Sakwy na obcasach - Katarzyna Niedzielska - ebook

Sakwy na obcasach ebook

Katarzyna Niedzielska

4,0

Opis

Dlaczego dziewczyny mają łatwiej w czasie podróży? Jak działa Rosyjska Myśl Techniczna? Jakie duchy żyją na stepie? Czym nie popijać bimbru? I co ma Michael Jackson wspólnego z matrioszką? „Sakwy na obcasach” to opowieść o kobiecej wyprawie rowerowej dookoła Półwyspu Krymskiego. Dwie dziewczyny, cztery tygodnie podróży, ponad 1200 kilometrów. Zapraszam was do wspólnej podróży przez drogi widmo, jednostki wojskowe, stepy, hałaśliwe miasta i zapierające dech w piersiach góry!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 130

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Katarzyna Niedzielska

Sakwy na obcasach

Projektant okładkiKatarzyna Niedzielska

KorektorKamila Świątkowska

© Katarzyna Niedzielska, 2018

© Katarzyna Niedzielska, projekt okładki, 2018

Dlaczego dziewczyny mają łatwiej w czasie podróży?

Jak działa Rosyjska Myśl Techniczna?

Jakie duchy żyją na stepie?

Czym nie popijać bimbru?

I co ma Michael Jackson wspólnego z matrioszką?

„Sakwy na obcasach” to opowieść o kobiecej wyprawie rowerowej dookoła Półwyspu Krymskiego. Dwie dziewczyny, cztery tygodnie podróży, ponad 1200 kilometrów.

Zapraszam was do wspólnej podróży przez drogi widmo, jednostki wojskowe, stepy, hałaśliwe miasta i zapierające dech w piersiach góry!

ISBN 978-83-8126-400-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Prolog

Koło Kingi stało oparte o ławkę. Z miejsca, w którym opona styka się z obręczą, wystawały trzy łyżki stołowe. Te przeznaczone do ściągania opon już dawno się gdzieś zagubiły.

O ile moje opony z łatwością można było ściągnąć palcami, to 28- calowe ogumienie trekkingowe mojej towarzyszki było nieco bardziej oporne. Dodatkowo wewnątrz nadal znajdowała się 24- calowa, rosyjska, naciągnięta do granic wytrzymałości materiału dętka. Z uwagi na rozmiar i bliskość granicy wytrzymałości materiału, klasyczny sposób zmiany dętki nie był raczej możliwy. Co by nie mówić i nie pisać o rzeczonej dętce- jednak uratowała nam skórę.

Dosłownie. Ale o tym może później.

Wróćmy na razie do naszego serwisu.

Koło, łyżki do zupy, Lwów. Dwie dziewczyny siedzące obok sterty rzeczy wybebeszonych z sakw i rozkręconych rowerów. Po miesiącu jazdy przez krymskie i kerczeńskie drogi i bezdroża, nasze umysły nie nadawały jeszcze na „normalnych” falach.

Ławka, cień, zimne piwo.

Cóż więcej do szczęścia potrzeba?

Kto by się przejmował, że coś nie działa?

Kto by się przejmował czymkolwiek?

No kto?

— Może jednak wam pomóc? Naprawdę umiem naprawiać rowery, nie musicie się męczyć!

Podniosłam wzrok znad mojego podróżniczego dziennika, w którym zapisywałam wrażenia z ostatnich kilku dni jazdy. Okazało się, że całkiem niezamierzenie, zebrałyśmy sporą publiczność głównie płci męskiej. Co więcej wszyscy zebrani byli ekspertami w dziedzinie naprawy rowerów.

No tak, zapomniałam, taki cyrk nieczęsto tutaj przyjeżdża. I rozkłada się w centrum miasta.

Kinga westchnęła, z żalem odłożyła zimną butelkę i wstała. Trzeba jak najszybciej zakończyć przedstawienie. Podeszła do koła najeżonego łyżkami i ściągnęła oponę. Rozłożyła scyzoryk i przecięła dętkę, po czym triumfalnie uniosła gumowego, czarnego węża do góry. Przez naszą publiczność przetoczyło się głośne „oooooooh”. .

— Dzięki, nie trzeba, radzimy sobie.

Oszalała.

No te baby oszalały.

