcze przechodzą, jak sobie pomyślę o tej wichurze – Jurek poprawił na sobie płaszcz.

– Chodź, Grzesiek, ja pójdę z tobą popatrzeć na okręty – Krzysiek podniósł się z metalowego krzesła i ruszył w kierunku wyjścia.

Krzysiek wyszedł pierwszy z budynku i spojrzał na kiwające się na małej fali w basenie portowym okręty. Grzesiek stanął obok kolegi i tak jak on przyglądał się przywiązanym linami do nabrzeża okrętom. Stały po dwa, jeden obok drugiego, dotykając się burtami. Przy trapach zrzuconych na betonowy brzeg stali marynarze w czarnych zimowych kurtkach z ortalionu, w kapturach na głowie i srebrnymi gwizdkami wachtowych zawieszonymi na klatce piersiowej. Pustka i bezruch. Betonowe nabrzeże sprawiało posępne wrażenie.

– Ale mają wysokie burty – powiedział Grzesiek.

– Wysokie i długie – stwierdził smutno Krzysiek.

– Zobacz z tamtej strony też stoją okręty. Są podobne, ale wyglądają trochę ładniej – Grzesiek patrzył już w inną stronę.

– Rzeczywiście – twarz Krzyśka trochę pojaśniała, usta wygięły się w delikatnym uśmiechu.

Grzegorz patrząc w milczeniu na port, wyobraził go sobie, jak wyglądał kilkadziesiąt lat wcześniej. W jego wyobraźni, pełen był szarych kadłubów hitlerowskich trałowców, łodzi podwodnych i okrętów zaopatrzenia. Dookoła stały baterie przeciwlotnicze, które nocami w czasie wojny rozświetlały okolicę i niebo nad miastem wybuchami pocisków odłamkowych, rażących alianckie bombowce, zaglądające w niszczących celach do portów.

Wczesną wiosną port robił ponure wrażenie, potęgowane jeszcze przez nagie, bezlistne gałęzie drzew. Młody marynarz poczuł ucisk w brzuchu. Nie dał jednak poznać po sobie, że się boi, i nic nie powiedział o przygnębiającym uczuciu, które go ogarnęło. Wolał nie straszyć kolegi, który sam się bał. Z rozmyślań wyrwał go głos Krzyśka:

– Chodź, idziemy z powrotem. Zimno jak diabli.

Odwrócili się i po kilku krokach weszli do budynku, w którym czekali ich koledzy. Zajęli miejsca obok nich. Grzegorz siedząc i patrząc na lamperię, przypomniał sobie człowieka, który wręczał im rozkazy wyjazdu. Twarz starszego człowieka w mundurze chorążego promieniowała ciepłem i spokojem. Siwe włosy dodawały mu powagi. Pamiętał dobrze ostatnią rozmowę z tym człowiekiem, sprzed zaledwie kilku dni.

Stawili się wszyscy, przed kancelarią w szkole oficerskiej. Jurek zaproponował, że będzie rozmawiał z chorążym. Wszedł do pomieszczenia i zniknął na chwilę za białymi drzwiami. Pojawił się po kilkunastu sekundach z uśmiechniętą miną i powiedział:

– Zaraz wyjdzie i powie nam, gdzie nas przydzielili.

Chorąży pojawił się w czystym i odprasowanym mundurze. Popatrzył na twarze zgromadzonych i powiedział wiadomość, na którą oczekiwali mężczyźni przed drzwiami.

– Pojedziecie wszyscy razem do Świnoujścia. Mają tam zapotrzebowanie na nawigatorów, ale decyzja o tym, jakie będziecie pełnili funkcje, należy już do administracji portu w Świnoujściu. Myślę, że nie będzie wam tam najgorzej. Ty – zwrócił się do Grzegorza – miałeś iść na „Wodnika”, stoi w naszym porcie i jest okrętem szkolnym dla naszej szkoły. Ale zapadła decyzja, żebyś pojechał razem z kolegami. Ja mogę wam tylko życzyć powodzenia w dalszej służbie – podał rękę podchorążym i wręczył im rozkazy wyjazdu.

– Dziękujemy, panie chorąży. – Gienek podziękował za wszystkich.

Pożegnanie było krótkie, a młodzi rozmówcy zapamiętali chorążego jako miłego człowieka. Z rozkazami wyjazdu udali się na najwyższe piętro budynku i rozpoczęli pakowanie tzw. woreczków. Na dźwięk słowa „Wodnik”, młody człowiek ucieszył się na moment. Większość marynarzy, którzy znali nazwy okrętów i wiedzieli, jakie okręty mają przeznaczenie, chciała służyć na „Wodniku”. Jednak radował się w głębi serca, że pojedzie razem z kolegami i nie będzie osamotniony. Chociaż służba na okręcie szkoleniowym dawała też możliwość kontaktu z kolegami ze szkoły. Z kilkoma, którzy zostali w szkole, byli zaprzyjaźnieni całą paczką.

Nagłe otwarcie się drzwi do kancelarii w porcie wojennym poderwało wszystkich na nogi, pojawił się w nich oficer. Rozdał wszystkim książeczki wojskowe i dokumenty, które mieli zabrać ze sobą, oraz podał marynarzom numery burtowe okrętów.

– Wszystkie informacje macie w dokumentach. Musicie tylko odnaleźć właściwe okręty w basenie portowym i zgłosić się u podoficerów pełniących służbę. Pójdziecie wszyscy na różne okręty, na których będziecie pełnili służbę jako nawigatorzy. Powodzenia – dodał na pożegnanie i zniknął za drzwiami.

Grzegorz spojrzał na swoje dokumenty i ujrzał w nich numer okrętu, na który został przydzielony – 808. Wszyscy stojący przed kancelarią zarzucili woreczki na ramiona i ruszyli w kierunku nabrzeża. Pochyleni pod ciężarem bagażu, przeszli na drugą stronę betonowego brzegu. Już po kilku chwilach Grzegorz dostrzegł okręt, na który miał się stawić. ORP 808 stał samotnie z daleka od innych okrętów flotylli. Dla młodych kolegów, którzy przez dziewięć miesięcy wspólnie spędzali czas i spali razem w jednym pokoju, nadeszła chwila rozstania, od tego momentu ich drogi rozeszły się i każdy musiał sobie radzić sam. Stanęli na chwilę razem; podając sobie ręce żegnali Grzegorza, który jako pierwszy odnalazł okręt i kierował się w przeciwną stronę.

