Sanatorium pod klepsydrą - Schulz Bruno - ebook + audiobook + książka

Sanatorium pod klepsydrą ebook i audiobook

Schulz Bruno

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Druga, po Sklepach cynamonowych, książka Bruno Schulza, wydawana przez wydawnictwo MG w serii – wydania ilustrowane. Geniusz Schulza objawiał się zarówno w pisaniu, jak i w sztuce rysowania. Połączenie genialnego tekstu z niezwykłym rysunkiem nadaje publikacji szczególną wartość.

Sanatorium pod klepsydrą to cykl opowieści snutych przez Józefa [color=black]– [/color]alter ego pisarza [color=black]–[/color] który był też głównym bohaterem Sklepów... Teraz jednak Józef bywa dzieckiem, ale też młodzieńcem i dorosłym mężczyzną. Schulz kreuje świat pełen barw, dźwięków, zapachów, tworząc rozmaite wariacje na temat domu rodzinnego, sklepów w miasteczku, jego mieszkańców, przeżywanej przez nich pracy i świąt. Mistrzostwo Schulza polega na powiązaniu życia bohatera ze światem mitów [color=black]– [/color]antycznych, biblijnych, zakorzenionych w kulturze od zawsze. Rzeczywistość swobodnie miesza się ze światem fantazji. Przedmioty nabierają właściwości istot żywych, a zwierzęta uzyskują cechy ludzkie. Opoką trwałości świata jest dom rodzinny i sklep prowadzony przez ojca – postaci niezwykle ważnej dla Schulza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 266

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 54 min

Lektor: Oskar Winiarski

Oceny
4,1 (23 oceny)
12
6
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ruqollaq

Nie oderwiesz się od lektury

Arcydzieło literatury.
00

Popularność




sa­na­to­rium pod klep­sy­drą

Co­py­ri­ght wy­da­nia © 2013, wy­daw­nic­two MG

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Re­pro­du­ko­wa­nie,

ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych,

od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie

w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ścio­we –

tyl­ko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­cie­la praw.

Wy­daw­nic­two skła­da ser­decz­ne po­dzię­ko­wa­nia Mu­zeum Li­te­ra­tu­ry im. Ada­ma Mic­kie­wi­cza w War­sza­wie za udo­stęp­nie­nie wy­ko­rzy­sta­nych w książ­ce ma­te­ria­łów ilu­stra­cyj­nych przed­sta­wia­ją­cych ry­sun­ki Bru­no Schul­za.

ISBN: 978-83-7779-161-5

Pro­jekt okład­ki, skład, ła­ma­nie: Zu­zan­na Ma­li­now­ska

Opra­co­wa­nie re­dak­cyj­ne: Mi­chał Bo­run

www.wy­daw­nic­twomg.pl

kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Jó­ze­fi­nie Sze­liń­skiej

KSIĘGA

I

Na­zy­wam ją po pro­stu Księ­gą, bez żad­nych okre­śleń i epi­te­tów, i jest w tej abs­ty­nen­cji i ogra­ni­cze­niu bez­rad­ne wes­tchnie­nie, ci­cha ka­pi­tu­la­cja przed nie­ob­ję­to­ścią trans­cen­den­tu, gdyż żad­ne sło­wo, żad­na alu­zja nie po­tra­fi za­lśnić, za­pach­nieć, spły­nąć tym dresz­czem prze­stra­chu, prze­czu­ciem tej rze­czy bez na­zwy, któ­rej sam pierw­szy po­smak na koń­cu ję­zy­ka prze­kra­cza po­jem­ność na­sze­go za­chwy­tu. Cóż po­mógł­by pa­tos przy­miot­ni­ków i na­pu­szy­stość epi­te­tów wo­bec tej rze­czy bez mia­ry, wo­bec tej świet­no­ści bez ra­chu­by. Czy­tel­nik zresz­tą, czy­tel­nik praw­dzi­wy, na ja­kie­go li­czy ta po­wieść, zro­zu­mie i tak, gdy mu spoj­rzę głę­bo­ko w oczy i na dnie sa­mym za­lśnię tym bla­skiem. W tym krót­kim a moc­nym spoj­rze­niu, w prze­lot­nym ści­śnię­ciu ręki po­chwy­ci on, przej­mie, od­po­zna – i przy­mknie oczy z za­chwy­tu nad tą re­cep­cją głę­bo­ką. Bo czyż pod sto­łem, któ­ry nas dzie­li, nie trzy­ma­my się wszy­scy taj­nie za ręce?

Księ­ga... Gdzieś w za­ra­niu dzie­ciń­stwa, o pierw­szym świ­cie ży­cia ja­śniał ho­ry­zont od jej ła­god­ne­go świa­tła. Le­ża­ła peł­na chwa­ły na biur­ku ojca, a oj­ciec, po­grą­żo­ny w niej ci­cho, po­cie­rał po­śli­nio­nym pal­cem cier­pli­wie grzbiet tych od­bi­ja­nek, aż śle­py pa­pier za­czy­nał mglić się, męt­nieć, ma­ja­czyć bło­gim prze­czu­ciem i z na­gła złusz­czał się kła­ka­mi bi­bu­ły i od­sła­niał rą­bek pa­wio­oki i urzę­sio­ny, a wzrok scho­dził, mdle­jąc, w dzie­wi­czy świt bo­żych ko­lo­rów, w cu­dow­ną mo­krość naj­czyst­szych la­zu­rów.

O, to prze­tar­cie się biel­ma, o, ta in­wa­zja bla­sku, o, bło­ga wio­sno, o, oj­cze...

Cza­sem oj­ciec wsta­wał od Księ­gi i od­cho­dził. Wów­czas zo­sta­wa­łem z nią sam na sam i wiatr szedł przez jej stro­ni­ce, i ob­ra­zy wsta­wa­ły. I gdy tak wiatr ci­cho kart­ko­wał te ar­ku­sze, wy­wie­wa­jąc ko­lo­ry i fi­gu­ry, spły­wał dreszcz przez ko­lum­ny jej tek­stu, wy­pusz­cza­jąc spo­mię­dzy li­ter klu­cze ja­skó­łek i skow­ron­ków. Tak ula­ty­wa­ła, roz­sy­pu­jąc się, stro­ni­ca za stro­ni­cą i wsią­ka­ła ła­god­nie w kra­jo­braz, któ­ry sy­ci­ła barw­no­ścią. Cza­sa­mi spa­ła i wiatr roz­dmu­chi­wał ją ci­cho jak różę stu­list­ną, i otwie­ra­ła list­ki, pła­tek za płat­kiem, po­wie­ka za po­wie­ką, wszyst­kie śle­pe, ak­sa­mit­ne i uśpio­ne, kry­jąc w sed­nie swym na dnie la­zu­ro­wą źre­ni­cę, pawi rdzeń, krzy­czą­ce gniaz­do ko­li­brów.

To było bar­dzo daw­no. Mat­ki jesz­cze wów­czas nie było. Spę­dza­łem dni sam na sam z oj­cem w na­szym, wiel­kim wów­czas jak świat, po­ko­ju.

Pry­zma­tycz­ne krysz­tał­ki zwi­sa­ją­ce z lam­py na­peł­nia­ły po­kój roz­pro­szo­ny­mi ko­lo­ra­mi, roz­pry­ska­ną po wszyst­kich ką­tach tę­czą, i gdy lam­pa ob­ra­ca­ła się na swych łań­cu­chach, wę­dro­wał cały po­kój frag­men­ta­mi tę­czy, jak gdy­by sfe­ry sied­miu pla­net prze­su­wa­ły się, krę­cąc przez sie­bie. Lu­bi­łem sta­wać mię­dzy no­ga­mi ojca, obej­mu­jąc je z obu stron, jak ko­lum­ny. Cza­sa­mi pi­sał li­sty. Sie­dzia­łem na biur­ku i śle­dzi­łem z za­chwy­tem za­krę­ta­sy pod­pi­su, za­wi­łe i wi­ru­ją­ce jak tre­le ko­lo­ra­tu­ro­we­go śpie­wa­ka. W ta­pe­tach pącz­ko­wa­ły uśmie­chy, wy­klu­wa­ły się oczy, ko­zioł­ko­wa­ły fi­gle. Aby mnie uba­wić, oj­ciec wy­pusz­czał w tę­czo­wą prze­strzeń bań­ki my­dla­ne z dłu­giej słom­ki. Obi­ja­ły się o ścia­ny i pę­ka­ły, zo­sta­wia­jąc w po­wie­trzu swe ko­lo­ry.

