Samotnia I - Charles Dickens - ebook

Samotnia I ebook

Dickens Charles

4,0

Opis

Wielu – wśród nich Vladimir Nabokov i G.K. Chesterton – określa Samotnię najlepszą i najbardziej dojrzałą powieścią Charlesa Dickensa, a Stephen King zalicza ją do swoich dziesięciu ulubionych książek.

Przede wszystkim jest to oparta na prawdziwych sądowniczych przypadkach historia o bezwzględnym działaniu absurdalnego brytyjskiego prawa, na pierwszy plan wysuwają się w niej jednak kobiece losy. Wprowadzenie rozdziałów pisanych z perspektywy Esther Summerson, sieroty z nizin społecznych, jest niezwykle nowatorskim chwytem w wiktoriańskiej prozie.

Zarówno wyjątkowa konstrukcja jak i społeczno-prawnicza tematyka czynią tę powieść zaskakująco współczesną. Doczekała się wielu adaptacji scenicznych, radiowych oraz telewizyjnych, i wciąż zyskuje uznanie czytelników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 711

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (26 ocen)
12
8
2
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monikaKrasnoludek

Nie oderwiesz się od lektury

Nietuzinkowi, barwni niczym szkiełka w kalejdoskopie bohaterzy, którzy pomimo pewnych przywar budzą sympatię, totalną odrazę, zwykłą niechęć lub tak wielką irytację, że przyjemnością zasadziłoby im się orzeźwiającego kopa (najbardziej na niego zasługują pani Jellby i jej Afryka oraz pan Skimpole i jego tłumaczenie się dziecięcą beztroską). Dickens wiele treści poświęcił totalnej znieczulicy w stosunku do biednych dzieci (Jo, który nawet nie znał swojego pełnego imienia, żył uczciwie, głodował, każdemu schodził z drogi, a i tak dostał po głowie). Bogate, pełne ironii opisy, zwroty akcji - niektóre dość przewidywalne, w przypadku Estery trudno nie było domyślić nie jej przeszłości. - niektóre zaskakujące. Część wątków dających nadzieję na poprawę losu najbardziej pokrzywdzonych, część niszcząca ją w trybie natychmiastowym. Jest miejsce na romans z przeszłości, watek kryminalny, pierwszą miłość, fałszywą filantropię, wykorzystywanie, intrygę, brak skrupułów i ich nadmiar, tęsknotę, złaman...
20

Popularność




Charles Dickens Samotnia I Tytuł oryginału Bleak house ISBN Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2018 Copyright © for the Polish translation by Natalia Tarczyńska, 2018All rights reserved Wszystkie ilustracje pochodzą z pierwszego angielskiego wydania (Bradbury and Evans, London 1853). Projekt graficzny okładki Anna Damasiewicz Ilustracja na okładce Olga Nikishina, Depositphotos.com Wydanie 1 w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Wprowadzenie

Wswoim czasie pewien sędzia kanclerski był łaskaw poinformować mnie, jako jednego z grona blisko stu pięćdziesięciu osób, niepodejrzanych bynajmniej o zaburzenia umysłowe, że sąd kanclerski, przedmiot wielu uprzedzeń (w tym miejscu odniosłem wrażenie, iż sędzia spogląda ku mnie z ukosa), jest mimo wszystko bliski doskonałości. Słuszne bywały może — przyznał ów sędzia — pewne drobne zarzuty przeciwko tempu jego pracy, zawierały jednak wiele przesady wynikającej ze skąpstwa naszego społeczeństwa. Do niedawna to skąpe społeczeństwo protestowało uparcie przeciwko powiększeniu liczby sędziów kanclerskich, którą ustalił, o ile się nie mylę, Ryszard II — lecz równie dobrze mógłby ustalić każdy inny król.

Wydało mi się to żartem zbyt ponurym, by pomieścić go w treści Samotni. W przeciwnym razie musiałbym przypisać te słowa Kenge’owi Najwymowniejszemu bądź panu Vholesowi, bowiem jeden czy drugi mógłby zapewne być autorem czegoś w podobnym sensie. W takich ustach miałbym prawo połączyć ów ponury żart z bardzo odpowiednim cytatem z Szekspirowskiego sonetu:

Natura moja nosi, widać, ślady

Mego zajęcia, jak ręce farbiarzy.

