Saga o Oderyku - Radosław Pydyś - ebook + audiobook + książka

Saga o Oderyku ebook i audiobook

Radosław Pydyś

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jedynym ratunkiem może być ryzykowny plan nadcenturiona Oderyka, zakładający całkowite rozbicie koczowników, nim uda się im zbliżyć do bram miasta. Merburgia zostaje uratowana, ale dla Oderyka rozpoczyna się czas, w którym będzie zmuszony dokonać najtrudniejszych wyborów w swoim życiu. Okazuje się bowiem, że wszystkie jego dotychczasowe sukcesy są wynikiem wyrachowanej manipulacji, a on sam jest jedynie pionkiem w rozgrywkach ludzi walczących o władzę w Imperium... Kto stoi za Oderykiem, komu zależy na jego awansie, a kto mu zagraża? Ile walk będzie musiał stoczyć, by zyskać prawdziwą wolność?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 526

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 0 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński

Oceny
4,0 (21 ocen)
8
7
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Shellmovsky

Całkiem niezła

Raczej powieść około historyczna niż fantasy. Średniak.
00

Popularność




OD AUTORA

Skoro już trzymasz w rękach tę opowieść, to musisz o czymś wiedzieć… Świat przedstawiony w utworze funkcjonuje tak jakby na przełomie znanej nam starożytności i znanego nam średniowiecza, lecz nie jest to dokładna kalka. W utworze nauka w wielu miejscach pozostała w starożytności, by w innych sięgnąć renesansu czy nawet baroku. Pamiętaj o tym, gdy uznasz: „Ale oni są głupi!” albo spytasz zaskoczony: „Ciekawe, skąd oni to wiedzą”.

Kolejna kwestia: historia. Spostrzegawcze osoby zauważą naprawdę wiele nawiązań do niej. Wiele imion i nazw zostało nadanych nieprzypadkowo, wiele legend, wydarzeń i mitów zostało przeze mnie wykorzystanych i dostosowanych do prowadzonej narracji.

Mówi się, że Cesarstwo Rzymskie upadało przez kilka pokoleń; zawsze byłem ciekaw, jak wyglądałaby jego agonia, gdyby upadło w zaledwie kilka lat. Albo jak by to było, gdyby ktoś tę agonię w porę zatrzymał.

Na koniec zostawiłem sobie kilka smaczków. Dla prawdziwych koneserów i miłośników zagadek. Jest tego naprawdę wiele, jeżeli je dostrzeżesz (lub rozwiążesz), to gratuluję i gwarantuję, że będziesz wiedział i zrozumiesz. Mała podpowiedź – najłatwiej zacząć od rzek, a skończyć… Wszystko zaczęło się od słowa, chaos narodził się dopiero później. Powodzenia!

R. Pydyś

 

1.

Jesień, 303 w.p.t.

Merburgia

Najdalej wysunięte na wschód miasto Imperium

 

– No żeż kurwa! Ja pierdolę! – Oderyk zaklął ze złością. – Kurwa! Kurwa! Kurwa! – dodał, jednocześnie opluwając sobie przy tym ciemny, krótki zarost. Był wściekły. Uderzył pięścią w stół, przy którym zebrali się zgromadzeni, lecz nikt nie śmiał wytykać mu braku manier. Nerwowość towarzyszyła wszystkim niczym smród z latryn w upalny dzień.

Pociągła twarz Oderyka pasowała do jego szczupłej sylwetki i muskularnej figury. Krótkie, ciemne włosy i charakterystyczny błysk w oku były jego cechami rozpoznawczymi. Miał niecałe trzydzieści wiosen i wyglądał groźnie. Potrafił samym spojrzeniem wywołać strach zarówno u podwładnych, jak i u przełożonych. Często rodziło to nieporozumienia, lecz to już inna kwestia.

– Może nie będzie tak źle? Cesarz nie pozwoli sobie na utratę Merburgii. Jesteśmy zbyt ważni. Tylko my stoimy między Imperium a Eretirami – odparł niski, ale barczysty wojownik stojący w rogu, rozglądając się po sali. Rudy zarost dodawał mu kilka wiosen, ale i tak nie mógł być starszy niż Oderyk. Miał na imię Peokles i jego ubiór wskazywał na to, że dosłużył się rangi centuriona.

Po niewielkiej, zaciemnionej sali przetoczył się nieśmiały pomruk aprobaty.

Była pora obiadu. Mała sala w koszarach XIX legionu świeciła pustkami, toteż kilkunastu wojaków mogło rozmawiać w spokoju. Większość zgromadzonych nosiła ubiory centurionów, choć kilku miało na sobie ciemne cywilne tuniki. Każdy z obecnych trzymał przy pasie charakterystyczny legionowy miecz, a na szyi nosił wisior ukazujący pysk dzika.

– Co ty tam, kurwa, wiesz! Już widzę, jak cesarz przywleka tu swoje dupsko, aby cię uratować! – odpowiedział prześmiewczym tonem Oderyk. – Większość murów Merburgii jest w takim, kurwa, stanie, że nie zatrzymałaby bandy chłopów, a co dopiero Koczowników!

Peokles tylko pokręcił głową i odparł niepewnie:

– Cesarz na pewno ma plan…

Oderyk spojrzał na Peoklesa tak jak niewiasta patrzy na swoje nierozgarnięte dziecię.

Nic nie rozumiesz.

– Ile wałów naprawiono przez ostatnie dwie wiosny?! Połowę? I to w najlepszym wypadku. Jest nas za mało, mury przypominają kurewsko wielkie kamienne sito, a załatanie ich deskami niewiele da! – Oderyk opadł na krzesło i zmienił ton. Teraz mówił spokojnie, choć wyraźnie trochę zrezygnowany. – Ile wytrzymamy? Tydzień? Dwa? Miasto padnie i, kurwa, śmiem wątpić, czy chociaż trzecia część z nas przeżyje na tyle długo, aby zobaczyć to na własne oczy.

– Spokojnie. Damy radę. Musimy tylko wytrzymać do nadejścia posiłków… – Peokles bronił swojego stanowiska z uporem.

– Jakich, kurwa, posiłków? – z grymasem niezadowolenia odparł najwyższy rangą.

– No…

– Południe płonie, tam jest teraz prawdziwa wojna i uwaga cesarza. Tam! Tam, nie tu! – Oderyk uderzył pięścią w stół. – Eretirzy tylko wykorzystali sytuację. Doskonale wiedzą, że cesarz nie zrobi nic. Przygalopują tu na swoich koniach, splądrują prowincję i się wycofają, zanim ktokolwiek dotrze tu z odsieczą. – Mężczyzna mimowolnie podrapał długą bliznę znajdującą się pod prawym uchem. Rana zagoiła się już wiele wiosen temu, lecz przypominała o sobie za każdym razem, gdy działał w ogromnym stresie.

– Ale cesarz…

– Cesarz ma nas w sraczu.

Peokles dał za wygraną, a niezważający na to Oderyk kontynuował swoją tyradę.

– Cesarz i ta jego Rada doskonale wiedzą, że Merburgii nie da się utrzymać. Myślicie, dlaczego pozwolili zaniedbać odbudowę miasta? Specjalnie! Imperium ma ważniejsze wydatki.

– Ale… – do rozmowy bezskutecznie starał się dołączyć kolejny mężczyzna.

– Jestem tu rok i ilu rekrutów przysłali nam w tym czasie?

Zgromadzeni spojrzeli po sobie z konsternacją. Nawet najwięksi miłośnicy imperialnego bata zrozumieli, co się szykuje.

– No właśnie – skwitował Oderyk i spojrzał w oczy każdemu ze zgromadzonych. – Miasto padnie, bo jest nie do utrzymania. I cesarz, i Eretirzy to wiedzą. Żadne z nich nie będzie starało się go usilnie bronić. Koczownicy przyjdą, splądrują i wrócą na swoje stepy. Potem, za kilka tygodni wkroczy na te tereny jakiś pojedynczy cesarski legion i będzie się szczycił „odbiciem prowincji”. Wtedy nasze kości będą już zalegać na okolicznych polach, więc zamiast wypatrywać pomocy, zastanówmy się, jak przeżyć.

Oderyk wstał od stołu i odwrócił się plecami do reszty. Staną przy kominku i wpatrywał się w przygasający ogień.

– To co mamy zrobić? Porzucić miasto? – zapytał wprost Peokles.

– O! I wreszcie zaczynasz sensownie mówić. Tylko gdyby pytał cię o tę sytuację jakiś cesarski pretor, to użyj słów: „Wycofać się w celu przegrupowania”.

– Łatwo powiedzieć.

– Albo coś wymyślimy, albo musimy stąd jak najszybciej spierdalać i to tak, aby nie wzięli nas za dezerterów.

Do sali z hukiem wszedł młody chłopak o zakopconej twarzy. Nie mógł mieć więcej niż kilkanaście lat. Omiótł pospiesznie wszystkich obecnych i odnalazł wzrokiem Oderyka.

– Wszyscy nadcenturioni mają natychmiast udać się do sali obrad. Legaci, namiestnik i mer już czekają. Zostaliśmy zaatakowani, nadciągają…

– Eretirzy. Wiemy – powiedział Oderyk i niedbale machnął ręką.

Niezbyt inteligentna twarz chłopaka przyozdobiła się grymasem wyrażającym zdziwienie. Informacja była przecież tajna, toteż nadcenturion z wrodzonej przezorności zareagował.

– Jesteśmy na wschodnim pograniczu. Graniczymy tylko z koczownikami, więc kto inny miałby nas, kurwa, zaatakować? Trole? A może leśne licha?

Wszyscy ryknęli śmiechem. Lico posłańca zalało się szkarłatną plamą. Wyraźnie speszony młodzian nic nie odpowiedział, choć usiłował.

– Wiemy, że koczownicy zaatakowali, bo zwiadowcy obserwują ich od kilku dni – skłamał Oderyk i opadł na krzesło z malującą się na twarzy niemal namacalną pogardą dla świata. Nie miał zamiaru tłumaczyć się przed zwykłym posłańcem, ale jednocześnie nie chciał dawać powodów do podejrzeń.

Tak naprawdę zwiadowcy o niczym nie donosili. Atak koczowników był dla wszystkich wielkim zaskoczeniem, co już samo w sobie było niepojęte, bo jak można przeoczyć kilkadziesiąt tysięcy wrogów?! Oderyk dowiedział się o wszystkim dosłownie kilka minut wcześniej, bo po prostu przekupił stajennych i strażników na bramach, którzy mieli donosić mu niezwłocznie o każdej, nawet błahej sytuacji, będącej odstępstwem od normy. Płacił dobrze, więc mógł być niemal pewien, że o ataku dowiedział się znacznie wcześniej niż mer Merburgii, namiestnik Wschodniej Prowincji Przygranicznej, a nawet szybciej niż sam legat XIX, pod którym służył. Jeżeli wojna czegoś go nauczyła, to tylko tego, że przeżyją nie najsilniejsi czy najmądrzejsi, ale ci, którzy posiadają wiedzę i pełny ogląd sytuacji. Oderyk zwykł nawet mówić, że jeden cios mieczem może zabić tylko jedną osobę, natomiast jedna informacja może zabić dziesiątki tysięcy.