Nawet nie wiedzą, że aby ściągnąć dętkę, nie trzeba jej przecinać!

Tak to jest jak się kobiety same w świat wypuści.

Na rowerach!

Początek

Rozdział 1

— Chyba żartujesz… Ktoś na ciebie czeka w aucie tak? Ty część z tego zostawiasz?

Stałyśmy na wrocławskim dworcu. Mimo że była już prawie północ dookoła trwał wyścig, któremu ton nadawały przeskakujące na wyświetlaczu przyjazdów i odjazdów litery i cyfry, bezlitośnie odliczające cenne minuty. Wyznaczające biegnącym ludziom kierunek, głuche na porażki i spóźnienia.

Bioniczny damski głos zachęcał do szybszego biegu. Pozbawiony emocji płynął z głośników wyczytując kolejne komunikaty. Zawsze kiedy jestem na dworcu kolejowym, obojętnie w ktorym mieście Polski, zastanawiam się nad tym głosem.

Kto siedzi po drugiej stronie? Kim jest ta osoba?

Czy na codzień też jest tak sucha i pozbawiona emocji?

Czy to tylko na potrzeby tego stanowiska?

I co ma w umowie o pracę?

Stanowisko: „głos z głośnika”?

Czy osoby pracujące jako „głosy” jeżdżą na jakieś uniwersalne szkolenie?

Żeby na każdym z polskich dworców podróżny mógł być informowany tym samym głosem, w tych samych tonacjach, tak samo pozbawionym uczuć, tak samo bionicznym?

Tak samo przepraszającym za opóźnienia?

Przynajmniej na dużych dworcach bo oczywiście na tych mniejszych, w Polsce i poza jej granicami, głosy raz są, a raz ich nie ma. Albo są, ale bardzo zaspane, bardzo zmęczone, albo bardzo niewyraźne. A czasem głosy nie zdążą poinformować podróżnych o tym, że pociąg się zbliża, więc informują o tym że właśnie odjeżdża, albo że właśnie odjechał.

Ale na wrocławskim dworcu głos był. Tak głośny, wyraźny i przejrzysty jakby była 12 w południe, a nie 12 w nocy. Co więcej- głos twierdził, że nasz pociąg właśnie wjechał na peron 4.

— Zabierasz to wszystko??

Chciałam się tylko upewnić więc zapytałam po raz drugi. Chwilę wcześniej spotkałam się z moją wyprawową partnerką. Już z daleka zarys jej roweru wydawał mi się niepokojący. Bardzo niepokojący.

Chyba nie tylko mnie zamurowało na widok objuczonego roweru Kingi. Nawet głos w głośniku też zamilkł. Generalnie- pakowanie na wyprawę to zawsze walka. Trzeba przygotować się na pewne wyrzeczenia.

Albo zabierzesz wystarczająco dużo rzeczy, żeby nie chodzić w brudnych ciuchach, albo zabierzesz na tyle mało rzeczy, żeby móc podjechać ze swoimi sakwami tam, gdzie byś chciała podjechać.

Niestety- taka jest sakwiarska rzeczywistość. Są rzeczy ważniejsze od ubrań. Namiot, śpiwór, jedzenie, woda, apteczka, butla z gazem, zapasowe części i narzędzia, mapy.

Często słyszę zdziwione głosy, kiedy mówię, że na miesiąc czy dwa, pakuję się w dwie 30- litrowe sakwy.

Bo jak spakować się na taki wyjazd?

Ano, tak samo jak na tydzień.

Muszę jeszcze sprecyzować pojęcie „brudnych ciuchów”. Bo kwestia oceny czystości ubrań na miesięcznej wyprawie z sakwami, podczas której śpi się tylko na dziko w namiocie- jest płynna. Bardzo płynna.

Otóż brudne oznacza:

— coś, co jest poplamione,

— coś, co zmieniło barwę,

— coś, co śmierdzi.

Brudne natomiast nie oznacza:

— coś, co nie pachnie świeżo (w sakwach nic nie pachnie świeżo, przynajmniej po 2 tygodniach jazdy),

— coś, co jest sztywne od prania w słonej wodzie,

— coś, co jest pogniecione ( a właściwie wygląda jak przeżute przez wielbłąda, ale masz świadomość, że było prane 3 dni temu w jeziorze/morzu/zlewie),

— coś, co drogą eliminacji uzyskało status „najczystsza część garderoby o wymaganych parametrach”.

