Saga rodu Whiteoaków 2 - Poranek na Jalnie - Mazo de la Roche - ebook + audiobook

Saga rodu Whiteoaków 2 - Poranek na Jalnie ebook i audiobook

Mazo de la Roche

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Klasyk sprzedany w 11 milionach egzemplarzy!

Co zrobić, gdy w domu zjawią się uciekinierzy? Czy w obliczu zagrożenia można wyrzec się zasad gościnności? Adelina i Filip Whiteoak z czworgiem dzieci wiodą szczęśliwe życie w Jalnie nad jeziorem Ontario. Gdy w Ameryce wybucha wojna secesyjna, rodzina próbuje odnaleźć się w tej rzeczywistości i zapewnić beztroskie dzieciństwo swoim pociechom. Pewnego dnia do Jalny przybywają krewni, małżeństwo Sinclair z południa USA. Wizyta tych uprzejmych gości zwiastuje jednak niebezpieczeństwo. ,,Poranek na Jalnie" z 1960 r. to druga część ,,Rodziny Whiteoaków". Powieść można uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. Na pewno spodoba się miłośnikom książek z wartką akcją i bogactwem emocji, jakie towarzyszą sadze obyczajowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 291

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 52 min

Lektor: Magdalena Zając - Zawadzka

Oceny
4,3 (4 oceny)
3
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mazo de la Roche

Saga rodu Whiteoaków 2 - Poranek na Jalnie

Tłumaczenie Zofia Kierszys

Saga

Saga rodu Whiteoaków 2 - Poranek na Jalnie

Tłumaczenie Zofia Kierszys

Tytuł oryginału Morning at Jalna

Język oryginału angielski

Cover image: Shutterstock

Copyright ©1992, 2023 Mazo de la Roche i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728410646 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Dom w nowym kraju

Gdy wybuchła amerykańska wojna secesyjna, ten dom w Jalnie w prowincji Ontario był ukończony od kilku zaledwie lat. Właściciel, kapitan Whiteoak, mieszkał tu z żoną i dziećmi od narodzin drugiego syna. Ożeniony z Irlandką Adeliną Court przeniósł się z nią do Kanady z Indii. Placówka wojskowa, w której w Indiach stacjonował jego pułk, nazywała się Jalna i taką też nazwę romantycznie nadali swej nowej kanadyjskiej siedzibie. Kapitan Whiteoak uwolnił się od rygorów życia w wojsku, bo tęsknił do swobody i wolnych przestrzeni. Adelina Whiteoak zawsze pragnęła przygody. Teraz oboje czuli się, jeśli nie rzeczywiście pionierami, to w każdym razie przepojeni duchem pionierów, jakkolwiek zadbali o to, by otaczało ich wiele z dobrodziejstw cywilizacji Starego Kontynentu.

Dom z ładnie czerwonej cegły, okazały, z pięcioma wysokimi kominami stał w tysiącakrowej posiadłości odległej niewiele mil od jeziora Ontario, którego lesiste wybrzeże przyciągało niezliczone ptaki. Urodzajna dziewicza ziemia wydawała obfite plony. Wszystko, co w niej zasiano, rosło bujnie.

Dzieci Whiteoaków znały życie tylko jako swobodne, zdrowe przetaczanie się pór roku. Było ich czworo: Augusta, Mikołaj, Ernest i najmłodszy dzidziuś Filip (bo kapitan Whiteoak odstąpił od swej dawnej decyzji, że pozostanie w rodzinie jedynym Filipem). Rodzice im pobłażali, ale od czasu do czasu przypominali sobie o konieczności dyscypliny. Ojciec, gdy się narazili na jego niezadowolenie, przybierał wobec nich ton srogiego dowódcy. Matka, osoba porywcza, nieraz się irytując, dawała im klapsy. Córka Augusta znosiła dyscyplinę z rezygnacją pełną godności, Mikołaj okazywał niejakie lekceważenie, a mały Ernest bronił się płaczem i przyrzekaniem, że będzie grzeczny. Dzidziuś Filip, który raczej nie wiedział, co znaczy „nie wolno”, rzucał się w chwilach krytycznych na podłogę, wierzgał i wrzeszczał.

W ten letni dzień Filip i Adelina Whiteoakowie z niezupełnie niezmąconą przyjemnością oczekiwali przyjazdu dwojga Amerykanów z Południowej Karoliny.

– Nie rozumiem – mówił Filip – dlaczego ty się przejmujesz tą wizytą. Sinclairowie muszą nas brać takimi, jacy jesteśmy. I przecież nie mamy tu się czego wstydzić. Ręczę, że piękniejszego domu ani lepiej prowadzonego gospodarstwa nie znajdzie się w całej prowincji.

– Ale pomyśl, do czego oni są przyzwyczajeni! – wykrzyknęła Adelina. – Ogromna plantacja z setkami niewolników na każde ich skinienie. Cóż my tutaj wiemy o prawdziwym wykwincie? Powinniśmy mieć dla nich apartament, a nie marną jedną sypialnię i kącik dla pokojówki Lucy Sinclair.

– Pokój gościnny nie jest marny. Jest wspaniały, dostatnio umeblowany. Zresztą, czy im się spodoba, czy nie, wyboru nie mają.

– I jakie tu rozrywki znajdziesz dla pana Sinclaira? – zapytała. – Będziesz go oprowadzać po zagonach rzepy? Pokazywać mu cielęta bliźnięta?

Rozmowę przerwał hałas: dwaj synowie pędzili przez korytarz i dudniąc solidnymi bucikami, zbiegali ze schodów. Mikołaj dogonił Ernesta, Ernest podniósł wrzask udawanego strachu. Normalnie takie rozbrykanie uchodziło uwadze rodziców, teraz jednak Filip powiedział:

– Przy gościach nie mogą tak dokazywać.

– Nie obawiaj się – powiedziała Adelina. – Starsze dzieci wysyłam na trzy dni do Busbych. Uzgodniłam to z panią Busby wczoraj.

– Gussie potrafi zachowywać się należycie.

– Źle by się czuła bez braci. Chcę tu mieć atmosferę idealnego spokoju. Lucy Sinclair pisała w ostatnim liście o opłakanym stanie swoich nerwów.

– Czy wiesz – zapytał Filip – że Busby’owie opowiadają się zdecydowanie po stronie Jankesów?

– Nie mówiłam im – powiedziała – kto do nas przyjedzie. Tyle że to znajomi z naszej ostatniej podróży do Anglii.

Filip był zaniepokojony.

– Na pewno Elihu Busby nie pochwalałby tego.

– Nie on będzie podejmował Sinclairów. – Rozpłomieniła się. – Niech pilnuje własnego nosa.

– Dzieci powiedzą.