Goniec spojrzał na Oderyka pytająco. Nadcenturion sięgnął do sakiewki i rzucił chłopakowi dwie monety. Młodzik erudytą nie był, lecz za to ręce miał diabelnie sprawne i jednym ruchem zagarnął obie monety pomimo tego, że nie leciały zbyt blisko siebie.

– Dziękuję, panie – rzekł, chowając łup.

– Powiedz innym, że już idę, a wychodząc, zamknij za sobą drzwi.

Małoletni posłaniec karykaturalnie zasalutował i ruszył w stronę wyjścia.

– Panie, co zrobimy? – zapytał jeden z centurionów zaraz po tym, gdy goniec opuścił pomieszczenie i był zbyt daleko, żeby mógł cokolwiek podsłuchać.

– Przeanalizujmy wszystko na spokojnie. Rozwiązanie istnieje. Musimy tylko ruszyć głowami – odezwał się dowódca, tym razem całkowicie opanowanym głosem.

– Nie ma czasu.

– Poczekają.

– Wezwano cię. Legat i wszyscy inni już pewnie czekają.

– Jeżeli tam pójdę bez pomysłu, to z całą pewnością reszta skaże nas na oblężenie, a wtedy będziemy mieli wystarczająco dużo czasu na narady i zaplanowanie własnej śmierci. Nie potrzebują mojej obecności, lecz pomysłu, jak wyjść z tej nieciekawej sytuacji z głową na karku i bez zastruganego eretirskiego pala w dupie. Myślcie. Czuję, że czegoś nie dostrzegamy…

Oderyk w myślach rozważał całą sytuację.

Posłaniec przyniósł wiadomość zaledwie przed kilkoma chwilami. Za godzinę każdy żołnierz w mieście będzie wiedział o nadciągającym ze wschodu zagrożeniu. Za dwie godziny dowiedzą się też cywile. Za trzy godziny rozpęta się chaos. Okoliczni chłopi będą chcieli przedostać się za linię murów miejskich w nadziei na ocalenie. Natomiast spora część mieszczan, niektórzy rzemieślnicy i ludzie, którzy wiedzą, jak naprawdę wygląda wojna, będą chcieli jak najszybciej znaleźć się daleko od miasta, licząc na to, że uczynią to, zanim zagony Eretirów pojawią się w okolicy. Bramy miasta się zakorkują, zniecierpliwieni ludzie staną się zdesperowani, a od tego był tylko krok do zamieszek. Imperialne oddziały czekało nie lada wyzwanie. Jakby stado krwiożerczych koczowników stanowiło zbyt mały problem.

• • •

Oderyk nie miał nawet trzydziestu wiosen, a już wpakował się w trzecie oblężenie. TRZECIE! Trzecie, w którym to on będzie wewnątrz obleganego miasta. Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Mężczyzna wiedział, jak naprawdę przebiegają oblężenia, i to go przerażało.

To nigdy nie wyglądało tak, jak w pieśniach bardów i minstreli. Oblężenia, gdy już do nich dochodziło, to najpierw ciągnąca się w nieskończoność nuda, a później tylko gówno, krew i jeszcze więcej gówna. Opowieści traktują o waleczności, honorze, sile, a co głupsze nawet o sprawiedliwości. Żadna z tych rzeczy nie znajdowała odzwierciedlenia w faktach. No ale czego wymagać od bardów.

Pierwsze oblężenie przydarzyło się Oderykowi, gdy miał piętnaście wiosen. Działo się to w 290 w.p.t., tuż po tym, gdy siłą wciągnięto go do Imperialnego Korpusu. Jego szkolenie trwało jeden cykl księżyca i w tym krótkim czasie nauczył się jedynie, jak maszerować i którą stronę miecza skierować na wroga. Nic więcej. Trwało wówczas któreś z kolei Północne Powstanie. Jakimś cudem udało mu się je przeżyć, lecz niewielu z jego oddziału mogłoby powiedzieć to samo. Rzeź, jaką wtedy widział, często nawiedzała go w snach, a blizny na szyi i plecach nie pozwalały mu o niej zapomnieć.

Drugie oblężenie zastało go w Akamanie, w 297 w.p.t. Bunt Wedan – tak zapamiętali to kronikarze. Bunt ludu zamieszkującego południowe rubieże Cesarstwa, żyjącego na pograniczu wielkich, gęstych lasów, w których codziennie padał deszcz, i równin znajdujących się w centrum kontynentu. Miasto nazywało się Akaman, co w języku tubylców znaczyło „diament”.

Bunt wybuchł niespodziewanie.

Z dnia na dzień Wedanie z uśmiechniętych, miłych ludzi stali się bezlitosnymi mordercami. Żadne kroniki nie mówiły o tym, aby w ciągu setek lat historii Cesarstwa zbuntowali się kiedykolwiek wcześniej. Po prostu pewnego dnia z nieznanych powodów postanowili chwycić za broń. Ich atak był zaskoczeniem, dlatego okazał się tak skuteczny.

To była przeszłość.

Oto miało rozpocząć się trzecie oblężenie w życiu Oderyka…

Nadchodzące wydarzenia zapowiadały się znacznie gorzej niż poprzednie. Nadciągały dziesiątki tysięcy Eretirów, koczowników zamieszkujących odległe, wschodnie stepy. Okazywanie litości pokonanym nie było ich mocną cechą. Wkraczając na terytoria, łupili wszystko, co byli w stanie oderwać od ziemi, a pozostałe rzeczy beznamiętnie niszczyli. Byli okrutnikami i chlubili się w wymyślaniu coraz to nowych form tortur.

Zaraza przychodzi od wschodu prowadzona krwistymi sztandarami.

Skórowanie, wbijanie na pal, rozrywanie końmi – były to u nich dość popularne formy rozrywki, zarówno dla prostych wojowników, jak i przywódców. Nie bez powodu ich sztandary tworzono, nadając im krwistoczerwone barwy z wymalowanymi czarnymi głowami zwierząt. Każdy oddział Eretirów wybierał na patrona swoje własne zwierzę, ale istniały dwa warunki. Pierwszy: zwierzę nie mogło być wilkiem. Czarny wilk na czerwonym tle był symbolem tylko i wyłącznie chana, czyli ich króla, choć to duże uproszczenie. Drugi warunek dotyczył rodzaju patrona – musiał to być drapieżnik.

Wojska Eretirów składały się niemal wyłącznie z lekkiej jazdy, lecz gdy było to konieczne, potrafili oni oblegać miasta i budować machiny oblężnicze. Cechowały ich spryt i jednoczesna prostota myślenia. Mężczyźni większość życia spędzali na wojnach, walcząc w lokalnych konfliktach, albo w podjazdach łupiących ziemie Imperium – złośliwi twierdzili, iż działo się tak dlatego, że w ich kulturze wielożeństwo było na porządku dziennym. A mając w domu kilka ich kobiet, też byś wolał przez większość czasu przebywać poza domem – powiedzieć bowiem o Eretirkach, że są temperamentne, a czasami agresywne, to tak jakby nie powiedzieć nic.

To tyle z historii. Pora wrócić do Merburgii.

2.

Na wchodzącego do sali Oderyka spojrzało kilkanaście par oczu. Przybył ostatni, a wszyscy, których wezwano, już od dawna siedzieli przy wielkim, jadalnianym stole, na pospiesznie dostawionych drewnianych krzesłach. Pomimo tego, że jesień dopiero się zaczynała i było jeszcze dość ciepło, w kominku płonęły drwa, sycząc cicho w takt sobie tylko znanej melodii. Ciemne, zimne kamienne ściany i kilka wiszących między wąskimi oknami pstrokatych arrasów kontrastowało ze sobą w niezwykły sposób.

Oderyk skinął głową w stronę zgromadzonych oraz przywitał się z merem, namiestnikiem i legatami, używając oficjalnych formułek. Wszyscy spoglądali na niego z pogardą. Nie spodziewali się po najmłodszym nadcenturionie w historii zbyt wiele, a na pewno nie tego, że ma pomysł na rozwiązanie aktualnego kryzysu. Jego niskie pochodzenie nie dodawało mu popularności. W opinii innych nadcenturionów niewiele znaczył. Zarzucali mu, że w nic się nie angażuje, pozostaje jakby z boku, pomimo pełnionej przez siebie funkcji. Uważano, że co prawda polecenia przełożonych wykonywał skrupulatnie, ale robił niewiele ponad to, co mu zlecano, a najczęściej po prostu przekazywał swoje zadanie komuś innemu, stojącemu niżej w łańcuchu dowodzenia. Do XIX legionu przyszedł jako bohater, ale było to tak dawno, że niewielu równych mu rangą o tym pamiętało.

Bardziej doświadczeni wojskowi nie powierzali Oderykowi odpowiedzialnych zadań (za co był im po cichu wdzięczny), gdyż uważali go za gorszego od siebie, wśród legionistów niższego szczebla cieszył się on jednak szczerą sympatią. Zwykli żołnierze uważali, że bardziej doświadczeni dowódcy z zawiści nie pozwalają mu się wykazać. Prości legioniści mieli go za młodego, ambitnego i inteligentnego dowódcę. Jego legenda w kręgach podwładnych nadal żyła i pomimo upływu tylu lat o dziwo nie słabła, a wręcz przeciwnie. Od czasu do czasu pojawiały się plotki o bohaterskim Oderyku i dotyczyły już nie tylko oblężenia Akamanu, ale także wydarzeń o wiele bardziej współczesnych. Oczywiście nie były prawdą, ale ludzie już dawno przestali prawdy słuchać.

Oderyk zajął miejsce pod ścianą, na uboczu.

– Jak widać punktualność też należy skreślić z i tak niezbyt długiej listy twoich cnót. – LegatXXI legionu Marek Lipidus nie omieszkał skomentować spóźnienia Oderyka.

Nadcenturion szczerze go nienawidził i dziękował Bogu Trzech, że nie musiał pod nim służyć.

– O ile mi wiadomo, to nie punktualnością wygrywa się wojny, a umysłem i orężem – zripostował, patrząc mu prosto w oczy.

– Może i tak, ale punktualność na pewno nie przeszkodziłaby w ich wygraniu.

– DOŚĆTEGO! – krzyknął Edogan, mer Merburgii. – Mamy miasto do uratowania. Zapomnijcie na chwilę o wzajemnych animozjach i opracujmy plan działania.

Mer wskazał dłonią w wymownym geście w stronę spóźnionego.

– Przepraszam za mój wybuch. Pomimo tak długiego czasu, jaki spędziłem wśród was, nadal nie przywykłem do obrażania mojej skromnej osoby. Przepraszam – niemal wyrecytował z udawanym żalem Oderyk.