– Zatrzymajcie się, chłopaki, na chwilę. Musimy się pożegnać. Nie wiadomo, kiedy spotkamy się następnym razem. Cześć – powiedział Grzegorz, ściskając dłoń Gienka.

– Cześć, Grzesiu. Trzymaj się i nie daj po sobie poznać, że jesteś młody. Port jest mały. Może się jeszcze spotkamy w kantynie albo pełniąc wachtę przy trapie. Nie sprzeciwiaj się starym, żeby ci któryś z nich w zęby nie dał – Gienek udzielił koledze ostatniej rady.

– Będę pamiętał o tym, co mi mówiłeś – Grzegorz trzymał już rękę wyciągniętą w stronę dłoni Krzyśka.

– Trzymaj, się Grześ – Krzysiek jak zwykle był oszczędny w słowach.

– Cześć, Grzesiek – Jurek podał koledze dłoń, odchodząc. – Odwiedź mnie na okręcie i trzymaj się.

– Odwiedzę cię, gdy się zorientuję, jakie są układy na okrętach. Starzy marynarze mogą mnie nie wypuścić. Zejście na ląd jest przecież nagrodą. Ty też się trzymaj.

– Lecę już, bo widzisz, gdzie są chłopaki – Jurek podniósł do góry rękę, odwrócił się i pobiegł za resztą paczki.

Za kilka chwil i oni rozstali się ze sobą i weszli na wyznaczone jednostki. Grzegorz szedł wolno w kierunku okrętu, którego wnętrza nie potrafił sobie nawet wyobrazić. Pomyślał przez chwilę o swoim koledze Jurku, bardzo go lubił. W mieście, z którego pochodził, nie miał zbyt wielu przyjaciół, a Jurek był wspaniałym kolegą i urodzonym gawędziarzem. Można go było słuchać godzinami. Szczególnie pasjonujących opowieści o jego podbojach miłosnych i wykładów na temat trudnej sztuki kochania. Był jeszcze wtedy prawiczkiem i nie ukrywał tego przed swoim doświadczonym kolegą. Jurek starał się, aby jego przyjaciel przeżył jakąś pasjonującą przygodę miłosną w ramionach doświadczonej kochanki, która mogłaby go czegoś nauczyć, i udzielał koledze wielu rad, jak postępować z kobietami, aby stały się uległe i aby pozwoliły sobie zdjąć majtki. Niestety, w szkole oficerskiej mieli zaledwie dwie okazje sprawdzenia, jak działają Jurka sposoby uwodzenia kobiet. Dwie próby i wszystkie zakończyły się fiaskiem. Koledzy patrząc namiętnie za zgrabnymi dziewczynami z Gdyni, musieli się zadowolić tylko podziwianiem ich kształtów. Chociaż jedna z prób mogła być udana, gdyby udało się przemycić meduzę, jak ją później nazwali, obok dyżurującego oficera. Niestety, wszystkie próby przemycenia dziewczyny do szkoły, która była wtedy prawie pusta z powodu przerwy świątecznej, spełzły na niczym. Dyżurujący oficer nie dał się przekonać i nie pozwolił pięknej dla nich dziewczynie zwiedzić uczelni. Przez kilka dni omawiali swoją porażkę i zastanawiali się, gdzie popełnili błąd. Jurek był bardzo lubiany na kompanii, na której mieszkał. Był duszą towarzystwa i angażował się we wszystko, co działo się na kompanii.

Grzegorz obejrzał się przez ramię za kolegami, którzy szli w przeciwną stronę i zobaczył jednego z nich, wchodzącego na pokład. Dochodził do nabrzeża, przy którym stał szary okręt. Przez drucianą siatkę dostrzegł smukłe kształty radzieckich okrętów po drugiej stronie nabrzeża. Podziwiał ich piękne sylwetki o ostrych dziobach i pokładach wysuniętych daleko do przodu ponad linią wody. Groźne automatyczne działa imponowały swoją nowoczesnością. Takich okrętów nie było w polskiej części portu. Nigdy jednak nie zbliżył się nawet do radzieckich jednostek. Wstęp na tamtą część portu był surowo wzbroniony. Zawsze z zazdrością podziwiał wpływające do portu radzieckie ścigacze, korwety i kutry torpedowe, i pracujących na nich wilków morskich, którzy odbywali dalekie morskie rejsy. Za niespełna pięć lat od tego wydarzenia rozpadł się Układ Warszawski i wspaniała flota radziecka na zawsze opuściła Świnoujście.

W oczy rzucił się młodemu marynarzowi szary kształt kabiny obrony przeciwawaryjnej, której przeznaczenia jeszcze nie znał, a która go ogromnie zaciekawiła. Długi trap ORP 808, był coraz bliżej. Młody marynarz miał duszę na ramieniu i z każdym krokiem, zbliżającym go do trapu, coraz bardziej miękły mu nogi, a gardło dławiła gorycz po niedawnym rozstaniu z kolegami. Nie pozwolił ulecieć swojej duszy z ciała i szybko wziął się w garść. Zdecydowanie i odważnie ruszył po długim trapie na spotkanie z marynarzem, pełniącym wachtę dwa metry wyżej. Będąc już na pokładzie, salutując oddał honory banderze Marynarki Wojennej, powiewającej na rufie. Regulamin Służby Okrętowej i Ceremoniał Morski nie był mu już wtedy obcy. Zwrócił się do marynarza pełniącego wachtę przy trapie:

– Miałem się stawić na tym okręcie.

– Tu ci kazali przyjść? Przecież ten okręt idzie do stoczni, na remont – marynarz pełniący wachtę był bardzo zdziwiony faktem pojawienia się nowego członka załogi.

– Kazano mi się zameldować na tym okręcie. Nic mi nie powiedziano, że idzie do stoczni.

– Jaką masz specjalność? – pytał wachtowy.

– Jestem nawigatorem – odpowiedział Grzegorz.