Po wstępnych oględzinach okazało się, że sakwy Kingi ważą w sumie o jakieś 10 kg za dużo niż rozsądek by nakazywał i jest w nich sporo t-shirtów, za to brakuje mapy i części zapasowych. I karimaty. Waga moich sakw zamknęła się w granicach zdrowego rozsądku, za cenę minimalnej ilości cywilnych ubrań i kosmetyków. Ruszyłyśmy w stronę kas.

W końcu!

Oficjalnie zaczynamy naszą wyprawę!

Jeszcze tylko zakup biletów do Przemyśla i za chwilę będziemy już wygodnie siedzieć w pociągu mknącym przez noc.

Przygodę czas zacząć!

— W tym pociągu nie prowadzimy przewozu rowerów.

Pani kasjerka odwróciła się na swoim obrotowym fotelu i zajęła tym, co chwilę wcześniej jej przerwałyśmy, czyli plotkowaniem z koleżanką.

Aha.

Szybko poszło.

Ale chwila.

Po kilku sekundach krew, która odpłynęła z mojego mózgu wróciła na swoje miejsce i przypomniałam sobie jedną ze starych, podróżniczych prawd: jak nie w tym okienku, to w następnym. Przesunęłam się dwa metry w prawo i wzięłam głęboki oddech.

— Poproszę 2 bilety do Przemyśla i 2 bilety na rower.

— W tym pociągu nie prowadzimy przewozu rowerów.

Wspaniale. Zatem widać trzeba to rozegrać inaczej.

— Dobrze, zatem poproszę 2 bilety do Przemyśla.

Pani z okienka rzuciła mi miażdżące spojrzenie i z impetem, używając swojego perfekcyjnie wyszkolonego do tej pracy, jednego, wskazującego palca, wystukała bilety.

Nie ma przedziału rowerowego?

Zawsze można go stworzyć.

Na przykład w toalecie, która i tak jest zapchana i nikt z niej nie korzysta.

A miejsce dla właścicielek rowerów? Polecamy wygodny, klaustrofobiczny korytarz obok toalety. Nic tak nie urozmaica dwunastogodzinnej podróży, jak ludzie przechodzący nad twoją głową lub ludzie próbujący przeciągnąć po twoich nogach swoją stukilogramową walizę na kółkach.

Na ostatnie dwie godziny podróży zaliczyłyśmy awans z podłogi przy toalecie na miejsca siedzące w przedziale wypełnionym zakonnicami.

Dostałyśmy błogosławieństwo.

Strach ma wielkie oczy

Rozdział 2

Był chłodny wieczór. Szłam przez pozbawiony życia targ. Opuszczone budy, stoły, stoliki, skrzynie, ławki, beczki, pokryte solidną warstwą piachu. Wydeptane alejki, góry śmieci i gnijących resztek lub towarów, które mimo usilnych starań sprzedawców nie nadawały się już do sprzedaży.

Wszystko zamarło.

Życie w miasteczku miało swój stały rytm. Zaczynało się wcześnie rano, gdy na targ przybywali sprzedawcy, kucharze i mobilne kawiarenki. Ludzie przychodzili na śniadanie, po gazetę, na zakupy. Albo po prostu żeby porozmawiać i sprawdzić co zmieniło się w ich mieście od wczoraj.

Targ to najżywsze, najbarwniejsze i najbogatsze we wszelkiego rodzaju bodźce organoleptyczne miejsce miasteczka. Ale nie o dziesiątej wieczorem. O dziesiątej wieczorem targ to najsmętniej wyglądające miejsce każdego miasteczka. Szare, opuszczone, przerażająco ciche i ciemne.

Czasem przebiegnie jakiś kot lub pies poszukujący resztek, które mógłby zjeść na kolację. Wiejący od morza wiatr szeleści płachtami folii na kramach i ceratami w kratkę, na których za dnia leżą martwe ryby. Wszędzie unosi się lekki zapach morza.

Bez powodzenia poszukiwałam jakichkolwiek śladów życia. Innego niż to biegające i zjadające gnijące resztki. Ludzkiego życia. Cywilizacji. Pomocy.