Był lubiany i w Stolicy, i przez szeregowych żołnierzy, toteż pozwalał sobie na ciut więcej, niż wypadało przy jego pozycji.

Oderyk nie byłby aż tak głupi, aby publicznie podważać autorytet któregokolwiek z dowódców umieszczonych wyżej w hierarchii niż on sam, ale tutaj, w sali narad, lub w prywatnych rozmowach pozwalał sobie na dużo. Zresztą tak jak i inni. Po to organizuje się takie spotkania, aby doprowadzić do konfrontacji odmiennych strategii i sposobów myślenia. Żadna z wypowiedzianych tu obelg nie przedostanie się poza grono osób zgromadzonych w tej sali.

O najeździe koczowników wiedziano w Merburgii dopiero od kilku minut, więc Imperialna Rada odległa o wieleset mil jeszcze długo nie będzie tego świadoma, a co za tym idzie, nieprędko wyznaczy nowego konsula, który przejmie dowództwo nad legionami we wschodniej części Cesarstwa. Co z kolei oznaczało, że głos każdego legata był tak samo ważny i nieprędko się to zmieni.

W regionie stacjonowały trzy legiony, czyli do porozumienia będzie musiało dojść trzech legatów. A to oznacza kłótnie. Właśnie dlatego na takie spotkania oprócz legatów zaprasza się też nadcenturionów i przedstawicieli lokalnej administracji. Nadcenturion podczas takich konfrontacji może powiedzieć coś, co chciałby powiedzieć jego legat, ale mu nie wypada, a merowie i namiestnicy mają za zadanie studzić emocje i być głosem rozsądku.

Zakulisowa polityka.

Głos znów zabrał legatXXI legionu. Marek Lipidus wstał z krzesła i rozejrzał się po sali.

– Powtórzmy to, co ustaliliśmy, aby ci z nas – wymowna pauza i spojrzenie na Oderyka – którzy przybyli nieco później, rozeznali się w sytuacji.

– Dobrze – zgodził się mer. – Oktawianie, wprowadź raz jeszcze wszystkich.

Edogan ze znudzonym wyrazem twarzy pogładził się pełną pierścieni dłonią po siwawej brodzie. Udawał, że wpatruje się w leżące na stole mapy, lecz myślami był gdzie indziej.

Lipidus usiadł, a Oktawian Warus Lucjusz, legat XX legionu, nakreślał sytuację.

– Zwiadowcy donoszą, że koczownicy w liczbie około pięćdziesięciu tysięcy jadą w naszą stronę. Znajdują się w tej chwili trzy dni drogi od Merburgii. Zmierzają prosto na nas. Wydaliśmy przed chwilą polecenie, aby żołnierze natychmiast zabrali się za budowę umocnień. Będziemy się tu bronić tak długo, aż pojawią się posiłki. Podwoiliśmy straże, załogi bram zostały zwiększone trzykrotnie, a po ulicach chodzą dodatkowe patrole. Zwozimy do miasta pożywienie z okolicy i magazynujemy wodę. Jutro w południe zamkniemy bramy i będziemy kontrolować przepływ cywilów. Wieczorem spalimy okoliczne farmy, tak żeby oblegający Eretirzy nie mieli łatwo ze schronieniem i z prowiantem. Wszyscy się chyba zgodzą, że to dobre rozwiązanie? Nikt chyba tego nie zakwestionuje? – podsumował Oktawian i nie spodziewał się sprzeciwu.

– Ja pozwolę się nie zgodzić – odważnie odezwał się Oderyk, a po sali przetoczył się pomruk zadziwienia.

Nawet legat jego własnego legionu, Krassus Jeremus, wydał się zaskoczony. Oderyk nie czekał na dodatkową zachętę i po krótkiej chwili kontynuował.

– Uważam, że ten plan jest świetny, wprost doskonały, o ile naszym celem jest szybkie pożegnanie się z życiem. No, może nie wliczając kwestii zbierania żywności. Tego nigdy za wiele. – Oderyk podszedł do stołu.

– Jak to? – Oktawian nie ukrywał zdziwienia.

– Zmierza tu ponad pięćdziesiąt tysięcy wrogów, a my mamy jakieś piętnaście tysięcy legionistów i kilka tysięcy mieszczan jako tako zdolnych do walki. Jeżeli oddamy wrogowi inicjatywę i pozwolimy się otoczyć, to zginiemy. A jeżeli jakimś cudem nie damy koczownikom zdobyć miasta, to i tak cała prowincja będzie tak złupiona, że nawet sprowadzenie nowych osadników niewiele pomoże. Na odbudowę będzie potrzeba pokolenia lub dwóch. Zamknięcie bram tylko spotęguje wrażenie bezradności, a ludzie i tak będą usiłowali się wydostać. Wybuchną zamieszki i w praktyce będziemy mieli wrogów i w mieście, i poza nim.

– Chyba trochę przesadzasz… – odezwał się jakiś trybun, wchodząc mówcy w słowo.

Oderyk rzucił trybunowi spojrzenie pełne pogardy i zrewanżował się, przerywając mu.

– Kolejna sprawa: żołnierze. Żołnierze w dwa dni nie nadrobią wielu lat zaniedbań, a jak będą próbowali, to tylko niepotrzebnie zmęczymy ich przed walką i zmarnujemy ich potencjał.

Zrobiło się małe zamieszanie.

– Co więc według ciebie mamy zrobić? – zapytał zaskoczony Edogan, ledwo przekrzykując głosy spierających się dowódców.

Mer miasta wreszcie zaciekawił się sytuacją. Uniósł oczy znad map i gestem ręki uciszył zgromadzenie. Tak jak inni, patrzył pytająco na Oderyka.

– Jak to co? – Oderyk wskazał dłonią na wiszący u pasa miecz. – Zrobimy to, do czego zostaliśmy wyznaczeni. Mamy walczyć za Imperium i zwyciężyć!

– To szaleństwo. To się nie uda. Mają prawie trzykrotną przewagę – zauważył Marek Lipidus.

– I dlatego zmierzymy się z nimi na naszych warunkach. To my zaatakujemy ich, a nie oni nas.

– Oszalałeś? – Oktawian spytał całkiem poważnie.

Mężczyźni siedzący przy stole zachowali powagę, lecz zamęt, jaki powstał wśród stojących pod ścianami nadcenturionów, był ogromny.

– Cisza! – krzyknął mer i uderzył metalowym kielichem o stół. Kilka kropel ulanego wina zabryzgało mapy, zdobiąc południowe rubieże Imperium krwistoczerwonymi, winnymi plamami.

Zapanowała cisza.

– Co masz na myśli, mówiąc, że to my ich zaatakujemy? – zapytał Lipidus. LegatXXI legionu, w przeciwieństwie do Oktawiana, nie przekreślił planu Oderyka.

– Zaatakujemy ich, bo tego się nie spodziewają, a jeżeli uda nam się ich zaskoczyć, to spanikują i przegrają.

– Ryzykowne.

– Wydamy im bitwę dzień drogi stąd, przy brodzie na rzece Weran. O, tutaj. – Nadcenturion wskazał odpowiednie miejsce na mapie. Dał słuchaczom chwilę i kontynuował. – Zatrzymają się tam na noc. To jedyne miejsce, w którym jest dość trawy i wody dla tylu jeźdźców. Nie spodziewają się ataku i nie będą na niego gotowi. Zaatakujemy i zwyciężymy.

– Wszystko pięknie, tylko skąd masz pewność, że rozbiją obóz dokładnie tam, gdzie ty sobie to upatrzyłeś? – powiedział Oktawian. – Jeżeli wyprowadzimy legiony z miasta i przez przypadek spotkamy się z nimi w innym miejscu, to już po nas. Jeżeli wyprowadzimy legiony, a oni nas obejdą bez walki, to Merburgia padnie praktycznie z marszu. Oblężenie dałoby nam szansę i na obronę miasta, i na przeżycie.

– Tak. Tyle że pozorną. – Oderyk spojrzał na legatów. – Powinniśmy zaatakować. Mamy trzy legiony. Pójdziemy nad rzekę, tam jeden legion przeprawi się przez nią i zaczai się na tyłach wroga. Dwa pozostałe legiony uderzą nad ranem na bród. Zrobi się zamieszanie i koczownicy zaczną uciekać. Wtedy legion zza rzeki uderzy i domknie okrążenie. Konie dadzą im przewagę jedynie w otwartym polu. My stłoczymy ich w jedno miejsce i będziemy spychać do rzeki. Tam wybijemy ich do nogi.

– A jak chcesz ich zmusić do uciekania w upatrzone przez ciebie miejsce?

– Moi inżynierowie wymyślili coś, co ich zmusi. Nazwałem to kobylicą. To taka specjalna przeszkoda nie do pokonania przez jazdę. Taka bela z nawierconymi otworami, w które wkłada się naostrzone niczym kolce mniejsze drągi. Nie da się jej wywrócić, ale łatwo się ją robi i szybko ustawia. Niewiele koni będzie w stanie je przeskoczyć, a w nocy, po ciemku, koczownicy po prostu powpadają na nie. Spóźniłem się właśnie dlatego, że udzielałem moim inżynierom wskazówek. Powinni już kończyć robotę.

– Ale nadal nie rozumiem, jak chcesz je poustawiać przed bitwą, skoro to my idziemy do nich, a nie oni do nas.

– To proste. Za pierwszą falą legionistów ruszą kolejni, dźwigający kobylice. W kilka minut ustawimy je w taki sposób, aby ograniczyć jeździe pole manewru. Potem wycofamy wszystkich za nie.

– Jakoś nie chce mi się wierzyć, że w pół godziny wymyśliłeś coś, co mogłoby zadziałać – zadrwił Lipidus.

– Myślałem o tym już od dawna, ale wcześniej nie było okazji skorzystać z tego planu.

– I jak to ma zadziałać, bo nadal nie widzę? – zaatakował Oktawian.

– Legionowy piechur bez problemu prześliźnie się między przeszkodami, ale jeździec będzie musiał się wysilić. Gdy my znajdziemy się po jednej stronie, a koczownicy po drugiej, to obsypiemy ich oszczepami.

– Koczownicy mają łuki.

– My mamy tarcze – zripostował wyraźnie poirytowany zachowaniem Oktawiana Oderyk. – Eretirzy spanikują i zaczną uciekać. A my zepchniemy ich w stronę rzeki. Wtedy trzeci legion uderzy z drugiego brzegu. Okrążenie się domknie i będzie po nich. Koniec. – Mężczyzna z delikatnym uśmiechem wrócił pod ścianę.

– Gdy rozprawiałeś o tym, brzmiało to dziecinnie prosto, ale nie wydaje mi się, aby takie było naprawdę. Przecież koczownicy mogą zejść z koni i poprzestawiać przeszkody – do rozmowy włączył się mer.

– Zdyscyplinowana imperialna jazda może i by tak zrobiła, ale nie obdartusy ze wschodu. Brak im nie tylko dyscypliny, ale i opanowania.