Po­tem przy­szła mat­ka i wcze­sna ta, ja­sna idyl­la skoń­czy­ła się. Uwie­dzio­ny piesz­czo­ta­mi mat­ki za­po­mnia­łem o ojcu, ży­cie moje po­to­czy­ło się no­wym, od­mien­nym to­rem, bez świąt i bez cu­dów, i był­bym może na za­wsze za­po­mniał o Księ­dze, gdy­by nie ta noc i ten sen.

II

Obu­dzi­łem się raz w ciem­ny świt zi­mo­wy – pod zwa­ła­mi ciem­no­ści pa­li­ła się, głę­bo­ko w dole, po­nu­ra zo­rza – i ma­jąc jesz­cze pod po­wie­ka­mi mro­wie mgli­stych fi­gur i zna­ków, za­czą­łem ma­ja­czyć nie­ja­sno i za­wi­le, wśród udrę­ki i póź­ne­go żalu, o sta­rej, za­gi­nio­nej Księ­dze.

Nikt mnie nie ro­zu­miał i roz­draż­nio­ny tą tę­po­tą za­czą­łem na­tar­czy­wiej na­przy­krzać się i mo­le­sto­wać ro­dzi­ców w nie­cier­pli­wo­ści i go­rącz­ce.

Bosy i w ko­szu­li tyl­ko prze­rzu­ci­łem, drżąc z pod­nie­ce­nia, bi­blio­te­kę ojca i roz­cza­ro­wa­ny, gniew­ny opi­sy­wa­łem bez­rad­nie przed osłu­pia­łym au­dy­to­rium tę rzecz nie do opi­sa­nia, któ­rej żad­ne sło­wo, ża­den ob­raz, na­kre­ślo­ny drżą­cym i wy­dłu­żo­nym mym pal­cem, nie mógł do­rów­nać. Wy­czer­py­wa­łem się bez koń­ca w re­la­cjach peł­nych splą­ta­nia i sprzecz­no­ści i pła­ka­łem z bez­sil­nej roz­pa­czy.

Sta­li nade mną bez­rad­ni i zmie­sza­ni, wsty­dząc się swej bez­sil­no­ści. W głę­bi du­szy nie byli bez winy. Moja gwał­tow­ność, ton żą­da­nia nie­cier­pli­wy i pe­łen gnie­wu da­wał mi po­zór słusz­no­ści, prze­wa­gę do­brze uza­sad­nio­nej pre­ten­sji. Przy­bie­ga­li z róż­ny­mi książ­ka­mi i wci­ska­li mi je w ręce. Od­rzu­ca­łem je z obu­rze­niem.

Jed­ną z nich, gru­by i cięż­ki fo­liant, oj­ciec mój wciąż na nowo pod­su­wał mi z nie­śmia­łą za­chę­tą. Otwo­rzy­łem ją. Była to Bi­blia. Uj­rza­łem na jej kar­tach wiel­ką wę­drów­kę zwie­rząt, pły­ną­cą go­ściń­ca­mi, roz­ga­łę­zio­ną po­cho­da­mi po kra­ju da­le­kim, uj­rza­łem nie­bo w klu­czach całe i w ło­po­tach, ogrom­ną od­wró­co­ną pi­ra­mi­dę, któ­rej da­le­ki wierz­cho­łek do­ty­kał Arki.

Pod­nio­słem oczy na ojca, peł­ne wy­rzu­tu: – Ty wiesz, oj­cze – wo­ła­łem – ty wiesz do­brze, nie ukry­waj się, nie wy­krę­caj! Ta książ­ka cię zdra­dzi­ła. Dla­cze­go da­jesz mi ten ska­żo­ny apo­kryf, ty­sięcz­ną ko­pię, nie­udol­ny fal­sy­fi­kat? Gdzie po­dzia­łeś Księ­gę?

Oj­ciec od­wró­cił oczy.

III

Mi­nę­ły ty­go­dnie i wzbu­rze­nie moje opa­dło i uci­szy­ło się, ale ob­raz Księ­gi pło­nął da­lej w mej du­szy ja­snym pło­mie­niem, wiel­ki, sze­lesz­czą­cy Ko­deks, wzbu­rzo­na Bi­blia, przez któ­rej kar­ty szedł wiatr, plą­dru­jąc ją jak ogrom­ną, roz­sy­pu­ją­cą się różę.

Oj­ciec, wi­dząc mnie spo­koj­niej­szym, zbli­żył się raz ostroż­nie i rzekł to­nem ła­god­nej pro­po­zy­cji: – W grun­cie rze­czy ist­nie­ją tyl­ko książ­ki. Księ­ga jest mi­tem, w któ­ry wie­rzy­my w mło­do­ści, ale z bie­giem lat prze­sta­je się ją trak­to­wać po­waż­nie. – Mia­łem już wów­czas inne prze­ko­na­nie, wie­dzia­łem, że Księ­ga jest po­stu­la­tem, że jest za­da­niem. Czu­łem na bar­kach cię­żar wiel­kie­go po­słan­nic­twa. Nie od­po­wie­dzia­łem nic, pe­łen po­gar­dy i za­cie­kłej, po­nu­rej dumy.

W tym cza­sie bo­wiem by­łem już w po­sia­da­niu tego strzę­pu książ­ki, tych ża­ło­snych resz­tek, któ­re dziw­ny traf losu prze­my­cił w me ręce. Kry­łem skarb swój tro­skli­wie przed wszyst­ki­mi oczy­ma, bo­le­jąc nad głę­bo­kim upad­kiem tej księ­gi, dla któ­rej oka­le­cza­łych resz­tek nie zdo­łał­bym zjed­nać ni­czy­je­go zro­zu­mie­nia. Sta­ło się to tak.

Pew­ne­go dnia tej zimy za­sta­łem Ade­lę w trak­cie sprzą­ta­nia, ze szczot­ką w ręku, wspar­tą o pul­pit, na któ­rym le­żał po­dar­ty ja­kiś szpar­gał. Na­chy­li­łem się przez jej ra­mię, nie tyle z cie­ka­wo­ści, ile żeby zno­wu odu­rzyć się za­pa­chem jej cia­ła, któ­re­go mło­dy urok ob­ja­wił się był nie­daw­no obu­dzo­nym mym zmy­słom.

– Patrz – mó­wi­ła, zno­sząc bez pro­te­stu moje przy­tu­le­nie się – czy moż­li­we jest, żeby ko­muś wy­ro­sły wło­sy do zie­mi? Chcia­ła­bym mieć ta­kie.

Spoj­rza­łem na ry­ci­nę. Na du­żej kar­cie in fo­lio był tam wi­ze­ru­nek ko­bie­ty o kształ­tach ra­czej sil­nych i przy­sad­ko­wa­tych, o twa­rzy peł­nej ener­gii i do­świad­cze­nia. Z gło­wy tej damy spły­wał ogrom­ny ko­żuch wło­sów, sta­czał się cięż­ko z ple­ców i wlókł się koń­ca­mi gru­bych splo­tów po zie­mi. Był to ja­kiś nie­praw­do­po­dob­ny wy­bryk na­tu­ry, płaszcz fał­dzi­sty i ob­fi­ty, wy­prze­dzo­ny z ko­rzon­ków wło­sów, i trud­no było wy­obra­zić so­bie, żeby ten cię­żar nie spra­wiał do­tkli­we­go bólu i nie obez­wład­niał obar­czo­nej nim gło­wy. Ale wła­ści­ciel­ka tej wspa­nia­ło­ści zda­wa­ła się z dumą ją no­sić, a tekst wy­dru­ko­wa­ny obok tłu­sty­mi czcion­ka­mi gło­sił hi­sto­rię tego cudu i za­czy­nał się od słów: „Ja, Anna Csil­lag, uro­dzo­na w Kar­ło­wi­cach na Mo­ra­wach, mia­łam sła­by po­rost wło­sów...”.