Szłam, bo jechać nie mogłam. Ostatni raz swój rower widziałam godzinę wcześniej, wchodząc do sklepu. Kiedy z niego wyszłam- roweru już nie było. Sakw również. Wszystko poza podręcznym plecaczkiem, w którym miałam dokumenty, pieniądze i aparat, przepadło. Solidna (jak mi się wcześniej wydawało) linka musiała ulec staraniom złodzieja.

Ale przecież nie jest źle. Przecież nic ci nie jest i idziesz ulicą. Na pewno zaraz znajdziesz jakiś otwarty hotel, wynajmiesz pokój, skorzystasz z komputera, zbierzesz myśli. Na pewno. Przecież to co najważniejsze jest bezpieczne na twoich plecach. Tylko spokojnie.

Szłam więc przez ciemny, śmierdzący, opuszczony targ, gdy nagle w ciemności, jakieś 20 metrów przede mną dostrzegłam ruch. I nie był to ani pies ani kot czy szczur. Nic co miałoby ogon.

Było to jedyne stworzenie, którego należy się bać, znajdując w takiej sytuacji, w jakiej się znajdowałam. Człowiek. Przyspieszyłam. Stanowczo i nie wykazując oznak strachu, czasem po piachu, czasem stąpając po resztkach czegoś, co zapewne kiedyś żyło i pływało w morzu, parłam przed siebie.

W końcu zaczęłam biecw przeciwną stronę niż ta, gdzie dostrzegłam wcześniej ruchy. Panika swoimi paskudnymi szponami wdarła się do mojego umysłu. Biegłam jak mogłam najszybciej ale piach, dziury i niewidoczne w ciemności resztki skutecznie ten bieg utrudniały.

Szur!

W następnej chwili leżałam jak długa na ziemi, wypluwając piasek z ust i wysyłając sondę do zbadania stanu moich kończyn. Kończyny całe. Za to plecak, który jeszcze chwilę wcześniej był zawieszony na moim lewym ramieniu- zniknął.

W ciemności. Razem z szybko oddalającymi się cieniami.

Pięknie.

Szybka ocena sytuacji. Wieczór, ciemno, nikogo poza nami w zasięgu wzroku. Można krzyczeć. Tylko po co. Plecak wraz z jego nowymi właścicielami zniknął. Nawet jeżeli ktoś usłyszy krzyk i tu przyjdzie już raczej go nie odnajdziemy.

Świetnie.

Aaa!

Szust, psst, pisk, psst.

Bum!

I w tym momencie się obudziłam.

Rozejrzałam się dookoła.

Powietrze może nie było najświeższe, ale z pewnością nie było nasycone zapachem ryb. I z pewnością nie byłam na targu.

Głowa uległa sile, z jaką ruszył pociąg i uderzyła w szybę. Na szczęście. Byłam w pociągu. Rzuciłam spojrzenie na 3 pogrążone w lekturze zakonnice, drzemiącego Niemca i na moją towarzyszkę wpatrującą się tępym wzrokiem w przesuwające się za oknem krajobrazy. Jak dobrze. Jasny, bezpieczny pociąg. Z tłumem ludzi dookoła. Wyjrzałam z przedziału. Nasze rowery posłusznie jechały rozkręcone i spięte w klaustrofobicznym korytarzu.

Wszystko na swoim miejscu.

Otworzyłam okno. Ciepłe, sierpniowe powietrze wpadło do przedziału i wywiało z niego zapach strachu. To tylko głupi sen. Przegrzany mózg zrobił mi figla. Tak naprawdę wyprawa dopiero się rozpoczyna! Jeszcze nawet nie dotarliśmy do Przemyśla.

Jak dobrze!

Mózg podsunął mi po prostu jedną z wizji roztaczanych przez przewrażliwionych członków rodziny lub znajomych, przed moimi wyjazdami.

Gdy co roku mówię moim rodzicom, że wyjeżdżam przyjmują tą informację z kamiennymi twarzami. Wiem, że się martwią i po cichu starają się dowiedzieć czegoś więcej o rejonie, w który jadę. Zwykle pierwszego dnia puszczają im nerwy i odbieram telefon, który zawsze brzmi podobnie, bez względu na cel wyjazdu.