– Zgłoś się do podoficera pełniącego służbę. Siedzi przy stoliku, tuż za drzwiami. Potrzeba nam ludzi do sprzątania, a nie do nawigowania. Okręt będzie stał w stoczni pół roku – wachtowy patrzył już w innym kierunku, na dziwnie cichy port.

Z workiem w dłoni Grzesiek szedł po pokładzie okrętu, zamyślony i przestraszony perspektywą tyrania w stoczni w drelichu zamiast pływania. Po chwil stanął przed biurkiem, za którym siedział podoficer dyżurny w stopniu mata. Patrząc w oczy siedzącego podoficera, powiedział:

– Obywatelu mat, marynarz Gajek melduje swoje przybycie i proszę o pozwolenie pozostania!

– Pozostańcie – mat siedzący za biurkiem patrzył uważnie prosto w oczy marynarza. – Co dla mnie macie w tej kopercie?

– Swoje dokumenty!

– Pokaż – podoficer wziął w dłonie kopertę z dokumentami. – Skąd przyjechałeś?

– Z Gdyni.

– Z Gdyni przysłali cię na tę łajbę? Przecież ona tam płynie za kilka dni do stoczni na remont.

Nowy marynarz nie odezwał się. Wolał nie wdawać się w dyskusję ze starszymi służbą i postanowił jak najdłużej nie zdradzać faktu, że był podchorążym. Obawiał się, że ta wiadomość nie spodoba się marynarzom starszego rocznika. Rozglądał się uważnie po okręcie, na którym pierwszy raz postawił swoje stopy. Smród gryzący w gardło i nos był niezwykły i nie przypominał niczego, do czego przywykł młody marynarz. Na końcu długiego korytarza gromadzili się wąsaci marynarze z papierosami w dłoniach. Poznał rezerwistów. Nietrudno było ich odróżnić, od marynarzy młodego rocznika, którzy ukradkiem przebiegali po korytarzu, spoglądając trwożnie na rezerwistów, którzy mogli w każdej chwili docenić pracą młodych marynarzy.

– Z tego okrętu odchodzą marynarze na inne okręty, a ciebie tu przysłali? No nic, kazali cię przyjąć do załogi, to cię przyjmiemy. Chodź ze mną.

Podoficer podniósł się z krzesła i ruszył w głąb korytarza. Nawigator z workiem w dłoni ruszył za nim. Mat zaraz skręcił i poprowadził młodego marynarza po prawie pionowych zejściówkach, na najniższy pokład. Metalowe zejściówki lśniły czystością, a w błyszczącym metalu można się było przejrzeć. Nawigator zastanawiał się, ile potu trzeba wylać, aby utrzymać metal w takim stanie. Zwłaszcza na okręcie, po schodach którego przebiega codziennie kilkunastu marynarzy i powtarza tę samą czynność kilka razy na dzień. Zatrzymał się na dnie okrętu, w długim pomieszczeniu pełnym piętrowych koi, nad wejściem do którego wisiała mała czarna blaszka z napisem „Pomieszczenie Desantu”.

– Tutaj będziesz spał. Przynajmniej do chwili, dopóki rezerwa nie odejdzie do cywila. Rozbierz się z płaszcza i zajmij sobie koję, a potem zgłoś się do mnie. Dam ci rejon do posprzątania.

– Tak jest, obywatelu mat – regulaminowo odpowiedział nawigator.

Podoficer dudniąc ciężkimi butami po zejściówkach, pobiegł do swojego stolika. Nawigator został sam w słabo oświetlonym pomieszczeniu. Widok piętrowych koi, umieszczonych jedna nad drugą, nie zdziwił nowo przybyłego marynarza, który miał już szczęście pływać i spać na okrętach Rzeczypospolitej. Zwrócił uwagę na zapach, jakim był nasycony okręt. Silny, ostry zapach uderzał każdego, kto wchodził do środka okrętu i zostawał trwały ślad w pamięci każdego marynarza. Rozglądając się ciekawie po pomieszczeniu, rozpinał płaszcz. Czapkę marynarza rzucił na jedną z koi i położył obok niej płócienny worek. Siedząc na koi, przyglądał się swoim butom i nasłuchiwał, czy ktoś nie nadchodzi. Zastanawiał się, co go spotka na tym okręcie, który za kilka dni wypływał do miasta. W głębi duszy czuł smutek. Jadąc do Świnoujścia, wyobrażał sobie, że zrealizuje swoje młodzieńcze marzenia i zwiedzi przynajmniej kawałek polskiego wybrzeża. A tu taki pech, od razu na samym początku. Przyjechał ze szkoły, w której do znudzenia powtarzał tą samą czynność, sprzątając rejony, wewnętrzne i zewnętrzne, a resztę wolnego czasu poświęcając na musztrę i naukę. Miał wrócić w to samo miejsce i pracować jak stoczniowiec. Romantyczna dusza rwała się na morze i bardziej niż strachu przed ściganiem przez starsze roczniki bał się, że zostanie uziemiony w stoczni remontowej. Rejs do Gdyni będzie jego pierwszym i ostatnim rejsem. Wstał z ociąganiem i stąpając lekko wyjściowymi butami po zejściówkach, szedł do dyżurującego podoficera. Ubrany w wełniany sweter i wyjściowe spodnie, podchodził do stolika. Wąsaty mat rozsiadł się wygodnie. Spoglądał na niego z nieufnością.

– Obywatelu mat, marynarz Gajek melduje się na rozkaz.

– Dobrze, że już jesteś. Miałem się właśnie przejść na desant. Chodź ze mną.

Mat wstał i szybkim krokiem zaprowadził nawigatora do łazienki.

– Posprzątasz tutaj trochę. Przetrzyj lustra i bulaje, wymyj zlewy i ogólnie zrób tu porządek, żeby tu lśniło, jak przyjdę odebrać rejony. Jak skończysz, przyjdź i zamelduj, że wykonałeś swoją pracę – mat odwrócił się na pięcie i zatrzasnął za sobą metalowe drzwi.