Była to dłu­ga hi­sto­ria, po­dob­na w kon­struk­cji do hi­sto­rii Hio­ba. Anna Csil­lag z do­pu­stu bo­że­go do­tknię­ta była sła­bym po­ro­stem. Całe mia­stecz­ko li­to­wa­ło się nad tym upo­śle­dze­niem, któ­re wy­ba­cza­no jej ze wzglę­du na nie­na­gan­ny ży­wot, cho­ciaż nie mo­gło ono być cał­kiem nie­za­wi­nio­ne. I oto sta­ło się na sku­tek go­rą­cych mo­dłów, że zdję­ta była z jej gło­wy klą­twa, Anna Csil­lag do­stą­pi­ła ła­ski oświe­ce­nia, otrzy­ma­ła zna­ki i wska­zów­ki i spo­rzą­dzi­ła spe­cy­fik, lek cu­dow­ny, któ­ry jej gło­wie przy­wró­cił uro­dzaj­ność. Za­czę­ła po­ra­stać we wło­sy, i nie dość na tym, jej mąż, bra­cia, ku­zy­ni tak­że z dnia na dzień opil­śnia­li się tę­gim, czar­nym fu­trem za­ro­stu. Na dru­giej stro­nie po­ka­za­na była Anna Csil­lag w sześć ty­go­dni po ob­ja­wie­niu jej re­cep­ty, w oto­cze­niu swych bra­ci, szwa­grów i bra­tan­ków, mę­żów bro­da­tych po pas i wą­sa­tych, i z po­dzi­wem pa­trzy­ło się na ten praw­dzi­wy wy­buch nie­sfał­szo­wa­nej, niedź­wie­dziej mę­sko­ści. Anna Csil­lag uszczę­śli­wi­ła całe mia­stecz­ko, na któ­re spły­nę­ło praw­dzi­we bło­go­sła­wień­stwo w po­sta­ci fa­lu­ją­cych czu­pryn i grzyw ogrom­nych i któ­re­go miesz­kań­cy za­mia­ta­li zie­mię bro­da­mi jak mio­tły sze­ro­ki­mi. Anna Csil­lag sta­ła się apo­stoł­ką wło­cha­to­ści. Uszczę­śli­wiw­szy ro­dzin­ne mia­sto, za­pra­gnę­ła uszczę­śli­wić świat cały i pro­si­ła, za­chę­ca­ła, bła­ga­ła, aby przy­jąć dla zba­wie­nia swe­go ten dar boży, ten lek cu­dow­ny, któ­re­go sama jed­na zna­ła ta­jem­ni­cę.

Tę hi­sto­rię prze­czy­ta­łem przez ra­mię Ade­li i na­gle tknę­ła mnie myśl, od któ­rej ude­rze­nia sta­ną­łem cały w pło­mie­niach. Toż to była Księ­ga, jej ostat­nie stro­ni­ce, jej nie­urzę­do­wy do­da­tek, tyl­na ofi­cy­na peł­na od­pad­ków i ru­pie­ci! Frag­men­ty tę­czy za­krę­ci­ły się w wi­ru­ją­cych ta­pe­tach, wy­rwa­łem z rąk Ade­li szpar­gał i gło­sem od­ma­wia­ją­cym mi po­słu­szeń­stwa wy­zio­ną­łem: – Skąd wzię­łaś tę książ­kę?

– Głu­pi – rze­kła, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi – prze­cież ona leży tu za­wsze i co dzień wy­dzie­ra­my z niej kart­ki na mię­so do ja­tek i na śnia­da­nie dla ojca...

IV

Po­bie­głem do mego po­ko­ju. Wzbu­rzo­ny do głę­bi, z pło­ną­cą twa­rzą, za­czą­łem wer­to­wać la­ta­ją­cy­mi rę­ka­mi kart­ki szpar­ga­łu. Nie­ste­ty, było ich za­le­d­wie kil­ka­na­ście. Ani jed­na stro­ni­ca wła­ści­we­go tek­stu, same tyl­ko ogło­sze­nia i anon­se. Za­raz po pro­roc­twach dłu­go­wło­sej Sy­bil­li na­stę­po­wa­ła kart­ka po­świę­co­na cu­dow­ne­mu le­ko­wi na wszyst­kie cho­ro­by i ułom­no­ści. Elsa – flu­id z ła­bę­dziem – na­zy­wał się ten bal­sam i dzia­łał cuda. Stro­ni­ca peł­na była świa­dectw uwie­rzy­tel­nio­nych, wzru­sza­ją­cych re­la­cji osób, na któ­rych cud się do­ko­nał.

Z Sied­mio­gro­du, ze Sła­wo­nii, z Bu­ko­wi­ny przy­cho­dzi­li ozdro­wień­cy peł­ni za­pa­łu, by przy­świad­czyć, go­rą­cym i wzru­szo­nym sło­wem opo­wie­dzieć swe dzie­je. Szli oban­da­żo­wa­ni i zgar­bie­ni, po­trzą­sa­jąc już nie­po­trzeb­nym szczu­dłem, od­rzu­ca­li pla­stry z oczu i opa­ski ze skro­fuł.

Po­przez te wę­drów­ki ka­lek wi­dzia­ło się da­le­kie i smut­ne mia­stecz­ka o bia­łym jak pa­pier nie­bie, stward­nia­łe od pro­zy i co­dzien­no­ści. Były to za­po­mnia­ne w głę­bi cza­su mia­sta, gdzie lu­dzie przy­wią­za­ni byli do swych ma­łych lo­sów, od któ­rych nie od­ry­wa­li się ani na chwi­lę. Szewc był do cna szew­cem, pach­niał skó­rą, miał twarz małą i zbie­dzo­ną, krót­ko­wzrocz­ne bla­de oczy nad bez­barw­nym, wę­szą­cym wą­sem i czuł się na wskroś szew­cem. I je­że­li nie bo­la­ły ich wrzo­dy, nie ła­ma­ły ko­ści, pu­chli­na nie kła­dła na bar­łóg, byli szczę­śli­wi bez­barw­nym, sza­rym szczę­ściem, pa­li­li tani ty­toń, żół­ty ty­toń ce­sar­sko-kró­lew­ski, lub ma­rzy­li tępo przed ko­lek­tu­rą lo­te­rii.

Koty prze­bie­ga­ły im dro­gę, to z le­wej, to z pra­wej stro­ny, śnił im się czar­ny pies i świerz­bia­ła ich ręka. Cza­sa­mi pi­sa­li li­sty z li­stow­ni­ków, na­le­pia­li tro­skli­wie mar­kę i po­wie­rza­li je z wa­ha­niem i peł­ni nie­uf­no­ści skrzyn­ce pocz­to­wej, w któ­rą ude­rza­li pię­ścią, jak gdy­by ją bu­dzi­li. I przez sny ich prze­la­ty­wa­ły po­tem bia­łe go­łę­bie z li­sta­mi w dziób­kach i zni­ka­ły w ob­ło­kach.

Na­stęp­ne stro­ni­ce wzno­si­ły się po­nad sfe­rę spraw co­dzien­nych w re­gio­ny czy­stej po­ezji. Były tam har­mo­nie, cy­try i har­fy, ongi in­stru­men­ty chó­rów aniel­skich, dziś dzię­ki po­stę­pom prze­my­słu udo­stęp­nio­ne po po­pu­lar­nych ce­nach pro­ste­mu czło­wie­ko­wi, bo­go­boj­ne­mu lu­do­wi dla po­krze­pie­nia serc i go­dzi­wej roz­ryw­ki.

Były tam ka­ta­ryn­ki, praw­dzi­we cuda tech­ni­ki, peł­ne ukry­tych we­wnątrz fle­tów, gar­dzio­łek i pisz­cza­łek, or­gan­ków tre­lu­ją­cych słod­ko jak gniaz­da szlo­cha­ją­cych sło­wi­ków, nie­oce­nio­ny skarb dla in­wa­li­dów, źró­dło lu­kra­tyw­nych do­cho­dów dla ka­lek i nie­zbęd­ne w ogó­le w każ­dym mu­zy­kal­nym domu. I wi­dzia­ło się te ka­ta­ryn­ki, pięk­nie ma­lo­wa­ne, wę­dru­ją­ce na ple­cach nie­po­kaź­nych sza­rych sta­rusz­ków, któ­rych twa­rze, wy­je­dzo­ne przez ży­cie, były jak­by za­snu­te pa­ję­czy­ną i cał­kiem nie­wy­raź­ne, twa­rze o łza­wią­cych, nie­ru­cho­mych oczach, któ­re z wol­na wy­cie­ka­ły, twa­rze wy­ja­ło­wio­ne z ży­cia, tak od­bar­wio­ne i nie­win­ne, jak kora drzew spę­ka­na od po­gód wszel­kich, i pach­ną­ce już tyl­ko desz­czem i nie­bem jak ona.

Daw­no za­po­mnie­li, jak się na­zy­wa­li i kim byli, i tak za­gu­bie­ni w so­bie szur­ga­li z ugię­ty­mi ko­la­na­mi drob­ny­mi, rów­ny­mi krocz­ka­mi w swych ogrom­nych, cięż­kich bu­tach po li­nii cał­kiem pro­stej i jed­no­staj­nej, wśród krę­tych i za­wi­łych dróg prze­chod­niów.