– Nie powinny! – wykrzyknęła. Zawołała troje starszych. – Jedziecie na trzy dni do państwa Busby – oznajmiła.

– Hura! – wrzasnął Mikołaj. – Zawsze lubię jeździć na ich farmę. Wszyscy tam pracują, ale wciąż mają czas, żeby się bawić.

– Posłuchajcie, dzieci – rzekła Adelina tonem złowieszczego ostrzeżenia. – W żadnym razie nie możecie się wygadać, że nasi goście są z Południa i że przywożą ze sobą parę służących.

– Murzynów! – wykrzyknął Mikołaj. – Nigdy nie widziałem Murzyna. Strasznie chcę zobaczyć.

– Czy oni są niebezpieczni? – zainteresował się Ernest.

– Oczywiście że nie, głuptasku – odpowiedziała matka. – Więc pamiętajcie, mówcie tylko, że to przyjaciele, których poznaliśmy w Anglii. Polegam na tobie, Augusto.

– Będę pamiętać – obiecała Augusta swym niskim głosikiem mającym stać się kontraltem. – Ale wcześniej czy później państwo Busby się dowiedzą.

– Naturalnie. Ale jeśli dowiedzą się dzisiaj, to oburzeni pewnie zaraz odeślą was z powrotem. Patsy was zawiezie do państwa Busby. Idźcie się przygotować. I pamiętajcie też o dobrych manierach.

Odeszła od nich.

– Dobre maniery, niech mnie licho – powiedział Ernest.

Augusta się zgorszyła.

– Erneście, gdzie, na Boga, słyszałeś to okropne wyrażenie?

– Nie wiem.

– No, lepiej prędko o nim zapomnij. Chodźmy, musisz umyć twarz i wyszczotkować włosy.

Patsy O’Flynn, Irlandczyk, który służył dawniej u rodziców Adeliny i przyjechał do Kanady z Whiteoakami, czekał na podjeździe, stojąc przy krzepkim srokatym kucu zaprzężonym do breku.

– Wsiadajcie, wsiadajcie – ponaglił dzieci – bo ja nie mam dużo czasu, żeby się wałęsać po okolicy, kiedy muszę tyrać za dwóch.

Filip i Adelina wyszli na ganek. Mogłoby się wydawać, że wyprawiają potomstwo w daleką podróż, a nie z parodniową wizytą do sąsiadów. Omal nie przesadzali w pieczołowitości. Kapitan Whiteoak sam wyniósł sakwojaż dzieci, chociaż Mikołaj był silnym chłopcem. Adelina swoją chustką wytarła Ernestowi zadarty nosek, chociaż on miał własną z wyhaftowanym inicjałem E, wystającą z kieszeni kurtki.

– Uważaj, żeby mu z nosa nie kapało – poleciła Auguście. Ojciec wsadził Ernesta do breku. Matka wspinając się trochę, kolejno każde z dzieci w breku serdecznie ucałowała.

– Cokolwiek was tam spotka – dała im pożegnalną radę – przyjmujcie wszystko tak jak ja zawsze, z miłosiernym spokojem. – I zwróciła się do stangreta. – Patsy Joe, jeżeli znów ci ten kuc zboczy do rowu i przewróci brek, ja ciebie zabiję!

Brek odjechał szybko. Nero, wielki czarny wodołaz długimi susami biegł obok. Zad srokatego kuca lśnił w letnim słońcu przedzierającym się przez gęsto rozrośnięte drzewa, kopyta tylko kłapały na piaszczystym trakcie.

Gdy podjeżdżali pod nieforemne, bo bezplanowo powiększane przybudówkami, drewniane domostwo Busbych, Augusta przypomniała Ernestowi:

– Ani słowa o Murzynach. Pamiętaj.

– Murzyny, niech mnie licho – powiedział Ernest.

Na reprymendę już nie była pora. Wygramolili się z breku.

Goście

Ten malec – zauważyła Lucy Sinclair – mógłby być istną plagą, ale jak dotąd jest raczej milutki.

– Bardzo ładny dzieciak – stwierdził jej mąż.

Bez szczególnego zainteresowania oboje przyglądali się małemu Filipowi, który mozolnie budował dom z klocków na trawie nie opodal. Potrafił tylko stawiać klocki jeden na drugim, a przecież spiętrzał je z imponującym skupieniem. O niezłomności zamiaru świadczyło wydęcie jego dziecięcych warg.

– Świata nie widzi poza tatą – powiedziała.

– Typowy Anglik. – W głosie Curtisa Sinclaira zabrzmiało tyleż podziwu, ile dezaprobaty. – Uparty, zawzięty.

– Ci ludzie – upomniała go Lucy – to nasi przyjaciele. Cudownie nam jest tutaj.

– Ze wszechmiar wielkoduszni – przyznał. – Dziś rano Whiteoak mi powiedział: „Czujcie się tu, jak u siebie, pan i małżonka, i wasza służba, dopóki wojna się nie skończy”.

Wyciągnęła koronkową chusteczkę, żeby otrzeć łzy z oczu.

– Co nam pozostanie? – zaszlochała.

Filip porzucił klocki i przydreptał do niej. Klepnął ją w kolano.

– Biedna pani – wyraził współczucie. – Nie płac.

Pogłaskała go po jasnych kędziorkach.

– Kochaneczku. – I dodała po chwili: – Dobrze, nie będę płakać. Będę dzielna, bo chcę ci się podobać.

Mąż położył rękę na jej drugim kolanie. Miał piękne ręce. Zawsze podziwiała zwłaszcza jego kciuki, prawie tak długie jak inne palce, idealnie zaokrąglone, o paznokciach owalnych z białymi półksiężycami. Przeniosła wzrok z tej ręki na jego blady szlachetny profil, po czym na krzepki tors zniekształcony wydatnym garbem na plecach. Curtis Sinclair był garbaty i właśnie z racji swego kalectwa nie mógłby walczyć, zostając w kraju, wobec czego przyjechał ze swoją delikatną żoną do Kanady, gdzie widział możliwość działania, które by wpłynęło na losy znękanego Południa. W każdym razie uznał za konieczne wywieźć Lucy stamtąd. Utracił cały majątek, nadal jednak uważał się za niezależnego plantatora.

Na krótko przed wojną domową Sinclairowie poznali Whiteoaków w Anglii, gdy Filip i Adelina bawili tam na wakacjach. Znajomość szybko przerodziła się w przyjaźń. Te dwa małżeństwa wzajemnie urzekały się swoją odmiennością – Sinclairowie, typowi Południowcy z Karoliny, Whiteoakowie, on Anglik, ona Irlandka. Sinclairowie przyjęli zaproszenie Whiteoaków do Jalny, ale dopiero teraz i to w tak tragicznych okolicznościach z niego skorzystali.