Nawigator został sam w dusznym, przepełnionym wilgocią pomieszczeniu. Szybko przystąpił do nowego zajęcia. Otworzył okrągłe okno i zajrzał do metalowych rynien, w jakich myli się marynarze. Twardą szczotką przemył drewniane deski leżące na metalowych płytach i spłukał je wodą. Z metalowych zlewów wybrał resztki mydła i wrzucał je do kosza. Nagle otworzyły się drzwi i do łazienki weszło dwóch marynarzy. Rozglądali się spokojnie i podeszli do metalowych korytek. Odkręcając krany, spojrzeli na siebie i oddali się toalecie. Nawigator nieufnie spoglądał na myjących się, chociaż już po pierwszym rzucie oka dostrzegł, że są to młodzi marynarze, z najwyżej rocznym stażem służby w marynarce. Obawiał się, czy zostanie zaakceptowany przez załogę tego okrętu. Marynarze patrząc w lustra, otrzepywali wilgotne ręce i wycierali dłońmi twarze. Po chwili jeden z nich, odwracając się w stronę sprzątającego, zapytał:

– Skąd jesteś?

– Z Zawiercia – odpowiedział.

– Gdzie to jest? – drugi ze stojących marynarzy przyglądał się nowemu uważnie.

– W województwie katowickim. A wy skąd jesteście?

– Nieważne. Na tym okręcie jest taki facet. Odchodzi już do rezerwy. Jest z Katowic, to chyba twój ziomal. – Nawigator ucieszył się w duszy, że zobaczy człowieka ze swoich stron. – Był z niego kawał chuja, my cię tu zagnębimy.

– Niejednemu zalazł za skórę. Nie wyjdziesz z zęzy, jak wpłyniemy do stoczni – powiedział drugi marynarz i dodał: – Mat z Katowic niedługo odejdzie. Odpłacimy ci wszyscy za to, że nas ścigał. Pożałujesz, że kiedykolwiek postawiłeś swoje nogi na tym okręcie. Facet, żebyś ty wiedział, jak on mnie ścigał. Ja ci tego nie daruję, będzie ci pot spływał po tyłku.

Nagle otworzyły się drzwi do łazienki. Stanął w nich dobrze zbudowany, wąsaty mężczyzna z niewielkim brzuszkiem. Potężny rezerwista, ubrany w moro, z popuszczonym pasem i beretem przesuniętym na tył głowy, spojrzał mściwym spojrzeniem po marynarzach zgromadzonych w łaźni.

– Co jest, „baniaki”, do roboty, ale już! – ryknął gardłowym głosem. – Skąd jesteś? – zwrócił się do nowego marynarza.

Okrętowa młodzież szybko i po cichu opuściła łazienkę, czując respekt przed rezerwistą.

– Z Zawiercia.

– To jesteśmy ziomalami. Ja jestem z Katowic – powiedział rezerwista, nie wyciągając rąk z kieszeni. – Będziesz chyba garował na tym okręcie? Jaką masz specjalność?

– Jestem nawigatorem.

– Byłeś kiedyś w Katowicach?

– Byłem kilka razy.

– Będziemy mieli trochę czasu, żeby sobie porozmawiać, zanim odejdę do rezerwy. – Kopnął stojący na środku łazienki kosz ze śmieciami i odchodząc, powiedział: – Bierz się do roboty i sprzątaj porządnie rejony, żeby nikt nie miał do ciebie pretensji, bo będę cię musiał przegonić. A nie chciałbym tego robić, jestem już prawie cywilem.

Wyszedł szybko. Młody „baniak” zabrał się szybko do zbierania wysypanych śmieci. Został sam ze swoimi myślami, w jego sercu zagościła trwoga. Zaczął się bać nowych kolegów. Wiedział już, że marynarze z tego okrętu nie zaakceptują go w swojej grupie. Wieść o przybyciu nowego członka załogi rozeszła się po okręcie lotem błyskawicy. Nawigator zastanawiał się, czy wiedzieli, że był podchorążym. Grzegorz nie był typem twardego człowieka. Miał serdecznie dość okrętu, na którym się znalazł, już pierwszego dnia, po pierwszej rozmowie z marynarzami. Siadł na koszu na śmieci i spuścił smutno głowę. Patrząc na wilgotne deski drewnianej podłogi, oczami bujnej wyobraźni zobaczył stalowy kadłub, stojący w stoczni, rozpruty, a dookoła niego pracujących marynarzy w drelichach, którzy razem ze stoczniowcami wyciągają z wnętrza zepsute podzespoły, rury i przewody.

„Ciekawe, czy po skończonej pracy trzeba jeszcze sprzątać rejony”, pomyślał smutno, przełykając ślinę i powstrzymując napływające do oczu łzy.

Wstydził się swojej słabości i starał się szybko otrząsnąć. Nie bał się pracy fizycznej. Uczył się w szkole samochodowej. Poznał smak potu i jak wyglądają brudne od smaru ręce. Bardziej niż ścigania i ciężkiej pracy bał się, że nie wypłynie w daleki rejs. Zazdrościł swoim kolegom, że ich okręty nie płyną do stoczni i będą mogli pływać po Morzu Bałtyckim, a może i dalej.

„ Trzeba się szybko pozbierać, bo się zaraz rozkleję”, powiedział sam do siebie.

Gdyby ktoś zobaczył go ze łzami w oczach, byłby skończony i poniżony przed całą załogą. Na taką chwilę słabości czekało wielu ludzi, by rzucić się jak sępy na słabą osobowość. Ruszył do swoich zajęć i jeszcze raz dokładnie posprzątał swój rejon. Samotne rozmyślania przerwał podoficer dyżurny.

– Skończyłeś już sprzątanie rejonu?

– Tak jest.

– To chodź do mnie. Przyszły nowe rozkazy z dowództwa. Masz się stawić po kolacji na ORP 802. Zanieś śmieci na rufę i idź na desant. Po kolacji zgłoś się w dyżurce. Dostaniesz dokumenty, które ze sobą przyniosłeś. Popływasz sobie trochę, to bardzo dobry okręt. Mam tam kumpla z mojego rocznika. – Po chwili już go nie było.

