Sama tego chciałaś, Zuzanno - Krystyna Bartłomiejczyk - ebook + audiobook

Sama tego chciałaś, Zuzanno ebook i audiobook

Bartłomiejczyk Krystyna

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zuzanna Dołęga to żona prawnika, matka dwóch jedenastolatek oraz przyjaciółka swoich przyjaciółek (też dwóch). Prowadzi uporządkowane życie, które toczy się wokół listy: zrobić zakupy, wstawić pranie, upiec ciasteczka (słodkie kalorie, którym tak trudno się oprzeć). Rola kury domowej trochę ją uwiera, ale tylko czasem i nie za mocno. Rzadkie objawy buntu dusi w zarodku troskliwy małżonek. Ustalony rytm nie wymaga szczególnej inwencji. Do czasu. Kiedy na horyzoncie pojawia się Wiewióra (figura modelki, pięćdziesiąt kilo seksapilu) życie Zuzanny zaczyna przypominać jazdę na diabelskim młynie. A koło się rozpędza…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 430

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 44 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
3,5 (23 oceny)
6
5
8
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
melchoria

Z braku laku…

Po pierwsze: nie odpowiada mi taki styl pisania niby ironiczo - prześmiewczy biorąc pod uwagę, że problem nie jest wcale śmieszny. Po drugie: bohaterka jest żenująco żałosna mimo,że początkowo wydawała się co najmniej przebojowa. Reasumując - słabe to.
00

Popularność




Copyright © by Krystyna Bartłomiejczyk

Copyright © by Wydawnictwo Prozami Sp. z o.o., 2014

Projekt graficzny okładki:

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Skład i łamanie:

Marek Zinkiewicz

Redakcja: Małgorzata Majewska

Korekta:

Justyna Jakubczyk

Wydawnictwo Prozami Sp. z o.o.

www.prozami.pl

Warszawa 2014

ISBN 978-83-63742-95-9

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

1

Zuzanna miała dwadzieścia osiem lat i była singielką. Bez zobowiązań. Wolna jak ptak. Od nikogo niezależna. Do naczelnych atrakcji zaliczała regularne spotkania z przyjaciółmi. Tenia z Niusią powtarzały, że jako dorosła kobieta ma prawo do jednego miłosnego wariactwa na rok, ale Zuzanna przysięgła sobie nigdy w życiu nie dać się zawirusować żadnemu samcowi alfa. Samcowi beta, owszem. Z samcem beta – miłym, wiernym, lojalnym, uczciwym, pamiętającym o rocznicach związku i wydzielającym tyle ciepła, by zaoszczędzić na ogrzewaniu – mogłaby ewentualnie znów wsiąść na emocjonalny rollercoaster. Choć odkrycie takiego cuda było tak samo łatwe jak jednorożca w Borowie, Zuzanna z pewnością by je odkryła.

I oczywiście okazałoby się genetycznym knotem.

Bo Zuzanna miała pecha. Jej nieszczęścia nie chodziły parami, zawsze trójkami, a bywało, że i czwórkami. Można powiedzieć, że była jak piątek trzynastego, tylko jej mogła przytrafić się jednocześnie pestka w jagodzie, skórka banana pod nogą i ptak załatwiający swoją potrzebę akurat nad jej głową. Przy swoim szczęściu wcale by się nie zdziwiła, gdyby z billboardu spadł na nią młot pneumatyczny. Sam, bez przystojnej siły roboczej.

I spadł. Nie młot, oczywiście, ale apokaliptyczny grom. Spadł wprawdzie solo, ale trzasnął po oczach, odjął rozum i zdeterminował całe życie.

Zuzanna włożyła nieprzemakalną kurtkę i wyszła prosto w strugi deszczu. Dzień był zimny, ponury, a mimo to nie pamiętała, kiedy ostatnio coś ją tak cieszyło.

Nie było łatwo, ale wreszcie otrzymała upragnioną dotację na remont…

No dobrze, „remont” to duże słowo, wymagające dużych nakładów. Właściwszym określeniem byłby „retusz za ochłapy z pańskiego stołu”. Tak czy siak, nawet nie przeczuwała, z jakimi trudnościami przyjdzie jej się zmierzyć. Nie wiedziała, że bez kultury można się obyć, ale bez czterech kółek, futbolu, tudzież wodnej relaksacji – już nie.

Chwilami czuła się wręcz jak wódz indiański Tecumseh. Myślała o sobie jak o ostatnim wojowniku Borowa i walczyła z entuzjastami łatania dziur w nawierzchni, fanami transferów piłkarskich i zapaleńcami budowy zalewu. Cóż, każdy ma jakieś ułomności; brak kaloryfera na brzuchu, brak mięśni, brak zdrowej opalenizny, brak woli. Radnym dodatkowo brakowało słuchu.

– Jak ciało będzie zdrowe, to duch też – rechotali głusi na prośby Zuzanny.

– Jak bibliotekę zeżrą korniki, duch nie będzie miał się czym karmić. Chyba że wiórami – odpowiadała ponuro.

Zabawa w odbijanie trwała pół roku i wydawało się, że nic tego nie zmieni.

Którejś nocy zdała sobie sprawę z istnienia subtelnych powiązań praw fizyki z życiem, zauważając, że jej irytacja zwiększa się wprost proporcjonalnie do stopnia śmiechu radnych. Z samego rana, poruszając się ruchem prostoliniowym, wtargnęła do gabinetu przewodniczącego rady i bez słowa postawiła na biurku buty z podeszwami jak szwajcarski ser. Okazało się, że nie mogła obrać skuteczniejszego środka perswazji.

– Jest pani nie do zdarcia, poddaję się – powiedział rozbawiony.

Uśmiechnąwszy się do własnych myśli, Zuzanna przerzuciła torbę przez ramię i szybkim krokiem ruszyła przed siebie. Dotarcie do skweru zajęło jej zaledwie kilka minut. O tej porze roku było tu pusto i cicho, jeśli nie liczyć żałosnego skrzypienia huśtawki poruszanej podmuchami jesiennego wiatru.

Nasunęła głębiej kaptur, by osłonić twarz przed zacinającym deszczem, i wyszła na główną ulicę. Mijając sklep spożywczy, odruchowo zerknęła w oświetlone okno wystawowe. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo jest głodna. W pracy nie miała czasu na nic więcej oprócz ćwiartki maślanego rogala, przegryzanego w biegu między regałami, a w domu, o ile dobrze pamiętała, nawet tego nie było. W sklepie też na niewiele mogła liczyć, ale może jakaś konserwa zaplątała się pani Zdzisi.

– Hej, Zuza!

Wiedziała! Czuła podskórnie, że żadna jej radość nie może trwać wiecznie.

Powoli odwróciła głowę. Stał za nią Marek, osobnik o wyglądzie niedożywionego naukowca, z niewiadomych powodów uzurpujący sobie do niej prawo od czasów piaskownicy. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

– To chyba przeznaczenie, że tak często na siebie wpadamy, co nie?

No trudno, żeby nie wpadali. Mieszkali na tej samej ulicy, w tym samym bloku i tej samej klatce. Tylko głupi by wierzył, że ten tramwaj nazywa się przeznaczeniem.

– Ja właśnie… śpieszę się – wymamrotała, szukając odpowiedniej wymówki. – Jestem już umówiona… znaczy spóźniona.

– Doprawdy? – Marek uniósł jedną brew. – A nie chciałaś przypadkiem wejść do sklepu?

– Ja? Dlaczego miałabym chcieć?

– Bo trzymasz rękę na klamce?

Zuzanna cofnęła dłoń, jakby dotknęła ogona krokodyla.

– Tak… Nie… Tak, ale. Och, sama nie wiem. – Wzruszyła ramionami, obciągając krótką spódniczkę. – Trzymam bez żadnego szczególnego powodu.

Zauważyła, że nie wydawał się tym zaskoczony. Widocznie nie spodziewał się sensownego zachowania po kimś, komu lodówka służyła za miejsce do przechowywania pończoch.

W przeciwieństwie do roztrzepanej Zuzanny Marek doskonale znał jej zastosowanie.