Przyjechali przed trzema dniami. Wszystko wydawało im się takie obce, takie północne, a przecież miłe, rodzina Whiteoaków taka sympatyczna. Dni były ciepłe, ale noce zimne. Sypiali na puchowym piernacie w wielkim łożu pod baldachimem. Czuli się przeniesieni niezmiernie daleko od ruin własnego domostwa, od rzeczy dobrze im znanych. Przywieźli ze sobą troje niewolników, bo nie wyobrażali sobie życia bez nich: pokojówkę, przystojną Mulatkę; kucharkę, która już zaczęła z kucharką Whiteoaków się kłócić; oraz służącego, silnego, młodego Murzyna.

Lucy Sinclair westchnęła.

– Lada chwila wezwą nas na podwieczorek, zgoła zbyteczny, jeśli chodzi o mnie. Och, to wieczne picie herbaty!

Mąż chrząknął ze zrozumieniem, ale zwrócił jej uwagę:

– Ciszej, Lucy. Nawet ten mały chyba słyszy, co mówisz.

Mały Filip potępiająco wlepił w nich swe niebieskie oczy. Wyraźnie był bliski płaczu. Lucy pochyliła się ku niemu, udając, że ogląda jego dom z klocków. Klasnęła w ręce.

– Śliczny! – wykrzyknęła. – Prześliczny!

– Bądź, Lucy, wdzięczna za to, że jesteśmy tutaj. Okazuj Whiteoakom, jak bardzo doceniasz ich gościnność. Idzie Filip. Z apetytem, przypuszczam, na co najmniej trzy filiżanki herbaty i rożki z dżemem jagodowym. Uśmiechnij się, Lucy.

Do tego nie trzeba jej było namawiać. Urodziwy blondyn, Filip Whiteoak samym swoim widokiem mógł wywołać uśmiech na twarzy każdej kobiety.

– Mam nadzieję – powiedział – że czujesz się pani lepiej i jesteś gotowa zjeść obfity podwieczorek. Już podano do stołu.

Zachwycony zmierzył ją spojrzeniem, gdy wstała i obciągnęła fałdy szerokiej spódnicy. Od garbu Curtisa Sinclaira odwracał wzrok. Tymczasem niańka przybiegła, dźwignęła malca z trawy i protestującego piskiem, wniosła do domu.

Adelina czekała w jadalni, stojąc przy zastawionym stole. Wokół niej stało troje starszych dzieci. Augusta, powściągliwe dziecko, prawie podlotek, z długimi czarnymi lokami i gęstą grzywką, która zasłaniała jej wysokie czoło. Mikołaj, następny w kolejności wieku, urwis o ciemnych pięknych oczach i falujących włosach, nieustraszony, dumny, a nawet zuchwały, o czym miała świadczyć jego mina, ale teraz układny. I Ernest o dwa lata od niego młodszy, jasnowłosy, błękitnooki. Wyglądali razem tak, jakby Adelina upozowała się z nimi do rodzinnej fotografii.

– Moje latorośle – przedstawiła ich gościom. – Byli parę dni u przyjaciół. Uznałam to za dobry pomysł na początek państwa pobytu tutaj, bo wiedziałam, że ogromnie jesteście zmęczeni.

Sinclairowie przywitali się z dziećmi jak z dorosłymi, co bardzo im trojgu pochlebiło. Mikołaj wyprostował się buńczucznie. Ernest się rozpromienił. Augusta spuściła oczy, niezdecydowana, czy polubić, czy nie polubić tych dwoje właścicieli niewolników. Byli gośćmi taty, ale w domu państwa Busby usłyszała niejedno o takich ludziach. Bardzo piękna jednak jest ta pani, stwierdziła. I bardzo elegancko ubrana. Nawet patrząc na czubki swych bucików, widziała tę urodę i elegancję.

– Bogu dziękuję – wykrzyknęła Lucy Sinclair – że ja nie mam dzieci, które by tylko odziedziczyły tragedię naszego życia! To byłoby nie do zniesienia!

Curtis Sinclair, chcąc rozładować napięcie spowodowane rozżaleniem żony, powiedział:

– Zapewne wszystkie państwa pociechy urodziły się w Jalnie.

– Nie, doprawdy – odrzekł Filip – córka urodziła się w Indiach, tam gdzie stacjonował mój pułk. Sprzedałem patent oficerski. Popłynęliśmy do Anglii i do Irlandii, żeby odwiedzić rodzinę, no i przenieśliśmy się do Kanady.

Adelina za nic by nie dopuściła, by ktokolwiek zakasował ją w okazywaniu uczuć, po prostu nie leżało to w jej charakterze. Teraz więc przywołała wspomnienie tej podróży, nieomal kreując rolę tragicznej królowej.

– Jakież to były przejmujące chwile! – wykrzyknęła. – To pożegnanie z moimi najbliższymi w Irlandii. Wiedzieliśmy, że może już nigdy ich nie zobaczymy. Odprowadzali nas. Nieutuleni w żalu moi rodzice, moi wszyscy kochani bracia. A potem straszliwa przeprawa przez ocean. Indyjska ayah, którą miałam do dziecka, umarła, pochowaliśmy ją w głębinach.

Wtrącił się Filip:

– Wtedy mnie przypadło kołysanie tej panny. – Wskazał Augustę tak zawstydzoną, że głowa jej opadła, i ciągnął dalej: – Ten smyk, Mikołaj, urodził się w Quebecu. Dopiero Ernest to pierwszy Whiteoak urodzony w tym domu. – Ramieniem objął Ernesta patrzącego wokoło z dumą.

Zasiedli do stołu. Adelina zaczęła nalewać herbatę. Lucy Sinclair podniosła wzrok na przeciwległą ścianę.

– Podziwiam – rzekła – te ładne portrety pani i pana kapitana.

– On jest w mundurze huzarów – powiedziała Adelina. – Zamówiliśmy je sobie przed samym wyjazdem do Kanady.

– W Irlandii? – zapytała Lucy.

Adelina przytaknęła, unikając wzroku Filipa, który jednak dobitnie sprostował:

– Nie. W Londynie. Namalował je bardzo modny portrecista. Czy uchwycił podobieństwo, zdaniem pani?

Oboje Sinclairowie zapewnili, że podobieństwo zostało uchwycone doskonale. Przyjrzeli się portretom z uznaniem, po czym Lucy jęknęła:

– Serce mi się kraje, kiedy pomyślę, co prawdopodobnie dzieje się z portretami czterech pokoleń mojej rodziny w moim panieńskim domu.

– Nie trzeba upadać na duchu. – Filip rzucił jej pocieszające spojrzenie. – Wszystko przybierze lepszy obrót.

Już jedli podwieczorek. Mikołaj nagle zwrócił się do Sinclairów.