Czas na ORP 808 płynął szybko. Nowy członek załogi zakładał wieczorem swój wyjściowy mundur i szykował się do opuszczenia okrętu. Nie poznał nawet imion załogi. Tuż po kolacji stawił się przed podoficerem dyżurnym i ruszył w nową drogę z workiem na plecach. Mat pełniący służbę podał mu rękę na pożegnanie i prosił, aby pozdrowił kolegę z 802. Podniesiony na duchu schodził z trapu, po którym kilka godzin wcześniej wchodził na okręt. Cieszył się, że odchodził od ziomka, za którego winy miał być gnębiony. Zawiercie i Katowice – to dwa różne miasta, oddalone od siebie o dziesiątki kilometrów i nikt z mieszkających w nich nie nazywał mieszkańca drugiego miasta „ziomkiem”. Radość przepełniała młode serce, że za chwilę wejdzie na najlepszy okręt w dywizjonie, jak go określił mat. Cieszył się, że będzie nareszcie pływał i zostanie wilkiem morskim, ujarzmiającym morskie fale.

W porcie zapadała szarówka, padał mokry śnieg. Wiatr nawet na przez chwilę nie przestawał pokazywać swojej siły, a wirujące wokół szarych kadłubów płatki śniegu pozostawiły niezatarte wspomnienie w wyobraźni marynarza. Olbrzymi kadłub rozcinał burzę śnieżną i wyglądał, jakby płynął nocą po wzburzonym morzu. Biały puch z ogromną prędkością frunął wzdłuż burt i unosił się w górę za rufą okrętu, udając spienione morskie fale. Śnieg szybko topniał i po chwili nie było po nim śladu. Marynarze pełniący wachtę na pokładach okrętów kurczyli się w „moleskinach”, wypatrując oficerów, którzy w każdej chwili mogli wejść na pokład. Dyżurujący oficer pełniący służbę przy nabrzeżu w małej budce, oglądał w świetle lampki nocnej jakieś dokumenty. Był całkowicie pochłonięty swoją czynnością i nie zwrócił uwagi na przechodzącego marynarza. Zresztą trudno by go było zobaczyć w czasie burzy śnieżnej, jaka szalała w porcie. Szybko odnalazł nowy okręt, stojący tuż przy brzegu, i od razu poczuł do niego sympatię. Podoficer dyżurny ciepło przyjął nowego marynarza i ucieszył się z przybycia nowego członka załogi. Marynarz posłuszny poleceniu podoficera zostawił dokumenty i szybko udał się na desant, gdzie zobaczył kilku młodych żołnierzy, którzy niedawno przyjechali do Świnoujścia z Centrum Szkolenia Specjalistów Morskich w Ustce.

Ucieszył się bardzo, gdy zobaczył kilku młodych kolegów w mundurach wyjściowych, bo nie zdążyli odebrać mundurów moro. Wiedział, że będą razem dzielili ten sam los, a w grupie będzie im łatwiej. Pojedynczy człowiek ściągał na siebie uwagę wszystkich i ciężej był karany. W ławicy – jak mawiali – łatwiej było się ukryć i uniknąć kary, którą często obdzielano grupę. Szybko się poznali i zaczęli się wzajemnie wspierać, podpowiadając sobie, jakimi chodzić drogami, po labiryntach marynarskiej służby.

– Skąd jesteś? – zapytał nawigatora jasnowłosy mężczyzna.

– Z Zawiercia. A ty, skąd jesteś?

– Z Białogardu. Jestem radarzystą. Tamten jest mechanikiem – wskazał przestraszonego siedzącego marynarza. – Ten drugi jest artylerzystą. Następny na koi chemikiem. A on jest też artylerzystą, przydzielili go do wyrzutni rakiet.

Podali sobie dłonie na przywitanie.

– Darek jestem – powiedział radarzysta.

– Ja mam na imię Andrzej – wysoki artylerzysta kaszlał, podając dłoń. – Jestem z Bydgoszczy.

– Jak tu jest? – zapytał nawigator.

– Na razie jest stara rezerwa i młodych nie wolno ścigać. Ale mechanik już jeździ na szmacie w maszynowni. Goni go taki „dziadek” z Zamościa. Już po kilku dniach nikt z młodych go nie lubi.

Niski artylerzysta, który był strzelcem broni pokładowej i obsługiwał automatyczne działka, zbliżył się wolno i powiedział:

– Nie dyskutuj z rezerwą i najlepiej nie chodź na rufę. Starzy mają tam palarnię i jak tylko się tam ktoś pojawi z młodych, zaraz płacą parole, blachy i karczycha, czasami można dostać kopa i stamtąd najczęściej trafia się na rejony poza kolejnością. Tylko tam wolno palić na okręcie. Jest jeszcze jeden młody z nami. Sygnalista, ale nie ma go w tej chwili. Poszedł do kibla.

– No właśnie, gdzie jest kibel na tym okręcie? Jeszcze nie miałem okazji gościć w ubikacji – zapytał nawigator, nieznający jeszcze dobrze okrętu, na którym przebywał od kilku godzin. A przysiągł sobie, że nie będzie nigdy chodził na rufę bez potrzeby, aby nie prowokować rezerwistów do wybuchów gniewu.

– Na rufie – odpowiedział, śmiejąc się, niski artylerzysta. – Mam na imię Stasiek. Pochodzę ze wsi w Wielkopolsce. Lepiej tam nie chodź, zaraz się do ciebie przyczepią i jeszcze dostaniesz po łbie. Idź się lepiej odlej do ładowni. My tak robimy.

Zapadła chwila milczenia. Po kilku słowach, które zmienili, nawigator natychmiast polubił Ledkiego, Mogiłę i niskiego artylerzystę. Za kilkanaście dni do grupy baniaków miał dołączyć jeszcze jeden kolega.

– Zajmij sobie koję. Te, na których leżą berety, są już zajęte. Idziemy zapalić - Mogiła ruszył do ładowni.

Andrzej z Darkiem wyszli do obszernej ładowni, znajdującej się kilka kroków dalej. Urządzili sobie w ładowni małą palarnię, w której podpalali papierosy kupione czasami w kantynie. Niebawem do ich grona miał dołączyć też nawigator. Papierosy na okręcie znikały w szybkim tempie, szczególnie gdy okręt wyszedł w morze. Nałogowcy przeżywali wtedy ciężkie chwile, gdy zabrakło im papierosów. Ratowano się, jak kto mógł. Pożyczano i sprzedawano paczki, wymieniano je również za inne towary..