W bia­łe, bez­sło­necz­ne przed­po­łu­dnia, przed­po­łu­dnia sczer­stwia­łe od zim­na, po­grą­żo­ne w co­dzien­ne spra­wy dnia, wy­plą­ty­wa­li się nie­po­strze­że­nie z tłu­mu, sta­wia­li ka­ta­ryn­kę na krzy­żul­cach na zbie­gu ulic, pod żół­tą smu­gą nie­ba, prze­kre­ślo­ną dru­tem te­le­gra­ficz­nym, wśród lu­dzi śpie­szą­cych tępo z na­sta­wio­ny­mi koł­nie­rza­mi, i za­czy­na­li swą me­lo­dię, nie od po­cząt­ku, lecz w miej­scu, gdzie wczo­raj prze­rwa­li, i gra­li: „Da­isy, Da­isy, ty mi od­po­wiedź daj...”, pod­czas gdy z ko­mi­nów pu­szy­ły się bia­łe pió­ro­pu­sze pary. I rzecz dziw­na – ta me­lo­dia, za­le­d­wie roz­po­czę­ta, wska­ki­wa­ła za­raz w wol­ną lukę, w swo­je miej­sce w tej go­dzi­nie i w tym kra­jo­bra­zie, jak gdy­by od za­wsze na­le­ża­ła do tego dnia za­my­ślo­ne­go i zgu­bio­ne­go w so­bie sa­mym, a w takt jej bie­gły my­śli i sza­re tro­ski śpie­szą­cych.

I gdy po pew­nym cza­sie koń­czy­ła się dłu­gim, wy­cią­gnię­tym wi­zgo­tem, wy­pru­tym z trze­wi ka­ta­ryn­ki, któ­ra za­czy­na­ła z cał­kiem no­wej becz­ki – my­śli i tro­ski za­trzy­my­wa­ły się na chwi­lę, jak­by w tań­cu, by zmie­nić krok, a po­tem bez za­sta­no­wie­nia za­czy­na­ły krę­cić się w od­wrot­nym kie­run­ku w takt no­wej me­lo­dii, któ­ra wy­bie­ga­ła z fu­ja­rek ka­ta­ryn­ki: „Mał­go­rza­to, skar­bie mo­jej du­szy...”. I w tę­pym in­dy­fe­ren­ty­zmie tego przed­po­łu­dnia nikt nie za­uwa­żył na­wet, że sens świa­ta zmie­nił się do grun­tu, że biegł on już nie w takt „Da­isy, Da­isy...”, ale wprost prze­ciw­nie – „Mał­go­rza­to...”.

Ob­ra­ca­my znów kart­kę... Cóż to? Czy pada deszcz wio­sen­ny? Nie, to ćwier­ka­nie ptasz­ków sy­pie się jak sza­ry śrut na pa­ra­so­le, bo oto ofe­ru­je się tu praw­dzi­we ka­nar­ki har­ceń­skie, klat­ki peł­ne szczy­głów i szpa­ków, ko­szy­ki peł­ne śpie­wa­ków i ga­du­łów skrzy­dla­tych. Wrze­cio­no­wa­te i lek­kie, jak­by wy­pcha­ne watą, pod­ska­ku­ją­ce w drgaw­kach, zwrot­ne jak na gład­kich, kwi­lą­cych sworz­niach, roz­świer­go­ta­ne jak ku­kuł­ki ze­ga­rów – były one osło­dą sa­mot­no­ści, za­stę­po­wa­ły ka­wa­le­rom cie­pło ogni­ska ro­dzin­ne­go, wy­wa­bia­ły z naj­tward­szych serc bło­gość uczu­cia ma­cie­rzyń­skie­go, tyle mia­ły pi­sklę­ce­go i wzru­sza­ją­ce­go, i jesz­cze gdy ob­ra­ca­ło się nad nimi stro­ni­cę, po­sy­ła­ły za od­cho­dzą­cym złą­czo­ne swe, wa­bią­ce ćwier­ka­nie.

Ale w dal­szym cią­gu sta­czał się ten skrypt ża­ło­sny w co­raz głęb­szy upa­dek. Te­raz ze­szedł na bez­dro­ża wąt­pli­wej ja­kiejś szar­la­tań­skiej man­ty­ki. W dłu­gim płasz­czu, z uśmie­chem na wpół po­chło­nię­tym przez czar­ną bro­dę, któż to pre­zen­to­wał się do usług pu­blicz­no­ści? Pan Bo­sco z Me­dio­la­nu, swe­go zna­ku mistrz czar­nej ma­gii, i mó­wił dłu­go i nie­wy­raź­nie, de­mon­stru­jąc coś na koń­cach pal­ców, co nie czy­ni­ło rze­czy zro­zu­mial­szą. I choć w prze­ko­na­niu wła­snym do­cho­dził do za­dzi­wia­ją­cych kon­klu­zji, któ­re wa­żyć się zda­wał przez chwi­lę mię­dzy czu­ły­mi pal­ca­mi, za­nim ich lot­ny sens nie uszedł z pal­ców w po­wie­trze, i choć po­in­to­wał on sub­tel­ne prze­gu­by dia­lek­ty­ki ostrze­gaw­czym pod­nie­sie­niem brwi, przy­go­to­wu­ją­cym na rze­czy nie­zwy­kłe, nie ro­zu­mia­ło się go, a co gor­sza – nie pra­gnę­ło nic ro­zu­mieć i po­zo­sta­wia­ło się go z jego ge­sty­ku­la­cją, z przy­ci­szo­nym to­nem i całą ska­lą ciem­nych uśmie­chów, aże­by prze­kart­ko­wać szyb­ko ostat­nie, roz­pa­da­ją­ce się w strzę­py stro­ni­ce.

Na tych ostat­nich stro­ni­cach, któ­re w spo­sób wi­docz­ny po­pa­da­ły w ma­jacz­li­we bre­dze­nie, w jaw­ny bez­sens, ja­kiś dżen­tel­men ofia­ro­wy­wał swo­ją nie­za­wod­ną me­to­dę, jak stać się ener­gicz­nym i sta­now­czym w de­cy­zjach, i mó­wił wie­le o za­sa­dach i cha­rak­te­rze. Ale wy­star­czy­ło tyl­ko ob­ró­cić stro­ni­cę, aże­by być zu­peł­nie zdez­o­rien­to­wa­nym w rze­czach sta­now­czo­ści i za­sad.

Tam drob­nym krocz­kiem wy­cho­dzi­ła spę­ta­na tre­nem suk­ni nie­ja­ka pani Mag­da Wang i oświad­cza­ła z wy­so­ko­ści ścią­gnię­te­go de­kol­tu, że kpi so­bie z mę­skiej sta­now­czo­ści i za­sad i że jej spe­cjal­no­ścią jest ła­mać naj­sil­niej­sze cha­rak­te­ry. (Tu ru­chem nóż­ki ukła­da­ła tren na zie­mi). W tym celu ist­nie­ją me­to­dy, cią­gnę­ła przez za­ci­śnię­te zęby, nie­za­wod­ne me­to­dy, nad któ­ry­mi nie chce się roz­wo­dzić, od­sy­ła­jąc do swych pa­mięt­ni­ków, za­ty­tu­ło­wa­nych „Z pur­pu­ro­wych dni” (Wy­daw­nic­two In­sty­tu­tu An­tro­po­zo­fii w Bu­da­pesz­cie), w któ­rych zło­ży­ła re­zul­ta­ty swych do­świad­czeń ko­lo­nial­nych w dzie­dzi­nie tre­su­ry lu­dzi (ten wy­raz z na­ci­skiem i iro­nicz­nym bły­skiem oczu). I rzecz dziw­na, ta opie­sza­le i bez­ce­re­mo­nial­nie mó­wią­ca dama zda­wa­ła się być pew­na apro­ba­ty tych, o któ­rych z ta­kim cy­ni­zmem mó­wi­ła, i wśród oso­bli­we­go za­wro­tu i mi­go­ta­nia czu­ło się, że kie­run­ki ozna­czeń mo­ral­nych prze­su­nę­ły się dziw­nie i że je­ste­śmy tu w in­nym kli­ma­cie, w któ­rym kom­pas uczuć dzia­ła na opak.

To było ostat­nie sło­wo Księ­gi, któ­re zo­sta­wia­ło smak dziw­ne­go oszo­ło­mie­nia, mie­sza­ni­nę gło­du i pod­nie­ce­nia w du­szy.