— Kasiu, chciałem tylko uprzedzić, że na południu Maroka jest teraz bardzo niebezpiecznie, może jednak zawrócisz?

— Kasiu, myślę, że nierozsądne jest teraz jechać na Bałkany, właśnie oglądam Teleexspress, są tam jakieś zamieszki.

Stojąc w niewielkiej kolejce po polskiej stronie pieszego przejścia w Medyce w ciszy obserwowałyśmy tłumy czekające na przejście w przeciwnym kierunku, napierające na siatkowe płoty, z każdą minutą coraz bardziej podenerwowane i głośne. Naszą zmowę milczenia przerwał dzwonek mojego telefonu, podskakującego w kieszeni.

— Kasiu, czy jesteś pewna, że chcesz jechać na Ukrainę? Są tam teraz jakieś zamieszki i jest niebezpiecznie, może jeszcze zawrócicie?

— Uspokójcie się, nic się tutaj nie dzieje niebezpiecznego! Muszę kończyć! Pa!

Schowałam telefon do kieszeni patrząc jak jacyś mężczyźni wspinają się na płot z drugiej strony. Chwilę później pojawiły się auta straży granicznej i policji, a wzdłuż płotu ustawił się szereg funkcjonariuszy.

Obserwując całą sytuację miałam tylko nadzieję, że nie pokażą tego w teleexpresie. Powoli przejechałyśmy przez przejście.

Uwierz mi, jestem inżynierem!

Rozdział 3

— Nigdy nie wiem czy w prawo czy w lewo. Cholerne śrubki. Jak myślisz w którą stronę naciągnąć, żeby ten hamulec zaczął działać?

— Spróbujmy w lewo… a jak nie pójdzie i linka jeszcze bardziej się poluzuje… to wtedy pokręcimy w prawo.

Ot, dwie baby na rowerach. Jak nie w tą to w tą. Przecież w końcu się uda.

Chociaż nie, przepraszam.

Obalmy pewien krzywdzący naszą płeć stereotyp. Nie tylko nam zdarza się pomylić kierunek. Opowieści o kobietach skręcających w „to drugie prawo” lub „to drugie lewo” są bardzo popularne, szczególnie w świecie zmotoryzowanych. Z czegoś przecież trzeba się pośmiać.

A słyszałyście, żeby w tych opowieściach głównym bohaterem był facet?

Nie? Ja też.

Mózg to niesamowity organ. Fascynował ludzi od zawsze. Przeprowadzono już tysiące, jak nie miliony różnych badań, próbując wyjaśnić, choć z grubsza, jak działa. A on wciąż nas czymś zaskakuje.

Otóż, moje drogie wcale nie jest powiedziane, że nasza płeć jest predysponowana do słabszego rozpoznawania kierunków. Dorosłym po prostu ciężej określa się kierunki horyzontalne niż wertykalne. I płeć nie ma tu znaczenia. Za to kobiety znacznie częściej się do tego problemu przyznają.

Powód?

Kobiety po prostu częściej przyznają się do swoich słabości.

Ja osobiście z kierunkami podczas jazdy czy to autem, czy rowerem problemu nie mam. Za to problem mam zawsze, używając imbusów lub zwykłych kluczy. Mogę tysiąc razy przeczytać w którą stronę się odkręca, a w którą zakręca, a i tak zacznę metodą prób i błędów.

Słyszeliście kiedyś opowieści o heroicznych próbach odkręcenia pedałów rowerowych?

O zdesperowanych rowerzystach, stosujących nadludzką siłę, próbując odkręcić zapieczone pedały, stających na kluczu, stukających w niego młotkiem i w końcu, rozkręcających korbę?

Ja słyszałam. I widziałam. Nie raz. I za każdym razem tym desperatem był facet. A cała magia pedałów tkwi w tym, że jeden jest prawy a drugi lewy. Więc jeden odkręca się w prawo, drugi w lewo.

Oni po prostu kręcili na odwrót.

Z lekkiego zamyślenia wyrwał mnie głos Kingi.

— Myślisz, że to coś ważnego? — na jej rozłożonej dłoni leżały trzy nakładki i jakaś śrubka.

— Skąd to odpadło?