Więc się ulituj i nie skąp mi rady1.

Ale uważam za wskazane, aby skąpe społeczeństwo wiedziało, co działo się i dzieje nadal w tej dziedzinie, wobec czego nadmienię, że wszystko, co na kartach tej powieści ma związek z sądem kanclerskim, jest prawdą lub mieści się w granicach prawdy. Sprawa Gridleya nie różni się zasadniczo od innej, rzeczywistej, z którą zapoznał opinię publiczną ktoś bezinteresowny, związany z wydarzeniami zawodowo, a więc dokładnie obznajmiony z potwornymi krzywdami od ich początku do końca. Obecnie2 toczy się w sądzie kanclerskim proces rozpoczęty przed blisko dwudziestoma laty, w którym na jednej rozprawie występuje czasami trzydziestu do czterdziestu adwokatów, a koszty już urosły do sumy siedemdziesięciu tysięcy funtów. Jest to proces familijny i, jak zapewniają wtajemniczeni, nie bliższy dziś zakończenia niż w dniu, gdy się rozpoczął. Inny szeroko znany i nierozstrzygnięty jeszcze proces miał swój początek u schyłku minionego stulecia, a w tym przypadku koszty pochłonęły kwotę wyższą niż dwakroć siedemdziesiąt tysięcy. Gdyby kiedykolwiek były mi potrzebne inne dowody prawdopodobieństwa procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce, potrafiłbym sypać nimi jak z rękawa, ku wstydowi… skąpego społeczeństwa.

Jeszcze jedna kwestia wymaga kilku słów wyjaśnienia. Po opisanej w Samotni śmierci pana Krooka kwestionowano możliwość tego, co nazwałem samozapłonem. Mój dobry przyjaciel, pan Lewes (który, jak sam odkrył rychło, mylił się, przypuszczając, że możliwość taką wykluczyły wszelkie autorytety), opublikował kilka dowcipnych, adresowanych do mnie listów wykazujących, iż samozapłon jest niepodobieństwem. Nie muszę chyba zapewniać, że nie mam zwyczaju wprowadzać w błąd czytelników złośliwie czy też przez niedbalstwo i że przed opisaniem zgonu pana Krooka nie żałowałem starań, by tę kwestię zbadać. Kroniki notują około trzydziestu podobnych przypadków, a ofiarą najgłośniejszego z nich była hrabina Cornelia de Bandi Cesenate. Zbadał go wnikliwie i zrelacjonował Giuseppe Bianchini, prebendariusz z Werony (znany z innych pism), a swoje sprawozdanie opublikował drukiem w Weronie w roku 1731, następnie zaś powtórnie w Rzymie. Nienastręczające uzasadnionych wątpliwości, zaobserwowane w tym przypadku zjawiska odpowiadają ściśle zjawiskom, jakie występują w przypadku pana Krooka. Drugi równie głośny przypadek zdarzył się w Rheims, o kilka lat wcześniej, a kronikarzem jego był Le Cat, jeden z najsłynniejszych lekarzy, jakich wydała Francja. Ofiarą padła kobieta, której mąż został skazany za jej morderstwo, następnie jednak uniewinniony przez sąd wyższej instancji, gdy przewód sądowy wykazał, iż zgon nastąpił skutkiem tego, co nazywamy samozapłonem. Nie czuję potrzeby, by uzupełniać czymkolwiek te znane fakty oraz przytoczone z okazji debat nad śmiercią pana Krooka bliższe naszych czasów opinie wybitnych profesorów medycyny, francuskich, angielskich i szkockich3. Poprzestanę na uwadze, iż nie odstąpię od potrzebnych mi faktów, pokąd gwałtowny samozapłon nie pochłonie świadectw, na których podstawie tworzą się zazwyczaj opinie o ludzkich sprawach.

W Samotni celowo dobywam często na jaw romantyczną stronę rzeczy zwyczajnych.

1 Przekład Jana Kasprowicza.

2 W sierpniu 1853 r.

3 Jeszcze jeden podobny przypadek, opisany szczegółowo przez pewnego dentystę, wydarzył się niedawno w mieście Columbus, w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Ofiarą padł tam Niemiec, właściciel szynkowni i nałogowy alkoholik.

