Samotność Portugalczyka - Iza Klementowska - ebook + książka

Samotność Portugalczyka ebook

Iza Klementowska

4,3

Opis

Kto rządził w domu António de Oliveiry Salazara, dlaczego Joao Soares został tylko w piżamie, co słychać wewnątrz fortu w Caxias, kogo Eryk zabiera ze sobą do Angoli, dlaczego Kinkas spędzał całe dnie na cmentarzu, a dom Rui przypominał pomnik? Losy Portugalczyków to tylko pretekst, by się przyjrzeć świadomemu lub nie, chcianemu lub nie, warunkowemu lub nie odosobnieniu. To nie Portugalia pięknych wybrzeży i fado, lecz Portugalia podsłuchów, cieni na ścianie, niepewności i niespełnionych obietnic. To Portugalia okrojona z terytorium i dumy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (35 ocen)
19
9
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isabell_87

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyja!
00
kowalskaelzieta

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna ale smutna opowieść, gorącą polecam aby docenić własne życie
00
ElaJaros

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała!
00

Popularność



Kolekcje



Iza Klementowska

Samotność Portugalczyka

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia PapierówkaFotografia na okładce © by Rafael Marchante / Reuters / ForumProjekt układu typograficznego Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Iza Klementowska, 2014

Opieka redakcyjna Łukasz NajderRedakcja Tomasz ZającKonsultacja merytoryczna Marcin SarnaKorekty Anna Brynkus-Weber / d2d.pl, Magdalena Kędzierska-Zaporowska / d2d.plRedakcja techniczna Robert Oleś / d2d.plSkład Robert Oleś / d2d.plKonwersja Michał Latusek

Książkę zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

ISBN 978-83-7536-845-1

Próxima paragem

Kiedy studiowałem na uniwersytecie i zacząłem poznawać język portugalski, powiedziałem pewnego dnia ojcu, że w tym języku sylaby „pá” używa się dla wyrażenia przyjacielskich uczuć, jej pierwotne znaczenie uległo zapomnieniu, ale etymologia wywodzi ją od słowa rapaz – chłopiec. Było to jedyne portugalskie słowo, jakie znał ojciec. Od tego czasu, kiedy ja zwracałem się do niego: pa’, on też nazywał mnie pá. W ten sposób zaczęła się nasza zabawa, nasz sekretny idiolekt, którego używaliśmy z dziecięcą przebiegłością, bo kiedy zwracaliśmy się tak do siebie w obecności osób trzecich, wszyscy myśleli, że używamy tego samego słowa, ja jednak wiedziałem, że ojciec kładł na swoim pá akcent, on zaś wiedział, że moje pa’ ma apostrof oznaczający apokopę. Były to dwa różne, choć homofoniczne słowa: ja nazywałem go „tato”, on mnie – „chłopcze”.

Okazuje się, że można napisać książkę w języku, który nie jest naszym, jeżeli narodziła się ona z najkrótszego nawet, ale wyłącznie naszego słowa. Jedna sylaba może czasem zawierać cały wszechświat.

Antonio Tabucchi, Requiem, przeł. Alina Pawłowska-Zampino

– Próxima paragem – mówił do mnie głos z głośnika w autobusie, a ja cieszyłam się, że nic nie rozumiem.

Było to, gdy kilka lat temu po raz pierwszy wylądowałam w Lizbonie. Każdego dnia człowiek wysłuchuje takiej liczby komunikatów, że komfort nierozumienia, co ktoś mówi do nas lub do kogoś w pobliżu, bywa później nieoceniony. Nie trzeba reagować na żadną informację – ani intelektualnie, ani tym bardziej emocjonalnie. Gdy siadałam w kafejkach i słyszałam język angielski, od razu zmieniałam stolik albo w ogóle wychodziłam. Szukałam miejsc, do których – tak mi się wydawało – zagraniczni turyści nigdy nie zaglądają. Chciałam uniknąć spotkania z językiem znanym mi choć trochę. Znajdowałam najbardziej pobrzeżne i malutkie uliczki – tam, gdzie sandały wpadały w brud i śmieci. W punkcie informacji turystycznej pytałam, gdzie najlepiej jest nie chodzić i które miejsca omijać, i na tej podstawie stworzyłam sobie własną mapę. Ale nie zawsze mi się udawało – nieraz idąc w niepopularne miejsce, musiałam przejść przez to popularne. Próxima paragem znaczy następny przystanek. Dla mnie ten przystanek był czasami bardzo przypadkowy.