— Nie mam pojęcia…

— Aha...schowaj, jak coś odpadnie od roweru to się dowiemy.

To się chyba nazywa RMT. Rosyjska Myśl Techniczna.

Polowanie na cud

Rozdział 4

Wtargałam sakwy i reklamówkę z prowiantem na ostatnie piętro jednej z rozpadających się lwowskich kamienic. Zrzuciłam wszystko obok rowerów i rzeczy, które wcześniej wtargała na górę Kinga. Padłam na sofę w salonie, ta wspinaczka wydała mi się cięższa niż 100 km na rowerze przejechane z Przemyśla do Lwowa.

Ale dojechałyśmy, weszłyśmy na górę, byłyśmy szczęśliwe. Wzięłam głeboki oddech i rozejrzałam się dookoła.

Uwielbiam hostele. To dla mnie ostoje, gdzie na chwilę, raz na tydzień czy dwa- można odetchnąć, przystanąć, przywrócić się do porządku, poznać ludzi z całego świata wraz z ich historiami.

Każdy z nich ma swój szlak, a hostel to miejsce gdzie te szlaki się przecinają na kilka, kilkanaście godzin, zanim każdy powróci na swoją trasę. Żegnając się z ludźmi poznanymi w takich miejscach można być prawie pewnym, że już nigdy ponownie się ich nie zobaczy.

— Chcecie kupić bilety na pociąg do Odessy? — zapytała świeżo poznana recepcjonistka, która wcześniej z zaciekawieniem obserwowała naszą walkę z bagażami.

— Tak.

— Na jutro? — jej brwi, które chwilę wcześniej były lekko uniesione znikły pod grzywką.

— Tak.

— Jest środek wakacji…

— Wiemy…

— Nie jestem pewna czy to wykonalne...ale powiem wam gdzie spróbować.

No i tyle mi do szczęścia wystarczy. Rzeczy niemożliwe załatwiamy od ręki, na cuda potrzebujemy trochę czasu.

A kilka osób przed wyjazdem uprzedzało nas że zakup biletów na miejscu, na następny dzień, może graniczyć z cudem.

Co zrobię, że już tak mam. Jeżeli planuję miesięczną wyprawę rowerową, to poza przelotami (jeżeli takowe się szykują) nie rezerwuję nic. Choć i to nie zawsze. Czasem dobrze jest po prostu kupić bilet w jedną stronę. Nie zrozumcie mnie źle. Ja kocham Polskę i miejscem, gdzie mieszkam i chcę mieszkać na stałe jest Polska. Ale uważam też, że podróż z biletem w jedną stronę, jest czymś absolutnie niesamowitym. Jeżeli tylko masz możliwość nie deklarowania sztywnej daty powrotu do codziennych zobowiązań- sam spróbuj.

Bo po co tak na prawdę jeździmy na wyprawy?

Żeby potem pisać o nich książki i publikować zdjęcia na serwisach społecznościowych? Może niektórzy tak.

Ale jednak większość szuka wolności. Przygody. Oddechu. Odmiany. Czasem jakichś odpowiedzi. Czasem nawet odpowiedzi na pytania, o których istnieniu przed wyjazdem nie wiedzieliśmy. Czasem musimy spojrzeć na swoją codzienność z daleka, aby odpowiedzieć sobie na jakieś ważne pytanie.

Podróż bez biletu powrotnego, bez rezerwacji noclegów, bez wyznaczonej trasy, bez patrzenia na kalendarz i zegarek. Podróż, w czasie której, spotykasz niesamowitych ludzi, stajesz się częścią ich świata. Poznajesz ich kulturę, problemy i zwyczaje. Podróż niemierzona godzinami, dniami i ilością wydanych pieniędzy. Podróż, której kierunek wyznaczają napotkani po drodze ludzie i miejsca.

Pozostałe 11 miesięcy w roku mam od planowania, rezerwowania, patrzenia na zegarek, od bycia w wyznaczonych miejscach o wyznaczonym czasie, od spotkań umówionych na konkretną godzinę, od nastawiania budzików i drzemek, od wczesnych poranków i długich wieczorów, od pracy, nauki i od bycia ułożonym, „normalnym” człowiekiem.