V

Na­chy­lo­ny nad tą Księ­gą, z twa­rzą pło­ną­cą jak tę­cza, go­rza­łem ci­cho od eks­ta­zy do eks­ta­zy. Za­to­pio­ny w czy­ta­niu za­po­mnia­łem o obie­dzie. Nie omy­li­ło mnie prze­czu­cie. Był to Au­ten­tyk, świę­ty ory­gi­nał, choć w tak głę­bo­kim po­ni­że­niu i de­gra­da­cji. I kie­dy póź­nym zmierz­chem, bło­go uśmiech­nię­ty, ukła­da­łem szpar­gał w naj­głęb­szej szu­fla­dzie, na­kry­wa­jąc go dla nie­po­zna­ki in­ny­mi książ­ka­mi – zda­wa­ło mi się, że to zo­rzę ukła­dam do snu w ko­mo­dzie, zo­rzę, któ­ra wciąż na nowo od sa­mej sie­bie się za­pa­la­ła i szła przez wszyst­kie pło­mie­nie i pur­pu­ry, i wra­ca­ła raz jesz­cze, i nie chcia­ła się skoń­czyć.

Jak­że zo­bo­jęt­nia­ły mi wszyst­kie książ­ki!

Bo zwy­kłe książ­ki są jak me­te­ory. Każ­da z nich ma jed­ną chwi­lę, mo­ment taki, kie­dy z krzy­kiem wzla­tu­je jak fe­niks, pło­nąc wszyst­ki­mi stro­ni­ca­mi. Dla tej jed­nej chwi­li, dla tego jed­ne­go mo­men­tu ko­cha­my je po­tem, choć już wów­czas są tyl­ko po­pio­łem. I z gorz­ką re­zy­gna­cją wę­dru­je­my nie­kie­dy póź­no przez te wy­sty­głe stro­ni­ce, prze­su­wa­jąc z drew­nia­nym kle­ko­tem, jak ró­ża­niec, mar­twe ich for­muł­ki.

Eg­ze­ge­ci Księ­gi twier­dzą, że wszyst­kie książ­ki dążą do Au­ten­ty­ku. Żyją one tyl­ko wy­po­ży­czo­nym ży­ciem, któ­re w mo­men­cie wzlo­tu wra­ca do swe­go sta­re­go źró­dła. Zna­czy to, że ksią­żek uby­wa, a Au­ten­tyk ro­śnie. Jed­na­ko­woż nie chce­my nu­żyć czy­tel­ni­ka wy­kła­dem Dok­try­ny. Chcie­li­by­śmy tyl­ko zwró­cić na jed­ną rzecz uwa­gę: Au­ten­tyk żyje i ro­śnie. Co z tego wy­ni­ka? Oto, gdy na­stęp­nym ra­zem otwo­rzy­my nasz szpar­gał, kto wie, gdzie bę­dzie już wów­czas Anna Csil­lag i jej wier­ni. Może uj­rzy­my ją, pąt­nicz­kę dłu­go­wło­są, za­mia­ta­ją­cą swym płasz­czem go­ściń­ce Mo­raw, wę­dru­ją­cą przez kraj da­le­ki, przez bia­łe mia­stecz­ka po­grą­żo­ne w co­dzien­no­ści i pro­zie i roz­da­ją­cą prób­ki bal­sa­mu Elsa-flu­id mię­dzy pro­stacz­ków bo­żych, tra­pio­nych wy­cie­kiem i świerz­bem. Ach, co zro­bią wów­czas po­czci­wi bro­da­cze mia­stecz­ka, unie­ru­cho­mie­ni przez ol­brzy­mie za­ro­sty, co zro­bi wier­na ta gmi­na, ska­za­na na pie­lę­gno­wa­nie i ad­mi­ni­stra­cję nad­mier­nych swych uro­dza­jów? Kto wie, czy nie ku­pią so­bie wszy­scy praw­dzi­wych ka­ta­ry­nek ze Szwar­cwal­du i nie po­dą­żą w świat za swą apo­stoł­ką, aże­by szu­kać jej po kra­ju, gra­jąc we wszyst­kich miej­scach „Da­isy, Da­isy”?

O, ody­se­jo bro­da­czy, błą­dzą­cych z ka­ta­ryn­ka­mi od mia­sta do mia­sta w po­szu­ki­wa­niu swej mat­ki du­cho­wej! Kie­dyż znaj­dzie się rap­sod god­ny tej epo­pei? Bo ko­muż zo­sta­wi­li gród od­da­ny ich pie­czy, komu po­wie­rzy­li rząd dusz w mie­ście Anny Csil­lag? Czy nie mo­gli prze­wi­dzieć, że po­zba­wio­ne swej du­cho­wej eli­ty, swych pa­triar­chów wspa­nia­łych – mia­sto po­pad­nie w zwąt­pie­nie i od­szcze­pień­stwo i otwo­rzy swe bra­my – komu? – ach, cy­nicz­nej i prze­wrot­nej Mag­dzie Wang (Wy­daw­nic­two In­sty­tu­tu An­tro­po­zo­ficz­ne­go w Bu­da­pesz­cie), któ­ra za­ło­ży w nim szko­łę tre­su­ry i ła­ma­nia cha­rak­te­rów?

Ale po­wróć­my do na­szych piel­grzy­mów.

Któż nie zna tej sta­rej gwar­dii, tych Cym­brów wę­drow­nych, głę­bo­kich bru­ne­tów o po­tęż­nych na po­zór cia­łach zro­bio­nych z tkan­ki bez tę­ży­zny i so­ków? Cała ich siła, cała moc we­szła w uwło­sie­nie. An­tro­po­lo­go­wie gło­wią się od daw­na nad tą oso­bli­wą rasą, odzia­ną za­wsze w czar­ne ubra­nia, w gru­be, srebr­ne łań­cu­chy na brzu­chach, z pal­ca­mi w po­tęż­nych, mo­sięż­nych sy­gne­tach.

Lu­bię ich, tych na prze­mian Ka­sprów i Bal­ta­za­rów, ich głę­bo­ką po­wa­gę, ich fu­ne­brycz­ną de­ko­ra­tyw­ność, te wspa­nia­łe oka­zy mę­skie z pięk­ny­mi ocza­mi, o tłu­stym po­ły­sku pa­lo­nej kawy, lu­bię ten szla­chet­ny brak ży­wot­no­ści w cia­łach wy­bu­ja­łych i gąb­cza­stych, mor­bi­dez­zę wy­ga­sa­ją­cych ro­dów, ich sa­pią­cy od­dech z po­tęż­nych pier­si i na­wet ten za­pach wa­le­ria­ny, jaki roz­ta­cza­ją ich bro­dy.

Jak Anio­ło­wie Ob­li­cza, sta­ją cza­sem nie­spo­dzia­nie w drzwiach na­szych kuch­ni, ogrom­ni i sa­pią­cy, i pręd­ko zmę­cze­ni – ocie­ra­ją pot ze zro­szo­ne­go czo­ła, prze­wra­ca­jąc nie­bie­ski­mi biał­ka­mi oczu, i w tym mo­men­cie za­po­mi­na­ją swe po­sel­stwo i zdzi­wie­ni, szu­ka­jąc wy­bie­gu, pre­tek­stu dla swe­go przy­by­cia – wy­cią­ga­ją dłoń po jał­muż­nę.

Wra­ca­my do Au­ten­ty­ku. Ależ nie opusz­cza­li­śmy go nig­dy. I tu wska­zu­je­my na dziw­ną ce­chę szpar­ga­łu, już te­raz ja­sną czy­tel­ni­ko­wi: że roz­wi­ja się on pod­czas czy­ta­nia, że ma gra­ni­ce ze wszech stron otwar­te dla wszyst­kich fluk­tu­acji i prze­pły­wów.

Te­raz na przy­kład już nikt nie ofe­ru­je tam szczy­głów har­ceń­skich, bo z ka­ta­ry­nek tych bru­ne­tów, z prze­ła­mań i za­gięć me­lo­dii wy­fru­wa­ją w nie­re­gu­lar­nych od­stę­pach te pie­rza­ste mio­teł­ki i ry­nek za­sy­pa­ny jest nimi jak ko­lo­ro­wy­mi czcion­ka­mi. Ach, co za roz­mno­że­nie mi­go­tli­we i peł­ne szcze­bio­tu... Do­ko­ła wszyst­kich cy­pli, drąż­ków i cho­rą­gie­wek two­rzą się praw­dzi­we ko­lo­ro­we za­to­ry, trze­po­ty i wal­ki o miej­sce. I wy­star­czy wy­sta­wić przez okno pa­łąk la­ski, aże­by ob­le­pio­ny trze­po­cą­cym i cięż­kim gro­nem wcią­gnąć go z po­wro­tem do izby.