ROZDZIAŁ I

W sądzie kanclerskim

Londyn. Jesienna sesja dobiega końca i lord kanclerz sprawiedliwości zasiada na sali rozpraw w Lincoln’s Inn. Bezlitosna pogoda listopada. Ulice tak pełne błota, jak gdyby wody dopiero co ustąpiły z powierzchni ziemi i nie byłoby dziwne spotkanie z czterdzieści stóp długim megalozaurem, który niby słoniowata jaszczurka człapie w stronę Holborn Hill. Dym z kominów opada jak drobna, czarna mżawka przemieszana z kłakami sadzy nie mniejszymi niż dorodne płatki śniegu w żałobie — można by sobie wyobrazić — po zgonie słońca. Nie widać wśród błota psów, a konie, opryskane aż po okulary, przedstawiają się niewiele lepiej. Pośród ogólnej epidemii złego humoru i drażliwości przechodnie zderzają się parasolami i tracą równowagę u skrzyżowań ulic, gdzie od brzasku dnia (jeżeli takie dnie brzask miewają) dziesiątki tysięcy innych przechodniów ślizgały się i potykały, a placki błota, co w takich miejscach uparcie trzyma się bruku i narasta niczym odsetki składane, kładły się warstwa po warstwie.

Wszędzie mgła. Mgła w górze rzeki toczącej tam wody pośród zielonych łąk i wysepek. Mgła w dole rzeki, która omywa tam nadbrzeża portowe i przycumowane okręty, i wszelkiego rodzaju śmiecie wyrzucane przez wielkie i brudne miasto. Mgła nad bagnami Essexu i pośród pagórków Kentu. Mgła wpełza do kambuzów barek węglowych, zalega w stoczniach, czepia się olinowania żaglowców, spływa kroplami z burt kutrów i pomniejszych łodzi. Mgła snuje się przy kominkach na salach domu starców w Greenwich, mgła wypełnia gardła i nosy jego sędziwych pensjonariuszy. Mgła jest w lulce i cybuchu popołudniowej fajki krewkiego szypra, który odpoczywa w swojej ciasnej kajucie, i mgła niemiłosiernie szczypie palce rąk i nóg jego czeladników — chłopców okrętowych — marznących na pokładzie. Nieliczni ludzie na mostach rzucają spojrzenia za balustradę, na mgłę zalegającą w dole, i sami są wśród mgły, jak gdyby zawieszeni w balonie pomiędzy chmurami.

Na ulicach latarnie gazowe połyskujące tu i ówdzie przez mgłę wyglądają tak, jak mogłoby wyglądać słońce, na które patrzy z rozmiękłych pól rolnik albo jego parobek zajęty orką. Prawie wszystkie sklepy są oświetlone o dwie godziny wcześniej niż zazwyczaj, a gaz zdaje się wiedzieć o tym, gdyż prezentuje się blado, jak gdyby opornie.

Chłód tego popołudnia jest najbardziej chłodny, gęsta mgła najbardziej gęsta, pełna błota ulica najbardziej błotnista tam, gdzie wznosi się rogatka Temple Bar, stara, nieustępliwa zapora i tak stosowna ozdoba progu starej nieustępliwej korporacji prawniczej osiadłej w Temple. A tuż obok tej rogatki, w Lincoln’s Inn, jak gdyby w samym sercu mgły, jaśnie wielmożny lord kanclerz zasiada na sali rozpraw swojego wysokiego sądu.

Nigdy nie zdoła przyjść mgła dosyć gęsta, nigdy nie zdoła przyjść błotnista maź wystarczająco głęboka, by wytrzymać porównanie z brodzeniem i błądzeniem po omacku, jakim w obliczu niebios i ziemi popisuje się tego dnia wysoki sąd kanclerski, ów najbardziej szkodliwy z wiekowych grzeszników.