– Tylko ta nazwa, „kobylica”? Wydaje się mało groźna.

– Nazwę możemy zmienić, ale najpierw zapraszam na plac, kobylica powinna być już gotowa.

Kilka chwil później dowódcy stali już na placu przed koszarami XIX legionu. Kobylice stały i to aż dwie. Zebrała się przy nich nawet grupka gapiów zaciekawionych niecodziennym widowiskiem. Centurion Peokles nadzorujący prace wyszedł naprzeciw nadchodzącym dowódcom i posłusznie zameldował wykonanie zadania.

W istocie widok kobylic, a właściwie „merburskich kozłów” (bo tak je później nazwano), zrobił wrażenie na dowódcach. Szczególnie pomyślnie wypadła próba, w której jazda miała szarżować na przeszkody. Oderyk zaoferował każdemu, kto konno pokona tę przeszkodę, sto denarów. Stanowiło to równowartość żołdu zwykłego legionisty za ponad trzy księżyce służby, toteż chętnych było wielu. Spróbowało ponad pięćdziesięciu jeźdźców, lecz przeskoczył tylko jeden. Zwycięzca dostał propozycję stu kolejnych denarów, jeżeli mu się znów uda. Tym razem nie podołał.

Chętnych do łatwych pieniędzy było znacznie więcej, ale w wyniku licznych wypadków legaci zakazali prób. Konie bały się kozłów i wyhamowywały same z siebie. Te odważniejsze natomiast łamały nogi lub nadziewały się na kolce. Trzy konie padły, dwóch jeźdźców odniosło lekkie rany, jeden złamał nogę. I to wszystko bez choćby jednego uderzenia miecza. Oderyk wiedział, że kozły zmienią sposób walki piechoty z jazdą, ale zdawał sobie też sprawę, że najskuteczniej zadziałają za pierwszym razem. Kiedy to koczownicy nie będą się ich spodziewali. Eretirzy z czasem wymyślą sposób walki i z tymi przeszkodami, ale póki co było to pieśnią przyszłości.

Po burzliwych negocjacjach uznano strategię Oderyka za najwłaściwszą. Co ciekawe, urządzono głosowanie i opcja ta wygrała jednym głosem. O zwycięstwie przesądził głos… legata Marka Lipidusa, choć ten, delikatnie mówiąc, nie przepadał za Oderykiem. Jak widać imperialna armia potrafiła w trudnych chwilach wznosić się ponad osobiste animozje.

Rozkazano, aby niezwłocznie rozpoczęto produkcję kozłów. Uznano, że lepiej przygotować je w mieście i w częściach przetransportować wraz z armią, niż robić je na miejscu, w okolicach zasadzki. W miejskich składach drewna leżało wiele idealnych pni i drągów. Wystarczyło jedne naostrzyć, a w drugich ponawiercać otwory. Sam montaż zajmował dosłownie kilka chwil. Wojsko poniesie osobno rdzenie i osobno kolce, a gdy przyjdzie odpowiednia pora, to raz-dwa zrobią z nich kozły.

TAJNIKI SZTUKI WOJENNEJ, TOM I, STRONA 112: LEGION.PODZIAŁ I ORGANIZACJA ARMII IMPERIALNEJ

 

 

 

 

 

 

Dla ludzi mieszkających w Imperium numerologia była bardzo istotna. Wierzono, że liczba „3” i jej wielokrotności przynoszą szczęście i mają w sobie boski pierwiastek. Można to dostrzec także w organizacji wojska.

Triumwirat połączył trzy plemiona w jedno. Ustalono wtedy szereg zasad, w ramach których miało funkcjonować nowo powstałe państwo. Jednym z tych założeń była reforma armii i ujednolicenie hierarchii wojskowej.

Podczas pokoju Imperialna Rada obsadzała urzędy legatów. Każdy legat miał pod swoją komendą tylko i wyłącznie jeden legion. Oprócz żołnierzy dostawał także ogólne wytyczne, np. dotyczące kontroli jakiegoś miasta, zabezpieczenia prowincji, walk z bandytami, ochrony szlaków handlowych itp. Bardziej skomplikowane zadania wymagały współpracy kilku legatów, lecz nie stanowiło to problemu dla tak elastycznego systemu, jakim było Imperium. Każdy znał swoje miejsce, swoje obowiązki i swojego przełożonego.

Legaci dobierali sobie doradców. Robili to według własnego uznania, lecz w porozumieniu z Imperialną Radą. Doradców nazywano trybunami i było ich zazwyczaj sześciu w każdym legionie. Ich rolą było pomaganie legatowi zarządzać legionem.

Niżej w hierarchii stali nadcenturioni. Było ich sześciu i każdy z nich odpowiadał za jedną kohortę. Każdy nadcenturion miał pod swoimi rozkazami dziewięciu centurionów zarządzających centuriami.

Centurioni zarządzali dziewięcioma dziesiętnikami. Dziesiętnicy dowodzili oddziałem dziesięciu legionistów (tzn. taki oddział składał się z dziewięciu zwykłych legionistów i jednego dziesiętnika). Jest to mniej skomplikowane, aniżeli może się wydawać na początku.

Modelowy przykład pojedynczego legionu wyglądał w następujący sposób: legion liczył 4860 szeregowych legionistów. Wszyscy byli połączeni w dziesięcioosobowe grupki. Formacje te nazwano dziesiątkami. Jeden legionista z każdej dziesiątki zostawał dziesiętnikiem – w legionie było 486 osób pełniących tę funkcję.

Dziesiętnicy byli podzieleni na dziewięcioosobowe podgrupy nazywane centuriami, na czele których stali centurioni. Jak łatwo policzyć, każda centuria liczyła 90 legionistów plus dowodzący nimi centurion. W legionie było 54 centurionów.

Każde dziewięć centurii (czyli łącznie około 810 legionistów) tworzyło jedną kohortę, na czele której stawał nadcenturion. Jeden legion skupiał sześć kohort. Nadcenturioni odpowiadali bezpośrednio przed legatem, który był najwyżej w legionowej hierarchii.

Każdy legionista zdający meldunek powinien wskazać swoją dziesiątkę, centurię, kohortę i legion. Brzmiało to np. tak: Romulos, trzecia dziesiątka, piątej centurii, pierwszej kohorty, piątego legionu melduje się na rozkaz!

Szablonowy legion liczył więc: 4860 zwykłych żołnierzy (i dziesiętników), 54 centurionów, 6 nadcenturionów, 1 legata i 6 trybunów. Dawało to w sumie około 4930 żołnierzy i dowódców.

Należy zaznaczyć, że prawie nigdy skład osobowy legionu nie wynosił 4930 żołnierzy. Urlopy, choroby, wyjazdy, śmierci – wszystko to zmniejszało stan liczebny, natomiast przysyłane uzupełnienia nie pokrywały dokładnej liczby braków i przychodziły nieregularnie. Przeciętny legion niebiorący udziału w walce liczył realnie około 4000–4600 stanu osobowego. Natomiast jeżeli spodziewano się, że legion będzie w niedługim czasie walczył, to wtedy za sprawą uzupełnień liczył nawet 5000–5300 głów.

Podczas wojny militarna hierarchia zmieniała się minimalnie. W łańcuchu dowodzenia między Imperialną Radę a legatów wchodził konsul. Rada powierzała to stanowisko najczęściej jednemu z najbardziej doświadczonych dowódców. Osoba taka dostawała pod swoją komendę kilka legionów, a dotychczas zarządzający nimi legaci musieli podporządkować się rozkazom nowo obranego konsula. Im większe niebezpieczeństwo zagrażało Imperium, tym konsul otrzymywał większą władzę.

Każda wojna czy powstanie miało jednego konsula. Zatem jeżeli pojawiałoby się drugie zagrożenie lub wybuchała druga wojna – wyznaczano drugiego konsula. Robiono tak dlatego, gdyż Imperium było ogromne i w przypadku walki na dwóch frontach pojawiłby się problem z komunikacją i szybkim reagowaniem na zmieniającą się sytuację.

Po zażegnaniu zagrożenia Imperialna Rada odbierała władzę konsulowi i przywracała dawny stan rzeczy. Konsul, który się wykazał, mógł rozpoczynać karierę polityczną, najczęściej współpracując z Radą lub nawet wchodząc w jej skład…

3.

Jesienne niebo było pochmurne, lecz nie przeszkadzało to ptakom odlatującym na południe. Ich gromady rozwijały swoje szyki i odznaczały się na szarości nieboskłonu. Zimne, rześkie powietrze i delikatny wiatr zapowiadały nadchodzące ochłodzenie. Nad łąkami wisiały mgliste tumany utrudniające widoczność, ale pierwsze nieśmiałe promienie słońca zaczęły je stamtąd przeganiać. Dzień zapowiadał się dżdżysty i synowie Imperium chcieli to wykorzystać.

Legiony wyruszyły godzinę przed świtem, aby zająć dogodną pozycję, nim w okolicy pojawią się pierwsi zwiadowcy nieprzyjaciela. Wyruszyły wszystkie trzy legiony: XIX, XX i XXI. Formalne przywództwo na czas bitwy powierzono Krassusowi, gdyż to jego podwładny zarysował ogólny plan działania i zdołał do niego nakłonić pozostałych.

Jako pierwsi wyruszyli legioniści Oktawiana. Mieli stanowić przednią straż i w razie niespodziewanego kontaktu z wrogiem ich zadaniem było przyjęcie na siebie głównej siły uderzenia. Pół godziny po nich wyruszył legion Krassusa. Niósł ze sobą elementy merburskich kozłów. Kolumnadę zamykał legion XXI, który jednocześnie osłaniał tabory z prowiantem i materiałami.

Około południa spadł deszcz i z całą pewnością nie pomagało to maszerującym od rana legionistom. Pierwszy dłuższy postój nastąpił wczesnym popołudniem, gdy deszcz ustał. Wtedy zwiadowcy donieśli, że bród znajduje się trzy godziny marszu od nich. Wojsko skorygowało kurs. Legioniści nie kierowali się wprost na bród, lecz zboczyli z traktu i poruszali się leśnymi dróżkami – wszystko po to, aby zbyt wcześnie nie zdradzić swojej pozycji.

Obóz założono wczesnym wieczorem. Znajdował się około dwóch godzin od przeprawy. Wystarczająco daleko, aby ukryć się przed wrogami, ale jednocześnie na tyle blisko, by móc zaatakować. Niewielka polana przytulała się od wschodu do równie niewielkiego wzgórza, lecz dla wprawionych w pracach inżynierskich żołnierzy nie stanowiło to problemu. Do kolacji wały były usypane, teren w miarę wyrównany, a obozowe ulice i szlaki komunikacyjne wyznaczone. Zmontowano też kozły i ustawiono w formacji obronnej wokół obozu.

Niewielkie grupki zwiadowców porozsyłano po okolicy, a niedługo później, ku uciesze dowództwa, zaczęły spływać pierwsze raporty o Eretirach. Zgodnie z przewidywaniami Oderyka nieprzyjaciel zajął stanowisko w okolicach brodu. Większość wojsk koczowników przeprawiła się przez rzekę i zaczęła rozkładać tam pierwsze namioty. Tuż obok nich rozciągano specjalne sznury, do których przywiązywano coraz więcej koni.

Czyli zostaną tu na noc.

• • •

Nadgryziony księżyc wisiał wysoko na nocnym nieboskłonie w towarzystwie wielu gwiazd, lecz jego światło było zbyt słabe, aby oświetlać drogę wyruszającym legionistom. Był środek nocy.

Godzinę później warunki się pogorszyły i jesienna, deszczowa aura znów dała o sobie znać. Tym razem pogoda sprzyjała legionom i zamierzano wykorzystać ten atut. Wojska podzieliły się, a legion XXI samotnie przeprawił się przez rzekę. Kilka minut przed świtem Imperium było już na wyznaczonych stanowiskach.

• • •

Głuchą ciszę rozerwał na strzępy ogłuszający dźwięk trąb.

Legioniści ruszyli.

Półśpiący, nieprzygotowani i niespodziewający się niczego koczownicy nie byli wymagającymi przeciwnikami. Krótkie legionowe miecze idealnie pasowały do walki w ścisku, no a w każdym razie pasowały o wiele bardziej niż łuki i kawaleryjskie miecze koczowników. Jeden z legionistów przeciął sznur, do którego przymocowano konie, a następnie spłoszył je. Ponad trzydzieści zdezorientowanych zwierząt wbiegło w głąb eretirskiego obozu, tratując wszystko na swojej drodze. Kilka chwil później powtórzono manewr. Zapanował niemały zamęt.

Legioniści nacierali, lecz zaskoczenie przeciwników nie mogło trwać wiecznie. Kilka minut po ataku Imperium koczownicy przegrupowali się i skontrowali. Na szczęście zdyscyplinowani żołnierze wycofali się poza kozły, nim wróg zdążył ich okrążyć.

Część Eretirów, niesiona bitewnym amokiem, ruszyła wprost na przeszkody. Z grupy około dwustu jeźdźców tylko trzech pokonało kozły. Jeźdźcy jadący tuż za pierwszą falą nie mieli szans w porę zatrzymać swoich wierzchowców. Wpadali na siebie i nadziewali się na ociosane drągi. Za nimi galopowały kolejne dziesiątki koczowników, które także miały niewielką szansę na wyhamowanie.

Rozległ się dźwięk piszczałki, był głośniejszy nawet niż jęki rannych i kwik zarzynanych koni.

Setki oszczepów poleciało w stronę ciągle nadjeżdżających jeźdźców.

Kolejna fala koczowników zatrzymała się na kozłach.

Piszczałka ponownie zabrzmiała, tym razem dźwięk był dłuższy i płaski.

Pierwsze szeregi legionistów pokonały kozły i dopadły do poranionych, stłoczonych i zdezorientowanych koczowników, mordując ich. Wróg, widząc masakrę swoich wojowników, posłał kolejną falę. Nie zdołała dotrzeć na czas. Żołnierze Imperium zdążyli w porę wycofać się za kozły. Oszczepy znów poleciały, a cały scenariusz powtórzył się jeszcze dwukrotnie. Kozły zdawały egzamin.

Będący na tyłach Oderyk z uznaniem spoglądał na pole bitwy. Wynik był jeszcze nieprzesądzony, lecz bez wątpienia przewaga Eretirów została zniwelowana.

I wtedy po drugiej stronie rzeki rozległ się niski i dudniący w uszach dźwięk. Nadchodził XXI legion.

Koczownicy wpadli w panikę. Oderyk widział, jak krwistoczerwony sztandar z wymalowanym wilkiem upadł na

ziemię. Popłoch Eretirów stał się jeszcze większy. Koczownicy tratowali siebie nawzajem, swoje namioty i swój dobytek. Co odważniejsi usiłowali przedostać się przez rzekę, lecz drugi brzeg był już spacyfikowany. Legioniści uderzyli ponownie.

Legion XX ruszył z kontratakiem i była to chyba jedyna udana szarża wojsk piechoty na przeważające siły konne wroga w całej historii Imperium! Eretirzy unikali walki i gnali na oślep, byle dalej. Niewielu jednak udało się uciec, bo legion XIX przesuwał kozły, uszczelniając ogrodzenie. Oderyk ruszył do swoich podkomendnych i przy kolejnym ataku zajął miejsce pośród nich. Kwestia wygranej była już niemal przesądzona.

Panika.

Panika.

Panika.

Panika zabiła tej nocy więcej ludzi niż oręż.

Na drugim brzegu walka nadal trwała. XXI legion wychodził naprzeciw czmychającym z pola bitwy wrogom. Zajmował ich walką na tyle, na ile mógł, a potem wycofywał się za kozły i traktował oszczepami. Ta taktyka była powolna, ale piekielnie skuteczna. Metr po metrze, krok po kroku imperialni żołnierze zawężali pole walki, ponosząc przy tym minimalne straty. Z wielkim wysiłkiem, ale i czerpiąc z tego równie wielką satysfakcję, udało się doprowadzić do sytuacji, w której wojska nieprzyjaciela zostały całkowicie zamknięte w okrążeniu i zaczęto spychać je w stronę rzeki.

Niedługo później legionistom skończyły się oszczepy, lecz kreatywność pozwoliła zachować tempo natarcia. Eretirzy po prostu nie wiedzieli, jak się zachować. Dyscyplina nigdy nie była ich mocną stroną i przyszło im zapłacić za to najwyższą cenę.

Po pewnym czasie kilku jeźdźców wjechało w desperacji wprost we wzburzoną rzekę. Nie mieli szans, lecz nieświadomie wywołali ludzką lawinę. W ślad za nimi ruszyło kilka setek kolejnych desperatów. Konie łamały nogi na nierównym kamienistym dnie, nurt zrzucał jeźdźców z siodeł i formował w jedną wielką, bezkształtną masę, naszpikowaną setkami kończyn i głów. To była rzeź.

Ostateczny cios zadali jednak legioniści. Dopadli kłębiących się na brodzie koczowników niczym wilki stado bezbronnych owiec. Złaknieni krwi dobijali zwijających się z bólu wrogów. Zwycięstwo!

Walka była skończona, a jej ostatnim akcentem było wysłanie kilku centurii na patrole wzdłuż rzeki. Miały dobijać nieszczęsnych pływaków. Imperium zwyciężyło, kilkanaście tysięcy jego dzielnych synów pokonało pięćdziesiąt tysięcy wrogów. Na polu bitwy poległ niecały tysiąc legionistów i ponad trzydzieści pięć tysięcy koczowników! Bóg Trzech był tego dnia łaskawy…

• • •

– Wznieśmy kielichy za Krassusa Jeremusa, architekta tak wspaniałego zwycięstwa! – rozpoczął Oktawian.

– Niech żyje! – krzyknęli zgodnie wszyscy zgromadzeni, po czym opróżnili z wina swe kielichy.

Odbywała się właśnie pobitewna odprawa, w której brali udział najważniejsi dowódcy. Dochodziło południe i w namiocie panowała duchota, lecz nikt się na nią nie skarżył.

– To było wielkie zwycięstwo, może nawet największe zwycięstwo, jakie Imperium osiągnęło w całej swojej historii! Taka przewaga! A i tak wygraliśmy! – Marek Lipidus nie posiadał się z radości, to jego legion opanował drugi brzeg rzeki i ostatecznie przeważył szalę.

– No cóż, nie było łatwo – rozpoczął Krassus. – Jestem legatem na tyle długo, by wierzyć w swoje możliwości. Nigdy bym nie pozwolił, aby jakieś pogańskie psy pokonały mnie w walce! Drwiłem z ich przewagi, bo wiedziałem, że zwyciężymy! I zwyciężyliśmy! Mój plan! Wasza pomoc! I udało się!

Oderyk przestał słuchać tuż po pierwszych słowach Krassusa. Szanował go jako legata i uważał go za jednego z największych dowódców, jakich znał, lecz doskonale wiedział, czyje zasługi właśnie sobie przypisywał. Nadcenturion czuł lekką zawiść, ale starał się jej nie okazywać. Śmiał się, gdy inni się śmiali. Pił toasty i ucztował jak reszta. Mężczyzna nie liczył na sprawiedliwość, bo zbyt długo służył w wojsku, aby wierzyć w takie bzdury. Tak naprawdę w sercu cieszył się, że zagrożenie minęło i niedługo będzie mógł wrócić do nicnierobienia.

Merytoryczna część narady rozpoczęła się po przerwie obiadowej. Tuż przed zachodem słońca.

– Więc co teraz? – zapytał Krassus. Po bitwie pozostali legaci uznali go za swojego tymczasowego dowódcę.

Legat rozejrzał się po zgromadzonych. Uśmiechnięte twarze nie bardzo pasowały do powagi sytuacji. Jedynie pozostali legaci i kilku dowódców kohort zachowywało powagę.

– Jak to co? Podbijmy ich żałosne państewko. Teraz, kiedy ich wódz nie żyje, trochę minie, zanim znów się zjednoczą – odparł bez zastanowienia jeden z uśmiechniętych trybunów.

– Tylko po co? – Marek Lipidus miał odmienne zdanie.

– Od dawna Imperium nie poszerzało swoich granic. Chyba pora to zmienić.

Kilka uśmiechniętych osób przytaknęło.

Legat XXI legionu również bronił swojego zdania. Wywiązała się debata, lecz żadna ze stron nie mogła uzyskać wyraźnej przewagi.

– Wysłuchaliśmy już propozycji legionistów Lipidusa i trybunów Oktawiana. Jestem teraz ciekaw, co uważają moi podkomendni – powiedział Krassus i spojrzał prosto na Oderyka.

Wymienili się spojrzeniami.

– Nie czuję się kompetentny, aby odpowiedzieć – odparł Oderyk i mimowolnie potarł bliznę na szyi.

– To twoje kozły pomogły zrealizować mój plan. Jesteś zatem równie kompetentny jak ja. A więc, co myślisz?

Oderyk uśmiechnął się z przekąsem.

– Mam odpowiedzieć szczerze?

– Jak zawsze. Znany jesteś z ciętego języka i okrutnych sądów, ale udowodniłeś, że sztukę strategii opanowałeś niewiele gorzej niż ja.

– Pierdolmy Eretirów i nasze zwycięstwo. Mówię to z bólem, ale… Marek Lipidus ma rację.

– Koniec świata. Oderyk przyznał mi rację! – Lipidus uśmiechnął się i groteskowo zaklaskał.

– Nie ciesz się za bardzo. Mam też kilka uwag.

– Jakich?

– Cesarstwo z łatwością mogłoby wchłonąć tamte tereny, ale po co? To tylko stepy i kilka niewielkich skupisk ludzkich. Ziemia to prawie ugór, a klimat jest surowy. Resztki koczowników uciekną dalej na wschód, gdy tylko dowiedzą się, że ich armia została pobita, tak że nawet jeńców nie będzie zbyt wielu.