Cóż. Wiele by można o Marku Junaku powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest tuzinkowy. Był żywym dowodem na to, że niegdyś faceci nadziewali na dzidę mamuta, a dziś – na rożen kurczaka, o ile go wystali w kolejce. W oczach wielu kobiet jawił się jako niekwestionowany znawca rynku spożywczo-mięsno-drogeryjnego, ponieważ wiedział, do czego służy ludwik, odróżniał patelnię od rondla i, co Zuzannę dziwiło najbardziej, dostrzegał różnice między antrykotem a rostbefem.

– To ja lecę. – Pomachała ręką. – Do następnego.

– A taką miałem nadzieję, że razem obejrzymy Otella, nawet paluszki kupiłem. Solone, jak lubisz. Właściwie quo vadis o tej porze, Zuzanno? – spytał nieoczekiwanie, pocierając nieogolony policzek.

– Mniej więcej w przeciwną stronę.

Marek podejrzliwie przyjrzał się dolnym kończynom Zuzanny, wystawionym na działanie deszczu, wiatru… i męskie oko. Zawahał się, lecz po chwili otwarcie wyraził swoje nieprzejednane stanowisko.

– Gdziekolwiek to jest, sama nie możesz. Podprowadzę cię, pozwolisz? – Wolno wysunął ramię.

Zuzanna poczuła, jak rozpiera ją wściekłość na wszystko. Deszczowe dni, czarne koty, rozsypaną sól, zbite lustra, pawie pióra, diabły… i trzy pomyłki Boga. Po pierwsze nie wykuł jedenastego przykazania: Nie zanudzaj i nie dołuj bliźniego swego, zanudź siebie samego. Po drugie stworzył Marka Junaka. Po trzecie dał mu narząd mowy, nastawiając na takie, a nie inne parametry, skutkiem czego jedną nudą potrafił skosić pół populacji borowskiej.

– Nie pozwalam – prychnęła, obracając się ku niemu gwałtownie.

– Ale dlaczego?

Bo równie dobrze mogłaby wsiąść do taksówki i poprosić o kurs na most.

– Bo umiem sama o siebie zadbać, Mareczku – odparła sucho. – Podobnie jak większość dzisiejszych kobiet. A jeśli miałbyś jeszcze jakieś wątpliwości, przypominam, że jestem mocna w borowskiej topografii. Jako urodzona borówka.

– Borowianka – sprostował gorliwie, jak na polonistę z wykształcenia przystało. – Akurat tobie nie muszę chyba tego przypominać. A co do tego dbania… Ja… hm… Ciekawe, co masz w lodówce, oprócz rajstop oczywiście? Albo nie mów, sam zgadnę. Dziury po serze?

Zuzanna spróbowała się rozluźnić, biorąc kilka głębokich wdechów. Miała ogromną ochotę wrzasnąć: Won z mojej lodówki! i zdzielić Marka po głowie czymś bardziej wyrafinowanym niż torebka. Na przykład trzonkiem od szpadla.

– Och, odczep się – mruknęła pod nosem, robiąc zamaszysty zwrot na pięcie. Zbiegając kamiennymi schodami w dół, czuła na plecach pełen wyrzutu wzrok Marka, niechcianego koła ratunkowego.

W kamiennym holu Basztowej panował nieprzyjemny chłodek. Drobny staruszek, odziany w wysłużony serdak, na widok Zuzanny podniósł głowę znad gazety i uśmiechnął się życzliwie.

– Dobry wieczór, panie Klemensie – rzuciła zdyszana, przelotnie spoglądając w duże lustro na ścianie. Odruchowo przygładziła rozwichrzone włosy. – Jak interesy?

– Nie może być lepiej, pani Zuziu, jak pragnę zdrowia. Na jednego kalosza zarobię, bo pogoda gastronomiczna, aż haczyków na okrycia zaczyna brakować.

– W mięsnym mają wolne. Mogę podrzucić, żeby było na drugi.

W oczach pana Klemensa zamigotała iskierka humoru.

– Ot, sikoreczka jaka. – Zachichotał, dolewając do kubka herbatę z termosu. – A tego, no, dziś tak solo na molo, bez koleżanek? – W jego głosie pojawiło się coś pośredniego między zainteresowaniem a troską. – Nie powiem, kawiarnia jest porządna, ale mało to spotkać można na ulicy takich kumplos borygos? Truje się jeden z drugim, żeby utrzymać małpią formę, i kozaczy. A zresztą – siorbnął łyk gorącej herbatki i machnął ręką – każdemu wódka zrobi wodę z mózgu. Pamiętam, pani Zuziu kochana, jak swego czasu powszechnie szanowany i masowo lubiany lekarz naszej społeczności środek owadobójczy w stanie wskazującym rozpylał na ulicy. Sam widziałem na własne oczy. No, to już był szczyt upojenia, ale każdemu by odbiło, jakby przekroczył trzykrotnie śmiertelną dawkę…

– Spokojnie, panie Klemensie. Konfucjusz mówi, że kiedy spotykasz fiksata, warto zastanowić się, czy nie jesteś gorszym… lub coś w tym stylu. – Wzruszyła ramionami. – Zresztą, ja tylko na chwileczkę.

– Dobrze, jak znajdzie wolny stolik. – Dobiegło do jej uszu mruknięcie staruszka.

– Jak nie znajdzie, panie Klemensie, będzie jeszcze lepiej. Przygryzła dolną wargę, dając sobie dwie sekundy do namysłu, po czym pchnęła drzwi wahadłowe.

W środku determinacja Zuzanny przycichła, ogłuszona gwarem przekrzykujących się osób, zapachem kawy, potu i tanich perfum. Obiegła wzrokiem salę, niepewna co dalej. Była głodna, zmęczona, zła i najchętniej wróciłaby do domu, ale nie miała żadnej gwarancji, że przed Basztową nie czeka Marek w desperackiej potrzebie odholowania jej prosto przed telewizyjny ekran. Myśl o spędzeniu wieczoru ze skłonnym do duszenia Otellem zupełnie do niej nie przemawiała.

Wolny stolik znalazł się za pierwszym filarem. Zuzanna zasiadła wygodnie na jednym z krzeseł, a na drugim ułożyła torbę i wyciągnęła z niej książkę. Z krótkiego czytelniczego transu wyrwało ją znaczące chrząknięcie.

– Zajęte. – Usłyszała niski, przyjemnie brzmiący dla ucha głos.

Oderwała wzrok od tekstu i zauważyła, że nad stolikiem pochyla się nieznany jej osobnik. Nie miał w sobie nic z rozmemłanej domowej kluchy ani z niedojrzałego amanta filmowego, był w pełni ukształtowanym silnym mężczyzną, stworzonym do walki i… trójkątów. Takim przystojniaczkom Zuzanna nie ufała z definicji.

Jednym ruchem zamknęła książkę i zmierzyła go długim twardym spojrzeniem.

– Owszem – potwierdziła. – Zajęte.

– Nie rozumiesz. – Piwne oczy zmrużyły się w dwie poirytowane szparki. – Mówię, że to miejsce jest zajęte przeze mnie.

– A gdzie tak jest napisane, hę?

– Diabła tam. – Nieznajomy odstawił lampkę czerwonego wina i demonstracyjnie wysunął drugie krzesło, ignorując oburzone spojrzenia kobiet siedzących przy sąsiednim stoliku. Zuzanna instynktownie zgarnęła torebkę, kładąc ją sobie na kolanach.

– Byłem pierwszy – rzekł tym razem uprzejmie, akcentując słowo „pierwszy”. – Więc to chyba oczywiste bez pisania, jak w matematyce dwa razy dwa to cztery.

– Zależy, kto mnoży – odparła beznamiętnie. – Pracowała tu kelnerka, której wyszłoby dwadzieścia dwa.

– Możliwe, ale najwidoczniej nieznajomość matematyki jej zaszkodziła, skoro, jak twierdzisz, już tu nie pracuje. – Odsunął się na oparcie z leniwym uśmieszkiem. Lekko rozwichrzone włosy sprawiały, że wyglądał, jakby dopiero co wstał z łóżka. – Ja tam nigdy nie łapię się za coś, czego nie znam – ciągnął głosem suchym i stanowczym – a to, na czym się trochę znam, jest proste jak konstrukcja cepa. Prawo do stolika ma ten, kto odkrył go pierwszy.

Dopiero kiedy wypuściła powietrze ze świstem, uzmysłowiła sobie, że wstrzymała na chwilę oddech.