Rozkoszowałam się melodią języka portugalskiego. Jego powolnością i rozciągłością. Po niemieckim, który brzmi dla mnie – desculpe – jak tempo marszowe, głośnym włoskim, charczącym holenderskim i gruchającym francuskim, język portugalski działał na moje zmysły jak gorzka czekolada z nadzieniem kokosowym. Rozpływał się we mnie. Zjadałam ten język.

Dla mnie był smaczny od początku do końca.

Dla poety Fernando Pessoi był ojczyzną. A ta, jak każda, lubi płatać figle.

Dlaczego?

Wesele (boda) od kozła różni zaledwie jedna literka (bode).

Kokosa (coco) od kupy (cocô) jedynie cyrkumfleks.

W miarę jak poznawałam portugalski, doszukiwałam się słów, które brzmią znajomo, rodzimie, blisko. I zawsze wpadałam w zaskoczenie, że znaczą jednak co innego.

Cola to nie coca-cola, tylko klej lub ogon.

Ar, kojarzony z powierzchnią ziemi, to tymczasem powietrze.

Auto to nie auto, lecz protokół. Jeśli ma się na myśli samochód, trzeba powiedzieć carro, który tylko jednym r różni się od kochanego, czyli caro. Temu z kolei niedaleko do twarzy, czyli słowa cara.

Dobro to podwójna ilość. Droga to narkotyk.

Nora to synowa, beata dewotka, ida wyjazd, ala skrzydło budynku, a clara białko.

Portugalski przypomina czasem rozmowę z dzieckiem, choć znaczenia nie zawsze są dziecinne: bala – pocisk; bimbo – wieśniak, bobo – błazen, elo – ogniwo, fã – zwolennik, fé – wiara, fofo – miękki, lobo – wilk, lua – księżyc, nono – dziewiąty, má – zła, nu – nagi; pé – stopa, tolo – głupi, cu – dupa, vôo – fruwanie.

Praga to przekleństwo, klęska i zaraza.

Pessoa zaś znaczy osoba.

Pewnego dnia ciekawość ludzi (curiosidade das pessoas) wzięła górę nad pragnieniem nierozumienia (desejo de não entender) i zachciało mi się wiedzieć, o czym tak non stop wszędzie rozprawiają.

Bo:

As conversas são como as cerejas, vêm umas atrás das outras – Rozmowy są jak czereśnie, przychodzą jedne po drugich.

Bo conversa, czyli rozmowa, jest tu ważna.

Feira da Ladra – targ złodziei

– Weźmie pani Matkę Boską pod opiekę? – Staruszka pokazuje stojące na ziemi w trzech rzędach takie same figurki. – Albo chociaż różaniec z Fatimy? Sama go przywiozłam, ma dwadzieścia lat i się sprawdził. Pomógł mi w najtrudniejszych chwilach.

– Kiedy? – pyta młoda kobieta. Dziecko, wiszące jej na plecach w nosidełku zrobionym z chusty, również spogląda na staruszkę.

– Gdy straciłam jedynego syna w wypadku samochodowym i zostałam sama.

– To dlaczego go pani sprzedaje? Dba ktoś teraz o panią?

– Ja niedługo już pożyję, więc póki jeszcze jestem, chcę go oddać w dobre ręce. Pomyślałam, że takiemu maluszkowi mój różaniec mógłby posłużyć wiele, wiele lat.

Różaniec poszedł za trzy euro. Matka fatimska nie, ani jedna. Stoją z pochylonymi głowami, nad którymi wiszą plastikowe aureole. Gdy zamykają targ, staruszka wkłada je ostrożnie do małej torby na kółkach i idąc powolutku, spuszcza głowę podobnie jak jej figurki.

Targ położony jest niedaleko Zamku Świętego Jerzego, na zboczu, z którego rozpościera się widok na Tag, rzekę prowadzącą Lizbonę do oceanu. Ci bogatsi mają tu stragany zbite z drewna, ci biedniejsi jedynie stoliki. Są też tacy, którzy rozkładają swój dobytek na obrusie na ziemi. To przeważnie starsze osoby wyprzedające porcelanowe zastawy, lampy naftowe, odznaczenia wojskowe, figurki ceramiczne, a nawet pojedyncze stare płytki i kawałki azujelos. Ci bogatsi oferują typowe pamiątki turystyczne lub ubrania, buty, paski skórzane, płyty kompaktowe, filmy – jednak nic, co pachniałoby portugalskim regionalizmem. Ci ze stolikami sprzedają płyty winylowe, stare aparaty fotograficzne, maszyny do pisania, latarki – rzeczy użytkowe, w które ktoś próbuje tchnąć kolejne życie. Wśród nich jest piękna maszyna do szycia marki Singer, która, jak mówił sprzedawca o wychudzonej i pokrytej zmarszczkami twarzy, nic już nie uszyje.