Zbli­ża­my się te­raz w na­szym opo­wia­da­niu szyb­ki­mi kro­ka­mi do tej wspa­nia­łej i ka­ta­stro­ficz­nej epo­ki, któ­ra w bio­gra­fii na­szej nosi na­zwę „epo­ki ge­nial­nej”.

Da­rem­nie prze­czy­li­by­śmy, że czu­je­my już te­raz to ści­śnię­cie ser­ca, ten bło­gi nie­po­kój, świę­tą tre­mę, jaka po­prze­dza rze­czy osta­tecz­ne. Wkrót­ce za­brak­nie nam w ty­glach ko­lo­rów, a w du­szy bla­sku, aby po­ło­żyć naj­wyż­sze ak­cen­ty, na­kre­ślić naj­świe­tlist­sze i już trans­cen­den­tal­ne kon­tu­ry w tym ma­lo­wi­dle.

Cóż to jest epo­ka ge­nial­na i kie­dy to było? Tu zmu­sze­ni je­ste­śmy stać się na chwi­lę cał­kiem ezo­te­rycz­ni, jak pan Bo­sco z Me­dio­la­nu, i zni­żyć nasz głos do wni­kli­we­go szep­tu. Mu­si­my po­in­to­wać na­sze wy­wo­dy wie­lo­znacz­ny­mi uśmie­cha­mi i jak szczyp­tę soli roz­cie­rać w ko­niusz­kach pal­ców de­li­kat­ną ma­te­rię im­pon­de­ra­bi­liów. Nie na­sza wina, je­że­li cza­sa­mi bę­dzie­my mie­li wy­gląd tych sprze­daw­ców nie­wi­dzial­nych tka­nin, de­mon­stru­ją­cych w wy­szu­ka­nych ge­stach oszu­kań­czy swój to­war.

Czy więc epo­ka ge­nial­na zda­rzy­ła się, czy nie zda­rzy­ła? Trud­no od­po­wie­dzieć. I tak, i nie. Bo są rze­czy, któ­re się cał­kiem, do koń­ca, nie mogą zda­rzyć. Są za wiel­kie, aże­by się zmie­ścić w zda­rze­niu, i za wspa­nia­łe. Pró­bu­ją one tyl­ko się zda­rzyć, pró­bu­ją grun­tu rze­czy­wi­sto­ści, czy je unie­sie. I wnet się co­fa­ją, bo­jąc się utra­cić swą in­te­gral­ność w ułom­no­ści re­ali­za­cji. A je­śli nad­ła­ma­ły swój ka­pi­tał, po­gu­bi­ły to i owo w tych pró­bach in­kar­na­cji, to wnet, za­zdro­sne, od­bie­ra­ją swą wła­sność, od­wo­łu­ją ją z po­wro­tem, re­in­te­gru­ją się i po­tem w bio­gra­fii na­szej zo­sta­ją te bia­łe pla­my, won­ne styg­ma­ty, te po­gu­bio­ne srebr­ne śla­dy bo­sych nóg aniel­skich, roz­sia­ne ogrom­ny­mi kro­ka­mi po na­szych dniach i no­cach, pod­czas gdy ta peł­nia chwa­ły przy­bie­ra i uzu­peł­nia się nie­ustan­nie i kul­mi­nu­je nad nami, prze­kra­cza­jąc w trium­fie za­chwyt po za­chwy­cie.

A jed­nak w pew­nym sen­sie mie­ści się ona cała i in­te­gral­na w każ­dej ze swych ułom­nych i frag­men­ta­rycz­nych in­kar­na­cji. Za­cho­dzi tu zja­wi­sko re­pre­zen­ta­cji i za­stęp­cze­go bytu. Ja­kieś zda­rze­nie może być co do swej pro­we­nien­cji i swo­ich wła­snych środ­ków małe i ubo­gie, a jed­nak zbli­żo­ne do oka może otwie­rać w swo­im wnę­trzu nie­skoń­czo­ną i pro­mien­ną per­spek­ty­wę dzię­ki temu, że wyż­szy byt usi­łu­je w nim się wy­ra­zić i gwał­tow­nie w nim błysz­czy.

Tak tedy bę­dzie­my zbie­ra­li te alu­zje, te ziem­skie przy­bli­że­nia, te sta­cje i eta­py po dro­gach na­sze­go ży­cia, jak ułam­ki po­tłu­czo­ne­go zwier­cia­dła. Bę­dzie­my zbie­ra­li po ka­wał­ku to, co jest jed­no i nie­po­dziel­ne – na­szą wiel­ką epo­kę, ge­nial­ną epo­kę na­sze­go ży­cia.

Mo­że­śmy ją w di­mi­nu­cyj­nym za­pę­dzie, ster­ro­ry­zo­wa­ni nie-ob­ję­to­ścią trans­cen­den­tu – zbyt ogra­ni­czy­li, za­kwe­stio­no­wa­li i za­chwia­li. Gdyż mimo wszyst­kich za­strze­żeń: ona była.

Ona była i nic nam nie za­bie­rze tej pew­no­ści, tego świe­tla­ne­go sma­ku, któ­ry mamy jesz­cze na ję­zy­ku, tego zim­ne­go ognia na pod­nie­bie­niu, tego wes­tchnie­nia sze­ro­kie­go jak nie­bo i świe­że­go jak haust czy­stej ul­tra­ma­ry­ny.

Czy przy­go­to­wa­li­śmy w pew­nej mie­rze czy­tel­ni­ka do rze­czy, któ­re na­stą­pią, czy mo­że­my za­ry­zy­ko­wać po­dróż w epo­kę ge­nial­ną?

Na­sza tre­ma udzie­li­ła się czy­tel­ni­ko­wi. Czu­je­my jego zde­ner­wo­wa­nie. Mimo po­zo­rów oży­wie­nia i nam jest cięż­ko na ser­cu i peł­ni je­ste­śmy trwo­gi.

W imię boże tedy – wsia­da­my i od­jazd!

GENIALNA EPOKA

I

Zwy­kle fak­ty usze­re­go­wa­ne są w cza­sie, na­ni­za­ne na jego ciąg jak na nit­kę. Tam mają one swo­je an­te­ce­den­sy i swo­je kon­se­kwen­cje, któ­re tło­czą się cia­sno, na­stę­pu­ją so­bie na pię­ty bez prze­rwy i bez luki. Ma to swo­je zna­cze­nie i dla nar­ra­cji, któ­rej du­szą jest cią­głość i suk­ce­sja.

Cóż jed­nak zro­bić ze zda­rze­nia­mi, któ­re nie mają swe­go wła­sne­go miej­sca w cza­sie, ze zda­rze­nia­mi, któ­re przy­szły za póź­no, gdy już cały czas był roz­da­ny, roz­dzie­lo­ny, ro­ze­bra­ny, i te­raz zo­sta­ły nie­ja­ko na lo­dzie, nie­za­sze­re­go­wa­ne, za­wie­szo­ne w po­wie­trzu, bez­dom­ne i błęd­ne?

Czyż­by czas był za cia­sny dla wszyst­kich zda­rzeń? Czy może się zda­rzyć, aby już wszyst­kie miej­sca w cza­sie były wy­prze­da­ne? Za­tro­ska­ni bie­gnie­my wzdłuż tego ca­łe­go po­cią­gu zda­rzeń, przy­go­to­wu­jąc się już do jaz­dy.

Na mi­łość bo­ską, czyż­by nie ist­niał tu pew­ne­go ro­dza­ju ażio­taż bi­le­tów na czas?... Pa­nie kon­duk­to­rze!

Tyl­ko spo­koj­nie! Bez zby­tecz­nej pa­ni­ki, za­ła­twia­my to po ci­chu we wła­snym za­kre­sie dzia­ła­nia.

Czy czy­tel­nik sły­szał coś o rów­no­le­głych pa­smach cza­su w cza­sie dwu­to­ro­wym? Tak, ist­nie­ją ta­kie bocz­ne od­no­gi cza­su, tro­chę nie­le­gal­ne co praw­da i pro­ble­ma­tycz­ne, ale gdy się wie­zie taką kon­tra­ban­dę jak my, ta­kie nad­licz­bo­we zda­rze­nie nie do za­sze­re­go­wa­nia – nie moż­na być za­nad­to wy­bred­nym. Spró­buj­my tedy od­ga­łę­zić w któ­rymś punk­cie hi­sto­rii taką bocz­ną od­no­gę, śle­py tor, aże­by ze­pchnąć nań te nie­le­gal­ne dzie­je. Tyl­ko bez oba­wy. Sta­nie się to nie­po­strze­że­nie, czy­tel­nik nie do­zna żad­ne­go wstrzą­su. Kto wie – może, gdy o tym mó­wi­my, już nie­czy­sta ma­ni­pu­la­cja jest poza nami i je­dzie­my już śle­pym to­rem.