– Ja ci zaraz powiem, gdzie mam twoje prawo, ty… ty troglodyto – wypaliła, nie znajdując w pamięci nic bardziej obraźliwego. – To jest przestrzeń publiczna, człowieku, a nie twój prywatny folwark. A ty wpadasz tu jak diabeł tasmański, nawet nie zadajesz sobie trudu, żeby powiedzieć: „dzień dobry”, że o „przepraszam” nie wspomnę, i szarogęsisz się jak mafia. Jeśli sądzisz…

– Kto to jest troglodyta, bo nie wiem, czy nie nadepnęłaś mi na odcisk?

– Jaskiniowiec – odparła machinalnie.

Popatrzył na nią z żywym zainteresowaniem, niestety nieodwzajemnionym. Minęła dłuższa chwila, zanim w jego oczach pojawił się błysk rozbawienia. Nie spuszczając z Zuzanny wzroku, bez słowa sięgnął po kieliszek i powoli wypił kilka łyków wina, delektując się jego smakiem. Wyglądali jak dwa koguty analizujące sytuację przed rozstrzygającym starciem. On zastanawiał się, kto ma większe szanse, spojrzenie Zuzanny mówiło wyraźnie, że jeśli ktoś wyjdzie z niego z przetrąconym grzbietem, na pewno nie będzie to ona.

– Nie zamierzam się z tobą kłócić o głupi stolik – oświadczył wreszcie z lekką urazą w głosie. – Choć nie ukrywam, że własne towarzystwo by mi wystarczyło.

Zuzanna zerknęła na zegarek, rozdarta między nadzieją, że żaden Romeo nie wytrzyma na czatach dziesięciu minut w chłodzie i ulewnym deszczu, a przeczuciem, że Markowi może się to udać. W gruncie rzeczy wcale by jej to nie zdziwiło.

– Och, nie obawiaj się, panie Samotny. – Posłała mężczyźnie blady uśmiech. – Nie zamierzam dotrzymywać ci żadnego towarzystwa, za pięć minutek mnie nie ma. Zadowolony?

Pomrukując pod nosem coś niezrozumiałego, jakby na ten czas polecał udręczoną duszę swojemu patronowi świętemu, zacisnął palce na nóżce kieliszka. Najbardziej jednak zdziwiło Zuzannę, że na jego twarzy odbiło się coś w rodzaju lekkiego rozczarowania. Widząc, że mu się przygląda, ukrył je szybko, z heroicznym wprost wysiłkiem.

– Taa… hm – chrząknął i umoczył usta w trunku. – Byłbym niepoprawnym optymistą, gdybym założył, że nie wykorzystasz tych „pięciu minutek” na kolejne obelgi, wojownicza kobieto. Po troglodycie stawiam na… – Zmarszczył brwi w skupieniu. Cóż, gorszy może być tylko zdradliwy, szowinistyczny jajogłowiec od pałętania się po babskich ścieżkach. Zgadłem?

Takie określenie nigdy wcześniej nie przyszło Zuzannie do głowy, ale musiała przyznać, że jest bardzo trafne. Nie mogła się nie roześmiać.

– A co usłyszałabym w odwecie? Że jestem samowystarczalnym, feministycznym babsztylem od robienia facetom wody z mózgu?

– A jesteś?

– Nie. Mówiąc w maksymalnym uproszczeniu, jestem… podrapała się po brwi – cóż, jestem porzuconą narzeczoną, która w każdym facecie widzi drugie dno. A ty?

– Szczerość za szczerość. Frajerem, który służył za parawan lesbie.

– Chryste! – Zuzanna zachłysnęła się z wrażenia. – Nie nawijasz, żeby mi dorównać?

– Nie – odparł krótko i rozejrzał się wokół. – Tak sobie myślę, że skoro już poznaliśmy swoje życiorysy, co powiesz na przypieczętowanie zbieżności losu wspólnym zamówieniem?

Pięć minut później na stolik wjechała butelka czerwonego półwytrawnego wina. Po dwóch lampkach dotarli do kolejnej zbieżności, oboje mieli zdesperowane matki.

– Moja szuka mi księżniczki z bajki. Długo to potrwa, bo jeszcze się taka nie narodziła, żeby ją uszczęśliwić. Zdaje mi się, że i nie narodzi, ale niech tam, skoro liczy na cud…

Ech. – Niespokojnie uderzył palcami w blat. – Twoja pewnie nie schodzi poniżej księcia na białym rumaku, co?

Zuzanna z powagą zaprzeczyła gwałtownym ruchem głowy.

– Też mam przerąbane. Tyle że moja jest nieustająca w pościgu za byliną.

– Byliną? – zdziwił się szczerze. – O do diabła…! To znaczy… Hm, obawiam się, że jednak nie rozumiem.

Z ciężkim westchnieniem odchyliła się do tyłu, złożyła ręce na piersiach i spojrzała mu prosto w oczy.

– A co tu rozumieć, człowieku. Z moją byliną jest jak z twoją księżniczką, kapujesz? A mój cud polega na tym, że miałby trwać wiecznie u mego boku, na dobre i na złe, w zdrowiu i chorobie…

– To źle?

Zuzanna prychnęła niezadowolona. Bylinom jej matki przy bliższym rozpoznaniu wyłaziły zadatki na rzepa pasożyta. Cechą charakterystyczną rzepów był słuch filtrujący słowa w odpowiedni sposób – zanik reakcji przy „daj” i natychmiastowy odzew przy „masz” – cieknąca z otworu gębowego ślinka na widok browaru, nietykalne legowisko przy ryczącym telewizorze, tudzież wieczne upodobanie do życia w pojedynkę. Złożywszy świętą przysięgę, już do końca życia musiałaby takiej bylinie prać, gotować, prasować, przetwarzać, a nocą przy latarce pod kołdrą, by jej nie obudzić, podliczać, kalkulować i łatać dziury w budżecie dodatkową pracą zarobkową. Miała na to mniej więcej taką sama ochotę, jak kogut na niedzielny rosół.

– Na Boga, moje źle. – Czknęła, bo ilość spożytego alkoholu zaczęła dawać się jej we znaki. – To, co dla matki jest byliną, dla mnie kłującym, upierdliwym i przeważnie trudno usuwalnym rzepem. I vice versa. Sprzeczność widzeń, że tak powiem. Zresztą, co to jest, żeby człowiekowi wybierać męża. I co potem? Mam wmawiać sobie na pocieszenie, że był mi pisany taki bylini okaz, gderający o niewyprasowanych koszulach, niewypranych skarpetkach, niekupionych chrupiących bułeczkach z porannego wypieku i co tam jeszcze może być? Ja, proszę szanownego kolegi, nie mam parcia na byliny, rozumiesz?

Szanowny kolega przytaknął nieco oszołomiony, ale ze zrozumieniem, po czym zamówił następną butelkę. Pół godziny później z głowy Zuzanny uleciały wszystkie nieszlachetne myśli, jakie miała na temat upadłych potomków Adama.

Obudziła się zlana zimnym potem i z gardłem tak obolałym, jakby kilka godzin spędziła na piłkarskim stadionie. Miała wrażenie, że zderzyła się ze stadem rozpędzonych słoni. Wczoraj. Zmarszczyła czoło. Właściwie co było wczoraj? Dlaczego zasnęła na kanapie i nie przeniosła się do łóżka? Próbowała się skoncentrować, ale nie było to łatwe przy pękającej głowie i żołądku związanym w supeł. Nie bez wysiłku wysunęła stopy spod czegoś ciężkiego, jakby kupy złomu, i z cichym jękiem sturlała się z kanapy. W kuchni łyknęła dwie aspiryny i popiła wodą prosto z kranu, po czym sięgnęła po krople miętowe. Buteleczka wymsknęła się z odrętwiałych palców i rozbiła na posadzce z suchym trzaskiem. Zuzanna stała chwilę nieruchomo z zamkniętymi oczami, oddychając głęboko przez nos. Czuła każdy rozdygotany nerw, każdy napięty mięsień, każde dzikie uderzenie serca…

Odwróciła się instynktownie, zanim umysł zarejestrował alarmujące dźwięki dobiegające zza ściany. Nadstawiła uszu i zamarła. To nie były nocne stuki-puki, brzdęki ani szurgoty, do jakich nawykła. W pokoju głośno trzeszczało… jakby żerował w nim borsuk… albo po rozsychającym się parkiecie stąpał.