– Dusza jej odeszła, gdy odeszła moja żona, krawcowa – szepnął, żeby inni nie słyszeli.

Jest gwarno.

Nieopodal wesoły Chińczyk, urodzony już w Portugalii, sprzedaje typowo chińskie wyroby: T-shirty, trampki, gumowe klapki, breloczki, długopisy, magnesy na lodówkę i koguciki z Barcelos made in China. Obok niego Hindus z chustą na głowie, czyli sikh, oferuje kadzidełka i całe zastępy śmiejących się buddów – od malutkich po olbrzymie. Być może też made in China. Ciemnoskóre kobiety z tobołkami, w których niosą zakupiony materiał na sukienkę, oglądają garnki sprzedawane przez białą damę. Ta jest tak wypacykowana, że makijaż zasłonił prawdziwe rysy jej twarzy. Rozmawiają o potrawach, które można w tych garnkach ugotować.

Obok skośnooka dziewczyna zaprasza do zakupu kosmetyków – jaskrawych cieni do oczu i lakierów do paznokci. Sama się nie maluje. Zaraz przy niej ciemny jak heban mężczyzna struga w drewnie figurki żyraf, słoni i innych zwierząt, które po Lizbonie na pewno nie chadzają.

Na targu można spotkać każdą rasę i kupić dosłownie wszystko.

Stragany ciągną się długą uliczką. Droga w pewnym momencie rozwidla się i na środku powstaje wyspa, a na niej stoją niskie domki. W jednym z takich domów mieści się antykwariat. Oprócz starych książek, map, globusów, zaśniedziałych butelek z żaglowcami w środku można znaleźć tam zdjęcia. Całe masy zdjęć.

Fotografie zebrane są w drewnianych skrzynkach przed budynkiem. Zdjęcia niemal sklejają się, ocierają o siebie, choć ludzie, którzy widnieją na nich, są sobie zupełnie obcy. Dziecko posadzone na stoliku obok wazonu z kwiatami ze zdumieniem spogląda w twarz żołnierza stojącego pod palmami. Nie znają się, choć być może i widzieli się w swym życiu – przypadkiem spotkali, minęli na ulicy, nawet zamienili słowo. Czy oboje żyją jeszcze dziś? Nie wiadomo. Pierwsze zdjęcie pochodzi z roku 1923, drugie z 1936. Nigdzie nie zapisano nazwisk, które mogłyby naprowadzić na ich ślad, są tylko imiona – Manuela i Luís. Wiadomo natomiast, że ktoś sprzedał fotografie z ich podobiznami, by mieć pieniądze na chleb. Tak przynajmniej powiedział António, właściciel antykwariatu. Dlatego ludzie na zdjęciach są smutni. To prawda. Nie znalazłam żadnego zdjęcia, na którym się uśmiechali. Nawet roczne maluchy, niczego jeszcze nieświadome, bojaźliwie patrzą w obiektyw. Gdy tak przeglądałam poupychane w skrzyniach zdjęcia, czasem miałam wrażenie, że naruszam prywatność osób na nich uwiecznionych. Bo być może zdjęcie chłopczyka na rowerku z 1933 roku stało u kogoś na kominku, chłopiec rósł, a rodzice, spoglądając co dzień na fotografię, wspominali: taki był pulchniutki i zakochany w rowerku, a teraz ogląda się za dziewczynami. Potem chłopiec dorósł i nie wiadomo, co się z nim stało. Został ocalony na tej fotografii, ale jednocześnie sprzedany i oglądały go na pewno setki oczu.