W tego rodzaju popołudnie bardziej niż kiedykolwiek indziej jaśnie wielmożny lord kanclerz winien zasiadać tam — jak to się dzieje właśnie — z mgielną aureolą wokół głowy, oprawny w szkarłat szat i draperii swojego podium, zasłuchany w nieskończenie długie przemówienie adwokata o bardzo dużych faworytach i bardzo małym głosie, pogrążony na pozór w kontemplacji latarni na sąsiednim dachu, jakkolwiek nie widać tam obecnie nic oprócz mgły. W tego rodzaju popołudnie bardziej niż kiedykolwiek indziej parę dziesiątków członków palestry uprawnionych do występowania przed wysokim sądem kanclerskim winno brnąć niepewnie — jak to się dzieje właśnie — przez jeden z dziesięciu tysięcy etapów niekończącego się procesu, winno podstawiać nogę jeden drugiemu na śliskiej drodze prejudykatów, brodzić po kolana w formalnościach proceduralnych, tłuc o mur słów głowami w perukach z końskiego włosia lub koziej wełny i z minami najbardziej serio rościć pretensje do słuszności, tak jak mogliby to czynić wytrawni aktorzy. W tego rodzaju popołudnie liczni rzecznicy stron procesowych (kilku z nich odziedziczyło pełnomocnictwo po ojcu, który zbił na nim majątek) — winni — jak to się dzieje właśnie — wypełniać szeregami ławy dla adwokatów — studnię, na której dnie daremnie szukałbyś prawdy — ulokowano między czerwonym stołem sekretarza a jedwabnymi togami sędziów, mając przed sobą rachunki, obciążenia wzajemne, repliki, kontrrepliki, nakazy sądowe, zeznania składane na piśmie w miejsce przysięgi, orzeczenia, postanowienia, uwagi zgłaszane do asesorów sądowych, opinie asesorów — całe góry nonsensów niepotrzebnych nikomu, a kosztownych. Sala rozpraw tego sądu może tonąć w mroku rozjaśnionym tu i tam blaskiem dogorywających świec, mgła może w niej zalegać tak gęsto, jak gdyby nigdy nie zamierzała ustąpić, witraże w oknach mogą tracić barwy i nie wpuszczać światła dnia do posępnego wnętrza, a niewtajemniczonych z ulicy, co przez oszklone drzwi zaglądają tam nieśmiało, może powstrzymywać od wejścia upiorny wygląd sali oraz jednostajne mamrotanie, które sięga echami sklepienia, a dobywa się z wnęki osłonionego draperiami podium, gdzie lord kanclerz wytrwale spogląda ku latarni bez światła i mgła czepia się peruk na głowach asystujących mu sędziów! Niechaj będzie tak, bo to przecież wysoki sąd kanclerski, który ma w każdym hrabstwie swoje domy w ruinie i leżące odłogiem pola; który ma swojego nieuleczalnie chorego w każdym zakładzie dla obłąkanych, a nieboszczyka na każdym cmentarzu; który ma zrujnowanych powodów i pozwanych, co uganiając się w przydeptanym obuwiu i wytartej odzieży, pożyczają i żebrzą u wszelkich możliwych znajomych i znajomych znajomych; który opływającym w dostatki daje moc i przeróżne sposoby nużenia i udręczania mających słuszność po swojej stronie; który tak wyczerpuje pieniądze, cierpliwość, odwagę, nadzieję, tak zaciemnia umysły i łamie charaktery, że pośród praktykujących tam prawników nie znajdzie się człowiek uczciwy, co nie udzieliłby (nie udziela często) przestrogi: „Lepiej znosić cierpliwie wszystkie krzywdy, jakie mogą być wam wyrządzane, niźli przyjść tutaj!”.