– Jezusie słodki, złodziej – wychrypiała, głośno przełykając ślinę.

Żałowała, że nie ma przy sobie broni palnej. No nie, jakie „przy sobie”. Ona w ogóle czegoś takiego nie miała. Ani sztucera, ani pepeszy, ani zwykłego straszaka, ani nawet zardzewiałego kordzika, bo właśnie wczoraj go wyrzuciła. Wstrzymując oddech, wysunęła szufladę, sięgnęła ręką do środka i szukała po omacku, aż palce natrafiły na solidny drewniany trzonek.

Uzbroiwszy się w tłuczek do ziemniaków, ostrożnie wsunęła głowę do pokoju i pstryknęła włącznik. Włosy na całym ciele stanęły jej dęba, żołądek zwinął się w lodowatą spiralkę i przewrócił na lewą stronę, a ona sama zmieniła się w gigantyczny słup soli modlący się żarliwie: „Boziu droga, niech to nie będzie prawda, niech ja jeszcze śpię… proszę…”

Niestety, to była prawda. I nie pomogła tu najżarliwsza modlitwa, przecieranie oczu ani szczypanie się w policzki. Śpiący na kanapie facet był realny, i już. Miał zwichrzone włosy, ręce wciśnięte w kieszenie spodni, nogi opuszczone na podłogę i skrzyżowane w kostkach oraz jak najbardziej realnie wydawał z siebie głośne świsty, chrumkania i chrząkania.

Musiało istnieć logiczne wytłumaczenie, i z całą pewnością istniało, problem w tym, że Zuzanna miała kompletny mętlik w głowie. Myśli galopowały jej w stu różnych kierunkach i dochodziły do odmiennych wniosków, mając gdzieś logikę w samym środku nocy. Facet raz stawał się prawym członkiem chóru parafialnego, innym razem odrażającym bandziorem zdolnym do najgorszych czynów.. Zewnętrznie był niebagatelnej i trwożącej postury, no a twarz… hm, w zasadzie przyzwoita, budziła bardziej zaufanie niż strach. Tyle że Kuby Rozpruwacza pewnie też… Ale twarzy Kuby nie znała, a ta wydawała się jej znajoma.

Zuzanna głośno czknęła ze zdenerwowania, a wtedy mężczyzna poruszył się niespokojnie. Będąc na granicy histerii, dostała nadludzkich wprost sił. Dźwignęła go do góry, jakby to było jakąś łatwizną, a on snopkiem słomy na przykład, a nie słusznym osobniczym ciałem, i zaczęła holować w stronę wyjściowych drzwi.

Była bardzo blisko celu, gdy cielsko zaparło się nogami o podłogę.

– So jest, mamuśka? – wydusił z siebie mamrotliwy protest.

No cóż. Nikt nie budzi się o trzeciej nad ranem z nienagannymi manierami i subtelną ripostą. Więc wycedziła: „gówno”, brutalnym szarpnięciem wypchnęła Mamrotka na zewnątrz, po czym założyła łańcuch na drzwi. Nadal nic z tego nie rozumiała, ale przynajmniej poczuła się ociupinę lepiej.

Ruszyła do sypialni i wślizgnęła się do łóżka.

Zuzanna wielokrotnie budziła się na pół przytomna i po kilku sekundach znów zasypiała. Nawiedzały ją wyraźne sny, splątane wizje Kuby Rozpruwacza z drewnianym tłuczkiem na głowie, Obcego w postaci zielonej galaretowatej substancji, Matuli Swatuli ze stułą oraz samotnej duszy łaknącej towarzystwa i urządzającej uliczną łapankę.

Obudziła się na dobre, kiedy niebo przybrało szarawy odcień. Leżała nieruchomo, z zamkniętymi oczami, rozważając, czy wziąć dzień wolny od pracy. Nawet nie musiałaby szukać wymówki. W awarię piecyka gazowego pewnie nikt by nie uwierzył, ale przymarznięty do parapetu dezodorant zdecydowanie każdy przyjąłby bez mrugnięcia okiem. Nie, i bez tego rozmiarami własnej głupoty przerosła najwyższy szczyt świata. Prawdopodobnie, bo tylko jedno wiedziała na pewno – Mamrotek to Witek. Wszystko inne pozostawało w sferze domysłów.

Spotkanie Zuzanny i Witka mogło skutkować nowym uśmiechem fortuny lub kolejnym dopustem bożym. Nie miała stuprocentowej pewności, ale jeśli prawdą jest, że pamięć ludzka miłosiernie wymazuje zdarzenia, których nie chce się pamiętać, a ona nie bardzo pamięta, co było po wyjściu z Basztowej, to chyba raczej dopustem. Cokolwiek zrobiła, z pewnością nie miało to nic wspólnego z rozsądkiem.

– O Jezusie. – Zuzanna walnęła głową w poduszkę i syknęła, gdy przyczajony ból zaatakował niczym złośliwe monstrum. Zgodzę się nawet na kradzież słupa telegraficznego – wymamrotała – nie mów tylko, że hamulce moralne mi się rozluźniły do nieprzyzwoitości… Nie jestem żadną orgiastyczną menadą, dobrze wiesz, prawda?

Jezus może i wiedział, lecz milczał.

– Cięcie. – Zuzanna westchnęła ponuro. Nie miała wyboru, musiała potraktować nadchodzący dzień jak każdy inny w swoim życiu, może tylko bardziej pechowy.

Rozejrzała się za ciapami, ale w półmroku zalegającym sypialnię nie mogła ich znaleźć. Być może w ogóle ich tam nie było. Nie zawracając sobie tym głowy, poczłapała do kuchni jak mucha na wstecznym biegu. Przez chwilę nieruchomo wpatrywała się w puste wnętrze lodówki, ale myślami daleko była od śniadania.

Trzasnęła drzwiczkami i pomaszerowała do łazienki. Odkręciła kurek z zimną wodą, spryskała nią twarz i przez kilka sekund stała nad umywalką zgięta wpół, z kosmykami przyklejonymi do mokrych policzków. A potem podniosła wzrok i spojrzała w lustro. Nie spodziewała się niczego dobrego, jednak po tym, co zobaczyła, nie miała wątpliwości, że lustra bywają lepsze i gorsze, a jej to nawet jest złośliwe.

Wyglądała jak zmokła kura. Pod spuchniętymi powiekami błyszczały przerażone oczy, zmęczoną bladą twarz ubarwiały szkarłatne wypieki, usta były spuchnięte jak po wypaleniu dwóch paczek papierosów w ciągu godziny, a od rzęs po samą żuchwę ciągnęły się czarne rozmazane smugi. Przytknęła czoło do lustra upstrzonego kropkami po paście do zębów i delikatnie dotknęła opatrunku, największego, jaki w życiu dane jej było widzieć.

Szanse, że druga część wieczoru upłynęła w spokoju, malały z minuty na minutę.

Zuzanna opuściła z lodowatym spokojem łazienkę i udała się prosto do pokoju. Rozejrzała się uważnie, próbując wypatrzyć w świetle dziennym jakieś znaczące szczegóły. Nic. Nic, co wskazywałoby na jakąkolwiek bijatykę, szarpaninę, choćby przepychankę. Meble znajdowały się na swoim miejscu, stół nadal był stołem, z grzecznie stojącymi na nim dwiema pustymi filiżankami, dwiema lampkami oraz zatkaną dziwnym korkiem butelką po winie, spod której wystawało coś białego. Rzuciła się do przodu, potykając o kadłub buta leżący na dywanie, uniosła butelkę do góry i odczepiła od denka papierową serwetkę.

Oczom Zuzanny ukazał się ciąg cyferek, nieco rozmazany, ale nietrudny do rozszyfrowania.

– Tu cię mam. – Cmoknęła numer i pobiegła do telefonu.

Witek odebrał po siódmym sygnale.

– Mam kilka pytań w związku z…

– Dni ankietowe są w poniedziałki – warknął i odłożył słuchawkę.

Wykręciła numer jeszcze raz.

– To nie była prośba! – wrzasnęła, nie dając mu dojść do słowa. – A teraz słuchaj mnie uważnie.

– O Jezu. Zuzanna… – jęknął chrapliwie Witek. – Ty wiesz, która to godzina?

– Wiem. Godzina szczerości. Więc chcę ci powiedzieć, że będziesz się smażył w piekle, ty… ty…

– Troglodyto – podpowiedział usłużnie.

– Właśnie. I zakało rodu ludzkiego, wiesz!?

– Uhm – potwierdził sennym głosem. – A możesz mi jeszcze wykrzyczeć za co?

– Za złamany obcas, rozbite czoło, upicie i gwałt! Za to!

– Tylko tyle? – Ziewnął przeraźliwie prosto w membranę.

– Witek, ja mówię całkiem serio.

– Bez jaj. – Nieco oprzytomniał, co znaczyło, że w końcu wyszedł z fazy REM. – Nie wiem, jaką wersję zdarzeń obrałaś, ale jest raczej do dupy.

– Taaa…? A do czego jest twoja? No proszę, śmiało. Aha. Najbardziej interesuje mnie twoja wizyta w moim domu, bo.

– Bo niewiele z niej pamiętasz, co? – Zachichotał.

W Zuzannie odezwały się śladowe ilości dumy.

– Pamiętam wszystko. Co do minuty pamiętam – odparła wyniośle. – Chcę sprawdzić, czy ty też.

– Ooo… też doskonale. Od czego mam zacząć? Od plastra?

– Od zatyczki w butelce. Trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby z obcasa robić korek, wiesz?

Witek parsknął śmiechem.

– Ty go zrobiłaś.

– No przecież mówię. – Zuzanna walnęła głową o ścianę. A że łaziłam w kulawym bucie, to i czoło rozbiłam – zaryzykowała ciąg dalszy.

– Tak to jest, jak się butów w domu nie ściąga, no ale ja rozumiem… włoski był, a nie jakiś pierwszy lepszy gumiak. W każdym razie przywitałaś się z futryną… no a potem zobaczyłaś krew, w zasadzie kroplę krwi. Malutką kropelkę. – Ziewnął. No i wtedy ci odbiło, zaczęłaś krzyczeć, że masz krwotok… ja pierdzielę. Jedna malutka kropelka… co byś zrobiła, dziewczyno, na widok trzech…? Nieważne. Założyłem ci plasterek… w sumie kilka… naście, bo miałaś same lilipucie. A wiesz, gdzie je znalazłem? W barku… – Głos Witka nabrał nagle ożywczych tonów. – Ty, Zuzka, a co ty w takim razie trzymasz w apteczce?

Co mu miała powiedzieć? Że ostatnio wino, bo rzeczy w jej mieszkaniu mają dziwną tendencję do przemieszczania się?

– Nikt nie jest doskonały. – Czknęła z nerwów. – Trzeba było mnie nie wkurzać, obyłoby się bez tego całego cyrku. A… no… nie wiesz przypadkiem, co się stało z drugim butem? – spytała ostrożnie.

– A na co ci to wiedzieć? Chyba nie masz zamiaru kicać w jednym, tylko dlatego że jest włoski i nie ma konkurencji na polskim rynku? Oj Zuzka, Zuzka, nieładnie. Gdzie twój obowiązek patriotyczny.

– W dupie – warknęła Zuzanna. – Wiesz, czy nie?

Witek przez chwilę intensywnie się zastanawiał.

– Może… nie wiem – zawahał się. – Chyba że masz więcej butelek bez korka… może tego, no… idź tą drogą…? Po butelkach do buta… hi, hi, hi… Ja w każdym razie jestem niewinny, wysoki sądzie, rzekłbym nawet, że poszkodowany jestem.

– Ty! – Zuzanna zachłysnęła się z oburzenia. – Ty jesteś poszkodowany! Jakim cudem, arogancie jeden, co?

– Takim, że w środku nocy nieoczekiwanie wylądowałem na cudzej wycieraczce, na cudzym osiedlu, z cudzą kurtką w ręku i musiałem iść przez zalane deszczem miasto w swetrze… apsik. – Witek upozorował głośne kichnięcie. – Że nie wspomnę o odciśniętych na tyłku piszczelach.

– Jezu… jakich znowu piszczelach? – spytała skołowana.

– Twoich. Spałem z twoimi nogami, nie z tobą, szalona Zuzanno. Za bardzo byłaś ululana. Ech… – westchnął jakby zawiedziony i przerwał połączenie.

Fala dzikiej radości nie zdążyła zalać Zuzanny. W tym samym momencie zadzwonił dzwonek przy drzwiach.

Wczesny ranek to pora jeszcze gorsza na wizyty niż noc. A jeśli wizytę składa sąsiadka, spokojnie można założyć, że dzień będzie do kitu.

Helenka Zubalowa, na oko nawet sympatyczna, prześlizgnęła się obok Zuzanny i zatrzymała w przedpokoju.

– Zwykle nie mam nic przeciwko, ale nie tym razem, Zuziu – zaczęła słodko. Trochę przedobrzyłaś… znaczy przedobrzyliście, bo chyba nie byłaś sama jedna, co? Słyszałam kilka głosów.

– Dwa konkretnie, pani Helenko – sprostowała grzecznie Zuzanna. – Zwykle słyszy pani jeden, ale cóż… dwa to kilka, więc ma pani rację. Przepraszam, niestety pop… popolitykowaliśmy i trochę nas poniosło przy tej rozmowie.

– Rozmowie? Kochaniutka, nazywasz śpiew rozmową? A wycie psów do księżyca nazwiesz ani chybi trelami słowika? Darliście się jak starożytne prześcieradła, że tak powiem. – Prześwidrowała Zuzannę wzrokiem, jakby szukała śladów nocnej rozpusty.

Zuzanna zmarszczyła nos. Nagle błysnęło jej jakieś natrętne skojarzenie muzyczne, potem zgasło, znów błysnęło, w końcu sobie przypomniała swoją solówkę: „jedna baba drugiej babie zasadziła w dupie grabie” i refren w duecie: „a chachary żyją i gorzałę piją”. Witek przyłączył się do przyśpiewki, ponieważ uznał, że istnieje coś takiego jak odpowiedzialność zbiorowa. Jeśli już mieli ich zapuszkować za zakłócanie ciszy nocnej, to hurtem, bo on nie zostawia przyjaciół na lodzie.

Zuzanna zachichotała nerwowo. Z lansiarzami się nie przyjaźniła, o nie, wręcz przeciwnie.

– Bawi cię to, Zuziu?

– Ależ skąd, pani Heleno. – Odwróciła głowę, by ukryć uśmiech.

O jasna cholera, zaklęła w duchu, z niedowierzaniem przecierając oczy na widok tarczy zegara. Była siódma trzydzieści dwie, a o ósmej miała być w bibliotece, żeby przysposobić Mąkosiowi grunt pod remont.

– Ja myślę. No a już ten rumor na klatce… – Zubalowa nie dawała za wygraną. – Tak się przestraszyłam, że mało zawału nie dostałam i nie padłam żywym trupem na miejscu.

Znaczy przy judaszu, pomyślała złośliwie Zuzanna.

– Oj Zuziu, Zuziu. – Helenka pokiwała głową z dezaprobatą, po czym wyraziła słuszne oburzenie wobec skandalicznego łamania norm ogólnospołecznych. – Noc to jest do spania, ale śpij, człowieku, jak za ścianą dzieci płaczą, psy szczekają, woda kapie, buty stukają, warczy odkurzacz, ryczy telewizor, gra radio, albo i to, i to wespół. Że nie wspomnę o grabiach i chacharach. Kto, kochaniutka, krzykiem, hałasem i wygłupami wojuje…

– Od krzyku, hałasu i wygłupów ginie? – spytała Zuzanna, nie spuszczając wzroku ze wskazówek zegara.

– A jakże by inaczej. – Zubalowa nie wyłapała ironii. – Moja Róża na ten przykład..