I wyraźnie wszechświat podziela moje podejście do wypraw, bo jak do tej pory, pomaga mi jak może i zawsze udaje mi się kupować bilety, których nie ma. Chcę wierzyć, że na świecie jest jeszcze odrobina spontaniczności. A z moich obserwacji wynika, że im dalej od zachodniej Europy tym tej spontaniczności jest więcej.

Tak więc- następnego dnia rano wyruszyłyśmy na wyprawę. Do kas oddalonych o kilka kilometrów od dworca głównego. Licząc na to, że wszechświat skieruje nas w jakimś kierunku.

Nie uda nam się kupić biletów do Odessy? Nie będę przez to płakać. Przecież jest tyle niesamowitych miejsc, do których możemy pojechać!

W każdym z trzech otwartych okienek otrzymałyśmy taką samą odpowiedź. Pani ze smutkiem kręciła przecząco głową, mówiąc, że bilety są, ale na za tydzień.

Usiadłyśmy na drewnianej, wyślizganej ławce i wbiłyśmy wzrok w tablicę z rozkładami jazdy. Może znajdziemy inne połączenie? Nie musi przecież być szybko. Nawet nie chciałyśmy żeby było szybko. Chciałyśmy chłonąć jak najwięcej z otaczającego nas świata. Chciałyśmy doświadczyć magii kuszetek, plackarni, spędzić czas w wijącym się przez bezkresy, żelaznym wężu, we wnętrzu którego tętniło życie. Prawdziwe. Wschodnie. Zakrapiane bimbrem, opowieściami i śpiewem.

I tak siedziałyśmy próbując stworzyć plan B. Wypatrując pojawienia się „konika”, który wniósłby do zatęchłęgo pomieszczenia z kasami ukraińskich kolei powiew świeżości.

I biletów na miejsca, których oficjalnie nie było.

Kiedy byłam już prawie pewna, że do Odessy jechać będziemy przez Kijów, pani z trzeciego okienka zamachała do nas i zawołała żebyśmy podeszły.

— Są dwa bilety! Wyjazd dziś o 21:00! Ale będzie drożej!

— Jak bardzo drożej??I w której klasie?

— Przedział 4- osobowy, kupe. W plackarcie nie miałybyście gdzie dać rowerów. W kupe będzie na nie miejsce, przynajmniej jeden się do przedziału zmieści. Będzie o 150 hrywien więcej. Macie szczęście, że te bilety się znalazły!

150 hrywien…150 hrywien...to jakieś 22 złote!

Tak, tak, tak!

Moje serce eksplodowało radością. Podziękowałyśmy, zapłaciłyśmy za nasze bezcenne bilety i czym prędzej wybiegłyśmy z ciemnego pomieszczenia kolei na lwowskie ulice zalane cudownym słońcem.

Kawę w srebrnym koszyczku i budzenie na życzenie poproszę!

Rozdział 5

Czasem człowiek budzi się w środku nocy i z przerażeniem natrafia na coś twardego i chłodnego, leżącego obok. Po chwili dostrzega w ciemności zarys palców.

To ręka!

Ale zaraz...czyja?

Szybka ocena sytuacji: wszyscy pogrążeni we śnie pasażerowie w zasięgu wzroku mają po dwie sztuki.

A więc… ah tak...to musi być moja ręka.

Tylko maksymalnie zdrętwiała. Rozpaczliwie domagająca się dostawy świeżo natlenionej, cieplutkiej krwi.

Ręka może być twoja, a może być też innego pasażera, który źle dobrał pozycję sennej jogi do 20 cm kwadratowych miejsca, jakie zostało mu „przyznane”. Nawet w czasie snu musisz być stanowcza. Nieustępliwie zajmować swój kawałek siedzenia, podłogi, ściany. Każda oznaka słabości zostanie wykorzystana przeciwko tobie.

Tak wygląda podróżowanie lokalnymi środkami transportu w wielu regionach świata. Jednak nie w ukraińskich kolejach.

Chcąc przejechać Ukrainę lub Rosję pociągiem trzeba przygotować się na to, że nie będzie to szybki proces. Ukraińskie kuszetki to raczej stan świadomości niż metoda przemierzania kilometrów. Tutaj wyjątkowo prawdziwe staje się stwierdzenie Tima Cahilla:

„Jakość podróży mierzy się w liczbie poznanych przyjaciół, a nie przejechanych kilometrach”.