Kto znajduje się dziś na sali rozpraw oprócz lorda kanclerza, radcy dworu występującego w rozpatrywanej sprawie, paru radców dwora, którzy nigdy nie występują w żadnej sprawie, oraz wspomnianych wyżej adwokatów wypełniających przeznaczone dla nich ławy? Poniżej sędziowskiego podium zasiada sekretarz w peruce i todze, jest też kilku woźnych, pedli, krzykaczów sądowych, czy jak się tam ich zowie. Ci wszyscy ziewają, ponieważ sprawa na wokandzie — Jarndyce przeciwko Jarndyce — była w ciągu długich lat do cna wyciskana i utraciła ostatnie drobiny tego, co może bawić lub interesować. Ilekroć się ją wywołuje, stenografowie, kronikarze sądowi, dziennikarscy reporterzy wychodzą nieodmiennie, a więc i dzisiaj ich miejsca świecą pustkami. W głębi sali obłąkana staruszka w zmiętym kapeluszu na bakier stoi na ławce, by lepiej widzieć kanclerskie sanktuarium ocienione draperiami. Ona jest zawsze na sali rozpraw od początku posiedzenia do końca, gdyż oczekuje jakiegoś niewiadomego sądu i wyroku, co rychło ma zapaść na jej korzyść. Niektórzy twierdzą, iż rzeczywiście jest czy też była stroną w jakimś procesie, ale nikt nie wie nic dokładnie, bo nikt nie troszczy się o to. Obłąkana staruszka zawsze ma przy sobie torebkę ze swoimi dokumentami, jak powiada, wypełnioną rozmaitym śmieciem, składającym się głównie z tekturowych zapałek oraz suszonej lawendy. Wynędzniały więzień doprowadzony pod strażą po raz nie wiedzieć który ma „osobiście odeprzeć ciążące na nim zarzuty”, chociaż uczynić tego nigdy nie zdoła, bo jako ostatni pozostały przy życiu wykonawca któregoś z testamentów, zaplątał się w odpowiedzialność solidarną za jakieś rachunki z opieki, o których, jak powszechnie wiadomo, nic nie mógł wiedzieć. Inny przywiedziony do ruiny powód czy pozwany przyjeżdża od czasu do czasu z Shropshire, aby zwrócić się do kanclerza w chwili zakończenia dziennej rozprawy, i podejmuje starania w tym kierunku, bo nie może pojąć, że z formalno-prawnego punktu widzenia kanclerz nie jest świadomy jego istnienia, jakkolwiek sąd kanclerski systematycznie niszczył go przez ćwierć wieku. Ten człowiek zajmuje dogodne miejsce i ma na oku najwyższego sędziego, aby w momencie, kiedy ów powstanie, zawołać donośnie i z nutą płaczliwej skargi: „Jaśnie wielmożny lordzie!”. Nieliczna grupka kancelistów adwokackich i jakichś innych młodych ludzi, którzy znają z widzenia tego powoda czy też pozwanego, ociąga się z wyjściem z sali rozpraw, w nadziei, że wyniknie coś wesołego, co bodaj trochę urozmaici przygnębiającą atmosferę pogody pod psem.

Staruszka

Sprawa Jarndyce przeciwko Jarndyce wlecze się opornie. Ów proces — strach na wróble wśród procesów — tak powikłał się i zagmatwał z biegiem czasu, że nikt pod słońcem nie wie dziś, o co tak naprawdę chodzi. Najmniej rozumieją strony zainteresowane i, jak wiadomo, nie ma dwu związanych z sądem kanclerskim prawników, którzy potrafiliby rozmawiać przez pięć minut na ten temat i nie wyrazić kompletnie różnych zdań co do meritum sprawy. W ciągu lat niezliczone dzieci narodziły się jako strony w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce, niezliczeni młodzi zostali stronami na skutek małżeństw, niezliczeni starzy przestali być stronami na skutek zgonów. Dziesiątki osób dowiadywały się z przerażeniem, że są stronami w tej sprawie, chociaż nie miały pojęcia, jak się to stało i dlaczego. Całe rody dziedziczyły po przodkach nienawiści wynikające z procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce. Mały powód czy pozwany, któremu obiecywano konia na biegunach po zapadnięciu wyroku, dorastał, wchodził w posiadanie prawdziwego konia i żwawym truchtem odjeżdżał w zaświaty. Piękne podopieczne sądu kanclerskiego więdły kolejno, zostawały matkami i babkami, długi korowód kanclerzy przejmował akta i pozostawiał następcom, legion nazwisk przenosił się z rejestrów sądowych nie gdzie indziej niż do rejestru zgonów, na naszej ziemi zostało zapewne najwyżej troje Jarndyce’ów, od czasu gdy stary Tom Jarndyce, przywiedziony do ostatecznej rozpaczy, w łeb sobie palnął w gospodzie przy Chancery Lane — mimo to wszakże proces Jarndyce przeciwko Jarndyce wlecze się wciąż przed sądem leniwie i beznadziejnie.