II

Moja mat­ka przy­bie­gła prze­ra­żo­na i ob­ję­ła mój krzyk ra­mio­na­mi, chcąc go na­kryć jak po­żar i stłu­mić w fał­dach swej mi­ło­ści. Za­mknę­ła mi usta usta­mi i krzy­cza­ła wraz ze mną.

Ale od­trą­ci­łem ją i wska­zu­jąc na słup ogni­sty, na zło­tą bel­kę, któ­ra tkwi­ła uko­śnie w po­wie­trzu, jak za­dra, i nie dała się ze­pchnąć – peł­na bla­sku i krą­żą­cych w niej py­łów – krzy­cza­łem: – Wy­drzyj ją, wy­rwij!

Piec na­in­dy­czył się wiel­kim ko­lo­ro­wym bo­ho­ma­zem, na­ma­lo­wa­nym na jego czo­le, na­biegł krwią cały i zda­wa­ło się, że z kon­wul­sji tych żył, ścię­gien i ca­łej tej na­pęcz­nia­łej do pęk­nię­cia ana­to­mii wy­zwo­li się ja­skra­wym, ko­gu­cim wrza­skiem.

Sta­łem roz­krzy­żo­wa­ny w na­tchnie­niu i wy­cią­gnię­ty­mi, wy­dłu­żo­ny­mi pal­ca­mi po­ka­zy­wa­łem, po­ka­zy­wa­łem w gnie­wie, w prze­ję­ciu sro­gim, wy­prę­żo­ny jak dro­go­wskaz i drżą­cy w eks­ta­zie.

Moja ręka pro­wa­dzi­ła mnie, obca i bla­da, wlo­kła mnie za sobą, ze­sztyw­nia­ła, wo­sko­wa ręka, jak wiel­kie wo­tyw­ne dło­nie, jak dłoń aniel­ska wznie­sio­na do przy­się­gi.

Było pod ko­niec zimy. Dni sta­ły w ka­łu­żach i w ża­rach i mia­ły pod­nie­bie­nie peł­ne ognia i pie­przu. Lśnią­ce noże kra­ja­ły miod­ną mia­zgę dnia na srebr­ne ski­by, na pry­zmy peł­ne w prze­kro­ju ko­lo­rów i ko­rzen­nych pi­kan­te­rii. Ale cy­fer­blat po­łu­dnia gro­ma­dził na szczu­płej prze­strze­ni cały blask tych dni i wska­zy­wał wszyst­kie go­dzi­ny pa­ła­ją­ce i peł­ne ognia.

O tej go­dzi­nie, nie mo­gąc po­mie­ścić żaru, złusz­czał się dzień ar­ku­sza­mi srebr­nej bla­chy, chrzęsz­czą­cą cyn­fo­lią, i war­stwa za war­stwą od­sła­niał swój rdzeń z li­te­go bla­sku. I jak­by nie dość było jesz­cze tego, dy­mi­ły ko­mi­ny, kłę­bi­ły się lśnią­cą parą i każ­da chwi­la wy­bu­cha­ła wiel­kim wzlo­tem anio­łów, bu­rzą skrzy­deł, któ­re nie­bo wchła­nia­ło nie­sy­te, wciąż otwar­te dla no­wych wy­bu­chów. Jego ja­sne blan­ki eks­plo­do­wa­ły bia­ły­mi pió­ro­pu­sza­mi, da­le­kie for­ta­li­cje roz­wi­ja­ły się w ci­che wa­chla­rze spię­trzo­nych wy­bu­chów – pod lśnią­cą ka­no­na­dą nie­wi­dzial­nej ar­ty­le­rii.

Okno po­ko­ju, peł­ne po brze­gi nie­ba, wzbie­ra­ło tymi wzlo­ta­mi bez koń­ca i prze­le­wa­ło się fi­ran­ka­mi, któ­re całe w pło­mie­niach, dy­miąc w ogniu, spły­wa­ły zło­ty­mi cie­nia­mi i drga­niem słoi po­wietrz­nych. Na dy­wa­nie le­żał uko­śny, pa­ła­ją­cy czwo­ro­bok, fa­lu­jąc bla­skiem, i nie mógł ode­rwać się od pod­ło­gi. Ten słup ogni­sty wzbu­rzał mnie do głę­bi. Sta­łem urze­czo­ny, na roz­kra­czo­nych no­gach, i oszcze­ki­wa­łem go zmie­nio­nym gło­sem, ob­cy­mi, twar­dy­mi prze­kleń­stwa­mi.

Na pro­gu, w sie­ni, sta­li skon­ster­no­wa­ni, prze­stra­sze­ni, za­ła­mu­jąc ręce: krew­ni, są­sie­dzi, wy­stro­jo­ne ciot­ki. Pod­cho­dzi­li na pal­cach i od­cho­dzi­li, za­glą­da­li przez drzwi, peł­ni cie­ka­wo­ści. A ja krzy­cza­łem.

– Wi­dzi­cie – krzy­cza­łem do mat­ki, do bra­ta – za­wsze mó­wi­łem wam, że wszyst­ko jest za­ta­mo­wa­ne, za­mu­ro­wa­ne nudą, nie­wy­zwo­lo­ne! A te­raz pa­trz­cie, co za wy­lew, co za roz­kwit wszyst­kie­go, co za bło­gość!...

I pła­ka­łem ze szczę­ścia i z bez­sil­no­ści.

– Obudź­cie się – wo­ła­łem – po­śpiesz­cie mi z po­mo­cą! Czy mogę sam je­den po­do­łać temu za­le­wo­wi, czy mogę ogar­nąć ten po­top? Jak mam, sam je­den, od­po­wie­dzieć na mi­lion olśnie­wa­ją­cych py­tań, któ­ry­mi Bóg mnie za­le­wa?

A gdy mil­cze­li, wo­ła­łem w gnie­wie: – Śpiesz­cie się, na­bie­raj­cie peł­ne wia­dra tej ob­fi­to­ści, gro­madź­cie za­pa­sy!

Ale nikt mnie nie mógł wy­rę­czyć, sta­li bez­rad­ni i oglą­da­li się za sie­bie, co­fa­li za ple­cy są­sia­dów.

Wte­dy zro­zu­mia­łem, co mam czy­nić, i pe­łen za­pa­łu za­czą­łem z szaf wy­cią­gać sta­re fo­lia­ły, wy­pi­sa­ne i roz­sy­pu­ją­ce się księ­gi han­dlo­we ojca i rzu­ca­łem je na pod­ło­gę pod ten słup ogni­sty, któ­ry le­żał na po­wie­trzu i pa­łał. Nie moż­na mi było na­star­czyć pa­pie­ru. Brat i mat­ka przy­bie­ga­li wciąż z no­wy­mi na­rę­cza­mi sta­rych ga­zet i dzien­ni­ków i rzu­ca­li je sto­sa­mi na zie­mię. A ja sie­dzia­łem wśród tych pa­pie­rów, ośle­pio­ny bla­skiem, z ocza­mi peł­ny­mi eks­plo­zji, ra­kiet i ko­lo­rów, i ry­so­wa­łem. Ry­so­wa­łem w po­śpie­chu, w pa­ni­ce, na po­przek, na ukos, po­przez za­dru­ko­wa­ne i za­pi­sa­ne stro­ni­ce. Moje ko­lo­ro­we ołów­ki la­ta­ły w na­tchnie­niu przez ko­lum­ny nie­czy­tel­nych tek­stów, bie­gły w ge­nial­nych gry­zmo­łach, w kar­ko­łom­nych zyg­za­kach zwęź­la­jąc się rap­tow­nie w ana­gra­my wi­zji, w re­bu­sy świe­tli­stych ob­ja­wień, i znów roz­wią­zu­jąc się w pu­ste i śle­pe bły­ska­wi­ce, szu­ka­jąc tro­pu na­tchnie­nia.

