SAS. Komandosi Jego Królewskiej Mości - Damien Lewis - ebook + książka

SAS. Komandosi Jego Królewskiej Mości ebook

Damien Lewis

3,9

Opis

Historia brytyjskiej tajnej jednostki, która walczyła w nazistowskich mundurach.

 

SAS. Komandosi Jego Królewskiej Mości to opowieść o jednej z najbardziej  brawurowych akcji II wojny światowej.  Jesienią 1942 r. alianckie siły specjalne przeprowadziły próbę zdobycia zajętej przez Afrika Korps twierdzy w  Tobruku. Przebierając się w  nazistowskie mundury, oddział SASu przebył przeszło 3 000 kilometrów spalonej słońcem Sahary i wykonał serię ataków sabotażowych na tyłach wroga. Ostatecznie próba opanowania Tobruku przez Brytyjczyków nie powiodła się, ale udział w niej pierwszych oddziałów SASu stał się kamieniem węgielnym legendy brytyjskich sił specjalnych. Jednostki, której motto – „Who dares wins”(Kto się odważy – zwycięży) – w pełni oddaje jej ducha i która do dziś uznawana jest za najbardziej elitarną formację wojskową na świecie.

Mimo że wiele dokumentów z pierwszych akcji formacji zostało świadomie zniszczonych, Damien Lewis zdołał dotrzeć do tych nielicznie zachowanych. Dzięki nim stworzył fascynującą opowieść o odwadze, sprycie i determinacji brytyjskich komandosów.

 

„Lewis wykonał wspaniałą robotę pisząc o SAS, przedstawiając ich jako odważnych, zuchwałych bohaterów, którymi niewątpliwie byli”.

Daily Mail

 

„Opowieść o wojennej brawurze”.

Sunday Express

 

„Intensywnie przebadana i mocno napisana. Jedna z wielkich nieopisanych historii II wojny światowej”.

Bear Grylls

 

„Książkę Lewisa czyta się jak powieści przygodowe dla chłopców, ale to nie jest fikcja, a bohaterowie nie wychodzą z niej bez szwanku. Jego opowieść ukazuje wielką odwagę i niebezpieczeństwo misji bez nadmiernego dramatyzowania. Nie ma takiej potrzeby”.

Soldier Magazine

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 460

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (51 ocen)
17
19
9
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Drusix

Całkiem niezła

Autor ma tendencję do powtarzania się, co czasami robi się irytujące. Nie do końca też rozumiem skąd mam wiedzieć co wydarzyło się naprawdę, a co zostało wymyślone na potrzeby zachowania ciągłości. Zaledwie parę razy pojawiają się cytaty ludzi, którzy naprawdę brali udział w tej akcji. Czy naprawdę dochodziło do tych rozmów? Czy naprawdę takie były relacje między żołnierzami? Czy naprawdę takie były ich ostatnie chwile? Nie wiadomo. Trzeba trzymać autora za słowo, że nie wymyślił zbyt wiele.
00
tomaszhenrykdulak

Nie polecam

"mimo tego ochoczo poszli do boju..."
00
coperek

Z braku laku…

temat znakomity, dla czytelników lubiących sensacje i tematy wojenne. książka niestety pisana słabym, nudnym językiem.
00

Popularność




Tytuł oryginału: SAS. Ghost patrol

Copyright © Damien Lewis 2017

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2019

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie, 2019

Redaktor prowadzący: Bogumił Twardowski

Redakcja: Witold Kowalczyk

Redakcja merytoryczna: Bartosz Kruszyński

Korekta: Bartosz Szpojda Grafoman, Anna Gądek

Projekt okładki: Magda Bloch

Projekt typograficzny i łamanie: Grzegorz Kalisiak

Mapy: Mariusz Mamet według map z wydania oryginalnego

Zdjęcia na okładce: transporter Long Range Desert Group na patrolu pustynnym —

Getty Images oraz 3D Vector/shutterstock.com, Tong_stocker/shutterstock.com

Komwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-66381-65-0

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.com

Książka poświęcona wszystkim tym,

którzy wzięli udział w bitwie o Tobruk

i nigdy z niej nie wrócili.

NOTA OD AUTORA

Wielu z tych, którzy służyli w Specjalnej Grupie ds. Przesłuchań (Special Interrogation Group — dalej SIG) — jednostce, która zajmuje centralne miejsce w tej historii — pojawia się także w służbie SAS, stąd taki tytuł. Książka obejmuje również historie Maurice’a Tiefenbrunnera, który na własną prośbę wstąpił do SAS w lipcu 1941 roku, porucznika Davida Russella, zastępcy dowódcy SIG, oraz kapitana Henry’ego Cecila Bucka, jej twórcy.

Jednostka SIG była silnie zaangażowana w operacje SAS na terenie pustynnym. Podczas misji opisywanych w książce SIG formalnie znajdowała się pod dowództwem SAS (wówczas nosiła nazwę Oddział L). Wcześniej jednostka SIG była wielokrotnie wykorzystywana w celu umożliwienia patrolom SAS niepostrzeżonego przedostania się na obszar opanowany przez Niemców. Zadania tego rodzaju stanowiły w istocie główny cel działań jednostki.

Twórcą koncepcji SIG było Kierownictwo Operacji Specjalnych (Special Operations Executive — dalej SOE). Bliskie więzi łączące obie organizacje zostały dobrze udokumentowane. Po rozwiązaniu SIG garstka ocalałych członków tej formacji wróciła do SAS i walczyła w jej szeregach aż do zakończenia wojny. Co oczywiste w przypadku oddziału o takim charakterze, jego istnienie dementowano, informacje na jego temat były ściśle tajne — nic więc nie jest do końca pewne, choćby dlatego, że wiele oficjalnych dokumentów dotyczących istnienia SIG zostało zniszczonych.

Niestety bardzo niewielu zdołało przeżyć toczące się na frontach drugiej wojny światowej operacje militarne, które zostały opisane na kartach niniejszej książki (a być może nie udało się to nikomu). Przez cały okres prowadzenia badań oraz podczas pisania książki starałem się kontaktować tak często, jak to tylko było możliwe, z żyjącymi członkami rodzin żołnierzy, którzy już odeszli. Jeśli istnieją inni świadkowie tamtych wydarzeń chętni, aby podzielić się swoimi doświadczeniami, proszę ich o kontakt. Podejmę wówczas wysiłki, aby zawrzeć ich wspomnienia w kolejnych edycjach mojej książki.

Okres służby alianckich żołnierzy i kobiet, którzy jako ochotnicy walczyli w szeregach sił specjalnych, spowijała najczęściej aura tajemniczości i ludzkiej tragedii, z tego względu wielu z nich postanowiło zabrać swoje historie do grobu. W wielu przypadkach, jak się wydaje, wspomnienia się od siebie różnią, a najbardziej te dotyczące działań prowadzonych za linią wroga. Nawet w pisemnych relacjach, które przetrwały do dzisiaj, występują pewne rozbieżności dotyczące szczegółów i czasu wydarzeń. Często sprzeczne są ze sobą lokalizacja i chronologia wydarzeń. Niemniej zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, aby dokonać właściwej lokalizacji oraz przedstawić rzeczywistą chronologię i przebieg wydarzeń opisywanych na stronach niniejszej książki.

Aby zrekonstruować czas, miejsce i przebieg wydarzeń w przypadku misji, które są przedstawiane w szczególnie zawikłany sposób, stosowałem metodologię „najbardziej prawdopodobnego scenariusza”. Jeśli przynajmniej dwie relacje uczestników wydarzeń lub źródeł wskazywały na konkretny czas, miejsce lub sekwencję wydarzeń, wybierałem tę wersję jako najbardziej prawdopodobną. W miejscach, w których uznałem to za konieczne, odtwarzałem niewielkie fragmenty dialogów, aby dodać historii dynamizmu.

We wcześniejszych relacjach prasowych i publikacjach dotyczących jednostki SIG używano pseudonimów w celu ochrony tożsamości jej członków. W związku z tym, że z upływem czasu ich prawdziwe nazwiska zaczęły wychodzić na jaw, postanowiłem wykorzystać je w książce. Wyjątkiem jest tutaj Niemiec, jeniec (POW) i szkoleniowiec SIG Bruckner, którego prawdziwe nazwisko brzmiało prawdopodobnie Brockmann. Bruckner to oficjalne fałszywe nazwisko, które otrzymał od brytyjskiego wywiadu podczas pobytu w SIG, w związku z czym użyłem go w książce.

Niemniej biorę na siebie pełną odpowiedzialność za wszelkie błędy, które tu wystąpiły, i byłbym szczęśliwy, gdybym mógł je poprawić w kolejnych wydaniach. Starałem się również odnaleźć właścicieli praw autorskich do zdjęć, szkiców, rysunków i innych wykorzystanych materiałów, co nie zawsze było łatwe. Powtórnie pragnę zapewnić, że jest dla mnie ogromnie ważne, aby wyeliminować wszelkie błędy w kolejnych wydaniach.

Do działania motywuje nas nie tylko „zbójecka” taktyka, lecz także fakt, że byli ludzie zdolni odbyć wędrówkę po tak niebezpiecznym kraju. Być może dla tych walecznych mężczyzn jest to zadanie łatwe, jednak w ich wyczynach można dostrzec pewną dozę szaleńczego romantyzmu, która rozpala wyobraźnię w tych dniach, w których wojna stała się jedynie ponurym koszmarem.

Fragment relacji prasowej z 14 marca 1941 roku, źródło nieznane

PRZEDMOWA

Dobrych kilka lat temu dwukrotnie przemierzyłem Saharę — raz z północy na północ i ponownie w przeciwnym kierunku. Dokonałem tego, korzystając ze względnie nowoczesnego pojazdu i technologii nawigacyjnej, przyzwoitych map, a przede wszystkim obficie zaopatrzony w żywność i wodę. Podróżowałem z kilkoma dobrymi przyjaciółmi, mieliśmy dobre przewodniki i często towarzyszyli nam miejscowi przewodnicy. Szlak naszej podróży wiódł przez Maroko, Algierię, Niger, Nigerię, Tunezję, Libię i jeszcze jedno lub dwa inne państwa afrykańskie. Wyprawę odbywaliśmy w czasach względnego pokoju. Pustynią nie wstrząsały konwulsje wojny, a na ludzi przemieszczających się po niej nie polowały mściwie krążące po niebie samoloty bojowe. Mimo to podróż przez pustynię nadal była wyzwaniem, czasami nawet przerażającym.

Być może właśnie to wspomnienie sprzed wielu lat spowodowało, że zafascynowała mnie historia, która wydarzyła się na jesieni 1942 r., kiedy to alianckie siły specjalne przeprowadziły atak na lotnisko w Barce, położone w okupowanej wówczas przez wojska Osi Libii. Rajd na lotnisko był bezprzykładnie spektakularną misją, powszechnie uznawaną za jeden z najbardziej udanych rajdów „niszczycielskich”, przeprowadzonych przez siły specjalne. W celu wykonania misji atakujący musieli przebyć 3 tys. kilometrów najbardziej niegościnnego i nieprzyjaznego terenu, poruszając się przez morza wydm i spalone słońcem pustkowia Sahary. Rajd na lotnisko w Barce, nazwany operacją „Caravan”, stanowi jedną z najdłuższych, jeśli nie najdłuższą w dziejach sił specjalnych pustynną epopeję przetrwania wbrew wszelkim przeciwnościom.

Przystępując do bardziej szczegółowego zbadania annałów rajdu, poprosiłem mojego niezrównanego współpracownika, Simona Fowlera, aby zbadał zasoby The National Archives i odnalazł dzienniki bojowe i wszelkie inne dokumenty związane z operacją „Caravan”. Szczęśliwie okazało się, że w archiwum zachowano dość znaczny zespół dokumentów dotyczących tego przedsięwzięcia. Gdy je przeglądałem, zaczęła się z nich wyłaniać niezwykła, nieznana dotąd opowieść — warstwa tajemniczej historii skrywającej się za wydarzeniami rajdu na lotnisko w Barce.

Operacja „Caravan” była jedną z wachlarza operacji sił specjalnych, przeprowadzonych z różnym skutkiem w nocy z 13 na 14 września 1942 r. Uczestniczyły w nich różnorodne elitarne jednostki, operujące na znacznej części obszaru okupowanej przez siły Osi Afryki Północnej. Wśród tych misji najważniejszą, stanowiącą w istocie raison d’être całej tej serii śmiałych nocnych ataków, był rajd na Tobruk. W celu przeprowadzenia tej zapierającej dech misji utworzono wyjątkowy oddział, którego istnienie otoczone było najgłębszą tajemnicą.

Jednostka ta, wielkości zaledwie plutonu, podczas wojny nosiła różne nazwy, jednak najczęściej była określana jako Specjalna Jednostka Przesłuchań (Special Interrogation Group — SIG). Wzmianki o SIG pojawiają się w niektórych dokumentach przechowywanych w The National Archives. Ujawniają one okoliczności powstania tej jednostki, w części złożonej z żołnierzy Special Operation Executive oraz Special Air Service (SAS), których zadaniem było przeprowadzenie jednego z najbardziej wyszukanych forteli w całej drugiej wojnie światowej.

Wszyscy żołnierze plutonu SIG mówili płynnie po niemiecku i zostali doń wyselekcjonowani tylko w jednym celu: występowania w roli niemieckiego oddziału, aby umożliwić członkom innych elitarnych oddziałów przedostanie się na tyły nieprzyjaciela. Żołnierze SIG mieli być mistrzami podstępu, fałszywej tożsamości i blefu. Umiejętności tych mieli użyć w celu umożliwienia pustynnym komandosom niepostrzeżonego dotarcia do ich celów.

Wykonując powierzone im zadanie, mieli złamać wszelkie znane reguły wojny. Ich zadaniem w nocy z 13 na 14 września 1942 r. było odegranie roli konia trojańskiego, który miał umożliwić sojuszniczym siłom specjalnym przedarcie się przez rzekomo niezdobyte linie obronne otaczające kluczową twierdzę generała Rommla w Afryce Północnej — Tobruk. Rajd na Barkę i inne ataki, które zostały podjęte tej nocy, były w istocie przynętami mającymi zwieść przeciwnika w celu odciągnięcia jego uwagi od rzeczywistego celu, którym była portowa twierdza mająca kluczowe znaczenie dla odniesienia zwycięstwa w pustynnej wojnie.

Z tego względu okoliczności rajdu na Barkę są nierozerwalnie związane z działaniami jednostki SIG oraz misją zniszczenia Tobruku.

Heroiczne czyny uczestników różnych nocnych operacji przeprowadzonych 13 września 1942 r. są nieomal niewiarygodne i bezprecedensowe. Członkowie jednostki SIG i żołnierze towarzyszących im innych elitarnych oddziałów mieli świadomość tego, że wyruszają prawie na pewną śmierć. Niemniej ochoczo poszli w bój. Wszyscy byli ochotnikami.

Każda książka stanowi rezultat pewnej ewolucji. Znajduje się ona na końcu ścieżki wiodącej autora do momentu, w którym ostatecznie postanawia on przelać słowa na papier. W przypadku tej historii podróż ta, zapoczątkowana studiowaniem dokumentów w The National Archives, okazała się jedną z najbardziej zaskakujących i fascynujących, żeby nie powiedzieć uwznioślających. Dzięki niej powróciłem wspomnieniami na Saharę, do miejsca, które wiele mnie nauczyło, gdzie przekonałem się, co to miłość, lęk i szacunek. Podążając nią, pochyliłem się nad stertą stęchłych dokumentów z okresu drugiej wojny światowej, w tym tych, które zostały ujawnione po raz pierwszy w odpowiedzi na wnioski składane w The National Archives na podstawie przepisów Freedom of Information Act[1].

Na ścieżce wiodącej do napisania tej książki przeczytałem pamiętniki wojenne uczestników dramatycznych wydarzeń opisywanych na jej kartach, a także osobiste relacje spisane przez niektórych z nich długo po zakończeniu wojny. W większości jest to materiał nieopublikowany i wraz z upływem czasu w dużej mierze zapomniany. Spotkałem również kilku żyjących świadków tych legendarnych czasów. Odczuwam ogromną wdzięczność za przywilej spotkania się z tymi, do których udało się dotrzeć.

Niemniej jestem pewny, że nadal nieujawnionych pozostaje wiele faktów dotyczących zarówno rajdów z 13 września 1942 r., jak i szerzej rozumianych dziejów jednostek w nie zaangażowanych. W ich szeregach roiło się od zdeterminowanych bohaterów. Znajdowali się wśród nich ekscentrycy, indywidualiści i wolnomyśliciele, których brawurowe czyny nieustannie wzbudzają we mnie pokorę i szacunek. Oczekuję na wszelkiego rodzaju nowe ustalenia wynikające z publikacji tej książki.

Zanim to jednak nastąpi, przenieśmy się w czasie do wczesnej wiosny 1942 r. i postaci pewnego spragnionego i wyczerpanego żołnierza, który potykając się, samotnie przemierzał jałową, dotkniętą wojną pustynię.

[1]Freedom of Information Act — ustawa o dostępie do informacji publicznej przyjęta w Wielkiej Brytanii w 2000 r. (przyp. tłum.).

ROZDZIAŁ 1

Nad spaloną słońcem pustynią unosiły się migocące fale upału. Samotna postać brnęła, potykając się i zataczając, przez surowy, pokryty głazami krajobraz. Wydawało się niemożliwe, aby jakakolwiek żywa istota była w stanie tu przetrwać, niemniej temu człowiekowi się to udało, chociaż dla obserwatorów, czujnie śledzących każdy jego krok, w celownikach swych karabinów, było oczywiste, że jest on u kresu sił.

Było tuż po brzasku, 21 lutego 1942 r., ale powietrze wypełniał już gęsty upał pochodzący od wschodzącego słońca. Wojna w Afryce Północnej nie toczyła się dla aliantów pomyślnie. Wstrząśnięte niepowodzeniami siły brytyjskie po serii porażek, jakie zadał im Erwin Rommel, dowódca Afrika Korps, zaczęły traktować przeciwnika z niechętnym szacunkiem, a nawet lękiem.

W ciągu ostatnich kilku miesięcy Afrika Korps zyskały sobie nieomal mityczny status. Reputacja niezwyciężoności otaczała dowódcę i jego formację. Błyskawiczne uderzenia sił pancernych, spadające raz za razem na skrzydła sił brytyjskich i Commonwealthu, zmusiły je do szeregu rozpaczliwych odwrotów na przestrzeni wielu kilometrów bezlitosnego pustynnego terenu, miejscami górzystego lub pokrytego dzikimi zaroślami.

Po kilku tygodniach zaciekłych walk Rommel zyskał sobie u Brytyjczyków przydomek Lisa Pustyni. Był przebiegły, sprytny i szybko podejmował decyzje. Któż mógł przewidzieć, jaki kolejny fortel uknuł niemiecki generał? Tym bardziej niepokojący wydawał się widok tajemniczej postaci wyglądającej na osamotnionego żołnierza Afrika Korps, który zmierzał ku liniom wojsk sojuszniczych.

Przyglądający się tej scenie zastanawiali się, jakie były jego intencje. Czy nie był to kolejny przebiegły wybieg Rommla mający na celu wprawić w zakłopotanie brytyjskich dowódców liniowych? A może było to coś zupełnie zwyczajnego. Ot, po prostu nieprzyjacielski żołnierz zagubiony na pustyni, spragniony, wyczerpany i całkowicie zdezorientowany? A może był on dezerterem, który z nieznanych przyczyn chciał przekazać przeciwnikowi cały szereg istotnych informacji wywiadowczych?

Przybycie tajemniczej postaci zwiastowała chmura kurzu, która pojawiła się na horyzoncie daleko na zachód od pozycji brytyjskich, wzbijana w powietrze przez pojazd poruszający się po głównej nadbrzeżnej drodze biegnącej w kierunku wschodnim do bronionej przez siły alianckie twierdzy Tobruk. Po osiągnięciu linii horyzontu chmura kurzu nagle opadła. Po pewnym czasie z mgły wczesnego poranka wyłoniła się przypominająca miraż, cienka jak patyk postać, mozolnie przemierzająca drogę samotnie wijącą się pomiędzy kamienistymi pagórkami położonymi na zrytej pociskami ziemi niczyjej.

Tajemnicza postać z każdą chwilą przybliżała się do brytyjskich linii. W końcu brytyjscy żołnierze wyskoczyli z ukrycia i potruchtali w jej kierunku z bronią gotową do strzału. Nieprzyjacielski żołnierz miał na sobie oficerski mundur, co prawdopodobnie dobrze wróżyło. Może podjął się on niebezpiecznej próby przedarcia przez linię frontu z zamiarem dostarczenia informacji o kluczowym znaczeniu, którą chciał przekazać alianckim dowódcom? Jednak w tym momencie nikt nie był w stanie odgadnąć jego prawdziwych motywów.