Nawigator zajął sobie jedną z koi, leżały na niej już jego rzeczy oraz górna część munduru. Ciszę, jaka zapadła na desancie, przerwało pojawienie się sygnalisty, tupiącego butami po zejściówce.

– No i jak, przegonili cię starzy? – pytał ciekawy artylerzysta.

– Dostałem parę paroli, kilka blach i karczych. Musiałem też zrobić karpia - sygnalista drżącym głosem opowiadał o swoich przeżyciach na rufie.

– Jak się odbiera karczycha, parole i blachy, to pewnie wiesz, kopniak też chyba nie ma dla ciebie tajemnic, a wiesz, jak się robi karpia? – zapytał artylerzysta Marek nawigatora.

– Nie.

– Pokaż mu – powiedział artylerzysta do sygnalisty. – Musisz się nauczyć robić karpia, żebyśmy nie podpadli starym. Jak któryś z młodych podpadnie, to czasami stare wojsko ściga wszystkich za jednego.

Sygnalista wywrócił otwarte oczy i poruszając otwartymi ustami, udawał karpia wyciągniętego z wody, łapiącego wargami powietrze. Mechanik milczał i nie odzywał się prawie wcale.

– Rezerwa nie goni nas prawie wcale. Nic ci nie zrobią. Musisz tylko wiedzieć, ile dni im pozostało do końca służby. Jak nie będziesz wiedział, to wtedy mogą cię przegonić – artylerzysta dużo wiedział o okrętowym życiu.

– A ile im zostało do końca? – nawigator zapytał niepewnie.

– Czternaście dni – przemówił chemik.

– Pokażemy ci, którzy to rezerwiści. Musisz też znać marynarzy należących do wicków i starszych baniaków – sygnalista był bardzo poważny.

Sygnalista wyglądał na małomównego i spokojnego marynarza. Wysokie czoło, silny podbródek, dobrze zbudowany, zdradzały silną osobowość. Unikał starych marynarzy i rozmów z nimi. Kiedy tylko miał okazję, uciekał na pomost bojowy, gdzie miał swoje stanowisko bojowe i chorągiewki do rozmawiania kodem z innymi okrętami.

Marek artylerzysta był niskim szczupłym marynarzem. Zawsze był przestraszony, taki miał wygląd twarzy. Gdy rozchylił usta, wydawało się, że szuka ratunku jak ryba wyciągnięta z wody.

Chemik miał osobowość samotnika. Spokojny, ospały, inteligentny i kulturalny. Umiał się schować, wkraść w łaski starych marynarzy załatwieniem kilku spraw na przepustce i przekupstwem. Na okręcie panowała opinia, że opłacał się za przepustki prezentami, kupionymi na mieście. Rozmowę marynarzy przerwał tupot butów podoficera dyżurnego:

– Baniaki, zbiórka na korytarzu! – krzyknął do wnętrza pomieszczenia dla desantu.

Baniaki szybko wybiegli z desantu i ustawili się w szeregu na korytarzu. W szeregu czekali na polecenia podoficera, spięci i przestraszeni. Na długim korytarzu panował półmrok. Świeciły się żarówki, ale wydawało się, że światła jest mało. Oświetlenie awaryjne oszczędzało energię, dlatego na korytarzu była przygnębiająca atmosfera. Podoficer mówił:

– Pójdziecie teraz na pomieszczenie oglądać „Dziennik Telewizyjny”. Macie się zachowywać cicho i z szacunkiem odnosić do odchodzącej rezerwy. Jak mi się rezerwa na was poskarży, to nie zaśniecie do rana! Zrozumiano?

– Tak jest, obywatelu mat – odezwały się razem baniaki.

– Biegiem na pomieszczenie rufowe. Razzz…! – podoficer krzyknął, patrząc na biegnących marynarzy.

Młodzież okrętowa biegła na rufę. Po chwili dudnili butami po stromych zejściówkach. Pomieszczenie mieszkalne na rufie zajęte było przez odchodzącą i nową rezerwę. Po kilku regulaminowych zwrotach młodzi marynarze dostali pozwolenie na zajęcie siedzących miejsc. W małym pomieszczeniu stłoczyła się prawie cała załoga okrętu, oczekując na rozpoczęcie „Dziennika Telewizyjnego”. Rezerwa nie przejmując się pojawieniem nowego wojska, zajmowała się swoimi sprawami, rzadko spoglądając na siedzących. Oglądali wykonane przez siebie z mosiężnej blachy sylwetki okrętów desantowych. Pięknie wykonane kotwice błyszczały złociście, odbijając ostre światło lamp jarzeniowych. Rezerwiści jeszcze starannie dopieszczali pamiątki, czyszcząc je pastą polerską lub polerując flanelowym materiałem i wzbudzając tym podziw nowych marynarzy. Szybko zrobiło się duszno. Ktoś zakomenderował:

– Otwórzcie górny właz, bo się podusimy.

Przez otwarty właz natychmiast wpłynęło świeże, zimne powietrze. Wszyscy odetchnęli głębiej, a rezerwiści leżący w kojach okryli się kocami. Kilkunastu marynarzy, wpatrując się w czarno-biały odbiornik, zachowywało całkowite milczenie. Wyczuwało się jakieś napięcie. „Dziennik Telewizyjny” przykuł uwagę siedzących marynarzy. W wojsku było to wydarzenie centralne i wszyscy słuchali z uwagą informacji z kraju i ze świata.

Przygaszono światło, zapalając oświetlenie awaryjne, co stworzyło miłą i rodzinną atmosferę, do pomieszczenia wchodzili kolejni marynarze, siadając gdzie kto mógł. Nowy członek załogi rozglądał się czujnie po pomieszczeniu i po twarzach ludzi, których widział pierwszy raz w życiu. Pomieszczenie było ciasne ale funkcjonalne. Kilkanaście koi ustawionych jedna nad drugą, trzy w jednym rzędzie, odgrodzonych było metalowymi łańcuchami od wąskich przejść, jakimi marynarze udawali się na spoczynek do swoich łóżek. Każdy wiedział, że surowy łańcuch miał ważną funkcję. Przytrzymywał śpiącego w koi człowieka przed wypadnięciem z łóżka w czasie dużych fal, pojawiających się czasami na morzu. Małe szare szafki, zajmujące jedną ścianę, mieściły cały dobytek marynarzy i czasami, gdy byli na morzu, dochodził z ich wnętrz odgłos przewracających i przesuwających się przedmiotów. Zamknięte na kłódkę małe zamki, strzegły swej zawartości przed ciekawskimi. Przykręcone do podłóg metalowymi śrubami ławki i stoły wyglądały wyjątkowo solidnie i służyły wielu pokoleniom marynarzy. Nagle jeden z siedzących po drugiej stronie stołu marynarzy zapytał nowo przybyłego nawigatora.