– A kopalnie soli i węgla? Czy to nie dobry powód? – zapytał Oktawian.

– Większość z nich znajduje się dwieście mil stąd. Trzy legiony dałyby radę tam dotrzeć, ale kto by wtedy bronił Merburgii?

– Na wschodzie jest chyba coś, co warto podbić? Mają przecież bursztyn.

– O tak. Ale znajduje się miesiąc drogi stąd, nad samiuśkim morzem. To stanowczo poza naszymi możliwościami. – Oderyk wskazał na mapie Bursztynowe Plaże i przeciągnął od nich palcem w kierunku Merburgii, aby pokazać wszystkim, że są naprawdę daleko.

– Ale Imperium od dawna nie wchłaniało nowych terenów. Czas to zmienić!

– Bo ledwo utrzymujemy te, które mamy.

– Ee tam. Gadanie. – Oktawian machnął ręką. Uparcie trwał przy swoim.

– W Merburgii są trzy legiony, a powinno być co najmniej pięć. Skoro ledwo utrzymujemy swoje rodzime ziemie, to jak mamy podbić kolejne?

– Przecież Eretirzy zostali pokonani. Sam mówiłeś, że kilka lat potrwa, zanim jeden z ich watażków zdoła zjednoczyć pozostałych.

– Eretirzy to teraz najmniejszy problem. Równie dobrze może wybuchnąć jakiś lokalny bunt, albo cesarz może potrzebować wsparcia na południu. Co wtedy? Co, jak na wschodzie nie będzie trzech legionów, tylko dwa lub jeden?

– To chyba przesądza sprawę. Co proponujesz? – wtrącił się Krassus.

– Oktawian ma jednak trochę racji – powiedział pojednawczym tonem Oderyk. – Musimy zaatakować i ukarać ich. Proponuję wyprawę karną. Splądrujemy przygraniczne ziemie, aby pokazać, kto tu rządzi, a po kilku dniach się wycofajmy…

• • •

Następnego ranka Oderyk został wezwany przez swojego legata. Krassus czekał na niego w swoim namiocie. Rozmawiali w cztery oczy.

– To jedno z największych zwycięstw imperialnego oręża w historii! – z nieukrywaną dumą w głosie powiedział Oderyk.

Rozmawiał z Krassusem już kilka minut, lecz nadal czuł, że prawdziwy powód spotkania był ukrywany. Pretekstem było omówienie pobitewnych raportów, lecz wino w ich rękach i wesoły nastrój sztucznie ocieplały całą sytuację. Coś było nie tak.

– Plan ryzykowny, ale wykonanie pierwszorzędne! Na kilka lat mamy koczowników z głowy!

– Żołnierze świetnie się spisali. To trzeba przyznać! – odpowiedział zachowawczo Oderyk.

– Przyznajmy także, że następnym razem nie pójdzie nam tak łatwo. Udało się nam w dużej mierze przez zaskoczenie i te twoje cholerne kozły. A właściwie to jak wpadłeś na ten diabelski pomysł?

A więc to było głównym powodem spotkania…

– Pojawił się problem, a ja znałem rozwiązanie. Czy to ważne, skąd i w jaki sposób? – z potulnym uśmiechem odparł Oderyk.

– Już nie bądź taki skromny. I skąd wiedziałeś, że koczownicy rozbiją obóz właśnie tam?

– Nie wiedziałem. Założyłem. To byłoby logiczne posunięcie z ich strony. Tak duża armia… – Oderyk nie zdążył dokończyć, w słowo wszedł mu Krassus.

– Tak logiczne, że nikt z obecnych dowódców na nie nie wpadł. Tylko ty jeden! Wkraczasz i wszyscy stają po twojej stronie. Przyznaj, że to dziwne.

– Może i dziwne, ale na najłatwiejsze rozwiązania zazwyczaj najtrudniej wpaść. Nie czyń sobie wyrzutów – odparł Oderyk z niewinnym wyrazem twarzy.

Centurion nalał sobie wina. Spojrzał pytająco na Krassusa, lecz ten gestem ręki dał znać, że jego kielich nie jest jeszcze pusty.

– Powiem tylko raz, więc posłuchaj mnie bardzo uważnie – zaczął Krassus i wbił pogardliwy wzrok w Oderyka. – Nie zapominaj, kim jesteś i kto jest twoim przełożonym. Przez ciebie wyszedłem na durnia! Próbowałeś podkopać moją pozycję. Jesteś moim nadcenturionem i gdy wpadniesz kiedykolwiek na podobny pomysł, to twoim pieprzonym obowiązkiem jest najpierw poinformować mnie, a potem to JA zdecyduję, czy powiedzieć o tym innym. Rozumiemy się?!

Przyjacielska atmosfera prysła w jednej chwili. Oderyk cieszył się, że przed chwilą dolał sobie wina, bo teraz by się chyba nie odważył.

– Tak, panie.

– No to świetnie. Możesz odejść. I pamiętaj, twój los jest w moich rękach.

Oderyk pospiesznie wykonał polecenie. Ulżyło mu, że już po wszystkim. Zirytował własnego legata, ale póki co nie spotka go żadna kara.

Po zwycięstwie nad koczownikami popularność Oderyka jeszcze bardziej wzrosła. Dla zwykłych żołnierzy stał się bohaterem. Został człowiekiem, który potrafi się odnaleźć w trudnej sytuacji i nigdy nie traci głowy. W całej Merburgii wiedziano, kto wymyślił kozły i kto tak naprawdę zapobiegł oblężeniu.

Z jednej strony cieszyło to Oderyka, lecz z drugiej niepokoiło. Krassus go lubił, może nie tak bardzo jak własną karierę, ale mimo wszystko go lubił. Legat XIX legionu uwielbiał być w centrum uwagi i nie ukrywał tego. Ludzi, którzy przyćmiewali jego osobę, traktował często jako przeciwników, a ci kończyli marnie. Póki co Krassus nie traktował jeszcze Oderyka jako zagrożenia, lecz granica była cienka i niewidzialna.

Ku zdziwieniu nadcenturiona sława, którą obrósł, miała też negatywne konsekwencje. Zaczęto pytać go o opinię na temat spraw, o których nic nie wiedział i prawdę mówiąc, nie chciał wiedzieć. Rabusie, ceny mąki, rozwiązania inżynierskie – te tematy coraz częściej pojawiały się w odbywanych konwersacjach. Szczątkami szacunku zaczęli go nawet darzyć ludzie na wyższych szczeblach. Prawdę mówiąc, nadcenturion wolał, gdy było jak dawniej, gdy nikt się z nim nie liczył, a rozmowy dotyczyły tylko kobiet, rozrywki i dobrego wina. Wtedy miał pozycję i dobry żołd, ale jednocześnie nie musiał zbyt wiele robić. Te czasy minęły.

Sytuacja drażniła Oderyka.

Jakby tego było mało, jego własny legat był o krok od posądzenia, że mężczyzna dybie na jego stanowisko. Jeżeli Krassus by tak pomyślał, to pozostali dowódcy też poczuliby się zagrożeni. Skutki mogłyby być dość nieprzyjemne. I pomyśleć, że wszystko dlatego, iż z obawy o własne życie musiał wymyślić alternatywę dla bycia oblężonym.

Nikt nie znał jego sekretu. W rzeczywistości to nie Oderyk wpadł na pomysł konstrukcji kozłów i ataku na bród. Jak zwykle pomogli mu jego przyjaciele, lecz tę informację chciał zachować wyłącznie dla siebie. Tak naprawdę całe to zamieszanie, które pojawia się wokół jego osoby, też prawdopodobnie było ich sprawką. Nie chciał się w to zagłębiać, a oni sami byli małomówni…

4.

Kilka tygodni później do Merburgii przybył cesarski goniec z rozkazami. Właściwie to było ich dwóch. Pierwszy przybył znacznie wcześniej, kilka dni po bitwie. Drugi pojawił się już po wyprawie odwetowej.

Pierwszy emisariusz dostarczył dokumenty o dość niefortunnej treści, które wywołały niemałą konsternację. Wszystkie pisma i rozkazy kierowano „Do najwyższego pozostającego przy życiu członka imperialnej armii stacjonującej we Wschodniej Prowincji Przygranicznej”. Listy zakładały porażkę legionów i złupienie miasta przez Eretirów.

Cesarstwo wiedziało o najeździe i spisało miasto na straty. Tak jak zakładał Oderyk. Zaraz po bitwie Krassus kazał powiadomić Stolicę o wspaniałej glorii, lecz posłańcy najwyraźniej musieli minąć się w drodze i pierwszy imperialny posłaniec najwyraźniej dotarł do Merburgii, nim cesarz i Imperialna Rada dowiedzieli się o zwycięstwie.

Pierwsze pismo zakładało, że Eretirzy złupili Merburgię. Cesarz informował w nim, że wraz z nastaniem wiosny wyruszy ekspedycja odwetowa, która pomści dzielnych obrońców wschodniej części Imperium. Pismo rozkazywało skoncentrować wszystkie imperialne siły w jednym miejscu i czekać na nadejście posiłków.

Na wieść o zwycięstwie i odparciu ataku koczowników cesarz wysłał kolejnego posłańca. Drugi emisariusz dotarł cztery tygodnie po bitwie. Posłaniec miał ze sobą dwa listy. Pierwszy, w którym przepraszał za poprzednie pismo i gratulował zwycięstwa. Drugi, skierowany bezpośrednio do Krassusa. Na uroczystej kolacji wszystko stało się jasne.

Uczta miała miejsce w ogrodach rezydencji Edogana, mera miasta. Przy wielkich drewnianych stołach, ustawionych na wzór podkowy, zasiadali najważniejsi ludzie w Merburgii oraz oficerowie stacjonujących wojsk. Białe obrusy i suto zastawione stoły pasowały do paradnych strojów i pięknych sukien. Wieczór był ciepły, choć słońce zdążyło już schować się za horyzontem, a specjalne ciemne, płócienne parawany osłaniały zgromadzonych od wiatru. Bezchmurne niebo uwidaczniało piękno tysięcy gwiazd błyszczących nieśmiało na nieboskłonie. Księżyc, a właściwie jego niewielka, widoczna część psuła nieco unoszącą się wysoko nad głowami perfekcję.

Na samym środku wielkiej drewnianej podkowy siedział imperialny posłaniec, lokalni możni i legaci. Lewe skrzydło zajmowali nieco mniej znaczący cywile i wpływowi kupcy, a na prawej flance zasiadali oficerowie z legionów i miejskiego garnizonu.

– W imieniu cesarza Imbrusa XXX chciałbym najserdeczniej pogratulować wspaniałego zwycięstwa nad Eretirami. Wieść o waszej glorii dotarła do Stolicy i wywołała szczerą radość wśród mieszkańców miasta – odparł posłaniec.

Nazywał się Franco de Rata.