Jeniec pod czujną eskortą został dostarczony na posterunek kontrolny z obu stron strzegący drogi, którą dotarł on do Brytyjczyków. Położono go w cieniu i podano mu wodę, która go nieco ożywiła. Jeniec powoli zaczął odzyskiwać opanowanie, a jego strażnicy uświadomili sobie szereg okoliczności. Po pierwsze, brytyjskim żołnierzom, którzy sami w większości dobiegali dwudziestu lat lub też nieco przekroczyli tę granicę wieku, pojmany przez nich oficer Afrika Korps wydał się niewiarygodnie młody. Po drugie, w wyglądzie jeńca i jego postawie, w tej gęstej czuprynie czarnych jak węgiel włosów, w spokojnym, nieustępliwym spojrzeniu ciemnych oczu było coś szczególnego, coś, co sprawiało wrażenie nieomal wyniosłości. Z pewnością nie emanowała z jego postaci typowa dla jeńca aura przygnębienia. Po trzecie, i to było najbardziej zaskakujące, tajemniczy jeniec swe pierwsze słowa wypowiedział płynnie po angielsku, z wyraźnym akcentem typowym dla osób z wyższych sfer. Kimkolwiek ów jeniec był, jego angielski bardziej przypominał sposób mówienia profesora Oksfordu lub prezentera BBC niż oficera Afrika Korps.

Zanim jeniec odzyskał siły na tyle, aby móc zrelacjonować najważniejsze fakty swojej całkowicie nieprawdopodobnej historii, na teren ziemi niczyjej posłano oddział z zadaniem sprowadzenia pojazdu, którym dotarł na przedpola brytyjskich linii. Jeśli to, co opowiadał, było prawdą, w pojeździe powinno się znajdować dziewięciu jego towarzyszy, których relacje mogły umożliwić weryfikację jego opowieści. Samego jeńca wsadzono do jeepa, który pospiesznie udał się do wysuniętego stanowiska dowodzenia sił alianckich w Tobruku. Gdyby opowieść tajemniczego jeńca okazała się prawdziwa, to mógł on stać się wywiadowczą żyłą złota.

Po przybyciu do Tobruku jeniec powtórzył swoją intrygującą historię. Podano mu mocnego drinka, aby się wzmocnił przed oczekującą go podróżą, a następnie wsadzono do pojazdu, który wyruszył w długą drogę do dowództwa sił brytyjskich na Bliskim Wschodzie — w Kairze, z którego kierowano całą kampanią w Afryce Północnej. Wyglądało na to, że dowództwu brytyjskiemu miał on do zaoferowania nie tylko szeroki zestaw informacji wywiadowczych, lecz także pewien plan, który zrodził się w jego umyśle dzięki wyjątkowemu pochodzeniu, wrodzonej inteligencji, sprytowi i ekscentryczności, a opierał się na zagrażających jego życiu doświadczeniach ostatnich dni.

Podczas 800 kilometrów podróży wiodącej wzdłuż śródziemnomorskiego wybrzeża do Kairu jeniec rozmyślał nad wyjątkową naturą wojny toczącej się w Afryce Północnej oraz nad tym, w jaki sposób w jego umyśle narodził się znakomity plan. Północnoafrykański teatr wojny nie przypominał żadnego innego obszaru działań wojennych.

Egipt, Libia i Tunezja — gdzie siły sojusznicze zmagały się z siłami Osi — pod względem cech geograficznych były do siebie generalnie podobne. Terytorium to pokrywały ogromne obszary pustynne i jałowe łańcuchy górskie, a jedynie wzdłuż wybrzeża śródziemnomorskiego ciągnął się wąski pas żyznej ziemi, na którym skoncentrowane były miasta, wsie, pojedyncze farmy i porty. W sytuacji, w której 90 procent omawianego obszaru stanowiły skrajnie niegościnne pustynie lub półpustynie, działania wojenne ograniczały się do owego wąskiego nadbrzeżnego pasa ziemi, koncentrując się wzdłuż jedynej drogi nadającej się do ruchu kołowego. W głąb lądu rozciągała się Sahara, przerażający dzikością pustynny bezmiar wielkości Indii, składający się z piaszczystych równin (serir), kamienistych płaskowyżów (hammada), głębokich wyschniętych łożysk rzek (wadi), zdradliwych słonych bagien (shott) i ogromnych, śmiertelnie niebezpiecznych mórz piaszczystych wydm (erg).

W głębi pustyni nigdy nie padał deszcz, a temperatura dochodziła do 55 stopni Celsjusza w cieniu. Żadna armia — ani sojusznicza, ani państw Osi — nie zapuszczała się na spalone słońcem pustkowia rozciągające się na południe od nadbrzeżnego pasa ziemi. Był to teren zamieszkany przez robactwo, stanowiący wylęgarnię egzotycznych chorób, ubogi w charakterystyczne cechy terenowe, pozbawiony wody i wrogi ludzkiemu osadnictwu jak żadne inne miejsce na ziemi.

Niemniej „jeniec” wiedział o tym, że na to pustkowie zaczęły się zapuszczać niewielkie oddziałki sił brytyjskich. Oswoiły one sobie pustynię i wyłaniając się z jej głębi, całkowicie zaskakiwały siły Osi, po czym szybko znikały w dzikich ostępach. „Jeniec” powziął już niezwykle zuchwały plan, który miał owych pustynnych wojowników skłonić do rzucenia wyzwania wojennej fortunie.

Po przybyciu do dowództwa w Kairze szczegółowo opowiedział swoją historię. Z jego relacji wynikało, że nie był oficerem Afrika Korps. Wręcz przeciwnie, nazywał się Henry Cecil Buck i był kapitanem 5 batalionu 1 Pułku Pendżabu, budzącej respekt u przeciwników jednostki piechoty indyjskiej dowodzonej przez brytyjskich oficerów, która uczestniczyła w najbardziej zaciętych walkach mających na celu odparcie sił Rommla.

Kapitan Buck pochodził z Camberley, miejscowości położonej w lesistym hrabstwie Surrey. Był jedynym synem podpułkownika Cecila Bucka. Młodszy Buck znaczną część dzieciństwa spędził w Indiach, gdzie służył jego ojciec, po czym udał się do Oksfordu, gdzie studiował politologię, filozofię i ekonomię. Przed wybuchem wojny wstąpił do brytyjskiej armii i został przydzielony do hinduskiego pułku ku niezadowoleniu swojego dowódcy, który ubolewał nad żałosnym brakiem żołnierskich przymiotów swojego dwudziestodwuletniego podwładnego. „Nie rozwinął cech wojskowego i trudno go określić jako potencjalnego oficera kawalerii” — narzekał dowódca młodego Bucka, który opisywał go jako osobę o: „przeciętnej budowie ciała i raczej myśliciela niż człowieka czynu”.

Gdyby zaufać historii opowiedzianej przez kapitana Bucka, to należałoby uznać, że jego przełożony, oceniając podwładnego, popełnił bardzo, ale to bardzo poważny błąd.

Dwadzieścia dni wcześniej, 1 lutego, Buck dowodził kompaniami B i D pułku Pendżabu, okopanymi na drodze wiodącej do Darny, nadmorskiego osiedla położonego na zachód od Tobruku. Piechocie Bucka towarzyszyła jednostka artylerii uzbrojona w ponad 11-kilogramowe haubice polowe i działa przeciwpancerne. Buck, jako utalentowany lingwista, znał kilka dialektów hindi, był dowódcą uwielbianym przez swych podkomendnych.

Buck otrzymał rozkazy nakazujące mu powstrzymanie czołgów Rommla i utrzymanie pozycji przez 24 godziny w celu umożliwienia głównym siłom 4 Indyjskiej Dywizji Piechoty wycofania się i zajęcia nowych pozycji obronnych. Pomimo ciężkich strat ponoszonych w walce z falami nacierających czołgów i piechoty zmotoryzowanej Rommla żołnierze 1 Pułku Pendżabu wykonali rozkaz, twardo broniąc zajmowanych pozycji.

W końcu, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, Buck i jego żołnierze dostrzegli zbliżającą się do ich pozycji kolumnę brytyjskich czołgów. Wobec ulubionej przez Rommla taktyki szybkiej walki manewrowej i wojsk sojuszniczych wycofujących się na wszystkich frontach Buck uznał, że dostrzeżone czołgi to resztki wycofującego się oddziału brytyjskiego. Komunikacja radiowa w najlepszym razie była chaotyczna i w ogólnym zamieszaniu bitewnym nikogo nie zaskoczył brak jakiegokolwiek ostrzeżenia o wycofującej się jednostce.

Gdy w półmroku zapadającego zmierzchu Buck i jego ludzie uświadomili sobie swoją pomyłkę, było już za późno. Żołnierze poruszający się zdobycznymi brytyjskimi czołgami mieli na sobie mundury Afrika Korps. Doszło do intensywnej, piętnastominutowej walki, lecz jej rezultat był przesądzony. Tylko jeden pluton, z kompanii B dowodzonej przez Bucka, zdołał ujść z pogromu. Pozostali zostali wzięci do niewoli, ranni lub zginęli.

Buck podczas walki odniósł ranę i został pochwycony. Jednak jako jeniec szybko doszedł do wniosku, że to, co dobre jest dla gęsi, dobre jest także dla gąsiora. Jeśli Niemcy mogli się podszyć pod oddział aliancki, aby podstępem przebić się przez linie brytyjskie, to z pewnością również on mógł postąpić podobnie, podejmując próbę ucieczki. Przez następne 72 godziny wyczekiwał nadarzającej się okazji, utrzymując swych żołnierzy w gotowości do wyrwania się z niewoli.

Udając ciężej rannego, niż był w istocie, Buck zdołał uniknąć włączenia go do pierwszego transportu jeńców wywożonych do obozów zlokalizowanych w Trypolisie, oddalonym o niespełna tysiąc kilometrów od sojuszniczych linii. Wieczorem 5 lutego nawiązał znajomość z przyszłym współuciekinierem, niezwykle pomysłowym porucznikiem Johnem McKee, pseudonim „Jock”, z Pułku Royal Scots. Obaj byli przetrzymywani w obozie jeńców wojennych zbudowanym przez Włochów, którzy walczyli u boku Niemców w kampanii w Afryce Północnej.

Gdy zapadły ciemności, Buck i McKee uzyskali pozwolenie na skorzystanie z pralni. Wślizgnęli się do budynku i wybijając cegły, utworzyli dziurę w ścianie pralni wychodzącej na perymetr obozu, otoczony pilnie strzeżonym ogrodzeniem z wieżami strażniczymi. Buck i McKee zmierzyli czas obchodu patroli wartowników strzegących perymetru. Po przejściu jednego z nich Buck, a po nim McKee natychmiast przecisnęli się przez dziurę w murze. Wydawało się, że trwa to całą wieczność, ale w głębokich ciemnościach udało im się przeczołgać pod drutem kolczastym ogrodzenia. Czołgali się przez kilka kolejnych minut, docierając do drogi pełnej włoskich czołgów. W mrokach nocy przemknęli jednak niezauważeni.