Przeszedł nawet stopniowo w sferę kpiny i to zapewne jest jedyną korzyścią, jaka z niego wynikła. Uśmiercił wielu ludzi, lecz zawodowi prawniczemu dał temat do żartów. Figuruje on w sprawozdaniach wszystkich asesorów sądu kanclerskiego, wszyscy kolejni kanclerze brali w nim udział jako rzecznicy tej czy innej strony, w czasach gdy byli adwokatami upoważnionymi do występowania przed tym sądem. W doborowym gronie, przy poobiednim porto w tej lub innej korporacji prawniczej, seniorzy palestry zdobni czerwonymi nosami i dbający o wygodne obuwie opowiadali na ten temat świetne anegdotki. Aplikanci adwokaccy zwykli ostrzyć zawodowy dowcip na niezawodnym procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce. Poprzedni lord kanclerz znalazł się w kropce, kiedy bowiem znany adwokat, pan Blowers, powiedział, że to czy tamto nastąpi, jeżeli z nieba posypią się kartofle zamiast deszczu, podchwycił: „Albo, mecenasie, wybrniemy jakoś z procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce”. Żart ubawił wszystkich — zwłaszcza woźnych, pedli, krzykaczy sądowych, czy jak się tam ich zowie.

Pytanie, jak wiele osób niezwiązanych z nim bezpośrednio proces Jarndyce przeciwko Jarndyce skalał i znieprawił dotknięciem swoich nieczystych macek, musi pozostać pytaniem bez odpowiedzi. Bezsprzecznie jednak nikt z jego racji nie odniósł korzyści moralnych — nikt, od asesora sądowego, w którego aktach ryzy dokumentów tyczących procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce butwieją, wyginając się w przeróżne kształty, do skryby adwokackiego, co pracowicie kopiował dziesiątki tysięcy stron in folio opatrzonych tym nieśmiertelnym nagłówkiem. Stosowanie wybiegów, podstępów, wymyślnych chwytów, odraczanie terminów czy też rozciąganie toku sprawy praktykowane w złej wierze — wszystko to musi wywierać na charaktery ludzkie wpływy niewiodące ku niczemu dobremu. Proces Jarndyce przeciwko Jarndyce mógł wzmagać skłonność do matactw i wykrętów nawet u chłopców na posyłki, którzy w kancelariach adwokackich wmawiali klientom — nieszczęsnym stronom w tej sprawie — że pan Chizzle, Mizzle czy jak-mu-tam jest w danym dniu wyjątkowo zajęty i aż do wieczora ma umówione spotkania. Ten lub inny kurator masy spadkowej w tym procesie mógł, rzecz jasna, dorobić się pokaźnej fortuny, zarazem jednak musiał utracić zaufanie nawet do rodzonej matki i umocnić w sobie pogardę dla rodzaju ludzkiego. Chizzle, Mizzle czy jak-mu-tam nabierał stopniowo zwyczaju udzielania sobie mglistych obietnic, że gdy wypchnie wreszcie z kancelarii akta procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce, zastanowi się nad odwlekaną stale drobną sprawą i pomyśli, co da się zrobić, by Drizzle, potraktowany tak niesprawiedliwie, otrzymał jakieś zadośćuczynienie. Daleko i szeroko ten nieszczęsny proces rozsiewał bierność i zakłamanie w najrozmaitszych ich postaciach, a nawet ci, co z najbardziej zewnętrznych kręgów zła, jakie zatacza, obserwowali jego dzieje, nieustannie napotykali pokusę, aby pozwalać płynąć wolno niedobrym nurtem i wierzyć mętnie, iż skoro świat jest podły, zapewne nigdy nie miał i nie mógł być inny.

A zatem pośród tonących w błocie ulic i w samym sercu mgły spowijającej miasto jaśnie wielmożny lord kanclerz zasiada na sali rozpraw swojego wysokiego sądu.

— Mecenasie Tangle — odzywa się, zaniepokojony cokolwiek długotrwałym popisem krasomówczym tego uczonego w prawie dżentelmena.

— Jaśnie wielmożny lordzie?

Pan Tangle wie o procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce więcej niż ktokolwiek inny. Słynie z tej wiedzy. Jak powiadają, od lat szkolnych nie czytał nigdy nic prócz akt tej sprawy.

— Czy zbliża się pan do końca wywodów?

— Nie, jaśnie wielmożny lordzie. Za swój obowiązek poczytuję przedstawienie jaśnie wielmożnemu lordowi szeregu dalszych punktów.