O, te ry­sun­ki świe­tli­ste, wy­ra­sta­ją­ce jak pod obcą ręką, o, te przej­rzy­ste ko­lo­ry i cie­nie! Jak­że czę­sto jesz­cze dziś znaj­du­ję je w snach, po tylu la­tach, na dnie sta­rych szu­flad, lśnią­ce i świe­że jak po­ra­nek – wil­got­ne jesz­cze pierw­szą rosą dnia: fi­gu­ry, kra­jo­bra­zy, twa­rze!

O, te błę­ki­ty mro­żą­ce od­dech za­tch­nie­niem stra­chu, o, te zie­le­nie zie­leń­sze od zdzi­wie­nia, o, te pre­lu­dia i świer­go­ty ko­lo­rów do­pie­ro prze­czu­tych, do­pie­ro pró­bu­ją­cych się na­zwać!

Dla­cze­go roz­trwo­ni­łem je wów­czas w bez­tro­sce nad­mia­ru z tą nie­po­ję­tą lek­ko­myśl­no­ścią? Po­zwa­la­łem są­sia­dom prze­rzu­cać i plą­dro­wać te sto­sy ry­sun­ków. Za­bie­ra­li całe ich pli­ki. Do ja­kich do­mów nie za­wę­dro­wa­ły, na ja­kich śmiet­ni­kach nie wa­łę­sa­ły się wów­czas! Ade­la wy­ta­pe­to­wa­ła nimi kuch­nię, że sta­ła się ja­sna i ko­lo­ro­wa, jak gdy­by w nocy spadł śnieg za oknem.

Było to ry­so­wa­nie peł­ne okru­cień­stwa, za­sa­dzek i na­pa­ści. Gdy tak sie­dzia­łem na­pię­ty jak łuk, nie­ru­cho­my i cza­tu­ją­cy, a w słoń­cu do­oko­ła mnie pło­nę­ły ja­skra­wo pa­pie­ry – wy­star­czy­ło, aby ry­su­nek, przy­gwoż­dżo­ny mym ołów­kiem, uczy­nił naj­lżej­szy ruch do uciecz­ki. Wów­czas ręka moja, cała w drgaw­kach no­wych od­ru­chów i im­pul­sów, rzu­ca­ła się nań z wście­kło­ścią jak kot, i już obca, zdzi­cza­ła, dra­pież­na, w bły­ska­wicz­nych uką­sze­niach za­gry­za­ła dzi­wo­lą­ga, któ­ry chciał się jej wy­mknąć spod ołów­ka. I do­pie­ro wte­dy od­luź­nia­ła się od pa­pie­ru, gdy mar­twe już i nie­ru­cho­me zwło­ki roz­kła­da­ły, jak w ziel­ni­ku, swą ko­lo­ro­wą i fan­ta­stycz­ną ana­to­mię na ze­szy­cie.

Było to mor­der­cze po­lo­wa­nie, wal­ka na śmierć i ży­cie. Któż mógł od­róż­nić w niej ata­ku­ją­ce­go od ata­ko­wa­ne­go w tym kłęb­ku par­ska­ją­cym wście­kło­ścią, w tym splą­ta­niu peł­nym pi­sku i prze­ra­że­nia! By­wa­ło, że ręka moja dwa i trzy razy rzu­ca­ła się do sko­ku, aże­by gdzieś na czwar­tym lub pią­tym ar­ku­szu do­się­gnąć ofia­ry. Nie­raz krzy­cza­ła z bólu i prze­ra­że­nia w klesz­czach i szczyp­cach tych dzi­wo­two­rów, wi­ją­cych się pod mym skal­pe­lem.

Z go­dzi­ny na go­dzi­nę co­raz tłum­niej na­pły­wa­ły wi­zje, tło­czy­ły się, two­rzy­ły za­to­ry, aż pew­ne­go dnia wszyst­kie dro­gi i ścież­ki za­ro­iły się i spły­nę­ły po­cho­da­mi i kraj cały roz­ga­łę­ził się wę­drów­ka­mi, roz­biegł się cią­gną­cy­mi de­fi­la­da­mi – nie­skoń­czo­ny­mi piel­grzym­ka­mi be­stii i zwie­rząt.

Jak za dni No­ego pły­nę­ły te ko­lo­ro­we po­cho­dy, te rze­ki sier­ści i grzyw, te fa­lu­ją­ce grzbie­ty i ogo­ny, te łby po­ta­ku­ją­ce bez koń­ca w takt stą­pa­nia.

Mój po­kój był gra­ni­cą i ro­gat­ką. Tu za­trzy­my­wa­ły się, tło­czy­ły, be­cząc bła­gal­nie. Krę­ci­ły się, drep­ta­ły w miej­scu trwoż­nie i dzi­ko – gar­ba­te i ro­ga­te je­ste­stwa, za­szy­te we wszyst­kie ko­stiu­my i zbro­je zoo­lo­gii i prze­stra­szo­ne same sobą, spło­szo­ne wła­sną ma­ska­ra­dą, pa­trzy­ły trwoż­ny­mi i zdzi­wio­ny­mi ocza­mi przez otwo­ry swych skór wło­cha­tych i mu­cza­ły ża­ło­śnie, jak­by za­kne­blo­wa­ne pod swy­mi ma­ska­mi.

Czy cze­ka­ły, że­bym je na­zwał, roz­wią­zał ich za­gad­kę, któ­rej nie ro­zu­mia­ły? Czy py­ta­ły mnie o swe imię, aże­by w nie wejść i wy­peł­nić je swo­ją isto­tą? Przy­cho­dzi­ły dziw­ne masz­ka­ry, two­ry-py­ta­nia, two­ry-pro­po­zy­cje, i mu­sia­łem krzy­czeć i od­pę­dzać je rę­ka­mi.

Wy­co­fy­wa­ły się ty­łem, po­chy­la­jąc gło­wę i pa­trząc spode łba, i gu­bi­ły się same w so­bie, wra­ca­ły, roz­wią­zu­jąc się w bez­i­mien­ny cha­os, w ru­pie­ciar­nię form. Ile grzbie­tów po­zio­mych i gar­ba­tych prze­szło wów­czas pod moją ręką, ile łbów prze­su­nę­ło się pod nią z ak­sa­mit­ną piesz­czo­tą!

Zro­zu­mia­łem wów­czas, dla­cze­go zwie­rzę­ta mają rogi. Było to – to nie­zro­zu­mia­łe, któ­re nie mo­gło po­mie­ścić się w ich ży­ciu, ka­prys dzi­ki i na­tręt­ny, nie­ro­zum­ny i śle­py upór. Ja­kaś idée fixe wy­ro­sła poza gra­ni­ce ich isto­ty, wy­żej po­nad gło­wę, i wy­nu­rzo­na na­gle w świa­tło, za­sty­gła w ma­te­rię do­ty­kal­ną i twar­dą. Tam przy­bie­ra­ła kształt dzi­ki, nie­obli­czal­ny i nie­wia­ry­god­ny, za­krę­co­na w fan­ta­stycz­ną ara­be­skę, nie­wi­docz­ną dla ich oczu a prze­ra­ża­ją­cą, w nie­zna­ną cy­frę, pod któ­rej gro­zą żyły. Po­ją­łem, dla­cze­go te zwie­rzę­ta skłon­ne były do pa­ni­ki nie­ro­zum­nej i dzi­kiej, do spło­szo­ne­go sza­łu: wcią­gnię­te w swój obłęd nie mo­gły się wy­plą­tać z gma­twa­ni­ny tych ro­gów, spo­mię­dzy któ­rych – po­chy­la­jąc gło­wę – pa­trzy­ły smut­no i dzi­ko, jak­by szu­ka­jąc przej­ścia mię­dzy ich ga­łę­zia­mi. Te ro­ga­te zwie­rzę­ta da­le­kie były od wy­zwo­le­nia i no­si­ły ze smut­kiem i re­zy­gna­cją styg­mat swe­go błę­du na gło­wie.

Ale jesz­cze dal­sze od świa­tła były koty. Ich do­sko­na­łość za­trwa­ża­ła. Za­mknię­te w pre­cy­zji i aku­rat­no­ści swych ciał, nie zna­ły błę­du ani od­chy­le­nia. Na chwi­lę scho­dzi­ły w głąb, na dno swej isto­ty, i wte­dy nie­ru­cho­mia­ły w swym mięk­kim fu­trze, po­waż­nia­ły groź­nie i uro­czy­ście, a oczy ich za­okrą­gla­ły się jak księ­ży­ce, chło­nąc wzrok w swe leje ogni­ste. Ale po chwi­li już, wy­rzu­co­ne na brzeg, na po­wierzch­nię, zie­wa­ły swą ni­co­ścią, roz­cza­ro­wa­ne i bez złu­dzeń.