Do świtu zdołali się już dobrze zagłębić w zaroślach porastających okoliczne wzgórza, stanowiące przedsionek właściwej pustyni. McKee zdołał ukryć mapę, która miała się okazać nieocenioną pomocą. Przez kolejnych sześć dni, poruszając się tylko w nocy, uciekinierzy maszerowali na wschód, jak duchy przemykając pomiędzy wzgórzami. Wszędzie byli żołnierze wroga i nieustannie trzeba było unikać patroli. W pewnym momencie zmuszeni byli przemknąć przez pas nieprzyjacielskiego lotniska, które akurat zostało zbombardowane przez sojusznicze samoloty, więc poruszali się w świetle płonących hangarów. Od czasu do czasu spotykali beduinów strzegących swych stad owiec. McKee służył w Afryce od kilku lat, znał dobrze pustynię i w podstawowych kwestiach potrafił się porozumiewać po arabsku. Beduini okazali się przyjaźnie nastawieni, zapraszając obu uciekinierów do swych czarnych namiotów, gdzie mogli oni spocząć, otrzymać żywność i wodę.

W końcu dotarli do miejsca, w którym nadbrzeżna droga przecinała gęsto zalesiony obszar. Ukryli się tutaj, wyczekując na moment korzystny do realizacji kolejnej części zuchwałego planu Bucka. Wyczekiwali, dopóki na drodze nie pojawił się jadący samotnie pojazd — zdobyczna ciężarówka marki Ford. Wtedy na drogę wyszedł Buck, ubrany w elementy munduru zdjęte z zabitych żołnierzy Afrika Korps: niemiecką przeciwdeszczową opończę, skórzaną kurtkę i charakterystyczną furażerkę noszoną przez żołnierzy Rommla.

W dzieciństwie Buck, gdy nie przebywał w Indiach, uczęszczał do szkół w Niemczech, dlatego też płynnie mówił po niemiecku. W swym przebraniu czuł się pewnie, przekonany, że wygląda jak przeciętny żołnierz Afrika Korps. W kieszeni miał ukryty ciężki klucz do nakrętek. Gestem dłoni zatrzymał zbliżający się pojazd. Kierowca był sam, co stanowiło idealną okoliczność wobec tego, co zamierzał Buck.

Siląc się na najbardziej władczy gest niemieckiego oficera, Buck zażądał od kierowcy okazania przepustki i wyjaśnienia celu podróży. Gdy kierowca szperał, szukając dokumentów, Buck wypchnął klucz w kieszeni tak, aby wyglądał jak skrywany w niej pistolet. Grożąc w ten sposób, rozkazał kierowcy, aby wysiadł z samochodu. „Wyłaź z ciężarówki. Na ziemię! Nie stawiaj oporu albo źle to się dla ciebie skończy!” — wykrzykiwał.

W najbardziej odpowiednim momencie za plecami Bucka pojawił się McKee, celując w pechowego kierowcę ze zdobycznego karabinu odebranego zabitemu Niemcowi. Żaden z nich nie był bezwzględnym zabójcą. Przynajmniej jeszcze nie wtedy. „Zabijanie go nie ma sensu” — stwierdził McKee, odnosząc się do nieszczęsnego kierowcy. „Zwiążmy go i pozostawmy na poboczu drogi, tu na pewno odnajdą go o świcie. Całe kilometry jechaliśmy w konwoju niemieckich dział i nikt nas nie zauważył”.

Po przejechaniu około 80 kilometrów zjechali z drogi, aby rozważyć dalsze działania. Priorytetem było teraz paliwo. Jeśli Brytyjczycy utrzymali swe linie w dniu, w którym Buck i jego oddział zostali wzięci do niewoli, to najpewniej zajmowali teraz pozycje na wschód od Darny, utrzymując linię Gazala — Bir Hacheim, oddaloną o kilkaset kilometrów. Wprawdzie podczas odwrotu utracono dziesiątki czołgów, haubic polowych i dział przeciwlotniczych, to jednak macierzysta jednostka Bucka, 4 Indyjska Dywizja Piechoty, na swojej nowej linii obrony została wzmocniona przez przybywające na front oddziały południowoafrykańskie, polskie i siły Wolnej Francji. Buck i McKee musieli mieć nadzieję, że oddziałom sojuszniczym udało się utrzymać pozycje i powstrzymać natarcie Rommla.

Obaj postanowili uciekać w kierunku linii Gazala — Bir Hacheim, ale aby ją osiągnąć, potrzebowali pełnego baku paliwa. Zdecydowali się podążyć rzadko uczęszczanym szlakiem na południe, zamierzając dotrzeć do miejsca, w którym według ich rozeznania znajdował się skład paliwa. Podczas poszukiwań tego miejsca zostali jednak zauważeni przez wroga i znaleźli się pod nawałą ognia. Zmuszeni ostrzałem, porzucili ciężarówkę i uciekli, kryjąc się w gęstych zaroślach.

W następnym tygodniu zebrali różnorodną grupę podobnych do nich uciekinierów. Znajdowali się wśród nich dwaj oficerowie Pułku Norfolk Yeomanry, pięciu ludzi z pułku Welch (motto Śmierć lepsza od hańby), a także jednego pilota RAF-u w stopniu sierżanta. Razem było ich teraz dziesięciu, a Buck był zdeterminowany, aby ucieczka powiodła się im wszystkim.

Wieczorem 20 lutego Buck poprowadził grupę uciekinierów z powrotem do głównej drogi biegnącej brzegiem morza, mając w zamyśle powtórzenie wybiegu z przejęciem pojazdu. Ukryli się około 350 metrów na wschód od obozu wojsk niemieckich, w miejscu zapewniającym w obu kierunkach dobre pole widzenia na drogę. Gdy zbliżył się pierwszy pojazd, Buck wyszedł na drogę, z furażerką zsuniętą na czoło i karabinem przewieszonym na ramieniu. Ślepym zrządzeniem losu zatrzymanym przezeń pojazdem był samochód sztabowy pełen oficerów Afrika Korps. Buck pomachał im, aby jechali dalej. Zatrzymanie tego samochodu okazało się zbyt ryzykowne, a sam pojazd był zbyt mały dla jego grupy. Następnie z ciemności wytoczyła się niemiecka ciężarówka. Ten pojazd bardziej odpowiadał zamierzeniom grupy uciekinierów.

Buck zatrzymał pojazd:

— Dokąd zmierzacie, żołnierzu? — wyszczekał pytanie. — I ilu was tam jest?

— Dwóch, i jedziemy w tym kierunku — odpowiedział kierowca, wskazując pobliski obóz jako cel podróży.

„Doskonale” — rzekł Buck do siebie w myślach. Nikt nie siedział z tyłu pojazdu. Cofnął się nieco i podniósł lufę karabinu:

— Ręce do góry! Ręce nad głowy!

Za plecami Bucka natychmiast pojawili się McKee i jeden z uciekinierów z bronią gotową do strzału. Obu niemieckich żołnierzy zmuszono do opuszczenia ciężarówki, a sam pojazd zjechał z drogi, gdzie załadowali się nań pozostali członkowie improwizowanego oddziału Bucka. Obu żołnierzy Afrika Korps pozostawiono związanych i ukrytych w pobliskich zaroślach. W kabinie ciężarówki zasiedli Buck i McKee paradujący w elementach umundurowania odebranych poprzednim użytkownikom ciężarówki. 20 lutego około godziny 21 wyjechali na główną drogę i skierowali się na wschód z zamiarem szczęśliwego zakończenia eskapady. Tym razem mieli szczęście, bowiem zbiornik paliwa ciężarówki był zatankowany do pełna.

Dziewięć godzin później, wprowadzając w błąd pojawiające się na ich drodze niemieckie posterunki kontrolne, Buck i jego grupa dotarli do brytyjskich linii.

W uznaniu dla swych czynów dokonanych podczas tej heroicznej ucieczki Buck został odznaczony brytyjskim Military Cross[2]. W uzasadnieniu towarzyszącym nadaniu odznaczenia czytamy: „ucieczka kapitana Bucka stanowi niezwykły przykład podjęcia odważnych, konsekwentnych i pomysłowych wysiłków, wspomaganych zdolnością do podejmowania niezwykle szybkich decyzji, w celu umożliwienia ucieczki z niewoli wbrew olbrzymim przeciwnościom… Jego zdolności przywódcze wykorzystane dla realizacji tego celu znalazły dobitne potwierdzenie, gdy z niezwykłą odwagą dowodził swoją niewielką grupą uciekinierów, doprowadzając ją do terytorium zajmowanego przez siły brytyjskie”.

Rekomendację do odznaczenia Bucka wystawił podpułkownik Dudley Clarke z MI9, czyli departamentu War Office[3], utworzonego w celu organizowania ucieczek alianckich jeńców wojennych. Dudley Clarke stał na czele wydziału w MI9, który odpowiadał za obszar Bliskiego Wschodu i w jego ramach dowodził ściśle zakonspirowaną tajemniczą jednostką o nazwie Force A, zajmującą się odnajdywaniem uciekinierów znajdujących się głęboko na obszarze zajmowanym przez nieprzyjaciela.

Śmiała i niezwykła ucieczka Bucka została zauważona przez Dudleya Clarke’a i ludzi z Force A, co więcej — ów pełen fantazji brytyjski oficer trzymał w zanadrzu propozycję przeprowadzenia operacji mającej się okazać jednym z największych forteli w całej wojnie. Dla Bucka było oczywiste, że jeśli udało mu się wymknąć z terytorium kontrolowanego przez siły Osi, to na obszar ten równie dobrze byłaby w stanie wślizgnąć się grupa dywersyjna, która przebrana podobnie jak jego uciekinierzy oraz mająca odpowiednie umiejętności językowe i odwagę w działaniu, mogła siać za liniami wroga wszelkiego rodzaju spustoszenie.

Dywersyjne oddziały Special Air Service (SAS) i Long Range Desert Group (LRDG)[4], czyli alianccy pustynni komandosi, musieli pokonywać setki kilometrów nieprzyjaznego interioru, aby móc przeprowadzać swe zaskakujące uderzenia na tyłach wroga. A gdyby tak sformować jednostkę, która ukrywając swą prawdziwą tożsamość, byłaby w stanie po prostu przejechać przez niemieckie linie? Wymagałoby to połączenia we właściwych proporcjach śmiałości i sprytu, niemniej według Bucka przykład jego własnej ucieczki stanowił dowód, że takie przedsięwzięcie jest możliwe.

Wyzwaniem o kluczowym znaczeniu dla realizacji takiego zamierzenia było znalezienie właściwego rodzaju kandydatów do takich jednostek. Ludzi żywiących tak niezmierną nienawiść do wroga, że pchnęłaby ich do podjęcia się nieomal samobójczych misji, ponieważ odkrycie ich prawdziwej tożsamości oznaczałoby pewną śmierć z rąk nieprzyjaciela. Ponadto musieliby płynnie mówić po niemiecku. Najlepiej, gdyby niemiecki był ich językiem ojczystym. Było to wyzwanie trudne, jednak — jak się okazało — Buck miał już pomysł, gdzie mógłby poszukiwać pierwszych rekrutów.