– Tam, gdzie byliśmy mój brat, siostra i ja w odwiedzinach, uważają, że pan Lincoln jest wspaniały.

– Rzeczywiście tak uważają? – spokojnie zapytał Curtis Sinclair.

– Jeden ich syn walczy w wojsku Jankesów – prawił Mikołaj. – Modlą się za niego i za pana Lincolna. Pan uważa, że to niedobrze?

– Nikt nie chce ciebie słuchać – rzekł Filip surowo. – Jedz swój chleb z masłem.

Głos zabrał mały Ernest.

– Nasz przyjaciel pan Busby mówi: „Lincoln to bohater”.

– Jeszcze słowo powie któryś z was – ostrzegł Filip – i odejdziecie od stołu.

Chłopcy ucichli, ale wyglądali na mniej zdruzgotanych tym upomnieniem niż Augusta.

– Podobno – zagaiła Adelina – państwo Lincoln nie mają żadnej ogłady.

– Ich synowie też nie – podjęła Lucy Sinclair. – Czworo prostaków.

– Do prostaczków należy Królestwo Niebieskie – znów przemówił mały Ernest. – Tak mam w zeszycie.

– Dzieci – powiedziała matka. – Możecie już odejść.

Dzieci więc wstały, ukłoniły się dorosłym i statecznie wyszły z jadalni. Ale zaraz na trawniku przed domem puściły się w pląsy. Niezwykłym, podniecającym wydarzeniem była obecność gości i to w dodatku gości z Ameryki.

– U nich tam jest wojna domowa – powiedział Mikołaj.

– Czy to znaczy, że biją się w domu? – zapytał Ernest.

Augusta objęła go ramieniem.

– Nie, głuptasku. Oni są bardzo wytworni i dobrze wychowani, ci państwo Sinclair. Ale Jankesi nie chcą, żeby ludzie mieli niewolników. Więc o to tam jest wojna.

– Idzie niewolnik – powiedział Mikołaj. – Porozmawiam z nim.

– Nie, nie – zaczęła prosić Augusta. – Mogłoby mu być nieprzyjemnie.

Odsunął jej rękę, nie dając się zatrzymać. Została z Ernestem, gdy pomaszerował prosto do służącego Sinclairów.

– Dobrze ci jest w Kanadzie? – zapytał.

– Tak, panie, jest wspaniale – odpowiedział Murzyn i wzniósł niezgłębione oczy ku wierzchołkom drzew.

– Cieszysz się, że odjechałeś od tej wojny?

– Tak, panie, cieszę się, że odjechałem od tej wojny.

Teraz Ernest, który przybiegł za bratem i uczepił się jego ręki, zapytał cienkim głosikiem:

– Dobrze ci było w niewolnictwie?

– Tak, panie, było wspaniale.

– Ale tutaj w Kanadzie jesteś wolny, prawda? – nastawał Mikołaj.

– Nie miałem takich myśli – powiedział Murzyn.

– Jak ty się nazywasz? – zapytał Ernest.

– Jerry Cram.

Augusta surowo zawołała braci:

– Chłopcy! Mieliście o nic nie pytać. Dostanie się wam od mamy. Przestańcie już i chodźmy na spacer.

Usłuchali niechętnie. Zobaczyli, jak z domu bocznymi drzwiami wybiega ładna młoda Mulatka i zwalnia kroku w pobliżu Murzyna.

– Jej nie wolno z nim rozmawiać – powiedziała Augusta.

– Ale jak ona może z nim nie rozmawiać, kiedy są wciąż pod jednym dachem? – Mikołaj patrzył na tych dwoje z ciekawością.

– Czy to flirt? – zapytał Ernest.

– Gdzie, na Boga, słyszałeś coś takiego, Erneście. – Augusta wzięła braciszka za rękę i pociągnęła za sobą.

– Pytam, jak może subretka pani Sinclair… – znów zaczął Mikołaj.

– Co to jest subretka? – przerwał mu Ernest.

– Głuptasku. Subretka ubiera panią, szczotkuje jej włosy, przyszywa guziki. Ta Annabella co wieczór sto razy przesuwa szczotką po głowie pani Sinclair. Widzieliście, jak jej włosy błyszczą? To od tego szczotkowania.

– Mama ma rude włosy – powiedział Ernest. – Jest kontenta, że myśmy tych włosów nie wzięli po niej. Nie wiem, dlaczego.

– Rude nie są dobrze widziane.

– Dlaczego?

– Nie wiem. Pewnie dlatego, że lepiej mieć czarne czy brązowe, czy blond.

– Gussie, a ja słyszałem, jak ktoś mówił do mamy „pani piękne włosy, pani Whiteoak”.

– Kto to był?

– Pan Wilmott chyba.

– I co mama wtedy? – zapytał Mikołaj.

– Powiedziała: „stary głuptasie”.

– To tylko taki jej sposób. – Mikołaj westchnął. – Nie powiedziała tego poważnie.

– Myślisz, że jej się to podobało? – zapytała Augusta zgorszona.

– Z całą pewnością. Kobiety lubią komplementy. Kiedy dorośniesz, będziesz je lubiła szalenie.

– Doprawdy nie. – Wyraźnie się obraziła.

Z lasu, przez który biegły szlaki w posiadłości Whiteoaków i który nadawał jej majestatyczności dziewiczego ustronia, wyszło dwóch mężczyzn. Jednym z nich był sąsiad, Elihu Busby (to właśnie w jego domu przebywały dzieci). Urodził się w Kanadzie, co napawało go nad wyraz patriotyczną dumą. Od Whiteoaków, Kanadyjczyków w porównaniu z nim świeżo upieczonych, oczekiwał uległego kierowania się jego opinią we wszystkich sprawach kraju. Chlubił się tym, że jego syn bierze udział w amerykańskiej wojnie domowej, walcząc po stronie Północy. Niewolnictwo uważał za obrzydliwość.

Drugim z tych mężczyzn był David Vaughan, również sąsiad.

– Słyszałem – powiedział Busby – że wasi goście są z Południa.

– Tak – potwierdziła Augusta. – Przyjechali, bo u nas jest spokój.

– Wujaszku – Ernest skubnął Davida Vaughana za rękaw. Vaughan nie był spokrewniony z Whiteoakami, ale dzieci tak się do niego zwracały. – Wujaszek pójdzie z nami, to ich pozna. Oni są mili.

Sąsiedzi jednak nie mieli ochoty poznać Południowców.

– Dopóki nie opuszczą waszego domu, nieczęsto będziecie nas widywać – powiedział Busby. – Wiecie, co myślimy o niewolnictwie.

Mikołajowi oczy zaiskrzyły się psotnie.

– Chyba przyjechali na długo, bo przywieźli ze sobą troje niewolników.

Na dźwięk tego ostatniego słowa obaj sąsiedzi osłupieli.

– Niewolników? – powtórzył Busby. – Tutaj? Do Jalny?

– Tak. Jedna niewolnica właśnie wiesza pranie. Brzuchata, no nie?

Niemłoda, bardzo czarna kobieta rozwieszała bieliznę na sznurze dosyć od nich daleko, zapewne więc nie wiedziała, że na nią patrzą.

– Biedne stworzenie! – huknął Busby. – Co za los!

– Ci niewolnicy mogli odejść, gdyby chcieli – powiedziała Augusta. – Widocznie lubią być niewolnikami.

W tej samej chwili Murzynka z wesołym śmiechem zawołała coś w stronę kuchennej sutereny.

– To Cindy – objaśnił mały Ernest. – Ona robi pyszne ciasto, które się nazywa biszkopt angielski. Poproszę ją, żeby znów zrobiła jutro. – Wybiegł.

Augusta i Mikołaj ruszyli dalej na swój spacer. Gdy się oddalili, Elihu Busby zapytał:

– Czy ta Murzynka jest zamężna?

– Skąd mogę wiedzieć – odparł David Vaughan.

– No bo jeśli nie jest, należy ją wydać za mąż. To haniebne trzymać ją w domu przy tych dzieciach. Są nadzwyczaj spostrzegawcze. Widzą wszystko. Szczególnie ten chłopiec, Mikołaj.

– Nie byłby synem swojej matki, gdyby nie odznaczał się czymś nadzwyczajnym – zauważył David Vaughan.

Busby spojrzał na niego bystro.

– Nie rozumiem – rzekł po chwili – jak pani Whiteoak mogła zaprzyjaźnić się z tymi właścicielami niewolników i zaprosić ich do Jalny, na domiar złego z niewolnikami, kiedy w ich kraju toczy się wojna o zniesienie niewolnictwa. Wstrząsem dla mnie jest to, że kapitan Whiteoak jej pozwolił.

– Wkrótce będą wiedzieli, co sądzimy o tym wszystkim – powiedział David Vaughan. – Ja nie przestąpię progu ich domu, dopóki ci ludzie się od nich nie wyniosą. – Drżenie ust świadczyło o jego wzburzeniu.

Frontowe drzwi domu otworzyły się. Na ganku z białymi filarami, po których już pięło się zielenią młode dzikie wino, stanęła Adelina Whiteoak. Zeszła ze schodków i lekkim krokiem ruszyła w kierunku sąsiadów.

– Cudowny chód – mruknął Busby. – Ona jest pełna gracji jak łania.

Vaughan milczał. Powitał Adelinę niemym ponurym wyrzutem, dającym się odczytać w jego głęboko osadzonych oczach. Nie przyjęła tego do wiadomości.

– Cieszę się – powiedziała – żeście się panowie tu pokazali. Marzyłam o tym. Proszę, wejdźcie do domu. Poznacie naszych gości z Południowej Karoliny. Będziecie nimi oczarowani.

Busby się żachnął.

– Nie chcę poznawać ludzi, którzy mają niewolników. Powinnaś pani wiedzieć, że sercem i duszą jestem po stronie Północy.

– Ja także – zawtórował mu cicho, zdławionym głosem Vaughan.

– Ach, ale od razu przejdziecie na stronę Południa, kiedy ich poznacie. Ten ich wdzięk. I mówią z takim ładnym miękkim akcentem.

– Prędzej bym dotknął kobry, niż podał rękę właścicielom niewolników – oświadczył Elihu Busby.

– Więc pan nie wejdziesz? – zapytała, udając wielkie zdumienie.

– Nie wiesz, pani, że mój syn, Wellington, walczy w armii Północy? Ci ludzie to jego wrogowie. Lada godzina może nadejść wiadomość, że on poległ.

David Vaughan zapytał:

– Nie czytałaś, pani, Chaty Wuja Toma?

– Czytałam. Dosyć mam tej pisarki Stowe. Wyciągnęła pojedyncze przypadki i opisała je, jakby były na porządku dziennym. Pani Sinclair nigdy nie słyszała o takim brutalnym panu Murzynów jak Legree.

– Dlaczego – dalej manifestował swą pogardę Busby – ci Sinclairowie przywieźli tu niewolników?

– Dlatego, że niewolnicy błagali o to. Uwielbiają nawet ziemię, po której ich państwo stąpają. Ach! nie widziałam nic piękniejszego. Ci Południowcy to prawdziwi arystokraci. Obsługiwani wprost na czworakach. Kiedy pomyślę, jak nieokrzesanie, na łapucapu obsługuje mnie moja służba, naprawdę mi siebie żal.

– Pani Whiteoak – zapytał Elihu Busby – chciałabyś pani, żeby służyli ci niewolnicy?

– Pewnie, że bym chciała.

– W takim razie do głębi wstyd mi za panią – odezwał się David Vaughan, wielce poruszony.

Elihu Busby parsknął śmiechem.

– Uwierzyłeś, David? Przecież pani Whiteoak mówi nie to, co myśli. Tylko się popisuje.

– Popisuje się tą stroną swojego charakteru, której wolę nie widzieć. – Vaughan dramatycznie wskazał troje Murzynów stojących w podziwie wokół dzidziusia Filipa. – Czy właściciele tych niewolników zdają sobie sprawę, że są teraz w wolnym kraju? Że ci nieszczęśni czarni mogą w każdej chwili odejść, zostawić ich, by obsługiwali się sami?

Na ganek wyszli państwo Sinclair w towarzystwie gospodarza.

Z triumfalnym uśmiechem Adelina podążyła do nich przez dobrze utrzymany trawnik. Odchodząc, rzuciła sąsiadom:

– Do widzenia.

– Uroczo chodzi ta kobieta – powtórzył swoje Busby.

Wiedziała, że na nią patrzą. Czuła to dumna do szpiku kości, gdy tak sunęła w długiej taftowej sukni koloru śliwki, omiatając trawę falbaną. Przy schodkach ganku zatrzymała się i pochyliła, żeby powąchać rozkwitłą na krzewie herbacianą różę.

Curtis Sinclair miał w ręce ostatni numer „New York Tribune”. Zwykle po przeczytaniu komunikatów wojennych zamieszczonych w tej gazecie omawiał je z Filipem. Teraz jednak opowiadał o swej podróży z żoną i służbą do Kanady. Statkiem, na który wsiedli w Charleston, przepłynęli przez blokadę w burzliwą noc i skierowali się na Bermudy.

– Tam mogliśmy – mówił – wymienić nasze konfederackie dolary na funty szterlingi.

– Ze stratą dla nas, rzecz jasna – wtrąciła Lucy Sinclair.

– I tam – ciągnął – udało nam się złapać angielski statek pasażerski do Montrealu. To już był spokojniejszy rejs.