O nie! – jęknęła Zuzanna w duchu. Przez jej głowę przeleciały dość drastyczne sposoby protestu, włącznie z wyrwaniem Helence języka. Jeśli Róża Zubalówna była jakimś przykładem, to tylko próżnej lambadziary, niczym nie ograniczonej, nikomu nie podporządkowanej. Więc i nikogo specjalnie nie zdziwiło, gdy zginęła… tfuj, zaginęła, rozpływając się gdzieś miedzy Bieszczadami a Bałtykiem. A razem z nią upłynniła się puszka z oszczędnościami matki trwającej we wdowieństwie i skarpeta z zaskórniakami po ojcu nieboszczyku. Do dziś córka marnotrawna nie powróciła, pozostając jednak niezłomnie w pamięci.

– Pani Heleno – Zuzanna objęła sąsiadkę w pasie i poprowadziła w stronę wyjścia – na pewno jest pani zmęczona, niech pani sobie teraz odeśpi tę noc…

– Odeśpi, odeśpi… Akurat. Junakowa ma przyjść do przymiarki. Sukienkę jej przerabiam, bo Mareczek podobnież zaprosił ją do teatru… Takiego syna mieć…

Zuzanna ciężko westchnęła. Poranne wydarzenia zaczynały wyłazić jej oczami i uszami. A był to dopiero początek dnia!

2

Ranek był zimny, szary, ociekający wilgocią. Wydając z siebie pomruki przypominające syk skwierczącej świecy, Zuzanna parła pod wiatr skulona, z brodą wciśniętą w szalowy kołnierz płaszcza. Wtórowało jej posępne krakanie wron dobiegające od strony pustego skweru.

Odruchowo zarzuciła na ramię ciężką torbę z czarnego skaju i po chwili wahania ominęła skwer szerokim łukiem. Wolała nie ryzykować, tak się złożyło, że jej Anioł Stróż albo przeszedł na wcześniejszą emeryturę, albo był śpioszkiem. Albo leniuchem, bo – szczerze powiedziawszy – niewiele się przy Zuzannie napracował.

Pokonawszy łagodny zakręt, wyszła na ostatnią prostą – krótką żwirowaną ścieżkę ciągnącą się wzdłuż ulicy Leśnej i ginącą w lesistym półmroku. Biblioteka znajdowała się na końcu, pod numerem 3A, w niskiej, obdartej z tynku przybudówce przyklejonej krótszą ścianą do budynku opieki społecznej. Zatrzymała się przed drzwiami i spojrzała na nie z odrazą. Wcale nie wyglądały lepiej niż cała reszta. Były metalowe, pokryte kilkoma warstwami farby o nieokreślonym odcieniu brązu, odpadającej tu i ówdzie ohydnymi dużymi płatami. No i miały zacinający się zamek.

Zuzanna postawiła torbę na ziemi i zabrała się do otwierania. Przekręciła klucz w zamku, pchnęła drzwi niecierpliwie, drugi raz pchnęła mocniej, po czym głośno manifestując swój wrogi stosunek do złośliwych przedmiotów martwych, gwałtownie naparła na nie całym ciałem. Gdyby nie naciskała, pewnie jak zwykle by ustąpiły, tyle że z poślizgiem czasowym. Ale ona naparła, i to z gorliwą siłą. Rozległ się nieprzyjemny, jękliwy zgrzyt zardzewiałych zawiasów. Drzwi ustąpiły znienacka, a Zuzanna zahaczyła nogą o metalowy próg. Nim zdążyła wydać z siebie głos, młócąc w powietrzu rękami, zwaliła się na podłogę jak rozpłaszczona, oszołomiona żaba.

W bibliotece zapanowała drętwa cisza zakłócona jedynie przyśpieszonym, świszczącym oddechem Zuzanny. Zaczynała mieć dość, wolałaby przespać ten dzień. Taka psychofizyczna ociężałość była dla niej czymś nowym, nie mogła odpędzić od siebie myśli, że wszystkiemu jest winien Witek. Jakby zawirusował ją nowym szczepem pecha.

Gulgocząc niczym aktywny wulkan, Zuzanna otrzepała kolana i pokuśtykała w stronę okna. Nierytmiczny stukot obcasów odbijał się od kamiennej posadzki, niósł echem po sali, mącił spokój papierowych bohaterów i drażnił Zuzannę. Nie ściągając płaszcza, podlała bluszcz zwisający ze ściany, po czym ostrożnie rozsunęła ciężkie kotary, obserwując je z dużą nieufnością. Do środka wpadło światło dzienne, rozpraszając panujący półmrok. I nic się nie stało. Zupełnie nic. Nie zaryła nosem w szybę, nie spadła jej na głowę donica, nie oślepiło światło dzienne, a karnisz wciąż tkwił na swoim miejscu, dzięki czemu nie zaplątała się w zwoje grubej draperii.

Nastawiła wodę na kawę i zaczęła opróżniać regały.

– Ahoj, Zuza!

– Tutaj…! Kawy? – Zuzanna wychyliła głowę z kantorka.

Antoni Monczka – z zawodu stolarz, z zamiłowania złota rączka, z pociągu do Niusi młody żonkoś – składał przedpotopowy parasol, szczerząc bezczelnie lśniące zęby. Grzmiący baryton pozostawał w sprzeczności z wyglądem, mylnie bowiem wskazywał na bambaryłę. Mąkoś zaś był długi jak miesiąc i chudy jak wypłata. U jego stóp stał potężny niezbędnik stolarza wypełniony po brzegi różnorodnymi narzędziami.

– Uno momento… skoczę tylko po drabinkę.

Zza pleców Mąkosia wynurzyła się filigranowa postać. Miała miłą, pucołowatą twarz okoloną niesfornymi włosami w kolorze letniego słońca, zadarty nos i mnóstwo piegów.

– Fiu, fiu. – Niusia spojrzała z uznaniem na kartonowe pudła z przyczepionymi doń kartkami. Domyśliła się, że zawierają informacje na temat książek. – Kawał roboty odwaliłaś, tytanie.

– Nie ciesz się, zostawiłam coś i dla ciebie – wypaliła Zuzanna.

– A nie zostawiłaś przypadkiem czegoś na ulicy? – Niusia wyciągnęła zza pleców torbę i zamachała nią przed oczami przyjaciółki.

– O Jezusie… jeszcze i to. – Zuzanna złapała się za głowę. – Ja po prostu pasuję. Wracam do domu i zamykam się na cały dzień w szafie albo jakimś innym ustronnym miejscu. Albo przykuję się łańcuchem do kaloryfera. W przeciwnym razie w mojej rodzinie szybciej zabrzmi Marsz żałobny Szopena niż Marsz weselny Mendelssohna.

Niusia spojrzała pytająco.

– Zdaje się, że ktoś tu wstał lewą nogą. Poranna pogawędka z Matulą Swatulą?

– Nie chcesz wiedzieć – westchnęła Zuzanna.

– Ależ chcę. – Niusia strząsnęła z płaszcza niewidzialny pyłek, mrużąc przy tym zabawnie oczy. – Niewiedza mnie zabija, a ja kocham życie. Mam umrzeć i nie dowiedzieć się, dlaczego twoje rozpaczliwe „jeszcze i to” zapachniało mi aferą?

– Jeśli coś cię kiedyś zabije, to ciekawość.

– Ciekawość czy nie, po prostu wyrzuć to z siebie. A jak nie masz pomysłu, od czego zacząć, zacznij od początku.

Zuzanna zobaczyła w oczach Niusi przyjazną zachętę, a także zapowiedź tego, co się wydarzy, jeśli nie dojdą do porozumienia. Żadnej alternatywy.

Zaczęła od samego początku.

Kiedy skończyła, zdenerwowana Niusia wycelowała oskarżycielsko palec w stronę Zuzanny.

– Kwiatuszku – przemówiła surowo – każdemu należy się odrobina szaleństwa, ale żeby od razu ściągać do domu obcego faceta? Bo zaburzył ci się narząd słuchu i usłyszałaś „lavazza” zamiast „mam kaca”? Proces myślowy ci się zaburzył, a nie słuch. Odbiło ci? A gdyby to był Rzeźnik z Podlasia albo inny dusiciel? Następnym razem możesz nie mieć tyle szczęścia. I wiesz co?

Na przyszłość nie mydl mi oczu swoim pechem, bo jesteś szczęściarą, taką przez duże „S”, głupolu ciężki.

Zuzanna nie mogła nie przyznać racji Niusi, ale była mało odporna na zjadliwą krytykę, a jeszcze mniej na zjadliwe zarzuty. W takich chwilach stawała na sztorc.

– No i co się tak pieklisz? – Wzruszyła ramionami. – Witek, Dołęga na marginesie i nowy obywatel Borowa z racji ponownego małżeństwa matki z mecenasem Mitułą, był obcy tylko na początku. Potem już nie.

– No, to wyjaśnia, dlaczego przespałaś się z Witkiem, Dołęgą na marginesie.

– Niusia, czy ty mnie choć trochę słuchałaś? Moje nogi się z nim przespały. Nogi, Niusiu, nie ja.

– O kurde! – huknął głos Mąkosia i wkrótce w polu widzenia pojawił się on sam, taszcząc ze sobą wyszmelcowaną drabinę. Nic z tego nie rozumiem, ale wiem, że nogi są użyteczne głównie do chodzenia. Facet nie zna się na rzeczy, dobrze zrobiłaś, Zuzka, że wykopałaś tego niedołęgę… znaczy Dołęgę. Uratowałaś swój kobiecy honor.

– Oto męski punkt widzenia. – W głosie Niusi zabrzmiały wesołe nutki. – Jeśli chcesz ratować swój, kochanie, bierz się natychmiast do roboty. Świątynia słowa pisanego czeka.

– Ja do roboty, a one na kawusię, oto babski podział ról. Nie warto z nim dyskutować. – Mąkoś zrobił nieszczęśliwą minę. Tracąc cały swój majestat, poczłapał za regały posłuszny jak zaprogramowana maszyna.

Pracowały w najlepszej zgodzie, gdy o blaszany parapet uderzyły grube krople deszczu. Z każdą sekundą było ich coraz więcej i wkrótce na ziemię spadła imponująca ściana deszczu, szybko zmieniająca się w rwący, spieniony strumień unoszący na swoim grzbiecie napotkane na drodze patyki i brunatne, zwiędłe liście.

– No nie… – jęknęła Niusia. – Znowu?

Odstawiła książki na biurko, podeszła do okna i spoglądała na jesienną szarugę wzrokiem zaklinacza słońca.

– Ciekawa jestem, w czyim imieniu święty Piotr zadecydował o płukaniu Polski trzy razy dziennie? – zadała retoryczne pytanie. – No bo popatrz, co się dzieje, no popatrz sama… leje na śniadanie, obiad i kolację. Mam się tym deszczem najeść? A popić chyba octem… mamy go też pod dostatkiem, no nie? No i jeszcze jest musztarda… A na hakach w mięsnym to już tylko same metki… w sensie etykietki, nie kiełbasy. No, w każdym razie ja na to płukanie nie wyrażałam zgody…

Zuzanna nerwowo zamrugała oczami, lecz nie zdążyła wyrazić swojego zdania o samowolce świętego klucznika. Głucho szczęknęły metalowe narzędzia i w przejściu między regałami ukazała się urwisowata twarz Antka.

– Kawy… – szepnął omdlewająco.

Zuzanna bez słowa ominęła spiętrzone kartony, wyciągnęła z szafki dwa kubki i napełniła je gorącą kawą z termosu. Jeden kubek podała Mąkosiowi, z drugim podeszła do Niusi, która wciąż stała przy oknie z nosem przyklejonym do szyby.

– To jest jakaś masakra. – Wstrząsnęła się. – I jak ja wrócę do domu? Chyba pod Mąkosiem.

– A nie lepiej pod parasolem? Mniej przemokniesz. – Zuzanna spokojnie wsunęła jej w rękę kubek i wróciła do przeglądu krzeseł, które można było jeszcze uratować.

Niusia prychnęła jak małe rozzłoszczone tygrysiątko.

– Mówisz o tym czymś, co smętnie zwisa z wieszaka?

– Mówię o para-solu, Niusia – zniecierpliwiła się Zuzanna. – Z wieszaka na mój gust zwisa badyl. Dodatkowo nadgryziony przez bezlitosny ząb czasu.

– Właśnie. – Ucieszona Niusia strzeliła palcami. – Ale nadgryziony przez… Ty, mole to mają zęby…?

– Nie łamcie mi serca, okrutne kobiety. – Mąkoś złapał się za prawą pierś, pokręcił głową i przerzucił dłoń na lewą. – Otóż po pierwsze primo – podjął z powagą – badyl jest po dziadku, bohaterze spod Monte Cassino, więc z większym szacunkiem do jego bady… parasola proszę… Po drugie primo: mole nie żrą impregnatów… tak mi się zdaje, że nie… A po trzecie primo: wyglądałabyś, kochanie, jak karp sauté, nie przez rzekome dziury w parasolu, ale dlatego że oglądałabyś jak zwykle wystawy. Też coś… jakbyś musztardy i octu na oczy nie widziała.

– Karp sauté? – Niusia zatrzęsła się z oburzenia. – No ja normalnie nie mogę…

Zuzanna ciężko westchnęła. Zanosiło się na małżeńską burzę z wyładowaniami. Aby uniknąć burzy, czym prędzej przerzuciła uwagę Antka na naprawę krzesła stojącego na trzech nogach pod ścianą.

– Ten klamot? Kuternoga normalnie… – Oderwał oczy od kulawego rupiecia, po czym z dezaprobatą otaksował pozostałe sprzęty. – Kurna… ale macie tu rzęchy…

– Ano kurna. – Zuzanna przytaknęła skwapliwie. – Ale macie i mieć będziecie, bo na nowe nie ma co liczyć. Brak funduszy na kulturę, rozumiesz?

– Umiesz, kulturo, liczyć, licz na siebie? – Mąkoś frasobliwie podrapał się po nosie. – Hm. Zasadniczo mógłbym podłubać nadprogramowo, mam kulturalne serce…

– I to dłubanie wyceniam kulturalnie na…?

– No i pazerny nie jestem… Szczapy po obstalunku wystarczą. Prawda, kochanie?

Niusia zrobiła się szara z nerwów. Mieszkali kątem u teściów, bo budowali własny dom, małe przytulne gniazdko dla siebie i przyszłych dzieci. A szczapami mogli co najwyżej napalić w piecu, a nie szybko dokończyć budowę. Zwłaszcza że Mąkoś stawiał dom własnoręcznie, od fundamentów po komin. Tu potrzebne były pieniądze, bardzo dużo pieniędzy. Ten problem spędzał Niusi sen z powiek. W bezsenne noce myślała o przypadkowym wykopaniu na skarpie żelaznej skrzyni pełnej skarbów, ale był to raczej wariant cudowny. Myślała też czasami o pójściu drogą przestępstwa, był to jednak z kolei wariant samobójczy. No i takim sposobem pozostał jej już tylko wariant realistyczny. Zakładał, że cudów nie ma, wpadka przy skoku na bank jest, i to więcej niż pewna, należy zatem zacisnąć zęby i pas, zakasać rękawy po łokcie, harować w pocie czoła i liczyć się z każdym wydanym groszem. Jak również liczyć każdy zdobyczny. Szczapy po obstalunku były więc im potrzebne jak broszka kożuchowi, bo palić w piecu mieli czym, a nie mieli na przykład niczego na taki płotek wokół domu.

Wkurzona Niusia w milczeniu złapała się za odczepianie odsyłaczy z półek, na co Mąkoś wzruszył ramionami i zniknął wśród regałów. Zuzannie nie pozostało nic innego, jak tylko westchnąć i wrócić do sortowania krzeseł pod kątem ich przydatności. Nie na długo.

– Góóralkoo Haalkoo…! – ryknęło kwadrans później z drugiego końca sali, mniej więcej tam, gdzie Mąkoś dłubał w drewnie. Zuzanna wzdrygnęła się, jakby nagle ktoś przejechał nad jej uchem gwoździem po karoserii.

– Tyżeś jeednaa na świeeciee.

– O Jezusie, Maryjo! – Złapała się za głowę, opadając bezsilnie na biurko. – Zakichany Kiepura się znalazł.. on w ogóle słyszy, jak śpiewa?

Niusia obojętnie wzruszyła ramionami i wyjęła pinezkę z ust.

– Nie wiem, czy słyszy. Ale wiem, że lubi. Mam to na co dzień i już się uodporniłam. Tobie polecam zatyczki. – Cisnęła pinezkę do blaszanego pudełka.