Poprzedniego lata jego pułk Pendżabu stacjonował w Palestynie, gdzie przechodził szkolenia w walkach na pustyni. Jadąc ciężarówką, Buck natknął się na dwie ładne autostopowiczki. Oficer rozkazał kierowcy, aby się zatrzymał i zabrał obie dziewczyny. Jedną z nich była Leah Schlossberg, wówczas zaledwie trzynastoletnia, jednak już wtedy zafascynowana kwitnącą w Tel Awiwie sceną kulturalną i muzyczną. Buck zdradził swe zamiłowanie do sztuki operowej, więc Leah zaprosiła go na herbatę do domu Schlossbergów.

Dwudziestopięcioletni Buck zdążył już dać się poznać jako wybitnie zdolny student Oksfordu. Był świetnym muzykiem i poetą, a ponadto był tak dalece utalentowany intelektualnie, że czasami mógł wydawać się osobą powściągliwą i zachowującą dystans. Nawet wyżsi oficerowie w jego obecności czuli się nieswojo. Jednak ci, którzy znali go dobrze, mogli pokpiwać sobie z jego do pewnego stopnia zdystansowanych manier — sprowadzając go na ziemię, co Buck przyjmował bez urazy. Znajomi Bucka wiedzieli także, że jeśli chciał, to potrafił być osobą niezmiernie czarującą.

Leah wprawdzie nie oczekiwała, że brytyjski kapitan przyjmie jej zaproszenie, jednak oferowanie żołnierzom sił sojuszniczych gościnności było wtedy bardzo na czasie. Do domu Schlossbergów dotarł list informujący, że kapitan Buck przyjął uprzejme zaproszenie Leah. Jej rodzice byli nieco zaskoczeni. „Leah, jaki rodzaj znajomości nawiązałaś z tym brytyjskim oficerem?” — dopytywali córki, żądając wyjaśnień.

Przybywszy do domu Schlossbergów, Buck — w kręgu znajomych określany pieszczotliwie jako Bertie — zaczął przekonywać do siebie rodziców Leah. Obieżyświat i kosmopolita — zakochany w Indiach i aurze obcych kultur, mając przygodę we krwi — Buck szybko podbił serca rodziców nastolatki. Oczarował ich swym płynnym niemieckim, który dla rodziny był językiem ojczystym, ponieważ Schlossbergowie byli uciekinierami przed drapieżnością nazistowskich Niemiec. Żydowska rodzina Schlossbergów mieszkała w Königsbergu (obecnie rosyjski Kaliningrad), skąd jeszcze w 1933 r., natychmiast po dojściu Hitlera do władzy, wyemigrowali do Palestyny. Emigrując, uciekli przed okropieństwami, które już wtedy zaczęły rozgrywać się na terenie całej Rzeszy. Jednak nie wszyscy ich odleglejsi krewni mieli tyle samo szczęścia.

Podczas wizyty u Schlossbergów Buck polubił Avivę, starszą siostrę Leah, chociaż najwyraźniej ona sama nie zakochała się w nim bez pamięci. Zaintrygowało go jednak także mimowolne odkrycie, dokonane, gdy podwoził autostopem córkę Schlossbergów, sprowadzające się do stwierdzenia faktu, że w Palestynie zamieszkują ludzie, dla których niemiecki jest językiem ojczystym, oraz mający wszelkie powody, aby nienawidzić nazistów i pałać do nich żądzą zemsty. Im bardziej zgłębiał to zagadnienie, tym bardziej przekonywał się, jak liczna była to grupa. Do Palestyny bowiem uciekły tysiące niemieckich Żydów, szukając tutaj względnego bezpieczeństwa brytyjskiego mandatu w Palestynie.

Oczywiście nie wszyscy witali Żydów w Palestynie z otwartymi ramionami. Ich niespodziewany napływ na ten obszar wywoływał niezadowolenie miejscowych Arabów. Pomiędzy obiema społecznościami wybuchł konflikt. Żydzi utworzyli paramilitarną organizację o nazwie Hagana, co po hebrajsku oznacza „Obrona”. W jej ramach działała nawet sekcja złożona z niemieckojęzycznych Żydów. Po wybuchu wojny tysiące Żydów wstąpiło do brytyjskich sił zbrojnych, żywiąc nadzieję, że będą mogli zrewanżować się znienawidzonym nazistom za ich okrucieństwa. Wśród wstępujących do brytyjskiej armii znajdowali się także liczni niemieckojęzyczni Żydzi czescy, polscy i innych narodowości. Nie ulega wątpliwości, rozumował Buck, że z tak dużej liczby potencjalnych rekrutów można utworzyć oddział dywersyjny udający niemiecką jednostkę, którego uformowanie planował w swym umyśle.

Buck był niecierpliwy i stale poszukiwał nowych źródeł inspiracji dla planów, które nieustannie wykluwały się w jego umyśle. Był on jednak także człowiekiem czynu. Pod powierzchownością naukowca skrywał się stalowy rdzeń. Jego zuchwała ucieczka z niewoli zadała kłam ocenie byłego dowódcy, który określił go jako: „raczej intelektualistę niż człowieka czynu”. Buck był intelektualistą i zarazem człowiekiem czynu, a ponadto miał wrodzoną odwagę, aby podjąć się utworzenia jednostki, której użycie mogło w konsekwencji oznaczać śmierć zarówno dla niego, jak i jego podkomendnych.

Rommel ogłosił, że jego kampania w Afryce Północnej będzie: Krieg ohne Hass, czyli wojną bez nienawiści. Wojna na pustyni miała być prowadzona w sposób rycerski i honorowy. Wielu podwładnych Bucka trafiło do niewoli, zostało rannych lub straciło życie dzięki niecnemu podstępowi, w wyniku ataku, na którego czele znalazły się zdobyczne czołgi brytyjskie. Nie było to ani rycerskie, ani honorowe. Buck na Oksfordzie był członkiem drużyny ju-jitsu i mistrzem fechtunku w uniwersyteckiej drużynie, która trafnie nazywała się Assassins (Zabójcy). Wojownicze tradycje Buck miał we krwi.

Dla niego wojna bez nienawiści dobiegła końca.

[2]Military Cross — Krzyż Zasługi, brytyjskie wysokie odznaczenie wojskowe (przyp. tłum.).

[3] War Office — ministerstwo w ówczesnym rządzie brytyjskim odpowiedzialne za administrowanie armią (przyp. tłum.).

[4] Long Range Desert Group — Pustynna Grupa Dalekiego Zwiadu, brytyjskie siły specjalne utworzone w Egipcie w 1940 r. w celu prowadzenia operacji na pustyni (przyp. tłum.).

ROZDZIAŁ 2

„Jak minął dzień?” Wielu można byłoby wybaczyć zastanawianie się nad odpowiedzią na to pytanie, gdy skacowani dochodzili do siebie, zachodząc w głowę nad kłopotami, w jakich się teraz znajdowali.

Wszystko zaczęło się zgodnie z najlepszą tradycją w skwarny dzień 23 sierpnia 1942 r. Zwyczajem tego doświadczonego w walkach oddziału przed wyruszeniem na bezlitosną pustynię było spożycie ostatniego lunchu zakrapianego kilkoma drinkami. Ostatni posmak luksusu — hulanka w hałaśliwych miejskich barach i jaskiniach rozpusty obskurnej dzielnicy Berka — przed nadchodzącymi tygodniami trudów i niedostatku.

Kair w sposób godny podziwu był w stanie zaspokoić gusty wszystkich brytyjskich żołnierzy przebywających na urlopach. Położony w centrum miasta Melody Club mógł się pochwalić najlepszymi tancerkami brzucha na zachód od Bejrutu, które występowały na podwyższonej platformie otoczonej drutem kolczastym. W pubach królowe nocy, w miejscowym żargonie zwane bint, wsłuchiwały się w każde słowo młodego żołnierza, dopóki strumieniami lała się wiśniówka.

Na ogół oficerowie i żołnierze innych stopni spędzali urlop w Kairze ściśle odseparowani od siebie. Opodal dzielnicy Berka znajdowało się także kilka instytucji obsługujących tylko oficerów, takich jak Shephard’s Hotel, Sporting Club, Turf Club i Anglo-Egyptian Union. Jednak na dzisiejszym spotkaniu pustynnych wojowników nie przestrzegano zasad dotyczących przywilejów szarż. Jednym z jego uczestników był ich dowódca, absolwent Winchester College, kapitan David Lloyd Owen, który wśród swoich chłopców czuł się jednym z nich.

Pić zaczęli w kawiarni przylegającej do hotelu Continental Savoy, gmachu zachwycającym bogactwem zdobnych łuków i kolumnad, w którym niegdyś gościł T.E. Lawrence, zanim jeszcze stał się sławny jako Lawrence z Arabii. Nowe pokolenie pustynnych wędrowców znakomicie pasowało do tej scenerii. W miarę upływu popołudniowych godzin i strumieni piwa ci spaleni słońcem twardziele w ulubionych w ich jednostce (i tylko w niej) charakterystycznych kefijach — luźnych arabskich nakryciach głowy — zaczęli się wymykać spod kontroli.

Pierwszy sygnał tego, że sprawy zmierzają w niewłaściwym kierunku, pojawił się, gdy żołnierze jednostki wsiedli do jeepów oraz lekkich ciężarówek marki Chevrolet i ruszyli na południowy zachód, w kierunku ich kwatery głównej, znajdującej się w pustynnej oazie. Światła sygnalizacji zmieniły się na czerwone, zmuszając pojazdy konwoju do zatrzymania się w gwałtownych konwulsjach. Żołnierz z pojazdu jadącego na czele kolumny krzyknął, że jego ciężarówka utknęła w grząskim piasku — częsty przypadek na przestrzeniach rozpalonej jak palenisko pustyni, jednak rzadki na zatłoczonych ulicach Kairu.

Wspomniany żołnierz wyskoczył z samochodu, odpiął szyny piaskowe — płaty wytrzymałego perforowanego metalu, przymocowane z boków ciężarówki — i ułożył je w koleinach w celu uwolnienia obciążonego ładunkiem pojazdu, który utknął w piasku. Wzdłuż unieruchomionego konwoju wzniósł się chór wrzasków hałaśliwej zachęty:

— Użyj szyn piaskowych! Użyj szyn piaskowych!

Szyny piaskowe zazwyczaj wsuwano pod koła pojazdu, by zapewnić im twarde podłoże umożliwiające wydostanie się z bajora gorącego piachu. Zabieg nie całkiem konieczny na ulicach Kairu. Niemniej kapitan Lloyd Owen nie mógł powstrzymać rozbawienia.

Dwudziestoczteroletni Lloyd Owen, mimo że młodszy od wielu swoich podwładnych, posiadał jednak ogromne doświadczenie. Wiedział doskonale, co czeka jego ludzi: ściśle tajna misja o charakterze bezprecedensowym nawet dla ich oddziału, Long Range Desert Group, jak również dla ich siostrzanej formacji, czyli SAS, która również miała wziąć udział w planowanych działaniach.

Operacja była do tego stopnia utajniona, że spośród żołnierzy LRDG jej prawdziwa natura znana była jedynie kapitanowi Owenowi. Jego podkomendni dysponowali tylko podstawowymi informacjami: dotyczącymi spodziewanego czasu trwania misji (informacja kluczowa z punktu widzenia ilości zabieranego niezbędnego zaopatrzenia), a także jej zakładanego celu — libijskiego miasta Darna, gdzie znajdowała się intensywnie wykorzystywana nieprzyjacielska baza lotnicza. Jednak nawet w tym względzie dopuszczono się celowej dezinformacji, ponieważ Lloyd Owen doskonale wiedział, że celem misji jego oddziału wcale nie jest Darna.

Jednostki LRDG i SAS funkcjonowały zgodnie z zasadą potrzebnej wiedzy. Według niej żołnierz nie powinien wiedzieć nic więcej ponad to, co jest niezbędne, aby mógł właściwie funkcjonować, ponieważ tego, czego nie wie, nie przekaże przeciwnikowi, w razie gdyby trafił do niewoli. Lloyd Owen pobłażał wyskokom swoich ludzi, ponieważ wiedział, co ich czeka. Przekradanie się pod bokiem nieprzyjaciela z zamiarem ominięcia jego południowej flanki było skrajnie wyczerpującym zadaniem, któremu towarzyszyło uczucie nieustannego zagrożenia możliwością odkrycia przez wroga i w rezultacie śmiercią lub trafieniem do niewoli.

Światła zmieniły się na zielone i konwój ponownie gwałtownie ruszył naprzód przy akompaniamencie dzikich wrzasków żołnierzy znajdujących się w pojazdach. Ich wyskoki zwróciły uwagę tłoczących się na ulicach żołnierzy innych alianckich oddziałów, wywołując uczucie zazdrości u wielu bardziej konwencjonalnie umundurowanych i zdyscyplinowanych towarzyszy broni. Pustynnych wojowników otaczała aura egzotyki i romantyzmu, która czyniła ich niepopularnymi, zwłaszcza wśród oficerów naczelnego dowództwa sił brytyjskich.

Konwój parł naprzód, aż dotarł na południowe obrzeża Kairu, gdzie zlokalizowane są piramidy. Gdy te ogromne monumenty starożytnej egipskiej architektury zamajaczyły w mroku, żołnierze najwyraźniej kolektywnie podjęli decyzję: coś trzeba zrobić z tymi piramidami. Tego dnia ci pustynni wojownicy odczuwali przymus złożenia hołdu starożytnej cywilizacji, która do pewnego stopnia także zdołała zapanować nad żywiołem pustyni.

Pojazd jadący na czele konwoju zjechał z głównej drogi i skierował się wprost na piramidę Cheopsa. Jak to było w zwyczaju patrolu LRDG — pozostałe pojazdy podążyły za nim. Wkrótce potem ich kierowcy zaczęli krążyć po wariacku dookoła ogromnych starożytnych budowli, a żołnierze wypuszczali salwy wielokolorowych flar wystrzeliwanych z pistoletów sygnalizacyjnych Very’ego, które oświetlały piramidy fluorescencyjnym blaskiem.

Pokaz sztucznych ogni był niezaprzeczalnie spektakularny. Podobnie spektakularny charakter miała reakcja żołnierzy Military Police (Żandarmeria Wojskowa), którzy przypadkiem stacjonowali w pobliżu. Zabawa i igrce zakończyły się nagle, gdy rozbrykany patrol LRDG został otoczony przez żołnierzy w czerwonych czapkach. Dowódca jednostki Military Police zażądał informacji, co tu, na rany Boga, się wyrabia.

Pierwszy odpowiedzi udzielił kierowca samochodu Owena, drobnej postury, ale twardy jak skała, były farmer z Somerset, który czerwonym czapkom nie pozostawił wątpliwości, co sądzi o ich niepożądanej interwencji i przerwaniu zabawy. Wydawało się już, że cały patrol zostanie otoczony przez dzierżących pałki żandarmów, gdy w zajście wmieszał się sam Lloyd Owen. Z własnej woli wyjawił swój stopień i wyjaśnił, że jest dowódcą patrolu.

Oficer w czerwonej czapce złowrogo obrzucił Lloyda gniewnym spojrzeniem.

— Jak pan sądzi, co wy tutaj wyrabiacie? — zażądał wyjaśnień z niedowierzaniem w głosie. — I dokąd, w pana mniemaniu, zmierzacie?

Lloyd zastanowił się chwilę, po czym zdecydował, że prawdopodobnie najlepszym wyjściem z sytuacji jest powiedzenie prawdy. Wskazując kciukiem na zachód, odparł:

— Do Trypolisu. Mniej więcej…

Oficerowi żandarmerii oczy wyszły z orbit. Trypolis znajdował się 1,5 tys. kilometrów za czołowymi liniami Rommla, którego oddziały w owym czasie wdarły się głęboko na terytorium Egiptu, docierając pod El Alamein. Nie ulega wątpliwości, że ten oddział rozrabiaków nie mógł zmierzać do Trypolisu, rozumował oficer żandarmerii, a całe to łgarstwo wzbudziło w nim jeszcze większą złość. Rozeźlony, polecił Lloydowi Owenowi, aby udał się z nim do jego biura. Nie odczuwając pustki w żołądku ani pragnienia, kapitan jednostki LRDG uczynił to, o co go poproszono, pozornie nie okazując żadnego zaniepokojenia.

Na pewnym poziomie oficerowie i żołnierze jednostki LRDG czuli, że nie muszą się za bardzo obawiać konsekwencji dyscyplinarnych. Wkrótce mieli wyruszyć na pustynię, dokąd za nimi nie podąży żaden patrol żandarmerii. Większość dowódców alianckich postrzegała Saharę jako obszar w istocie nienadający się do działań dla operacji oddziałów wojsk regularnych. Ideę działań sił specjalnych takich jak LRDG i SAS, operujących na pustynnych pustkowiach, traktowali jako afront dla właściwie pojmowanego żołnierskiego rzemiosła. A w końcu cóż takiego czyniło te siły specjalne tak wyjątkowymi?

Pustynni wojownicy w rodzaju LRDG byli postrzegani jako indywidualistyczni ryzykanci, którzy kłusowali w szeregach regularnych sił, wyłuskując z nich najlepszych ludzi dla swych prywatnych armii. Używali dobrych żołnierzy i cennych maszyn, podejmując się ekscentrycznych eskapad mających niewielkie widoki na sukces. Co gorsza, te niezdyscyplinowane jednostki, najwyraźniej nieprzestrzegające zasad wojskowego porządku i dyscypliny, były dość dowolnie spuszczane ze smyczy w celu atakowania wroga, a operując daleko za nieprzyjacielskimi liniami, unikały wszelkich form regulaminowego dowodzenia lub kontroli.

Żołnierze sił specjalnych wiedzieli, że nie cieszą się popularnością. Gdyby nie energiczne wsparcie ze strony Winstona Churchilla, ich oddziały prawdopodobnie zostałyby rozwiązane przed podjęciem poważniejszych działań. Jedynie determinacja brytyjskiego premiera, aby zadać nazistom silny cios — „żeby podpalić ziemię wroga” — zapewniła im niezbędne środki do realizacji ich misji. Niemniej mieli oni świadomość, jak niepewne jest istnienie ich formacji.

Po wypuszczeniu Lloyda Owena przez żandarmerię konwój ruszył w dalszą drogę, jednak panujący dotąd dobry nastrój powoli zaczął gasnąć. Jednostka LRDG do niedawna stacjonowała w Siwie, odizolowanej od świata oazie o bogatej historii, położonej na zachodnim skraju terytorium Egiptu. Oddalona o zaledwie 65 kilometrów od granicy libijskiej Siwa miała idealną lokalizację do podejmowania zarówno działań rozpoznawczych, jak i ataków dywersyjnych. Była także doskonałym punktem przyjmującym jednostki powracające z dalekich pustynnych patroli. Członkowie zespołu koordynującego działania LRDG, skacząc do niej ze starożytnych kamiennych gzymsów, nurkowali w Basenie Kleopatry, głębokiej lagunie spienionej wody, w której niegdyś rzekomo kąpała się sama królowa Nilu. Ze swą czarodziejską scenerią, skrywającą się w cieniu drzew palmowych, Siwa była miejscem absolutnie urzekającym. Żołnierze jednostki LRDG nazwali oazę Pollywood, parodiując jej filmową atmosferę i otoczone murami baseny.

Jednak po serii porażek zadanych Brytyjczykom przez Afrika Korps Siwa znajdowała się na obszarze zajmowanym przez nieprzyjaciela. Z tego względu zamiast ruszyć w kierunku zachodnim, żołnierze Lloyda Owena zmuszeni byli podążyć na południe od Kairu, aby dotrzeć do swej nowej bazy w El Fajum, położonej na pustyni ogromnej depresji, intensywnie eksploatowanej rolniczo, dzięki wodzie dostarczanej z Nilu kanałami irygacyjnymi. Muł rzeczny pozyskiwany w trakcie pogłębiania tej wielkiej rzeki był wykorzystywany w celu użyźnienia pół uprawnych. Nie była to jednak Siwa, a samo wycofanie się do El Fajum odzwierciedlało ogólną kiepską sytuację militarną wojsk brytyjskich w Egipcie. Pancerne legiony Rommla koncentrowały się w odległości zaledwie 240 kilometrów od Kairu.

Wydawało się, że niemiecki dowódca wkrótce zajmie samo miasto, siedzibę dowództwa całości sił brytyjskich w Afryce Północnej. Stolicę ogarnęła fala paniki. Wycofujące się wojska brytyjskie szybko traciły respekt miejscowej ludności. Monarcha panujący w Egipcie, król Faruk, odmówił złożenia przysięgi na wierność koronie brytyjskiej, a nerwowi brytyjscy urzędnicy przystąpili do palenia tajnych dokumentów, których spopielone resztki jak deszcz opadały na ulice miasta. Gdyby upadł Kair, w ręce Niemców wpadłoby całe dorzecze Nilu wraz ze strategicznie ważnym Kanałem Sueskim. Dla aliantów byłaby to kompletna katastrofa.

Suez zapewniał względnie krótkie morskie połączenie komunikacyjne wykorzystywane do transportu żywotnie ważnej bliskowschodniej ropy naftowej, napędzającej brytyjskie okręty, czołgi i samoloty bojowe. Miał on również kluczowe znaczenie dla utrzymania komunikacji Brytanii z jej odległymi koloniami — wśród których znajdowały się Indie, Australia i Nowa Zelandia. Krótko mówiąc, kanał miał zasadnicze znaczenie dla utrzymania przez aliantów przewagi na morzu. Jego utrata zmusiłaby ich do transportowania ludzi, surowców i ropy szlakiem wiodącym dookoła Afryki i przez Atlantyk — trasą znacznie dłuższą i narażoną na ataki niemieckich U-bootów.

Z tego względu alianci musieli utrzymać swe linie pod El Alamein, powstrzymując błyskawiczną jak dotąd ofensywę Rommla. Misja kapitana Owena i jego ludzi — ryzykowna i zuchwała ponad wszelką miarę — stanowiła istotny element szerszego planu pokrzyżowania szyków niemieckiemu dowódcy. Aresztowanie za incydent z oświetleniem flarami piramid najpewniej nie było najlepszym sposobem na przystąpienie do jej realizacji.

Gdy konwój dotarł do El Fajum, dotychczasowy entuzjazm zaczął się przeistaczać w kaca. Spieczone gardła, oczy zerkające na palące swymi promieniami słońce i pulsujący ból głowy. Co więcej, pojawiło się rosnące uczucie niepewności wywołane obawą przed potencjalnymi konsekwencjami niedawnego incydentu. Żołnierze oddziału Owena wiedzieli, że w sprawie Bardzo Dobrze Iluminowanych Piramid złożono raport, który trafił na biurko dowódcy LRDG, majora Guya Lennoxa Prendergasta.

W szeregach dowodzonej przez siebie formacji Prendergast miał status postaci legendarnej. W okresie międzywojennym należał on do nielicznej grupy odkrywców i poszukiwaczy przygód, którzy, wykorzystując zwykłe pojazdy mechaniczne, zajmowali się sporządzaniem map rozległych pustkowi Sahary. W momencie wybuchu wojny Prendergast i towarzysz jego pustynnych eskapad Ralph Alger Bagnold uznali, że alianci, aby odnieść zwycięstwo w działaniach wojennych w Afryce Północnej, będą musieli uzyskać dominację w operacjach na pustyni.

Wpadłszy na pomysł formacji LRDG, toczyli zacięte zmagania, dążąc do jej utworzenia. Wydawało się, że nikt nie chce ich słuchać. W początkach 1940 r. generał Archibald Wavell, weteran pierwszej wojny światowej o fizis pobrużdżonej zmarszczkami, przejął dowództwo nad wojskami w Afryce Północnej. Bagnold i Prendergast przedstawili mu swój pomysł na użycie formacji LRDG, który sprowadzał się do rozpoznania za liniami nieprzyjaciela i zbierania informacji wywiadowczych oraz „pewnej dozy piractwa uprawianego na bezmiarach pustyni”.

Wzmianka o pustynnym piractwie wywołała uśmiech na pooranej zmarszczkami twarzy Wavella. W ciągu sześciu tygodni jednostka LRDG osiągnęła pełną gotowość operacyjną. Zgłaszający się ochotnicy pojawiali się zwabieni wezwaniem skierowanym do ludzi: „którzy nie boją się trudnego życia, niedostatku żywności, braku wody, mnóstwa niewygód, natomiast są wytrwali i pełni inicjatywy”. W szeregi przyjmowano żołnierzy twardych i samodzielnych, którzy na ogromnym dzikim pustkowiu mogli się poczuć jak u siebie w domu. Na wezwanie odpowiedzieli chłopi, farmerzy, leśnicy, kłusownicy i myśliwi.

Do surowych rygorów życia w formacji LRDG szczególnie odpowiedni wydawali się Nowozelandczycy i żołnierze z Południowej Afryki, jak również, aczkolwiek z całkowicie odmiennych względów, oficerowie brytyjskiej gwardii. Przynależność do nowej formacji wiązała się oczywiście ze znacznymi korzyściami. Żołnierze LRDG nie musieli przestrzegać szeregu bezmyślnych regulacji, nonsensów i pajacowania wiążącego się z realiami służby w jednostkach regularnych. Dowodzeni byli przez ludzi, którzy żyli i oddychali pustynią. Nie wzbudzała ona w nich żadnych obaw. Wręcz przeciwnie, ekscytował ich widok olśniewająco rozgwieżdżonych nocy i chłód pustynnego świtu.

Bagnold początkowo zakładał utworzenie niezależnej jednostki dalekiego zwiadu, wykonującej także zadania dywersyjne. „Każdy pojazd… z załogą trzech ludzi uzbrojonych w karabin maszynowy miał przewozić zaopatrzenie w wodę i żywność wystarczające na trzy tygodnie oraz zapas paliwa umożliwiający pokonanie 4 tys. kilometrów przeciętnego terenu piaszczystej pustyni”. W jego wyobrażeniu patrole miały być wyposażone w radiostację, przyrządy nawigacyjne i inny ekwipunek, zapasy medyczne, części zamienne i inne narzędzia.

Generał Wavell wyrażał się z czułością o formacji LRDG jako o swojej „armii moskitów”, kłujących i żądlących nieprzyjaciela w najmniej spodziewane i najbardziej wrażliwe miejsca. Wkrótce zyskali sobie oni u Włochów, którzy byli ich pierwszymi przeciwnikami w kampanii północnoafrykańskiej walczącymi z Brytyjczykami przed przybyciem Rommla, złowrogą reputację. Wśród nich stali się znani jako pattuglia fantasma — patrol duchów.

Prendergast był nadzorcą surowym, lecz niezmiernie opiekuńczym w stosunku do dzieła swojego stworzenia. Nie ulegało wątpliwości, że będzie on zmuszony uczynić coś z zarzutami w sprawie „szturmu na piramidy”, niemniej sprawcy zajścia mieli pewność, że kapitan Lloyd Owen będzie w stanie im pomóc. Byli przekonani, że znajdzie on sposób, aby ochronić ich przed konsekwencjami, najpewniej wysyłając ich na długi pustynny rajd dywersyjny. Jedno było pewne: jak najszybsze wyniesienie się z Egiptu będzie w tej sytuacji niezwykle stosowne. Pozwoliłoby ono opaść przysłowiowemu bitewnemu kurzowi, a zanim zdążą powrócić z misji, przy odrobinie szczęścia cały ten incydent z Bardzo Dobrze Iluminowanych Piramid zostanie puszczony w niepamięć.

W przypadku samego Lloyda Owena niebezpiecznie niewiele brakowało, aby nie został przyjęty do LRDG. Do formacji zgłosił się na ochotnika, będąc młodym kapitanem Pułku Royal Queens, jednak został oceniony jako zupełnie nieodpowiedni do pustynnej żołnierki. Nie znał pustyni, brakowało mu doświadczenia w obsłudze pojazdów mechanicznych, nie znał języków i nie miał pojęcia o uzbrojeniu używanym przez LRDG. Wszystko to powiedział mu, nie owijając w bawełnę, Prendergast, niemniej udało się go przekonać, aby dał młodemu kapitanowi jeszcze jedną szansę.

Od tej pory Lloyd Owen, wśród podkomendnych znany jako „Skipper”, wniósł swój wkład w przekształcenie LRDG w jednostkę, która łączyła ducha elitarnej formacji z wielką dozą zuchwałej brawury. Ich specjalnością były nagłe napaści, ataki typu strzelaj i uciekaj, uderzenia z zaskoczenia zadawane z kierunku, z którego nieprzyjaciel najmniej się spodziewał, po których następował równie szybki odwrót.

W ponure dni lata 1942 r. tajne wyczyny żołnierzy LRDG, o których szeptano w kairskich barach i w okopach na froncie, dawały zwykłemu żołnierzowi brytyjskiemu coś, z czego mógł się czuć dumnym. Znacznie wzmacniały morale, a zatem ich skutek jak najbardziej zgodny był z tym, czego od sił specjalnych oczekiwał Churchill.

W El Fajum zmęczone oczy, przekrwione od imprezowania, zwróciły się w kierunku odległego horyzontu. Oczekiwali na tajemniczą jednostkę zmierzającą do ich bazy. Zadaniem żołnierzy LRDG było przeprowadzenie jej przez bezmierne pustkowia pustyni. W końcu dostrzegli kłębiącą się chmurę kurzu. Wszyscy niecierpliwie, aczkolwiek z pewną obawą, chcieli ujrzeć swoich podopiecznych. Psy pasterskie niemogące się doczekać swojego stada.

— Skipper — ktoś krzyknął. — Zbliżają się.

Lloyd Owen wysiadł ze swojego pojazdu dowodzenia, najbliższego, jakim LRDG dysponował w pobliżu stałego dowództwa polowego. On również pilnie studiował horyzont. Wysoki, ciemnowłosy, obdarzony surową urodą i podobnie jak jego podkomendni z twarzą pokrytą wielodniowym zarostem. Same brody stanowiły element identyfikujący żołnierzy LRDG jako „outsiderów”, jako „innych”. Jednak nie robili tego dla efektu. Wobec ograniczeń w zużyciu wody, które ich wkrótce oczekiwały, niewiele jej mogli przeznaczyć na zabiegi higieniczne, nie mówiąc już o goleniu.

Lloyd Owen rozejrzał się wokoło i spojrzał na swoich ludzi pobłażliwie. Ich ubiór był w dużej mierze kwestią osobistego gustu. Wielu z nich paradowało w elementach umundurowania swoich macierzystych jednostek. Sam Lloyd Owen jako nakrycie głowy upodobał sobie wysłużony cap comforter[5] — podobny do wełnianej czapki noszonej przez komandosów. Niektórzy paradowali w korkowych hełmach lub australijskich kapeluszach z szerokim rondem, jednak większość nosiła arabskie kefije.

Niektórzy zarzucali żołnierzom LRDG pozerstwo, sugerując, że paradując w kefijach, naśladowali oni gust T.E. Lawrence’a. Ten rodzaj nakrycia głowy niewątpliwie ich wyróżniał, jednak był on zarazem elementem ubioru niezwykle funkcjonalnym. Jako ochrona karku przed palącym słońcem kefija nie miała sobie równych, a zarazem można było nią owinąć twarz, chroniąc nieosłoniętą skórę, gdy wzbijały się pustynne wiatry, iskrzące burze piaskowe rwące przez pustkowia.