– Ależ przygody! – Adelina nieomal w pląsach wbiegła na ganek. – Właśnie przygoda nadaje życiu smak!

Zarówno Whiteoakowie, jak rodzina Busbych naturalnie przejmowali się wojną secesyjną nie inaczej, niż wszyscy w tej prowincji graniczącej ze Stanami. Ale oni więcej niż ogół wiedzieli o istnieniu podziemnej grupy agentów Konfederacji, którzy przybywali do Kanady, żeby dokonywać najazdów na pogranicze Stanów i niszczyć statki jankeskie na Wielkich Jeziorach.

Podczas gdy Elihu Busby tak namiętnie opowiadał się za Północą, Filip Whiteoak z podsycanym przez Sinclairów współczuciem popierał Południe. W miarę jednak rozwoju wypadków zaczynał widzieć beznadziejność konfederackiej sprawy. Będąc wojskowym, orientował się, jaką wagę mają te wydarzenia i jakie jest ich znaczenie dla Kanady, o wiele lepiej niż Elihu Busby.

Guwerner

Lucius Madigan, Irlandczyk, przyjechał do Kanady z powodów natury czysto finansowej, lubił jednak mówić, że w tym nowym kraju powodzi mu się znacznie gorzej, niż powodziło mu się w starym. Przyjechał zaangażowany jako guwerner dzieci Whiteoaków i był teraz w Kanadzie od sześciu miesięcy. Dwukrotnie w tym okresie opuścił stanowisko pracy, żeby wsiąść w swój porywający go sporadycznie pociąg do butelki, ale i za pierwszym, i za drugim razem wrócił tak pokornie, że zostało mu to darowane. Filip i Adelina, zważywszy, że ukończył studia na uniwersytecie w Dublinie i dużo podróżował po Europie, czuli respekt dla jego erudycji. Zresztą jego pobyt w Jalnie nie miał trwać długo, bo zamierzali wysłać dzieci do internatów w Anglii.

Madigan był z usposobienia przekorny. Niemal fizycznie go bolało przyznanie komukolwiek racji w jakiejkolwiek sprawie. Do dzieci jednak zawsze odnosił się łagodnie. Czarował je swymi sprzecznymi poglądami. Prosił o wybaczanie mu błędów, przy czym zaznaczał, że są jedynymi na świecie trzema istotami, z których zdaniem on się liczy. Kiedyś Mikołaj wypowiedział się o czymś obrazoburczo i dostał za to mocnego klapsa od ojca, a przecież nie wyjaśnił, że tylko powtórzył słowa guwernera.

Ogromnie zainteresowała Madigana Lucy Sinclair. Wydawała mu się egzotyczna, inna niż wszystkie kobiety. Zachwyt budziły w nim jej powolne, wytworne ruchy. Madigan należał do mężczyzn, którzy muszą stawiać wybrankę na piedestale i wielbić, ale których uwielbienie w razie rozczarowania natychmiast zmienia się w pogardę. Przedtem uwielbiał Amelię Busby – ona wolała swoje drugie imię od pierwszego: Abigail – dopóki z jakiegoś powodu nie poczuł do niej urazy. Teraz jej hoża uroda i bezpośredniość raziły go aż do obrzydzenia. Amelia zbytnio nie ceniła Madigana, bo pił, jednakże, gdy utraciła tego adoratora o wiele inteligentniejszego niż jej bracia, nie posiadała się ze wstydu i żalu.

W osobie Lucy Sinclair Madigan znalazł idealny przedmiot kultu. Curtis Sinclair może wiedział o tym, ale nic po sobie nie okazywał, spokojny, szarmancki, jak przystało na gentlemana z Południa.

– Ach, jakiż sposób bycia ma ten człowiek! – entuzjazmowała się Adelina.

– Czego brak – zapytał Filip – mojemu sposobowi bycia?

– Ty – odrzekła niejasno – masz sposób bycia… oficera kawalerii.

Na początku amerykańskiej wojny domowej Madigan zgadzał się z Północą, to znaczy zgadzał się tak dalece, jak mu to umożliwiało jego usposobienie. Słysząc, że w armii Północy są Irlandczycy, powiedział z żarem:

– Te chłopaki potrafią bić się za wolność!

Ledwie jednak zobaczył, z jakim wstrętem Elihu Busby potępia Południe, zmienił zdanie. Busby’ego bardzo nie lubił. I wszystko przecież, co dotyczyło Lucy Sinclair musiał podziwiać czy już przynajmniej brać w obronę. Busby nieomal czcił Lincolna. Więc Lucius Madigan się z niego wyśmiewał.

– Lincoln to nadal ten typ, który siedział z kolesiami na zapleczu sklepiku spożywczego, strugał kije i opowiadał sprośności.

Powiedział tak trojgu małym Whiteoakom, gdy ich spotkał po południu w lesie. Na dźwięk słowa „sprośności” Augusta odwróciła głowę, ale dostrzegł rumieniec ciemniejący na jej policzku.

– Moja droga – przeprosił ją ze skruchą. – Wybacz, język mi się rozpędził. Nie powinienem był mówić tego przy tobie.

Mikołaj mrugnął do siostry, co jeszcze bardziej ją zakłopotało.

– Proszę pana, pan to powtórzy – poprosił Ernest – bo ja nie dosłyszałem.

Guwerner nie odpowiedział, tylko zaczął rozwodzić się poetycznie nad pięknem drzew. Piękne też były ptaki, żółte zięby, czarne i złociste wilgi latające wśród gałęzi. Polana, na którą wyszli, wyglądała jak rozpostarty w alkowie puszczy kwiecisty dywan. Augusta i Ernest wzięli się do zrywania kwiatów.

Mikołaj zwierzył się Madiganowi:

– Gdybym był dorosły, nawet z chęcią bym pojechał na tę wojnę. Tylko że nie wiedziałbym, po czyjej stronie walczyć. Nasi przyjaciele są stanowczo za Północą, ale pan i rodzice są za Południem.

– Ja jestem przeciwny wszystkim wojnom – powiedział Madigan. – Życie w Irlandii było dostatecznie złe. Przyjechałem do Kanady nie po to, żeby dać się wplątać w sprawę, która mnie nie obchodzi.

– Jak to? Przecież pan ma zasady.

– Do diabła z zasadami. – Madigan wzruszył ramionami. – Miałem je, owszem, ale nic z nich nie zostało, kiedy się napatrzyłem, jak chłopi w Irlandii głodują.

Z pękiem kwiatów już przybiegł Ernest.

– Proszę pana – zapytał – pan by nie chciał wyzwolić niewolników?

– Zgraja nierobów – oświadczył Madigan. – Niechby tak musieli w Kanadzie zarabiać na utrzymanie, dopiero by zrozumieli, co to jest praca.

– Jednakże są niewolnikami – zauważył Mikołaj.

– Po proklamacji Lincolna nie są. Mogliby się wszyscy razem wynieść, ale oni wiedzą, gdzie im dobrze.

Dzieci były zafascynowane gośćmi z Południa. Prawie tylko o nich mówiły. Chłopcy próbowali zbadać, co sami Murzyni myślą o niewolnictwie, bez skutku, bo uprzejme odpowiedzi i twarze jak czarne maski nie wyrażały nic. Augusta nie wypytywała. Powściągliwa w okazywaniu swoich uczuć, nie zdobyłaby się na wywlekanie cudzych.

Wracając teraz do domu, zobaczyli z daleka ojca i pana Sinclaira. Filip z niemałą dumą pokazywał gościowi sad, który założył.

– Sprowadziłem z Anglii młode drzewka, a one już owocują obficie jak na ich wiek. To pepiny Coxa! Nigdy nie jadłem bardziej aromatycznych.

– Pepiny? – podchwycił Sinclair. – Chciałbym skosztować pepinę.

– Mam też dobre jabłka kanadyjskie. Te małe śnieżynki to rzeczywiście smakołyk: czerwona skórka, biały miąższ wspaniale czerwono pożyłkowany. Dojrzewają późną jesienią. Ale wkrótce będą dojrzałe tamte. Transparenty. Wyśmienity z nich jest sos do pieczonej kaczki… jedwabisty, półpłynny jak maść. Tutaj śnieć drzewom nie zagraża, a do plagi owadów nie dopuszczają ptaki. – Filip pełen werwy dalej mówił o poszczególnych plonach.

– Ilu masz pan ludzi do pracy?

– Sześciu. Wszyscy dobrze pracują.

– Ja mam ponad stu na polach bawełny, gdzie doskonale by wystarczyło pięćdziesięciu białych. No i są ich duże rodziny, które trzeba utrzymywać i odziewać.

– Boże święty! Mnie by nie było stać na to.

– Nie jest źle, jeżeli bawełnę się sprzedaje. Ale Jankesi psują nam interes blokadą. Ten naród zbił pieniądze i nadal zbija. – Curtis Sinclair hamował zawziętość. – Przede wszystkim to oni sprzedawali nam niewolników.

– Tak, ja wiem – rzekł Filip, chociaż nie bardzo wiedział. Szli przez chwilę w milczeniu, po czym Curtis Sinclair zagaił:

– Kapitanie, myślę, że pan sympatyzujesz z Południem.

– Zaiste, tak jest.

– Jankesi spustoszyli nasz kraj. Mój ojciec ma wielkie plantacje. Ponad siedmiuset Murzynów. Nieliczni spośród nich dali się ponieść fali wypadków, ale znaczna większość pozostaje na naszym utrzymaniu. Murzyni w każdym wieku, starcy i małe dzieci. – Zawahał się. Podniósł swe piękne oczy, by napotkać wzrok rumianego Filipa Whiteoka. – Kapitanie, mam pewne plany. Przystąpiłem do przedsięwzięcia, które, jak ufam, położy kres działaniom Jankesów na Wielkich Jeziorach.

Filip otworzył oczy szeroko.

– Rzecz niesłychana – przyznał.

– Ale fakt i w swoim czasie powiem o tym dokładniej. Teraz chciałbym tylko zapytać, czy pan byś pozwolił, żeby uczestnicy owego przedsięwzięcia przyjeżdżali tu do mnie na narady. Mniej by się to rzucało w oczy niż spotkania w hotelach. Jeśli jednak uważasz pan, że to byłoby nadużywanie twojej gościnności, proszę, powiedz, a oboje z żoną wyjedziemy.

– Bardzo proszę, niech pan przyjmuje swoich przyjaciół tutaj – rzekł Filip ostrożnie. Niezupełnie rozumiał ten układ, być może pociągający za sobą jakieś komplikacje.

– Raczej trudno mi nazywać ich przyjaciółmi – powiedział Curtis Sinclair. – Po prostu łączy nas to, że nie chcemy, by nasz kraj połknęli Jankesi.

Filip zastanowił się, o co chodzi, ale z natury optymista, sam będąc pewny jutra, zawsze pragnął, żeby jego przyjaciele też mogli z ufnością patrzeć w swoją przyszłość. Gdy tak się przechadzali, dogoniły ich dzieci, wracające z guwernerem do domu. Ernest chrupał białymi zębami twarde zielone jabłko. Ojciec natychmiast wyrwał mu je z ręki i mocno trzepnął go w tyłek.

– Wiesz doskonale, że od niedojrzałych owoców boli brzuch. Chcesz, żeby naszym gościom dziś w nocy spać nie dawały twoje ryki?

Ernest zwiesił głowę.

– Zapomniałem – bąknął.

I zaraz spróbował wkraść się z powrotem w łaski. Wszedł między Filipa i Curtisa Sinclaira i wsunął piąstkę w ojcowską dłoń. Po chwili drugą piąstkę wsunął w dłoń Sinclaira.

Mikołaj zaznaczył dla porządku:

– Gussie mówiła Ernestowi, żeby tego nie jadł.

– On pewnie nie dosłyszał – powiedziała dziewczynka.

– Ja stale robię coś, czego, jak wiem, robić nie powinienem – powiedział Madigan. – Nie mogę od moich uczniów wymagać nic lepszego.

– Niewłaściwe są takie wyznania w ich obecności – zwrócił mu uwagę ojciec jego uczniów.

– Przykro mi, proszę pana, ale gdybym stawiał się na piedestale, czy oni by się ze mną liczyli?

Filip zapytał córkę:

– Gussie, czy ty liczysz się z panem Madiganem?

– Przecież muszę – odrzekła – kiedy mam go przed nosem przez cały boży dzień.

– To niegrzeczne – skarcił ją Filip. – Przeproś natychmiast.

– Nie życzę sobie – oburzył się Madigan – żeby mnie ktokolwiek przepraszał. Niegrzeczność nigdy mnie nie obraża. W istocie nawet pochwalam niegrzeczną szczerość.

– Gdybym powiedział, że pan kłamie, co pan by na to powiedział? – zapytał Mikołaj.

– Uznałbym, że jesteś inteligentny, skoro się na mnie poznałeś.

Przerwał im Nero, który szukał dzieci i wreszcie je dopadł. Był olbrzymim stworzeniem o kręcących się, czarnych kudłach i dobrotliwym wyrazie pyska. Ten następca pierwszego Nerona sam już starzał się i tył, nadal jednak ruchliwy podskakiwał teraz radośnie. Dzieci zaczęły z nim dokazywać. Madigan został przy nich.

– Te moje smyki – powiedział kapitan Whiteoak – nie są wychowywane w należytej karności. Bogu dzięki, niedługo wyjadą do szkół.