Czasem zdjęcia popakowane są w pliki i przewiązane wstążeczką albo zwykłą gumką recepturką. Na nich całe rodziny z dziećmi, siedzącymi na kolanach albo stojącymi pomiędzy rodzicami. Też wszyscy smutni. Ale przynajmniej razem, nie rozdzieleni. Ciasno do siebie przytuleni czekają, aż ktoś się zlituje i weźmie wszystkich do domu, włoży do albumu z napisem, powiedzmy, „Rodzina Ferreira”, i będzie ich oglądał. Zdjęcia mało się nie poduszą – tak niewiele mają dla siebie miejsca. Dlatego antykwariusz ich niczym nie przykrywa. Żeby miały czym oddychać. Na noc chowa je tylko do środka sklepu, by nie zamokły w razie deszczu. Gładzi je przy tym dłonią po grzbietach. Obdarza pieszczotami. Albo po prostu ściera kurz z całego dnia.

Są też zdjęcia budynków. Gdyby ktoś wpadł na pomysł, mógłby zrobić z nich przewodnik po starej Lizbonie i porównać ze współczesną. Na rogu Praça da Figueira stał dżentelmen w kapeluszu, jakby niepewny, w którą stronę powinien pójść. Teraz w tym samym miejscu stoi małolat ze słuchawkami na uszach i czeka na zielone światło. W Café A Brasileira przesiadywał Fernando Pessoa. Teraz przed kafeterią umieszczono jego pomnik, który samotny bywa jedynie nocą, gdy wszyscy turyści pójdą spać. Wcześniej każdy turysta musi go dotknąć, objąć, usiąść przy nim, zrobić zdjęcie. Na dworcu Cais do Sodré leżą całe stosy pakunków młodej damy w długiej sukni i z ogromnym kapeluszem na głowie. Dama trzyma się kurczowo dżentelmena opartego o parasol. Obok nich kilkanaście osób również obarczonych pakunkami i rozglądających się nerwowo po sąsiadach. Dziś na Cais do Sodré prawie nikt nie czeka. Dziś przez Cais do Sodré się przechodzi – albo na pociąg, albo na dworzec rzeczny, skąd wyruszają promy na drugi brzeg Tagu. Pociągi odjeżdżają co kilkanaście minut. Promy podobnie. Dziś siedzi tu tylko José, bezdomny, który nie zaczepia nikogo. Siedzi pod ścianą i ogląda śpieszących się na swoją podróż. Czasem zajrzy do baru szybkiej obsługi sieci Pingo Doce, czy przypadkiem ktoś nie zostawił jedzenia na tacy. Bo tace układane są jedna nad drugą w ogromnym wózku i łatwo sięgnąć po to, co zostało niezjedzone i porzucone. José prosi Betinę, sprzątającą ze stołów ciemnoskórą dziewczynę, by wózek stawiała przy małym ogrodzeniu, bo nie chce chodzić między spożywającymi obiad. I łatwiej mu wtedy sięgać. Betina nigdy nie odmawia.

Z tych fotografii można by ułożyć historię Lizbony lub może nawet całej Portugalii.

Nie ma tu zdjęć kolorowych. W kontraście do całego pchlego targu są tylko czarno-białe lub w odcieniu sepii. Twarze na nich pociągłe, u mężczyzn wydłużone kozią bródką. Kobiety z kolei noszą włosy upięte w kok lub rozpuszczone gęste loki. Miny przybrane, wystudiowane, żadnej naturalności. Ale przez ten chłód przebija portugalska duma. Szczególnie na zdjęciach z Afryki. Na jednym z nich widać dżentelmenów w kapeluszach siedzących przy stoliku, a obok, a właściwie w tle, stoi ubrany cały w jasne szaty czarnoskóry służący z herbacianym lub kawowym czajniczkiem. Inne zdjęcie: Na pierwszym planie widać białoskórego zarządcę plantacji kawy. Stoi z założonymi rękoma i czymś na wzór szpicruty lub małego bata w jednej z nich. Patrzy poważnie w obiektyw. Na drugim planie lekko pochylone sylwetki czarnoskórych pracowników, zrywających z krzaków ziarenka kawy. Ani jeden z nich nie spogląda w aparat. Pracują w skupieniu, w równym odstępie. Jakby ktoś kopiował jedną i tę samą osobę i naklejał ją na zdjęcie co parę centymetrów. Jeszcze inna fotografia: António de Oliveira Salazar przemawiający do tłumów zgromadzonych na Terreiro do Paço. Tak podobna do fotografii Hitlera na Wilhelmplatz. Kolejna: Czołgi wśród uśmiechniętych ludzi. I karabiny z goździkami w lufach.