Szczególna integracja panuje w najtańszej klasie, tak zwanej plackarcie lub jak niektórzy mówią- plackarni. Wagony trzeciej klasy nie zostały tak nazwane bez powodu.

Wyobraźcie sobie wagon, w którym nie ma przedziałów za to są 54 łóżka, kuszetki. A teraz wyobraźcie sobie, że jest lato i nie ma klimatyzacji, a okna się nie otwierają. Lub że otwiera się ich znikomy procent. I teraz dołóżcie do tego podróż trwającą 12 godzin, 24 godziny, czasem 48 godzin. I słońce prażące z całej siły w tą pędzącą, blaszaną puszkę, wypełnioną ludźmi.

Tak.

Ludzie leżą lub siedzą na swoich kuszetkach i sprawdzają na własnej skórze jak czują się placki ziemniaczane na patelni.

ALE!

Każdy ma swoje łóżko. Z pościelą, ręczniczkiem. Dostępem do działającej łazienki. Tak- łazienki! Bo dla śmiałków istnieje możliwość skorzystania z prysznica. W którym nawet przez pierwsze kilka godzin trasy jest jeszcze woda!

Widzieliście kiedyś prysznic w polskich kolejach?

No właśnie. Ja też nie.

Pociągi nie są ani nowe, ani ładne, ani super czyste. Ale na każdego czeka komplet pościeli i malutki ręczniczek. Łóżko, na którym można pójść spać (w końcu nawet najwytrwalsi muszą zrobić przerwę w integracji). Samowar z wrzątkiem w każdym wagonie.

No i te dywany na korytarzach! Moi dziadkowie mieli taki sam wzór w salonie. Wszystko abyś, drogi podróżniku, czuł się jak u siebie w domu!

O 8:00 rano drzwi przedziału uchyliły się lekko i pojawiła się w nich głowa jednego z konduktorów.

— Za około godzinę będziemy w Odessie! Macie ochotę na kawę?

Kawa! O ile mózg był jeszcze w stanie uśpienia, nos poczuł wkradający się przez uchylone drzwi, czarny, gęsty, mocny aromat. Po kilku minutach na naszym stoliczku stanęły 4 szklanki z logo ukraińskich kolei. Każda w srebrnym koszyczku. Każda zawierająca cudownie pobudzającą miksturę.

Pasażerowie pociągu powoli wybudzali się ze snu. Korytarze wypełnił zapach kawy i ludzie przeciskający się do łazienek, z ręcznikami zawieszonymi na karku.

Wyjrzałam za okno. Przez noc przejechaliśmy szmat drogi. Ah już niedługo wysiądziemy w cudownej Odessie, poczujemy morski powiew, rozpoczniemy naszą wyprawę na dobre!

Słońce!

Piękne morze!

Wiatr!

Świeże powietrze!

Dziewicze krajobrazy!

Wolność!

Już za chwileczkę!

Lepiej teraz, niż później

Rozdział 6

Chlust!

Tuż przed naszymi stopami rozlało się wiadro pomyj wylanych przez panią z jednego ze sklepików. Zeszłam z chodnika na ulicę, aby ominąć kałużę.

Piiiib!!!

Jedno z przejeżdżających aut minęło mnie, a kierowca ani na chwilę nie puścił ani klaksonu ani gazu.

Smród spalin mieszał się ze smrodem wydobywającym się z pobliskich kontenerów, gdzie lądowało wszystko, czego już w żaden sposób nie dało się sprzedać na targu. Auta pędziły jak szalone, zwinnie omijając przy tym stojącą po środku ulicy beczkę z kwasem chlebowym oraz siedzącą obok niej na taboreciku babuszkę w chuście.

Spojrzałam na podrdzewiałą beczkę, trochę mniejszą od tych, którymi u nas, w rejonach bez kanalizacji odbiera się ścieki. Ponoć w beczkach z kwasem zdarzają się szczury. Nikt nie wie o tym, że tam są, do momentu kiedy zawór się nie zatka. Wtedy zawór trzeba rozkręcać a szczura eksmitować.

I można dalej sprzedawać kwas.