Stał z uniesionym kielichem i przemawiał tak, aby wszyscy go dobrze słyszeli. Był młodzieńcem wywodzącym się z jakiegoś pomniejszego rodu, lecz doskonale spełniał swoją rolę. Reprezentował Stolicę, a dzięki nienagannej dykcji i dostojnej aparycji robił to perfekcyjnie. Miał około dwudziestu wiosen, lecz dało się dostrzec, że nie przemawia pierwszy raz. Był opanowany, a każdy ruch, każdy gest doskonale uzupełniał jego słowa. Profesjonalista. Jego prosta, biała toga przyozdobiona była jedynie pasem z rodowym herbem i purpurową szarfą opatrzoną spinką ze znakiem Imperialnej Rady. Drobna budowa nie przeszkadzała mu w tym, aby uwaga wszystkich zgromadzonych skupiała się wyłącznie na nim.

– Dziękuję w imieniu wszystkich ludzi, którzy przysłużyli się do zwycięstwa – odpowiedział Krassus.

Legat XIX legionu miał na sobie bogato zdobiony napierśnik o złotym, lecz matowym kolorze, a jego strój uzupełniały czerwona tunika i skórzane wojskowe spodnie. Ubranie uwydatniało muskulaturę Krassusa, widoczną pomimo przeżytych niemal pięćdziesięciu wiosen.

– Ponadto cesarz pragnie przeprosić za niefortunny list, jaki wysłał, gdy tylko dowiedział się o nadciągającym niebezpieczeństwie. Wróg miał tak straszliwą przewagę, że niemożliwe wydawało się zatrzymanie go. Wasze zwycięstwo jest tym większe, że wy nie tylko go zatrzymaliście, ale i pokonaliście. Cesarz jest z was dumny! Wasze zdrowie!

Kielichy zostały opróżnione. Posłaniec nadal stał.

– Ani przez chwilę nie straciliśmy wiary. Będziemy bronić Imperium do ostatniej kropli krwi – zagrzmiał Edogan z dumą w głosie.

– Tym bardziej jest mi miło oznajmić, że imperator zaprasza Krassusa Jeremusa do Stolicy na uroczysty triumfalny wjazd. Cesarz chce osobiście obejrzeć legendarne merburskie kozły i pragnie na własne uszy usłyszeć relację o bitwie na brodzie. – Franco de Rata usiadł i spojrzał na legata.

– To dla mnie zaszczyt.

– Cesarz i Imperialna Rada mają co do ciebie plany. W Stolicy dowiesz się reszty. Proszą, byś przybył niezwłocznie.

– Wyruszę możliwie najszybciej.

– Świetnie.

Posłaniec gestem ręki przywołał służącego, który dolał mu wina.

– A co z XIX legionem? – dopytywał Krassus.

– Już nie będziesz legatem. Teraz czeka cię o wiele ważniejsze zadanie.

– Jakie? – zapytał z błyskiem w oku niedawny legat. W myślach już rozważał możliwe scenariusze. Konsul? A może członek Imperialnej Rady albo inne intratne stanowisko w administracji?

– Czyż nie powiedziałem, że o dalszych krokach dowiesz się w Stolicy?

– Przepraszam. Wybacz mi moją dociekliwość. My, żołnierze, lubimy mieć pełen ogląd sytuacji. – Krassus pochylił głowę w geście uniżenia, lecz ciągle się przy tym uśmiechał.

– Zatem kto zajmie jego miejsce? Który z trybunów? – zapytał Edogan.

– Na mocy rozporządzeń Krassus Jeremus przestał być dowódcą XIX legionu i ma czym prędzej ruszyć wraz ze wszystkimi swoimi trybunami do Stolicy, gdzie pozna dalsze instrukcje – niemal wyrecytował z pamięci Franco de Rata. Upił łyk wina, po czym niespiesznie dodał: – Nie trybun zajmie miejsce Krassusa.

– Więc kto?

Zapanowała kompletna cisza. Wszyscy przy głównym stole z niecierpliwością oczekiwali odpowiedzi.

– Miałem ogłosić to po uczcie, no ale równie dobrze mogę zrobić to teraz… – Emisariusz ponownie wstał i kontynuował donośnym głosem: – Który z was to Oderyk?

Nad stołami rozległy się pomruki zdziwienia. Kilka niepewnych rąk wskazało na siedzącego niemal na końcu prawej części stołu Oderyka. Mężczyzna, gdy usłyszał swoje imię, zachłysnął się winem, a siedzący obok mężczyźni klepali go po plecach. Czy to aby wyrazić uznanie, czy to by mu pomóc.

Oderyk miał na sobie wojskową niebieską tunikę, a jedynym, co wskazywało na to, że jest żołnierzem, był jego wojskowy pas i karwasze. Zarękawia ozdobione były wyrytymi geometrycznymi wzorami i to właśnie ornament podkreślał pozycję człowieka, który go nosił. Ten człowiek był właśnie ogromnie zdziwiony, co chwilę później zdradził wyraz jego purpurowej twarzy.

– Oderyku, podejdź – powiedział Krassus. – To jeden z moich najlepszych ludzi. Doskonały wybór. Imperialna Rada dokonała właściwego wyboru – podlizywał się Krassus.

Franco de Rata zignorował te słowa.

Oderyk powoli zbliżał się do centralnej części stołu. Starał się poprawić nieustannie zsuwający się pas oraz strzepać mikroskopijne okruchy posiłku, który przed chwilą spożywał. W myślach błagał Boga Trzech, aby nie miał żadnego sosu na twarzy, lecz żaden z bogów – ani tych nowych, ani tych starych – nie usłuchał jego prośby. On? Legatem? To byłby precedens. Nigdy wcześniej żaden mężczyzna niewywodzący się z najwyższej warstwy społecznej nie został legatem.

– To mnie zwą Oderykiem. Wzywałeś mnie, panie?

– Oderyku. – Posłaniec skinął na jednego ze swoich sług, ten pospiesznie podał mu do ręki dokument zwinięty w rulon, opatrzony imperialną pieczęcią. – Z życzenia cesarza Imbrusa XXX awansuję cię na legata XIX imperialnego legionu. Przekazuję ci dokument to potwierdzający. Otwórz go i przeczytaj. Potem pokaż go merowi i pozostałym legatom. Oni będą świadkami twojej promocji. Gratuluję. Oficjalne przekazanie władzy odbędzie się wraz z wyjazdem Krassusa.

Świat przed oczami Oderyka na moment zawirował. Mężczyzna wziął do ręki pismo i wykonał polecenia. O pomyłce nie mogło być mowy. Oderyk został wymieniony w dokumencie z imienia i stopnia. Autentyczność pisma potwierdzały pieczęcie cesarza i kilku przedstawicieli Imperialnej Rady. Legat XIX legionu. On.

Cesarscy szpiedzy musieli donieść Radzie, że to Oderyk był głównym architektem sukcesu. Teraz to zresztą nie miało znaczenia, bo wszyscy dowódcy na wschodzie i tak pomyślą, że mężczyzna sam pchał się do władzy. Jeżeli ktokolwiek z dowódców wojskowych był do tej pory neutralny względem Oderyka, to obecnie się to zmieni. Teraz wszyscy będą go mieli za karierowicza lub zuchwalca, choć nikt nie wytknie mu tego wprost.

– Dziękuję. To dla mnie zaszczyt – wydukał nowy legat. Następnie skłonił głowę w geście pełnym pokory i wtedy zauważył, że tunikę ma ochlapaną winem. Drżącą ręką usiłował nieudolnie zakryć plamy.

– Cesarz prosi, byś podał mi nazwiska ludzi, którzy będą trybunami w twoim sztabie. Jutro wyjeżdżam, masz zatem czas do śniadania. Wtedy też przekażę ci szczegółowe wytyczne. – Posłaniec przeniósł wzrok na Krassusa i dodał: – Jutro wyjedziesz ze mną do Stolicy. Bądź gotowy.

• • •

Uczta trwała w najlepsze, lecz Oderyk uczestniczył w niej jedynie fizycznie. Myślami wznosił się poza ogród i poza to, co go otaczało. Z nieobecnym wzrokiem przyjmował kolejne gratulacje, a w duchu rozważał wszystkie swoje możliwości. Przez chwilę nawet zastanawiał się, czy nie uciec, nie udać choroby lub nie upozorować własnej śmierci. Nie wiedział, co zrobić.

Postanowił wyjść na zewnątrz i w miejscu odosobnienia odetchnąć świeżym powietrzem. Pomysł okazał się, najdelikatniej mówiąc, chybiony. Gdy tylko wyszedł z ogrodów na plac przed frontem rezydencji, legioniści stojący przy bramie w pobliskich koszarach dostrzegli go i na jego widok zaczęli krzyczeć:

– Oderyk! Oderyk! Oderyk! – Odgłos wydobywał się z coraz większej liczby gardeł.

Po chwili do skandujących dołączyli nawet spacerujący w pobliżu strażnicy miejscy i mieszkający w okolicy mieszczanie.

Wieści szybko się roznoszą.

Wszyscy krzyczeli jego imię lub przynajmniej pozdrawiali go. Pomimo tego, że od pamiętnej bitwy minęło kilka tygodni, ludzie nadal pamiętali wkład Oderyka w ocalenie miasta, zapewne przynajmniej część wiedziała też, że teraz został jeszcze legatem. On, któremu bliżej było do nich niż do któregokolwiek z potężnych rodów. Kochali go.

Krzyki i pozdrowienia były tak głośne, że z pewnością musiały być słyszalne także przez biesiadników ucztujących w pobliskich ogrodach. Teraz pewnie pozostali dowódcy będą mieli go za pyszałka, a ich nienawiść jeszcze bardziej wzrośnie. Wszystko ma swoje konsekwencje, a ludzi i tak nie da się zadowolić.

Świeżo mianowany legat wrócił na ucztę. Posiedział kilka minut, w czasie których z nikim nie zamienił nawet słowa, a potem udał zmęczenie i opuścił zgromadzenie.

Mijał właśnie furtę, gdy usłyszał za sobą wołanie.

– Oderyku! Zaczekaj!

Legat odwrócił się. Biegł za nim Marek Lipidus.

No pięknie, tylko tego tu jeszcze brakowało.

– Tak, o co chodzi? – zapytał Oderyk.

– Chciałem ci osobiście pogratulować – powiedział lekko podpity Marek Lipidus.

– Teraz będziemy mogli się kłócić jak równy z równym.

Lipidus się uśmiechnął.

– To prawda, ale ja mówię poważnie. Gratuluję. Naprawdę ten awans ci się należał. Chcę, żebyś wiedział, że nie tylko ja sobie tak myślę. Wygraliśmy dzięki tobie.

– To… To miło z twojej strony. Ale na polu bitwy widziałem jeszcze kilka tysięcy mężczyzn, którzy ryzykowali życiem nie mniej niż ja.

– Wiesz, o co mi chodzi.

– Wiem. – Oderyk westchnął. – Tak tylko się droczę. Nie spodziewałem się usłyszeć od ciebie miłych słów.

– Tylko nie myśl, że teraz będę dla ciebie miły. Co to, to nie. Sprawy między nami wyglądają jak dawniej. Będę patrzył ci na ręce, ale teraz i ty masz prawo patrzeć na moje. Pamiętaj, może i jesteś niżej urodzony niż my, ale teraz stanowiska czynią nas równymi. To tyle. Wracam na ucztę.

Lipidus odwrócił się i odchodząc, skierował się w stronę ogrodów. Zrobił już kilka kroków.

– Lipidusie! – krzyknął stojący w furcie Oderyk.

Wezwany mężczyzna spojrzał przez ramię.

– Tak?

– Dziękuję! – To powiedziawszy, nowo obrany legat ruszył ku ulicy.

Po wyjściu z uczty Oderyk czuł ulgę, lecz naprawdę odetchnął dopiero, gdy znalazł się w koszarach, we własnej kwaterze… No właściwie już nie tak do końca własnej. Teraz, kiedy został legatem, przeniesie się do pomieszczeń Krassusa, a jego pokój zajmie jakiś nadcenturion.

Głowa pulsowała mu z bólu. Położył się na łóżku w nadziei na ukojenie lub przynajmniej szybki sen, lecz to nie pomogło. Wręcz przeciwnie, ból zdawał się być większy i zaczęło mu się kręcić w głowie.

Zaczął rozmyślać o tym, co zrobi i jak to zrobi. Najpierw analizował wydarzenia ostatnich godzin, potem uświadomił sobie, że musi zrobić coś jeszcze. Do jutra ma wybrać swoich trybunów.

W głowie układał sobie listę imion i terminów, lecz nie kwapił się, by cokolwiek zapisać. Wreszcie zrobił się senny, a jego oczy zaczęły się zamykać. Wtedy najpierw usłyszał pukanie do drzwi, które oczywiście zignorował. Następnie – szelest papieru i pospieszne kroki oddalające się od drzwi jego pokoju. Rozejrzał się po pomieszczeniu i zauważył leżącą pod drzwiami kartkę. Z trudem wstał i przeciągając się, by rozprostować zastane mięśnie, poprawił tunikę. Obtarł ręką mokrą od śliny brodę i ruszył w stronę drzwi. Z ostrożnością

podniósł papier, a gdy spojrzał na to, co zostało na nim zapisane, uśmiechnął się.

Kartka zawierała sześć imion. Nawet głupiec domyśliłby się, że to lista jego nowych trybunów. Poniżej znajdowały się krótkie instrukcje postępowania – zapisane w taki sposób, że gdyby przeczytał je ktoś obcy, pomyślałby, że są to osobiste zapiski Oderyka. Nawet styl pisma przypominał jego własny i tylko główny zainteresowany znał prawdę. Nowy legat położył kartkę na stojącej obok łóżka szafce, następnie zdjął niewygodny strój i położył się spać. Nadchodzący dzień zapowiadał się ciężko. Ostatnio miał tak stanowczo zbyt często. Z tą myślą pogrążył się w zadumie, która po chwili przemieniła się w sen.

Obudził się w zaskakująco dobrej kondycji. Nic go nie bolało i czuł się wyśmienicie. Wziął to za dobrą monetę i potraktował jako pierwszy sukces dzisiejszego dnia. Było tuż po wschodzie słońca i miasto jeszcze spało. Udał się do sali jadalnej na śniadanie. Wszyscy mijający go żołnierze salutowali mu i go pozdrawiali.

A więc cały legion już wie.

Pomimo swojej pozycji co dzień jadał śniadanie w towarzystwie zwykłych żołnierzy. Pozostałe posiłki różnie, ale na śniadaniu co rano spotykał się z legionistami. Jadł to, co oni, czasem nawet narzekał tak jak oni – przysparzało mu to sympatii. Już jako centurion mógł zażyczyć sobie przyniesienia posiłku do własnego pokoju, ale zazwyczaj tak nie robił. Przyczyna takiego postępowania była prozaiczna. Przed laty, gdy został centurionem, mieszkał w namiocie, który strasznie śmierdział. Wszystkie posiłki więc jadł w koszarach wraz z legionistami. Z czasem rzecz jasna poszycie namiotu wymieniono, lecz przyzwyczajenia pozostały. Oderyk czuł się lepiej w towarzystwie zwykłych legionistów niż wśród równych sobie stopniem.

Świeżo upieczony legat pospiesznie skonsumował śniadanie i bez zbędnego ociągania udał się do posiadłości mera, w której to zatrzymał się emisariusz. Posłaniec oczywiście jeszcze spał, ale Oderyk spotkał jego osobistego sługę.

– Jestem Oderyk. Twój pan prosił, bym coś mu dzisiaj przekazał.

– Listę z kandydatami na trybunów?

Oderyka zaskoczyło, że pierwszy lepszy służący wie, o co chodzi, lecz nie dał tego po sobie poznać.

– Tak. Mam ją tutaj. Może mógłbym ją komuś zostawić?

– Mój pan prosił, byś przekazał mu ją osobiście.

– Ale on jeszcze śpi.

– Zgadza się, śpi. Zostawił mi szczegółowe instrukcje. Mój pan chce się z tobą spotkać osobiście. Pośle po ciebie, gdy wstanie.

– Dobrze, będę więc czekał na wezwanie. – Legat skinął głową na pożegnanie i wrócił do siebie, a kilka minut później znów był we własnym łóżku.

• • •

Oderyka obudziło pukanie.

– Wejść – powiedział, przeciągając się leniwie.

Drzwi powoli otworzyły się, a w pokoju pojawił się posłaniec. Granatowy kapelusz z piórkiem, który miał na sobie, odwracał uwagę od alabastrowej tuniki podróżnej, przyozdobionej złotymi nićmi. Emisariusz pofatygował się osobiście, a jego schludny ubiór kontrastował z bałaganem, jaki zastał w pokoju. Przyszedł sam.

– Nie przeszkadzam? – zapytał grzecznie gość.

– Ależ skąd. Nie sądziłem, panie, że pofatygujesz się do mnie osobiście. Kazałem się wezwać, gdy tylko wstaniesz. Twój sługa miał tego dopilnować – zakłopotanym głosem zaczął tłumaczyć się Oderyk.

– Tak, wiem, ale chciałem porozmawiać gdzieś, gdzie nikt nie będzie nas podsłuchiwał. Mogę usiąść?

– Oczywiście. Proszę. – Oderyk wskazał na jedno z krzeseł stojących przy stole w rogu pokoju. Z drugiego krzesła zrzucił swoje wczorajsze ubrania i usiadł naprzeciwko niespodziewanego gościa.

– To, co tu usłyszysz, jest przeznaczone tylko dla twoich uszu. Nikt inny nie może wiedzieć. Jeżeli pojawią się jakieś przecieki, to wiadome będzie, od kogo pochodzą, a to wzbudzi gniew Imperialnej Rady. Rozumiesz?

– Tak.

– Zostałeś legatem XIX legionu, lecz nie zabawisz zbyt długo w Merburgii. Za dwa, trzy księżyce cały legion zostanie przeniesiony na południe. Wasze miejsce zajmie XXVII legion, zdziesiątkowany walkami. W drodze na front odwiedzisz Stolicę i tam uzyskasz szczegółowe informacje. Twoi ludzie mają być w świetnej formie i mają być gotowi na wielodniowy marsz. Każ skompletować jak najlepsze uzbrojenie i potajemnie zacznij gromadzić zapasy na drogę.

– Skąd będę wiedział, że mam wyruszać?

– Gdy będziesz potrzebny, rada przyśle gońca ze szczegółowymi instrukcjami. To chyba wszystko – powiedział emisariusz i omiótł wzrokiem bałagan panujący w pokoju. – A teraz pozwól, że się oddalę. Niedługo wyruszam. – Posłaniec wstał, grzecznie się ukłonił i skierował się ku wyjściu.

Wtedy Oderyk przypomniał sobie o liście z kandydatami na trybunów.

– Zaczekaj, panie!

– Tak? – zapytał Franco de Rata, stojąc niemal w progu.

– Jeszcze lista trybunów. Miałem ci ją przekazać.

Posłaniec machnął z lekceważeniem ręką.

– Mam dziwne przeczucie, że znam treść tej listy – odparł z uśmiechem, lecz po chwili dodał oficjalnym tonem: – W imieniu cesarza i Imperialnej Rady zatwierdzam twoje nominacje. Potwierdzenie prześlę już z trasy. Teraz nie mam na nie czasu. Muszę już wyjeżdżać. – Ukłonił się raz jeszcze i wyszedł.

Oderyk pośpiesznie się ubrał i ruszył do centrum miasta. Karawana już się formowała. Żołnierze, kilka wozów z zaopatrzeniem, towarami na wymianę i darami dla władcy. Wszystko to ustawiało się w szyku, budząc ciekawość wielu mieszczan. Krassus i jego świta stanowili już zintegrowaną część tego przedstawienia. Pół godziny później widowisko było zakończone, a wszyscy w karawanie – gotowi do drogi.

Pożegnania dobiegły końca, a emisariusz podszedł do Oderyka. W obecności wszystkich zgromadzonych na placu przekazał mu buławę ze znakiem XIX legionu. Oderyk formalnie awansował na stanowisko legata. Przy wszystkich. Publicznie. Nie było odwrotu.

• • •

Koszary w każdym mieście wyglądały podobnie i przypominały warowny obóz podróżny, tyle że zbudowany za pomocą trwalszych materiałów. Najczęściej budowano je poza miastem lub na jego obrzeżach. Merburgia pod tym względem była nietypowa. Posiadała aż trzy kompleksy koszar. Pierwszy, najstarszy, znajdował się niemal w centrum miasta. Zajmował go XIX legion. Miasto przez sto ostatnich wiosen bardzo się rozrosło i po prostu wchłonęło wojskowe zabudowania. Drugie koszary mieściły się poza miastem. Osoba stojąca na miejskich murach od strony południa mogła w pogodny dzień dostrzec je na horyzoncie. Ten kompleks zmieściłby nawet dziesięć tysięcy ludzi, a obecnie zajmowały go legiony XX i XXI. Trzecie koszary znajdowały się trzydzieści mil na wschód od miasta. Były równie pojemne jak drugie, lecz aktualnie znajdowały się w nich jedynie oddziały zwiadowcze monitorujące granicę.

Architektoniczny kompleks koszar miał kształt kwadratu, którego granice wyznaczał wysoki na co najmniej dziesięć stóp mur przyozdobiony wieżami obserwacyjnymi. Przed murem wykopywano suchą fosę, a czasem nawet usypywano niewielki wał (w Merburgii takich urozmaiceń nie było). Do kompleksu wiodły cztery bramy usytuowane w połowie długości każdego boku, lecz na co dzień korzystano tylko z jednej. Trzy pozostałe były wyjściami ewakuacyjnymi, lecz w pełni obsadzonymi i działającymi.