– Historia jest dla Portugalczyków bardzo ważna – powiedział mi kilka dni wcześniej Gonçalo M. Tavares, pisarz. – Rodzina również.

To dlaczego sprzedają te fotografie?

Małe zdjęcia kosztują dwa euro, większe lub całkiem duże od pięciu euro wzwyż. To równowartość tygodniowych zakupów staruszki, dla której rodzina była całym światem, a która przy życiu została teraz sama. Fotografie sprzedała, bo co jej po nich. Nie ma nikogo, komu mogłyby przypominać o rodzinie.

Obok skrzyń ze zdjęciami leżą skrzynie z listami i pocztówkami.

„Drogi João – pisze w 1963 roku Olguita z Lizbony – czekam na poprawę w naszych relacjach. Gdzie ten mężczyzna, który się ze mną nie nudził? Gdzie ten mężczyzna, którego zabawiałam? Gdzie jest ten, który doprowadzał mnie do szaleństwa w pokoju numer 6115 w hotelu Palaise? Gdzie mężczyzna, który krzyczał z rozkoszy ze mną? Staram się myśleć o swoim kochanym ze słodyczą, ale mi nie wychodzi. Dlaczego wydaje mi się, że jesteś interesowny, że przez naszą znajomość chcesz sobie coś załatwić? Kiedy znów będziesz mnie rozpieszczał i kiedy nasza korespondencyjna znajomość zamieni się w ciało? Pragnę żyć w Twoich listach, a nie być tylko adresatką Twych próśb materialnych. Bo to serce, nie rozum, decyduje, kim i z kim jesteśmy. I to ono pokazuje, kto w nim się umościł. Och, kiedy Ty, João, będziesz tak pewny swych uczuć jak ja i z miłością będziesz gładził moje włosy? […] Twoja po wszystkie czasy, Olguita”.

List ma sześć stron. Wszystkie są zapełnione wyznaniem miłości i pytaniem o jej spełnienie. Próbowałam znaleźć odpowiedź od João lub kolejne listy Olguity – na próżno. Pojechałam nawet na Rua Silva Carvalho, bo taki był adres nadawcy na kopercie. Nikt nie znał Olguity. Opowiedziałam starszemu panu mieszkającemu w budynku historię listu miłosnego. Uśmiechnął się tylko i powiedział, że Portugalki serca mają gorące, ale w okazywaniu miłości na co dzień są raczej oschłe. Dlatego żałuje, że nie poznał Olguity. Bo musiała być wyjątkowa, skoro tak jawnie i bez zahamowań pisała w tym czasie o namiętności.

List na pewno dotarł do João. Z Lizbony do Taviry szedł jeden dzień i widać po nim, że João musiał go czytać wiele razy. Choć może to nie on go czytał? Nie wiadomo.

Albo inny list. Fernando pisze w 1975 roku z Luandy w Angoli, że już nie ma co jeść. Że dom, w którym urodzili się on, jego ojciec, a nawet dziadek, obrócił się w ruinę. Zostały tylko puste ściany, a na nich jaśniejsze miejsca po obrazach i meblach.

„Gdy siadam na ganku – pisze Fernando do przyjaciela mieszkającego w Lizbonie – wciąż przed oczami mam ten sam widok: połacie krzewów kawowca, zieloną ciszę pod kołderką zmierzchu. Gdy czasem zdarzy mi się przysnąć, wydaje mi się, że Filip obudzi mnie na kolację, delikatnie potrząsając moim ramieniem, jak to miał w zwyczaju. Ale Filip zdjął fartuch, zabrał wszystkie garnki, zastawę, sztućce i poszedł z tym do swoich. Zawinął wszystko w obrusy, które wyszywała jeszcze moja matka, przewiesił przez mój rower z przyczepką, zasalutował i zostawił mnie tu samego. José, nie wiem, co mam robić? Polecieć do Portugalii, której nie znam? Czy jeszcze dalej, do Brazylii, której również nie znam? Nie ma co jeść w całej Luandzie, nawet psy się pochowały. Nie mam sił. Wszyscy sąsiedzi już wyjechali, a mnie jest żal. Czuję, jakby moje życie dobiegło końca. Ludzi w moim wieku nie powinno się zmuszać do przeprowadzek. Dziś żałuję, że nie założyłem rodziny. A tak chciałem. Jednak nie poznałem miłości”.

Dokąd udał się Fernando? Nie wiem. Czy przyjaciel mu pomógł? Również nie wiem. Takich przesiedleńców jak Fernando było w tym czasie około miliona.

„Tęsknię do tego, co już nie wróci – pisze dalej Fernando – tęsknię za domem, który właśnie straciłem, i wiem, że go nie odzyskam. Dlaczego my, Portugalczycy, wiecznie za czymś musimy tęsknić? Za światem innym niż Portugalia. Bo kimże my jesteśmy – wejściem do Europy czy jej ujściem? Czy stoimy plecami do Europy, a twarzą do reszty świata, czy odwrotnie? Ja Portugalię noszę w sobie. Ja jestem Portugalią, mimo że nigdy tam nie byłem. Do tej pory tęskniłem za nią, bo jej nie znałem i wolałem ją mieć na odległość. A teraz, gdy mogę do niej jechać, a nawet chyba powinienem, to nie mam odwagi. Co mam robić, by tęsknota nie okazała się próżna? Saudade, ach, saudade”.

Kiedy wychodzi się z targu Feira da Ladra na ruchliwą ulicę, po której jeżdżą najnowsze samochody i piętrowe klimatyzowane autobusy z turystami, człowiek czuje się, jakby zagubił się w czasie. Ma wówczas dwie możliwości: albo wrócić na targ do skrzyń ze starymi zdjęciami i listami, czyli wybrać przeszłość, albo udawać, że to, co właśnie widział, nie zrobiło na nim żadnego wrażenia i próbować na nowo wmontować się w życie miasta, zabierając cząstki poznanych ludzkich losów gdzieś głęboko wewnątrz siebie. Być może właśnie dlatego mówi się o targu, że to targ złodziei. Jedno jest pewne, po Feira da Ladra saudade się po prostu oddycha.

Trzy Marie

Proces rozpoczął się 25 października 1973 roku. Do Lizbony przyjechała amerykańska telewizja i rozstawiła przed sądem kamery. „Zagraniczne media to niewygodny świadek, mogą być kłopoty” – pomyślał César Moreira Baptista, sekretarz Krajowej Informacji i główny cenzor reżimu Marcelo Caetana, następcy António de Oliveiry Salazara. Za jego zgodą sędzia prowadzący proces zdecydował się na odroczenie ogłoszenia wyroku. Baptista postawił też ultimatum – karą musi być więzienie. Uzasadnienie: utrzymać pisarki z daleka od ludzi i nie pozwolić na szerzenie treści pornograficznych szkodzących portugalskim kobietom.

Na ławie oskarżonych trzy Marie: Maria Teresa Horta, Maria Isabel Barreno i Maria Velho da Costa.

Powód: książka Novas Cartas Portuguesas [Nowe listy portugalskie].

*

Maria Velho da Costa powiedziała w jednym z wywiadów:

– Słowo „orgazm” nie funkcjonowało w naszej mowie. Wszystkie trzy wiedziałyśmy, że ono istnieje, ale podczas pracy nad Novas Cartas Portuguesas sam wyraz nie padł ani razu. „Penis”, „masturbacja” i „wagina” tak.

Och, ile problemów przewiduję, siostry: nasza trójka będzie rozważana jako jedna sprawa, chociaż nie wiemy, czy to stanie się sprawą, i dlatego podajmy sobie ręce i trzymajmy je z innymi, tworząc krąg, ściśnijmy ciepło i stanowczo weźmy w dłonie pióro […]1.

Artykuł piąty konstytucji Portugalii z 1933 roku opierał się na dwóch encyklikach Kościoła katolickiego – Rerum novarum (1891) i Quadragesimo anno (1931) – które głosiły, że naturą kobiet jest przebywać w domu, rodzić i wychowywać dzieci i w pełni oddawać się gospodarstwu domowemu.

Propaganda António de Oliveiry Salazara dodawała: „kobiety stoją po stronie natury, mężczyźni zaś po stronie kultury”. Oraz: „rodzina jest źródłem ochrony i rozwoju rasy” i „fundamentem całego porządku politycznego”2.

Kiedy w 1971 roku trzy Marie zasiadły do pracy nad książką, niewiele się w tej kwestii zmieniło.