– Młody, skąd jesteś?

– Przyjechałem z Gdyni – nowy chciał powtórzyć swoją sztuczkę z poprzedniego okrętu.

– To, ty nie byłeś w Ustce? – zapytał marynarz w stopniu mata.

– Nie.

– Pływałeś już na jakimś okręcie?

– Pływałem już trochę. Ale to były rejsy szkoleniowe, na bardzo małych okrętach. Kilka razy mniejszych od tego. Ale za to porządnie na nich bujało – rozmowa stawała się przyjemna.

– Jak masz na imię? – pytał wciąż ten sam marynarz, dobrze zbudowany mat.

Mat ważył prawie dziewięćdziesiąt kilogramów. Lekko różowa skóra na twarzy zdradzała, że ma duży temperament. Grubokościste rysy twarzy i duży tors sprawiały, że każdy czuł respekt przed matem.

– Grzegorz.

– Ja mam na imię Czesiek – wyciągnął rękę na przywitanie, a po grzecznościowym uścisku pytał dalej:

– Skąd pochodzisz?

– Z Zawiercia.

– To ty mój ziomal jesteś. Ja jestem z Ryczowa. Jest tu ze mną na okręcie jeszcze jeden chłopak, jest z Rodak. Zawołaj Kurskiego, niech tu przyjdzie poznać się z ziomalem. – Jeden z marynarzy wybiegł z pomieszczenia.

Starszy marynarz, wysoki, o ostrych rysach twarzy i jasnych włosach za chwilę wrócił z Tomkiem. Tak miał na imię marynarz z działu artyleryjskiego, podkomendny Cześka.

– Ziomala mamy. Jest z Zawiercia – Czesiek wskazał palcem na siedzącego Grzegorza.

– Jaką masz specjalność? – pytał jasnowłosy Tomek.

– Jestem nawigatorem.

– Dużo masz służby? – Czesiek uśmiechał się.

– Dziewięć miesięcy – odpowiedział Grzegorz. Wiedział, że dla marynarzy służby zasadniczej czas spędzony w wojsku jest najważniejszy.

– Dziewięć miesięcy? – zapytał jeden z marynarzy leżących na kojach. – To z jakiego ty jesteś poboru?

– Poszedłem do wojska w lipcu – nawigator grał na zwłokę.

– Musieli chyba urządzić jakiś dziki pobór – odpowiedział ten sam marynarz.

– Gdzie chodziłeś do szkoły? – pytał Czesiek.

– Do samochodówki.

– Ja też chodziłem do samochodówki. Kto cię uczył?

– Technologii uczył mnie Cholewka, a… – nie zdążył dokończyć zdania.

– Kurski też chodził do samochodówki. Nie będziesz tu miał źle z ziomalami. Chyba że będziesz się stawiał lub podpadał. Nasz okręt wyjątkowo dużo wychodzi w morze, to sobie popływasz. Masz chorobę morską?

– Nie – po krótkim rejsie na małym chybotliwym okręcie nawigator wiedział, że nie cierpi na tę straszną dla każdego marynarza chorobę i nie musiał oddawać hołdu Neptunowi za każdym razem, gdy wypływali w morze.

– Szkoda, że nie jesteś artylerzystą – powiedział Tomek. – My z Cześkiem jesteśmy artylerzystami. Poznaj Pawła. Jest artylerzystą i przydzielono go do mojej wyrzutni rakiet. Też jest młody, jak ty.

Szczupły krępy mężczyzna przywitał się z nawigatorem i na chwilę zapadła cisza. Tomek był krępym marynarzem średniego wzrostu, przystojnym; niebie-skie oczy i jasne włosy przyciągały uwagę kobiet i zawsze był w centrum zainteresowania. Silny charakter i agresja pomogły mu zająć odpowiednie miejsce w marynarskiej hierarchii.

– Obok siebie masz kolegę, który też jest nawigatorem. Jest starszy służbą o sześć miesięcy od ciebie – Czesiek mówił, patrząc na telewizor.

Grzegorz spojrzał na niższego od siebie kolegę, o ciemniejszej karnacji. Lekko kręcone włosy przypomniały mu szkolnego kolegę, zwanego aniołeczkiem lub amorkiem. Gad, bo tak nazywał się starszy nawigator, miał jednak włosy ciemnego koloru.

– Dobrze, że przydzielili cię na nasz okręt. Trochę odetchniemy, do tej pory pełniliśmy wachty we dwóch, w morzu. Jest tu jeszcze jeden nawigator, ale ma na pagonach cztery paski – powiedział Karol.

Krótko po tej rozmowie najmłodszy nawigator przekonał się, jak ciężko pełni się wachty na morzu, gdy nie ma pełnej obsady wszystkich stanowisk. Rozmowa przeciągała się. Przerwało ją nagłe dudnienie podkutych butów podoficera dyżurnego, szybko zbiegającego po zejściówce do pomieszczenia rufowego. Marynarze spojrzeli na stojącego w drzwiach mata, który szybko powiedział:

– Chłopaki, ten nowy był w szkole oficerskiej!

– Ty byłeś w szkole oficerskiej w Gdyni? – zapytał Czesiek.

– Tak – nawigator czuł na sobie spojrzenia kilkunastu par oczu, przyglądających się z ciekawością reakcji młodego marynarza na zadawane pytania.

– Chciałeś być trepem? – Czesiek chciał się dowiedzieć wszystkiego.

– Tak – nawigator nie wiedział, co ze sobą zrobić. Na jego twarzy pojawiły się wypieki.

– Ciiooo…? – syknął przez zęby ktoś za jego plecami, w stopniu mata, śpiący na koi tuż przy szafkach i naprzeciw wejścia do pomieszczenia. – Jaką ty masz specjalność, marynarzyku?!