– Najlepiej wysłać je do Francji – doradził Curtis Sinclair. – Ja odebrałem tam staranne wykształcenie.

– Więc mówisz pan po francusku?

– Mówię.

– Pracuje u mnie jeden kanadyjski Francuz. Byłby uszczęśliwiony, gdybyś z nim porozmawiał w jego ojczystym języku. Jest nie najgorszym snycerzem.

Znów dołączyły do nich dzieci z guwernerem i Neronem, i wszyscy weszli do domu całego w blaskach zachodzącego słońca. Filip skręcił z hallu do dużej sypialni, którą dzielił z Adeliną. Zastał żonę zajętą szczotkowaniem swych długich włosów. Jak zawsze, te włosy go zachwyciły – połyskliwe, raczej rude niż kasztanowate, teraz w słońcu płomienne. Nie powiedział jej tego, bo i tak była dość próżna, tylko zapytał:

– W co przebierzesz się do obiadu?

– W tę zieloną brokatową.

– Przebieranie się do obiadu – zaczął, kładąc dłonie na oparciu w nogach łóżka, obitym skórą z namalowanymi pękami kwiatów, kiśćmi owoców i małpkami, które wychylały spośród nich psotne pyszczki. Przywieźli to łóżko z Indii, tak jak upierzoną jaskrawo papugę siedzącą teraz na wezgłowiu. – Przebieranie się do obiadu – powtórzył pewny, że Adelina i tak nie słyszy, mając uszy zasłonięte całą masą szczotkowanych włosów – to tylko cholerne zawracanie głowy. Dlaczego ziemianin ma się przebierać do obiadu?

Usłyszała.

– Przyjemnie by ci było przyjść na obiad w bryczesach i zapachu stajni? Nie. Słusznie pokazujemy się z najlepszej strony. Sinclairowie to doceniają. Ona tę śliczną suknię, w której była wczoraj, kupiła przed wojną w Paryżu. Mówiła mi, że wszystkie inne jej rzeczy to już dosłownie strzępy. W pantoflach dziury…

– Nie możesz jej dać którejś pary swoich?

– Moich! Nie zauważyłeś, jakie maleńkie ma nóżki?

Powiedział, że nie zauważył.

Radośnie zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała go.

– Jesteś kochany! – wykrzyknęła.

Nie wiedział, czym ją tak ucieszył, ale nie próbował zgadywać.

– Lucy głęboko boleje nad tym, że nie ma dzieci. Dzisiaj nawet płakała, chociaż, jak mówi, wojna zrujnowała ich doszczętnie. Wszystko zabrali im Jankesi, więc nie mieliby co swoim dzieciom zostawić.

– Lepiej, że są bezdzietni.

– Myślisz o jego kalectwie? Ale czy zauważyłeś, jakie on ma piękne małe ręce?

– Tylko się w nim nie zakochaj, Adelino, bo ja tego nie ścierpię.

Filip zdjął ubranie i w bieliźnie stanął przed umywalnią. Była to umywalnia z marmurowym blatem połyskliwie czarnym, ale duży dzban, miednica i mydelniczka były kremowe w deseń z soczyście karmazynowych róż. Nalał wody do miednicy, umył mydłem Adeliny Kaszmirski Bukiet twarz i szyję. Odświeżony, urodziwy, wkrótce już ubrany mógł pójść na ten wytwornie wieczorny obiad.

Z piętra zeszli Sinclairowie, ona unosząc na schodach tren aksamitnej sukni. Do jadalni przez otwarte okna wlatywał ciepły wiatr. Na stole nie było takiej rozmaitości dań, do jakiej przywykli ci Południowcy, ale zupa z baraniej głowizny, kaszy żytniej i jarzyn, pieczona kaczka w sosie jabłecznym, młode kartofle, zielony groszek i szparagi bardzo im smakowały. Placek z malinami pochwalili. Kawę, którą, co prawda, uznali za ohydę, pili uśmiechnięci.

Zasiedli do tego obiadu również inni goście, państwo Lacey. Pan Lacey był brytyjskim kontradmirałem w stanie spoczynku, zawsze jednak tytułowano go admirałem. Chociaż zasoby mieli skromne i dom nieduży, zachowywali się nienagannie, uprzejmi, a przecież trochę sztywni, tak jak w ich mniemaniu wymagała tego admiralska pozycja. Oboje byli niskiego wzrostu, pulchni, jasnowłosi, o twarzach, jak się to mówi, „ładnych”, uderzająco do siebie podobni, chociaż nie spokrewnieni. Właśnie podobieństwo przyciągnęło ich do siebie nawzajem i za każdym razem, gdy kolejne ich dziecko okazywało się wykapanym obrazem rodziców, bardzo się z tego cieszyli.

Filip Whiteoak zaprosił Laceyów dopiero po upewnieniu się, co oni myślą o wojnie Północy z Południem. Przy pierwszym kieliszku wina admirał półgłosem serdecznie zwierzył się Lucy Sinclair:

– Jak długo żyję, proszę pani, niezmiennie nie znoszę Jankesów.

Odpowiedziała mu swym miękkim południowym akcentem:

– Och, panie admirale, mogłabym pana za to uściskać!

Pani Lacey podsłuchiwała. Zgorszenie sprawiło, że różowość jej oblicza zmieniła się w pąs, a usta przybrały kształt litery O. Admirał promieniał, nie bacząc na reakcję żony. Powtórzył:

– Niezmiennie ich nie znoszę.

– Wzbogacają się na tej wojnie, podczas gdy my wszystko tracimy – powiedziała Lucy Sinclair.

Curtis Sinclair w obawie, że ona się rozpłacze, skierował rozmowę na weselsze tony. Jeszcze raz pochwalił kaczkę.

– Muszę państwu powiedzieć – dodał – że na krótko przed wyjazdem z Richmond moja pani zapłaciła za indyka siedemdziesiąt pięć dolarów.

Skomentowano to wyrazami zdumienia, po czym Adelina wykrzyknęła:

– Richmond! Jakże bym chciała je zobaczyć. Sama ta nazwa wprost mnie urzeka! Taka romantyczna, taka cywilizowana, kiedy my tutaj żyjemy w leśnej głuszy.

– Przecież wszystko tu państwo mają – powiedziała Lucy Sinclair. – Piękne meble, prześliczną bieliznę pościelową i zastawę stołową. Nie potrafię opisać, jaka to była dla nas niespodzianka. Wyobrażaliśmy sobie, że tutaj są chaty z drewnianych bali… że wokoło grasują Indianie i wilki.

Whiteoakowie nie byli pewni, czy mogą być z tego zadowoleni. Filip powiedział:

– Trzeba jechać daleko na północ albo na zachód, żeby znaleźć się w takich warunkach.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.