Jednakże dwa lata wcześniej Maria Velho da Costa napisała Mainę Mendes, w której Maina, główna bohaterka, traci mowę. Odczytano to jako symbol ubezwłasnowolnienia kobiet. Rok po niej Maria Isabel Barreno opublikowała Os outros legítimos superiores [Inne uzasadnione wyższości], książkę, w której kobiety pozbawiono indywidualności przez nadanie wszystkim tego samego imienia – „Maria”. A w 1971 roku Maria Teresa Horta wydała zbiór wierszy mówiących o prawie kobiet do cielesnego odczuwania przyjemności, pożądania i seksualności – Minha senhora de mim [Moja pani mnie].

Poetka została za to napadnięta na ulicy. Ponadto w domu (a jej mąż, Luís, dziennikarz gazety „A Capital”, również w pracy) odbierała telefony z pogróżkami i anonimowe listy. Maria Teresa Horta bała się o kilkuletniego syna.

Moreira Baptista zagroził wydawnictwu Dom Quixote poważnymi konsekwencjami, jeśli jeszcze kiedykolwiek opublikuje prace autorki Minha senhora de mim.

W roku 1971 Maria Teresa Horta miała trzydzieści cztery lata, Maria Isabel Barreno trzydzieści dwa, a Maria Velho da Costa trzydzieści trzy i właśnie się rozwodziła. Co tydzień, zazwyczaj w środę, spotykały się na almoço, czyli obiad, w jednej z licznych restauracji dzielnicy Bairro Alto w Lizbonie. Na jednym z nich Maria Velho da Costa powiedziała:

– Jeśli jedna pisarka potrafi wywołać tyle hałasu, to co by było przy trzech?

Ustaliły zasady, podzieliły się pracą i zaczęły pisać. Gdy skończyły, minęło dziewięć miesięcy. Powstały Novas Cartas Portuguesas.

Narracyjny miszmasz

Słuchaj, moja siostro, ciała. Teraz tylko ciało prowadzi nas do innych i do słów… Która z nas nie dołowała się obsesyjnym, narcystycznym opisem – te długie nogi, te piersi, ta wagina – jak ci to wyjaśnić, siostro, jak się ujawnisz sobie…?

Zanim powstały nowe „listy”, opublikowano stare. Trzy Marie przeczytały Listy portugalskie w tłumaczeniu Eugénio de Andradego i oniemiały. Równo trzysta lat wcześniej, w 1669 roku, we Francji wydano je anonimowo jako Lettres Portugaises, ale zwano je też Cartas de Amor [Listami miłosnymi].

Treść jest z pozoru banalna.

Zakonnica klasztoru w Beja – Mariana Alcoforado – pisze pięć listów miłosnych do kochanka, francuskiego markiza Noëla Bouton de Chamilly. Jako że była najmłodsza z rodzeństwa, rodzice posłali ją jeszcze jako dziecko do zakonu. Wbrew jej woli. Po krótkim romansie, jaki nawiązała, będąc już zakonnicą, kochanek wraca do Francji i słuch po nim ginie. Mariana żali się w listach, że mimo zapewnień o dozgonnej miłości opuścił ją. Ale też, że niewygasłe pożądanie napędza ją do pisania. I to pisanie momentami bardziej ją podnieca, niżby miała to uczynić sama obecność ukochanego mężczyzny.

Maria Teresa Horta wyznała w wywiadzie:

– Dla nas Listy portugalskie były synonimem kobiety opuszczonej, uległej, bezwolnej, błagającej, na przemian adorującej i nienawidzącej mężczyzn. Takiej, jaką wciąż była kobieta portugalska.

Dlatego zdecydowały się napisać nowe.

Jak używać słów, by pomogły nam się porozumieć jak kobieta z kobietą, pomogły rozmawiać o tym, że wciąż jesteśmy własnością mężczyzn, łupami dzisiejszych wojowników, którzy udają naszych towarzyszy w walce, ale którzy starają się być jedynie kawalerami Marian, więźniarek w innych więzieniach i zakonnic w innych zakonach, niemających tej świadomości?

Novas Cartas Portuguesas to nie są zwykłe listy.

Można znaleźć tam piosenki, wiersze, skecze, luźne notatki, artykuły Kodeksu cywilnego oraz fikcyjne listy Mariany, członków jej rodziny, a nawet kochanka.

Napisały je córki ojców, żony, matki synów i rozwódki.

Gdyby wyodrębnić z książki główne tematy, to przewodzą w nich sprzeciwy: wobec patriarchalnego ułożenia świata, wobec wojen kolonialnych i brutalności mężczyzn, wobec podrzędnej roli kobiet i ich wykorzystywania, wobec kazirodztwa i wymuszonych stosunków seksualnych dokonywanych w zaciszu sypialni, ale w świetle prawa, bo pomiędzy małżonkami.

Na kartach Novas Cartas Portuguesas jest pełno kobiet. Występują pod przeplatającymi się imionami Maria, Maria Ana, Maia, Mariana. Wśród nich pojawia się też pewna Mónica. Nie tylko to mało popularne w Portugalii imię ją wyróżnia. Pewnego dnia partner wyznaje jej, że mógłby się z nią kochać nawet wtedy, gdyby mu odmawiała. Dla Móniki to gwałt, ale mimo niechęci godzi się na kolejne stosunki. Do czasu, bo jednej nocy:

[…] Czeka, aż on pójdzie spać. Wsłuchuje się w jego oddech, a potem delikatnym ruchem bierze poduszkę, kładzie mu ją na twarzy i z całej siły przyciska, po czym walczy z konwulsyjnymi ruchami męskich ramion aż do momentu, w którym przestaje czuć, że on się rusza. Jeszcze długo potem Mónica leży rozciągnięta na jego już zimnym ciele. Śpi. Jej głowa spoczywa na poduszce obok jego twarzy.

Marie napisały po osiem listów. Pierwszy datowany jest na 1 marca 1971 roku, a ostatni na 11 grudnia 1971 roku. 11 marca występuje pomiędzy 13 i 14; 11 listopad pomiędzy 13 i 25; list z 25 października następuje po zapisie z 25 listopada.

Seks

Sparaliżowana Mónica czuła, że zaczął w nią wchodzić. Na początku powoli, bo jego członek był wciąż miękki, ale wkrótce stał się twardszy, niecierpliwy, niezdarny. Mały penis głęboko wewnątrz niej, miękka kobieca wagina powiększona przez dokonujący się akt miłości.

W jednym z wywiadów Maria Teresa Horta wyznała:

– O seksie pisali u nas zawsze tylko mężczyźni: prozaicy, poeci. Jeśli moja poezja jest mną lub, jeśli ktoś woli, jestem tym, co piszę, to jestem feministką. Moje życie było ciągle zmieniane przez kobiety, a moje pisanie zmieniało się pod wpływem mojego życia.

Maria Teresa Horta pamięta portugalskie powiedzenie: „Matko, co to jest małżeństwo? Córko, to miłość, poród i płacz. Myślę, że to jest straszne!”.

Kiedy była dzieckiem, babcia, jedna z pierwszych portugalskich kobiet, którą posłano do szkoły, zabrała ją do Casa-Jardim, miejsca spotkań portugalskich arystokratek, które chciały coś zmienić w życiu kobiet powojennej Portugalii. Maria Teresa czytała książki dla dzieci z popularnej w tym czasie serii Collection Manecas, a panie arystokratki – wśród nich Maria Lamas, jedna z pierwszych aktywnych portugalskich feministek i pisarek – piły herbatę, jadły eklerki i dyskutowały o emancypacji kobiet, ich dostępie do edukacji i prawie do głosowania w wyborach.

Pytana o to, dlaczego pisze, Maria Teresa Horta za każdym razem odpowiada:

– Książka Simone de Beauvoir Druga płeć zmieniła moje życie; moją twórczość prace Marguerite Duras; Emily Dickinson pokazała, jak wierszami przełamywać granice; Sylvia Plath dała mi zawroty głowy; Emily Brontë wywołała przed oczy fale namiętności; Judith Teixeira pokazała mi odwagę i wrażliwość; Hildegarda z Bingen wyjaśniła mi siłę wizji; Virginia Woolf nauczyła mnie dyscypliny pisania i pokazała siłę głosu; Anna Achmatowa solidność języka; Marina Cwietajewa dzikość wyobraźni.

Maria Teresa Horta nie mogła pisać inaczej.

WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O.www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlicetel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75 e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected],[email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowatel. +48 18 351 00 70 e-mail: [email protected]

Sekretarz redakcji:[email protected]

Dział promocji: ul. Hoża 42/1, 00-516 Warszawatel./fax +48 22 621 10 48e-mail:[email protected],[email protected], [email protected]

Dział marketingu:[email protected]

Dział sprzedaży:[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.plul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52e-mail:[email protected]

Wołowiec 2014Wydanie I