– Jestem nawigatorem.

– Szkoda, że nie mechanikiem. Ja bym cię docenił. My tu wszyscy pełnimy służbę trzy lata za darmo, a oficerowie nas ścigają. Nie można nawet wyjść na przepustkę. O, nie będzie ci tu lekko – mat poruszył się nerwowo na koi.

– To ty na ochotnika do wojska poszedłeś? – pytał Czesiek.

– Tak.

– Masz chyba nie po kolei w głowie – powiedział ten sam wąsaty rezerwista. – Ja już do cywila wychodzę, ale nigdy bym do wojska na ochotnika nie poszedł. Nigdy już nawet do tego miasta nie przyjadę, po tym, co mnie tu spotkało przez tych kilka lat. Wy, macie szczęście, baniaki. Teraz jest na tym okręcie inaczej. Żebyście wiedzieli, jakie tu było ściganie, gdy my byliśmy młodzi. Pamiętasz Wincent, Tarkowskiego.

– Pamiętam – odezwał się leżący na koi otyły rezerwista.

– Jakie tu wtedy były dziadki. Przy niektórych trzeba sobie było wyciągnąć ciulika i się nim bawić, na zawołanie. Tak im szajba biła, po dwóch latach służby na okrętach.

Wszyscy młodzi ucieszyli się, że pełnią służbę teraz, a nie kilka lat wcześniej. W sercu nawigatora zagościła niepewność, po wcześniejszej radości ze spotkania z ziomkami. Czuł, że jest źle i że może być jeszcze gorzej. Z wcześniejszych opowiadań nasłuchał się, że w marynarce jest ciężko, a byli podchorążowie traktowani są z pogardą. Nie miał żadnego stopnia i żadnej klasy w swojej specjalności. Musiał szybko nadrobić to, czego inni marynarze uczyli się przez pół roku.

– Ja kilka lat odrabiałem wojsko w kopalni na dole. Byłem górnikiem, a trepy wzięły mnie do wojska, i to jeszcze do marynarki na trzy lata – Czesiek był wściekły, gdy pomyślał o swoim poborze.

– Może chcieli, żebyś się dotlenił po tych kilku latach pracy na dole. Zadbali, żebyś się pylicy nie nabawił i zafundowali ci darmowe wczasy nad morzem – mówił jeden z odchodzących do cywila marynarzy. Tylko oni czuli się spokojnie i byli całkiem rozluźnieni.

– Wiesz co to znaczy tyrać kilka lat, świątek, piątek, na dole i potem iść do wojska na trzy lata! – Czesiek wybuchł gniewem.

Twarz Cześka pokryła się czerwienią. Wewnętrznie się w nim gotowało. Wściekłość i agresja przemawiały w wyrazie jego twarzy, ust i oczu. Każdy kto go widział, poczuł natychmiast obezwładniający go strach.

– Wiem, obywatelu mat – szeptał przestraszony marynarz.

– Chuja wiesz! A do starszych od siebie służbą i stopniem mówi się na okręcie starszy! Nie „obywatelu mat”, baniaku jeden! Możesz mówić mat do mata, na służbie i w obecności kogoś z kadry zawodowej! Nigdy w innej sytuacji! – krzyczał Czesiek.

– Musisz sobie to dobrze wbić do mózgownicy, bo jak cię ktoś lunie w baniak, to się krwią zalejesz. Zrozumiałeś? – krzyknął jeden z okrętowych dziadków.

– Wiesz jaki numer burtowy ma nasz okręt? – pytał leżący marynarz.

Nagle sytuacja stała się bardzo napięta, wszystkie inne do tej pory prowadzone rozmowy ucichły. Kilkanaście par oczu spoglądało na rozmawiających marynarzy. Zdenerwowany nawigator starał się opanować swoje emocje. Czuł narastające ciepło i wilgotny pot pojawił się na czole nowego członka załogi. Policzki oblał rumieniec. Wstydził się, że nagłe zdenerwowanie stało się widoczne dla wszystkich.

– Wiem, starszy – powiedział krótko i z należnym starszemu służbą szacunkiem. Myślał, że otrzyma łagodniejszą karę, którą za chwilę miał być obdarzony.

– Jaki?

– Osiemset dwa.

– To stawaj tu, chuju, pod szafkami i dalej, dymaj osiemset przysiadów – starszy dyszał złością. – No co się tak na mnie patrzysz?! Nie słyszysz czy co, baniolu?! – wąsaty mat był wściekły.

W całkowitej ciszy nawigator wstał z ławki. Spojrzał na mata leżącego na koi, bardziej czającego się do skoku jak pantera niż leżącego. Patrzył na mata przez chwilę. Wymieniali spojrzenia, patrząc sobie prosto w oczy. Grzesiek wiedział, że musi zrobić przysiady, ale patrzył w oczy mata z niedowierzaniem. Stanął obok rzędu szafek i zaczął odrabiać nałożoną przed chwilą karę, początkowo zaszokowany ogromną ilością przysiadów, jakie miał zrobić. Nigdy wcześniej nie zrobił więcej niż pięćdziesiąt i nie wierzył, że zrobi więcej. Starał się nie pokazać słabości pierwszego dnia. Chcieli pierwszego dnia złamać nowego marynarza. W duszy zawziął się i szybko robił przysiady, starając się jak najmniej męczyć w trakcie wykonywania tych ćwiczeń. Patrzył na leżącego marynarza i starał się go nie słuchać. Oddychał głęboko, pragnąc wewnętrzną siłą zaimponować rezerwistom i cywilom. Liczył oddechy i opuszczał się w dół nie używając sił mięśni nóg. Pięćdziesiątka bardzo szybko minęła i zbliżał się do setki. Wełniany sweter, który miał na sobie rozgrzewał go porządnie, po plecach spływały pierwsze krople potu. Oddech zrobił się szybki. Starał się nie myśleć o zmęczeniu i żeby zagłuszyć głosy wściekłych i obojętnych marynarzy, przeszkadzających młodemu marynarzowi w koncentracji, licząc oddechy, mówił do siebie w myślach: „Dam radę, muszę zrobić te przysiady. Dam radę. Zrobię osiemset przysiadów”.