Mimo wszelkiej krytyki Lloyd Owen doceniał pierwsze wrażenie, jakie jego ludzie zdawali się robić swoją prezencją. Chociaż początkowo miał on co do tego pewne zastrzeżenia. Brytyjskie siły zbrojne słynęły ze swych plemiennych zwyczajów, ponieważ w ich strukturach często musiały współegzystować jednostki wywodzące się z różnych kultur i tradycji, które przez długie okresy zmuszone były wspólnie znosić niedostatki i ogromną presję.

Owen wysunął się naprzód, aby móc powitać dowódcę zbliżającego się oddziału. Kolumna ciężkich ciężarówek, łącznie osiem, z łoskotem wytoczyła się z mgły upału. Pojazdy zatrzymały się w równym szeregu, jadąca na czele zajęła stanowisko w pobliżu miejsca, w którym stał kapitan Owen. Z chmury kurzu wyłoniła się sylwetka. Wysoka, rześka, wyprostowana, ubrana w nienagannie czysty szary tartanowy kilt wykonany z wełnianego samodziału — to był major Colin Campbell z pułku London Scottish.

Szary wełniany samodział, wytrzymały, szorstki, brązowo-szary materiał wybrał dla pułku jego założyciel lord Elcho, który dokonawszy wyboru, uzasadniał: „Żołnierz poluje na ludzi. Myśliwy tropiący jelenia wybiera najmniej widoczne kolory, podobnie powinien być odziany żołnierz”. W następnych dniach major Campbell miał dowieść, że jest równie wytrzymały i nieugięty jak jego kilt.

Starszy wiekiem od wszystkich swoich podkomendnych Campbell był rygorystycznym służbistą, był jednak także człowiekiem o żelaznej woli, nieposkromionym, nieugiętym i odważnym dowódcą. Lloyd Owen znał go doskonale. Obaj spotkali się w Kairze podczas planowania operacji, którą mieli właśnie przeprowadzić.

Oddział Campbella składał się z 77 oficerów, podoficerów i szeregowych, wyglądających na twardzieli, którymi w istocie byli. Ze względu na wzrost wyższy od przeciętnego żołnierza otaczała ich aura elitarnego oddziału bojowego. Większość z nich istotnie była komandosami, ale wszyscy zgłosili się na ochotnika do obecnej misji, o której wiedzieli jedynie, że jest to wyjątkowo niebezpieczna operacja specjalna. W walce potrafili być brutalni i niebezpieczni i doskonale zdawali sobie z tego sprawę.

Spośród ludzi Campbella niebędących komandosami większość przydzielono do jego oddziału z jednostek, które dawały im umiejętności niezbędne do przeprowadzenia planowanej akcji. Byli wśród nich radiotelegrafiści, saperzy (specjaliści od materiałów wybuchowych), artylerzyści i inni. Co dziwne, w przypadku pustynnej operacji, znalazł się wśród nich oddziałek Special Boat Service (SBS), czyli morskich sił specjalnych, formacji siostrzanej dla SAS. W jakim celu do operacji odbywającej się w głębi pustyni przydzielono oddział marynarzy? Odpowiedzi na to pytanie nie znał nawet dowódca oddziału SBS, porucznik Thomas „Tommy” Bennett Langton. Była to jedna z tajemnic otaczających tę operację.

Czempion wioślarstwa z Cambridge, Langton — człowiek o charakterystycznej kwadratowej szczęce, górujący wzrostem olbrzym — był weteranem licznych morskich rajdów na tyły nieprzyjaciela. Przed wojną utalentowany sportowiec, którego pierwszą miłością było wprawdzie wioślarstwo — ale także dobry bokser i świetny pływak — należący do drużyny rugbystów. Studiował prawo i pracował jako adwokat. Jako dwudziestosześciolatek zgłosił się na kurs oficerski w pułku Irish Guards. Wkrótce jednak znudziła mu się wojaczka w jednostce regularnej, więc przeniósł się do komandosów.

Wysłany do Afryki Północnej wraz z innymi podobnymi sobie ochotnikami, znalazł uznanie w oczach Davida Stirlinga i przyjęto go do sił specjalnych. W 1942 r. został wymieniony w raportach z morskiego rajdu na jeden z ważnych portów Rommla. Podczas którejś z kolejnych akcji Langton otrzymał rozkaz, aby chwycić się tylnego relingu pędzącego kutra torpedowego i wrzucać do wnętrza nieprzyjacielskich barek lepkie bomby[6] — ładunki wybuchowe pokryte lepką substancją zamknięte w zdejmowanej obudowie. Cała misja na papierze wydawała się znakomitym pomysłem, jednak w praktyce okazało się, że lepkie granaty są równie podatne do przyklejania się do kadłubów jednostek stanowiących cel jego misji, jak i do dłoni porucznika Langtona. Porucznik cudem uszedł z tej akcji z życiem.

Pomimo stopnia oficerskiego i doświadczenia bojowego major Campbell miał niewielkie pojęcie o szczegółach czekającej go misji. Jedno wydawało się oczywiste, jego oddział był dostosowany do czekającego go zadania, przełożeni skompletowali go z myślą o przeprowadzeniu konkretnej operacji.

Lloyd Owen podał rękę majorowi Campbellowi i obaj podążyli w kierunku wozu dowodzenia, aby w cieniu odbyć krótką rozmowę. W tym czasie komandosi zajęli się tym co zazwyczaj, gdy nie mieli nic do roboty. Z każdej ciężarówki wyciągnięto metalowy pojemnik wypełniony piaskiem, polano go benzyną i podpalono w celu zagotowania wody do zaparzenia herbaty.

Sącząc herbatę, obie grupy — żołnierze LRDG i komandosi — z rezerwą przyglądały się sobie, nawzajem się oceniając. Komandosi zastanawiali się, jakim przeciwnikiem w walce na pięści mogłaby się okazać ta banda wychudzonych, niechlujnych i nieogolonych osobników. Żołnierze LRDG zaś starali się dociec, jak ci wielcy, muskularni komandosi w ciężkich trzytonowych ciężarówkach poradzą sobie, gdy wreszcie dotrą do spalonych słońcem piasków pustyni.

Jak to było w zwyczaju, komandosi cenili przynależność do swej formacji i niezmiernie szczycili się swymi wojennymi dokonaniami. Wyprasowane mundury, berety i przymocowane do nich emblematy nosili z nieskrywaną dumą. Jednak w istocie ich formacja przetrwała jedynie dzięki cofnięciu decyzji o jej rozformowaniu, aktowi łaski udzielonemu jej dzięki osobistej interwencji samego Winstona Churchilla. Niemniej macierzyste jednostki komandosów Campbella — 50 i 51 Commando, występujące wspólnie pod nazwą Middle East Commando (Bliskowschodnia Jednostka Komandosów) — niestety już nie istniały.

W lipcu 1940 r., gdy Wielka Brytania toczyła samotną walkę, Churchill wezwał do utworzenia nieregularnych jednostek, które byłyby zdolne do zaatakowania wroga na jego własnym terenie. Żołnierze 50 i 51 Commando — wszyscy będący ochotnikami i jednymi z pierwszych, którzy odpowiedzieli na wezwanie premiera — zostali posłani do Afryki Północnej w celu podjęcia walki z rosnącym zagrożeniem ze strony Włoch. Mussolini wysłał w ten region ponad pół miliona żołnierzy, podczas gdy dowódca brytyjski, generał Wavell, dysponował siłami liczącymi tylko 50 tys. ludzi. Włosi szczycili się także nowoczesną flotą złożoną z szybkich jednostek oraz dobrze wyposażonymi siłami powietrznymi. Na papierze wyglądało na to, że w nadchodzącym starciu Wavell nie ma żadnych szans.

Komandosów wysłano na Bliski Wschód, aby choć nieco je wyrównać. Jak się okazało, Wavell zdołał zepchnąć Włochów z powrotem do morza, natomiast komandosi odegrali w tej kampanii wiodącą rolę, odnosząc szereg świetnych zwycięstw. Potem jednak pojawił się Lis Pustyni ze swoim Afrika Korps i jego czołgami, radykalnie zmieniając koleje kampanii i położenie sił sojuszniczych.

W trakcie intensywnych walk komandosi ponieśli ogromne straty, zostali wręcz zdziesiątkowani. Dowództwo w Kairze zareagowało na ten stan rzeczy i bez uzgodnienia z Churchillem podjęło decyzję o rozwiązaniu formacji. Premier brytyjski, dowiedziawszy się o tym, rozkazał ponowne utworzenie jednostki, jednak tym razem pod bezpośrednim dowództwem SOE.

Opatrzone gryfem „ściśle tajne” memorandum z 5 kwietnia 1942 r. nakazywało przekształcenie Middle East Commando w „organizację piątej kolumny znajdującą się pod dowództwem SOE”. Miała się ona specjalizować we „wszelkich formach działań dywersyjnych i sabotażowych, działając w umundurowaniu lub bez, na obszarach okupowanych przez nieprzyjaciela, a w szczególnych okolicznościach także na terytoriach neutralnych […]. Oddziały mają funkcjonować w przebraniu lub umundurowane zależnie od okoliczności”. Tym jednym pociągnięciem Churchill uwolnił formację komandosów od drapieżnych zakusów i swarów wojskowej wierchuszki, umożliwiając im zarazem wykonywanie całkowicie niespodziewanych zadań.

„Wspaniale byłoby, gdyby udało się zmusić Niemców do zastanawiania się nad tym, skąd zostanie im zadany kolejny cios” — oświadczył premier w początkach 1940 r. Wkrótce potem utworzył Ministerstwo Wojny Ekonomicznej, które stanowiło przykrywkę dla SOE. Zadaniem SOE było podejmowanie nieprawdopodobnych misji, „zadawanie ciosów… pomiędzy szczeliny nieprzyjacielskiego militarnego i gospodarczego pancerza”. Rozkazem dziennym tej organizacji było prowadzenie wszelkiego rodzaju działalności sabotażowej. Zagadkowe, nieafiszujące się i tajemnicze Kierownictwo Operacji Specjalnych zaczęto nazywać „czwartym rodzajem sił zbrojnych”, skrywającym swe działania za szeregiem przykrywek, pod tak niewinnie brzmiącymi nazwami jak: „Międzyresortowe Biuro Badawcze”, „Firma” lub prawdopodobnie najbardziej adekwatną „Branża”.

Od samego początku zadaniem SOE było łamanie wszelkich znanych i akceptowanych zasad prowadzenia wojny. Pierwszym mianowanym przez Churchilla ministrem stojącym na czele SOE był dr Hugh Dalton, członek jego koalicyjnego rządu z ramienia Partii Pracy. Pomimo różnic politycznych Dalton stanął na wysokości zadania i spełnił oczekiwania Churchilla, nie wahając się użyć wszelkich — najbardziej nawet nieortodoksyjnych — środków w celu zadania nieprzyjacielowi kolejnego ciosu.