– Zatyczki? Ale ja nie mam żadnych zatyczek…

– No to zrób sobie z Mąkosiowego przydziału szczap. – Posłała Zuzannie ponure spojrzenie i zniknęła za regałami. Wróciła po chwili i gestem ręki nakazała jej iść za sobą.

Mąkoś siedział okrakiem na szczycie wysłużonej drabiny, która trzeszczała jak rozdzierane stare płótno, i kiwał się w takt arii. Nie trzeba być prorokiem, by przewidzieć finał koncertu, mianowicie, że za chwilę niefrasobliwy Jontek poleci na łeb, na szyję i z pieśnią na ustach skręci sobie kark.

– No nie… on… oszalał… – Zuzannie zrobiło się słabo. Oparła się o sąsiedni regał w nadziei, że pomoże jej utrzymać ciało w pozycji pionowej. – Jak Boga kocham… najnormalniej w świecie oszalał od tego dłubania…

– Wolne żarty. Czy ktoś szalony może oszaleć? No powiedz mi. Może? – Niusia popukała się w czoło. – Hej Mąkoś… – Zadarła głowę. – Co tam robisz?

– Jak to co? Zaliczam góry. Co chyba widać i słychać.

– Te, taternik, zaraz zaliczysz chirurga. – Zuzanna nerwowo oblizała usta. – Złaź, i to już, w tej chwileczce. To jest biblioteka, a nie klub skałkowy dla Jontków. Złaź, słyszysz? – Tupnęła nogą, ale Antek nie zareagował.

– Jeśli natychmiast mi tu nie zejdziesz, skopię ci tyłek – wycedziła zimno Niusia, krzyżując ramiona na piersiach. Wyglądała na osobę, z którą lepiej nie zadzierać.

– Jak cię kopią w tyłek, to jakbyś był na przodzie, nie…? mruknął bez sensu Mąkoś, potulnie wsunął młotek do tylnej kieszeni drelichowych spodni i rozpoczął schodzenie. Przełożył lewą nogę przez szczyt drabiny, ostrożnie dołączył do prawej, wspartej już na drugim szczeblu od góry, popatrzył na swój wyczyn z uznaniem i czule poklepawszy bezduszne narzędzie pracy, skinął głową z aprobatą.

Bardzo szybko się okazało, że drabiny na świecie są różne i różnym celom służą. Ale tak ogólnie ich natura i przeznaczenie powinny dać odpór kilogramom Mąkosia pomnożonym razy kilka. Chyba że są zdezelowanym eksponatem, należą do wyjątków i nie wytrzymują gramatury dużej muchy. Drabina Mąkosia do wyjątków bezwzględnie należała. Głośno stęknęła, groźnie zatrzeszczała i powoli zaczęła się rozkraczać.

– Pomóż mi! Noo już!! – ryknęła Niusia, budząc Zuzannę z odrętwienia.

Wspólnymi siłami chwyciły drabinę z obu stron, nie pozwalając, by rzęch, z przyklejonym do niego jak mucha Antkiem, rozjechał się do parteru. Trzymały kurczowo, dopóki się nie odkleił i nie stanął obok bezpiecznie. Był siny ze strachu.

– Nie powiesz mi: witaj na ziemi, kochanie? – Uśmiechnął się do żony niewyraźnie.

– Oj, powiem, powiem, cymbale! Oj, jak powiem…! – Niusia z mordem w oczach złapała leżący obok trzewik Zuzanny i wycelowała nim w Antka.

– O Jezu. – Mąkoś w ostatniej chwili uchylił głowę. – A gdyby to była na ten przykład dorodna donica, kochanie? Albo, co już nie daj Boże, siekiera? – Rozejrzał się za trzewikiem, zbladł jeszcze bardziej i doskoczył do krzesła. Popatrzył na nie ze znawstwem, udając szczere zainteresowanie brakiem nogi.

Niusia stała z szeroko otwartą buzią.

– Ty, skąd u niego objawy niedorozwoju, przecież nie upadł na głowę. W ogóle nie upadł… – Łypnęła z niepokojem na męża, na Zuzę, a potem zrobiła nagły zwrot do tyłu. I też zbladła.

Zuzanna wolno obróciła głowę przez ramię.

Między regałami stała mała kobieta o wyglądzie zmutowanej modliszki. Spod przekrzywionego na bakier toczka, osadzonego na krótkich włosach skręconych silną ondulacją, wyglądała podłużna twarz z lekko haczykowatym nosem, zaciśniętymi w wąską linię ustami, mocno zarysowanym podbródkiem oraz opadłą z wrażenia szczęką. Krople wody spływały po szpikulcu czarnego męskiego parasola na posadzkę, tworząc małą kałużę wokół pary brązowych butów na koturnie.

W ręku trzymała trzewik Zuzanny.

To był długi dzień, obfitujący w jedyne w swoim rodzaju wydarzenia. I jeszcze się nie skończył.

Zuzanna w domowym stroju, rozciągniętym czerwonym swetrze i długiej wełnianej spódnicy, zrobiła sobie herbatę i wyłożyła lekko czerstwe biszkopty na talerzyk. Chciała trochę wytchnąć przed snem, poczytać zaległą prasę, pooglądać telewizję, może nawet zapisać coś w pamiętniku. Tak dawno do niego nie zaglądała…

Postawiła filiżankę na biurku i wyjęła z szuflady zeszyt zapinany na miniaturową kłódkę. Ileż w nim wspomnień, łez radości i smutku, słów gorzkich i pełnych nadziei, beztroski dzieciństwa i późniejszych rozczarowań. Odetchnęła głęboko i pewnym ruchem otworzyła pamiętnik. Zaczęła czytać, z początku pobieżnie, potem coraz uważniej. Im bliżej była końca, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że choć kilka ostatnich lat w jej życiu obfitowało w wiele zmian, to dwie rzeczy się nie zmieniły – żal do ojca i przyjaźń z dziewczynami.

Były papużkami nierozłączkami od podstawówki. No, różniły się, a bywało, że nie dogadywały. Jak dzień z nocą, słońce z księżycem, woda z ogniem, jak Niusia, Zuzanna i Tenia zamknięte w babskiej wieży Babel. Niusia, uczuciowa w nieograniczonym zakresie, i w ogóle anioł z gołębim sercem, Zuzanna, spontaniczna i niezdecydowana do bólu, taka egzemplifikacja huśtawek emocjonalnych, no i Tenia, rogata dusza z ezopowym językiem. Jej słowa były jak powiew świeżego powietrza po miętówkach. Tyle że nieco arktycznego, więc nigdy nie wiadomo, gdzie rozmówcę odeślą. Kiedy Niusia mówiła: „Zuza, czy na pewno dobrze się czujesz?”, Tenia waliła prosto z mostu: „Zuza, jesteś żałosną ofiarą niedowładu szarych komórek”, co było delikatną sugestią, że przyjaciółka powinna trafić do białego pokoju bez okien i klamek. Ale nie było tak źle. Pod maską nieskorej do wylewności natury kryła się Matka Teresa z Borowa, z dłonią wyciągniętą i do życiowych farciarzy, i do życiowych nieudaczników.

Takie właśnie były. A jeśli nawet czasami się nie dogadywały, to i tak rozumiały się bez słów. Zgrane jak Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Przyjaciółki „forever na zawsze”, na dobre i na złe.

Zuzanna przeciągnęła się i popatrzyła na pustą stronę, która zachęcała do zapełnienia nową treścią. Wzięła do ręki długopis i po chwili namysłu zaczęła nanosić poprawki, oddając się tej czynności całkowicie, z jakąś dziką pasją. Była przy zapiskach z okresu studenckiego, gdy rozdzwonił się telefon. Właściwie mogła się domyślić, że to Tenia, ona jedna nie przyjmowała do wiadomości, że nikogo może nie być w domu albo ktoś może brać gorącą kąpiel, albo spać sobie smacznie. Nigdy się nie poddawała. Tak jak teraz. I choć Zuzannie wyjście z domu było nie na rękę, ostatecznie uległa i przystała na jej propozycję nie do odrzucenia.

Ledwie skończyły rozmowę, gdy telefon zadzwonił ponownie.

– Centrala, słucham – warknęła w słuchawkę, nie mogąc powstrzymać irytacji.

– Ja… Emm… – Matce