Taka gładka odpowiedź wyślizguje się z ust uczonego w prawie dżentelmena.

— O ile mi wiadomo, jeszcze kilku szanownych członków palestry zamierza wystąpić przed sądem — mówi lord kanclerz z nikłym uśmiechem.

Osiemnastu uczonych w prawie kolegów mecenasa Tangle’a podskakuje niby osiemnaście młoteczków w fortepianie, składa osiemnaście ukłonów i opada z powrotem na osiemnaście niewidocznych miejsc.

— Rozprawę odraczam i wyznaczam jej kolejny termin od środy za dwa tygodnie — powiada lord kanclerz, gdyż w danym dniu spór toczy się jedynie o koszty, ów skromny pączek na potężnie rozrosłym drzewie procesowego meritum, a więc wcześniej czy później musi się jakoś rozstrzygnąć.

Lord kanclerz wstaje, szanowni członkowie palestry wstają, więzień zostaje spiesznie doprowadzony przed podium, człowiek z Shropshire woła: „Jaśnie wielmożny lordzie!”, woźni, pedle, krzykacze, czy jak się tam ich zowie, surowo nakazują ciszę i złym okiem spoglądają na człowieka z Shropshire.

— Odnośnie — podejmuje lord kanclerz nadal w kwestii procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce — do młodej dziewczyny…

— Bardzo przepraszam, jaśnie wielmożny lordzie. To młody chłopiec — wyrywa się przedwcześnie pan Tangle.

— Odnośnie do młodej dziewczyny — powtarza z mocnym naciskiem lord kanclerz — i młodego chłopca…

(Pan Tangle jest zdruzgotany).

— …których poleciłem wezwać na dzień dzisiejszy, a którzy znajdują się obecnie w moim gabinecie, porozmawiam z nimi i postaram się zadecydować, czy wskazane będzie wydanie zezwolenia na zamieszkanie tej młodej pary u ich wuja.

— Bardzo przepraszam, jaśnie wielmożny lordzie — zabiera znów głos pan Tangle. — Ich wuj nie żyje.

Lord kanclerz spogląda przez podwójne okulary w papiery.

— U dziadka — mówi.

— Bardzo przepraszam, jaśnie wielmożny lordzie. Dziadek także nie żyje. Gwałtowna śmierć. Samobójstwo.

W tej chwili wyłania się z mgieł adwokat wyjątkowo małego wzrostu, lecz obdarzony wyjątkowo tubalnym głosem.

— Jaśnie wielmożny lord pozwoli? Ja występuję w jego imieniu. To kuzyn spokrewniony w odległym stopniu z młodymi osobami, o których mowa. Nie wiem dokładnie, w jak odległym stopniu, ale na pewno spokrewniony.

Wypowiedziawszy to grobowo grzmiącym basem, który budzi donośne echa pod sklepieniem, adwokat wyjątkowo niskiego wzrostu znika wśród mgły i nie wiadomo o nim nic więcej. Wszyscy kierują wzrok w jego stronę. Nikt dostrzec go nie może.

— Porozmawiam z tymi młodymi ludźmi — powtarza lord kanclerz — i postaram się rozstrzygnąć kwestię ich zamieszkania u kuzyna. Decyzję ogłoszę jutro przed wywołaniem pierwszej sprawy na wokandzie.

Kanclerz zaczyna składać ukłon ławom zajętym przez palestrę, gdy przed podium zostaje doprowadzony więzień. Z jego stawiennictwa nie może wyniknąć nic prócz powrotu do więzienia, więc następuje to rychło. Człowiek z Shropshire woła ponownie: „Jaśnie wielmożny lordzie!”, lecz kanclerz, nieświadom formalnie jego obecności, w porę opuszcza salę rozpraw. Wychodzą również wszyscy inni. Kanceliści nabijają papierami całą baterię granatowych worków i wynoszą ją, obłąkana drobna staruszka zabiera swoje dokumenty, opustoszały sąd zostaje na klucz zamknięty. Gdyby dało się tam zamknąć wszystkie niesprawiedliwości, jakie ów sąd popełnił, a także wszystkie wyrządzone przezeń krzywdy, by następnie spalić tę całość na ogromnym stosie pogrzebowym, lepiej byłoby dla wszystkich stron zainteresowanych — nie tylko stron w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki