Saga, czyli filiżanka, której nie ma - Cezary Harasimowicz - ebook

Saga, czyli filiżanka, której nie ma ebook

Cezary Harasimowicz

4,6
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

To coś, co każdy z nas chciałby wreszcie zrobić. Usiąść i spisać rodzinną historię. Cezary Harasimowicz wybrał się w taką podróż. Zebrał wspomnienia przodków, obejrzał stare fotografie i wydobył na kartach książki zapomnianą rzeczywistość.

Saga czyli filiżanka, której nie ma to niezwykły portret rodziny i niejednokrotnie zabawna opowieść, w której obraz dawnej wielonarodowej Polski ukazuje się przed oczami czytelnika i na moment odżywa. Harasimowicz zagląda do pamiętników dziadka i zapisków matki. Czerpie z rodzinnych anegdot, poznaje gorące romanse, a dzięki wycinkom z ówczesnej prasy przywołuje świat, w którym równolegle toczy się wielka historia i życie zwykłych ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 430

Oceny
4,6 (14 ocen)
9
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Cezary Harasimowicz

SAGA CZYLI FILIŻANKA, KTÓREJ NIE MA

Copyright © by Cezary Harasimowicz, MMXVII

Wydanie I 

Warszawa MMXVII

Mojej matce

Filiżanka, której nie ma

Moja matka traci pamięć. Nie. Moja mama nie traci pamięci. Moja mama pomału zaprzyjaźnia się z równoległym światem. Raz na jakiś czas przychodzą do niej rodzice, głównie ojciec, babcia Funia, przyjaciele, miłości, a nawet Marszałek Piłsudski i kardynał Stefan Wyszyński. Wychodzą ze ściany, rozmawiają, kłócą się, pocieszają. Potem znikają na powrót w murze i mama wraca do świata, który istnieje. Moja matka ma już prawie dziewięćdziesiąt sześć lat. Ludzie mówią, że to piękny wiek. Być może. Jeśli ból i niemoc mogą być piękne. Ale tak czy owak moja mama nosi w sobie piękno. Kiedy na nią patrzę, nie widzę starej kobiety. Moja matka była piękną kobietą. Nadzwyczajnie piękną. I nadzwyczajną. Pokolenie Kolumbów. Jej życie to epoka. Od zamachu na prezydenta Narutowicza przez przewrót majowy, II Rzeczpospolitą, pogrzeb Słowackiego, kampanię wrześniową, powstanie warszawskie, przez stalinizm, gomułkowską małą stabilizację, gierkowską propagandę sukcesu, karnawał Solidarności, przez stan wojenny po okrągły stół, III Rzeczpospolitą i dobrą zmianę. Moja matka podczas wojny dwa razy nie dała się rozstrzelać i nie dała się wywieźć do obozu w Auschwitz. Moja mama mieszka w domu, który został zbudowany z cegieł po zrujnowanym getcie. Kiedy jeszcze na naszym podwórku wystawały jak niepogrzebane kości resztki przedwojennych murów, moja matka nigdy nie przeszła przez podwórko. Teraz gruzy zabetonowano. Ale pod betonem jest spalony, dawny świat. Gdy byłem dzieckiem, nie zwracałem specjalnie uwagi na to, co spoczywa w ziemi na moim i na sąsiednim podwórku. Nie, przepraszam, owszem, kryły się tam ciekawe rzeczy. Na przykład cekiny i koraliki. Dlaczego ziemia była usiana koralikami i cekinami? Bo na dawnych Nalewkach w tym miejscu znajdowała się manufaktura strojów karnawałowych. Obok fabryczki rosła mirabelka. Mirabelka przetrwała Zagładę, powstanie w getcie. Tę mirabelkę i historię braci, którzy byli właścicielami manufaktury karnawałowych strojów, opisała Hanna Krall w jednym ze swoich reportaży. To była opowieść o żydowskich duchach, które nie chcą opuścić murów zbudowanych z cegieł getta. W moim domu kilku mieszkańców popełniło samobójstwo. W sąsiednim domu mieszkał ojciec pewnych reżyserek filmowych, który, prześladowany przez bezpiekę, w tajemniczych okolicznościach wypadł z okna. Na ulicy, przy której stoi dom mojej matki, bardzo często dochodzi do wypadków drogowych. W jednym z nich została ciężko ranna znana piosenkarka. Cudem uniknęła śmierci.

Lubię ten dom i tę okolicę. To miejsce mojego dzieciństwa. Lubię swoje podwórko, gdzie z górki usypanej z gruzów getta zjeżdżaliśmy zimą na sankach, lubię mieszkanie mojej mamy, z którego ścian wychodzą duchy przeszłości i prowadzą rozmowy z dziewięćdziesięciosześcioletnią piękną kobietą. To mój świat. Lubiłem mirabelkę, która przeżyła getto. Lubiłem. Bo mirabelkę wycięto z mojego świata.

Czy świat w ogóle jest mój? W chwili gdy piszę te słowa, ważą się losy polskiego polityka, który zostanie albo nie na wysokim stanowisku w Unii Europejskiej. Wczoraj były protesty kobiet, w Polsce i na całym świecie. Pięciu handlarzy narkotyków wprowadziło na rynek ponad 1,3 tony amfetaminy i prawie 300 kilogramów marihuany. Właśnie zostali zatrzymani przez Centralne Biuro Śledcze Policji, podaje miejska „Gazeta Wyborcza”. Resort kultury chce, by zmiany w prawie abonamentowym, które włączą operatorów kablowych i satelitarnych w proces sprawdzania, kto zarejestrował telewizor, weszły w życie jeszcze przed wakacjami, głosi „Rzeczpospolita”.

Zbrojenia, manewry i formowanie uderzeniowych jednostek. Do tego ostra retoryka generałów i polityków. Wszystko świadczy o tym, że Rosja szykuje się do wojny z NATO. Czy wybuchnie? Niektórzy obawiają się września. – Będziemy kontynuować pracę nad wzmocnieniem kadrowym i organizacyjnym sił zbrojnych, podwyższeniem ich mobilności i gotowości bojowej – zapowiada Władimir Putin. Na uroczystym przyjęciu na Kremlu z okazji Dnia Obrońcy Ojczyzny prezydent Rosji zapewnił, że armia rosyjska już osiągnęła „ogromny potencjał bojowy” i jest w stanie przeciwstawić się wszelkiej agresji, wieści „Gazeta Polska”.

TYLKO U NAS: Chodakowska chce pobić kolejny rekord Guinnessa! Tym razem szuka chętnych do utrzymania ciała w pozycji deski przez 60 sekund. Potrzebuje 1600 osób, anonsuje „Pudelek”.

Pytam sam siebie, co sprawiło, że żyję? Czyja to zasługa? Planu spisanego na górze? Przypadku? Ile sprzyjających okoliczności musiało wystąpić w przeszłości, że akurat tak wyszło, iż jestem na świecie. Kiedyś ludzie umierali od zwykłego zakażenia, wystarczyło się skaleczyć. Tak jak to przydarzyło się mojej babci ze strony ojca. Zacięła się w palec, infekcja, śmierć. A wojny? A zarazy? A masowo umierające niemowlęta? Jakie musiały zaistnieć szczęśliwe zbiegi okoliczności, ilu moich przodków ocalało, bym i ja żył, jak musiała się ciągnąć nić Ariadny, bym na końcu labiryntu uchwycił jej koniuszek i pojawił się na świecie? Moja matka poroniła kilka ciąż. Ja byłem pierwszą udaną.

Znałem kiedyś pewnego sklepikarza na natolińskim osiedlu. „Sklepikarza”, tak kazał się tytułować, choć był wykształconym i bardzo mądrym człowiekiem. Ów historyk amator zaprzyjaźnił się z muzą Klio w bardzo specyficzny sposób. Mniej interesowały go wielkie procesy społeczne, wojny, rewolucje, przemiany kulturowe, a bardziej zwykłe ludzkie życie. Swego czasu zrobił wykaz osób o moim nazwisku mieszkających w Warszawie w XVIII wieku. Kazał mi się skupić nie na asesorze czy rotmistrzu, bo o nich były parozdaniowe wzmianki w archiwach. Wybrał kucharkę Julię – mieszkającą na ulicy Freta pod konkretnym numerem – po której zostały tylko data śmierci i adres. Co prawda, oryginalna kamienica przy Freta już nie istnieje, ale po wojnie wzniesiono na jej miejscu replikę. Pan „sklepikarz” kazał mi się udać pod wskazany adres, przymrużyć oczy i spojrzeć na otaczający świat oczami Julii kucharki, z której życia pozostało jedno zdanie. W ten sposób miałem wskrzesić w swojej głowie świat, który miała przed oczami tamta kobieta. Tak zrobiłem.

Mijam ducha mirabelki, która ocalała z pożogi i Zagłady. Przechodzę przez zabetonowane podwórko, pod którym leżą gruzy i spalone fundamenty dawnego miasta, niepogrzebane kości. Odwiedzam swoją matkę.

– Mamo. Dostałem ciekawą propozycję.

Oczy matki lekko się zaiskrzyły, ale spojrzenie utonęło gdzieś we mgle.

– Wydawnictwo chce, żebym napisał coś na kształt sagi rodzinnej. Wiesz, chodzę tam, gadam z redaktorem i mielę ozorem o tobie, o dziadku… Powiedzieli, że to temat na książkę.

W odpowiedzi uśmiech.

– Muszę cię, mamo, wypytać o pewne sprawy… – Wiem, że będzie ciężko.

Piękny, ale nikły grymas nie schodzi jej z ust. Matka przyzwalająco kiwa głową. Tak, będzie ciężko. Na szczęście zostały spisane wspomnienia, kiedy jeszcze mama nie witała się z równoległym światem, są też pamiętniki napisane przez dziadka. No i to, co zapamiętałem z opowieści nieżyjącej już babci, ze strzępków rodzinnych reminiscencji. Resztę trzeba będzie wyśledzić, przymrużyć oczy i przenieść się w czasie.

– Mamo, podoba ci się ta propozycja?

– Podoba mi się. Tak… – Mama traci wątek.

Muszę poczekać, aż wróci jej myśl. Przez ten czas omiatam wzrokiem ściany, z których wychodzą rodzinne duchy i Piłsudski. Jest! Mam go. Na wprost mnie wisi zdjęcie Marszałka z dedykacją: „Dla Królikiewicza, sławy pułku, Marszałek Józef Piłsudski”. Unikatowa fotografia. Nigdzie w archiwaliach takiej nie widziałem. A więc to tak, z tego zdjęcia schodzi Marszałek, by porozmawiać z moją mamą. Dobrze, że bez Kasztanki. Byłoby ciężko. Siódme piętro. Ciasna winda. Mieszkanie niewielkie. Produkt stalinowskiej myśli architektonicznej. Ślepa kuchnia, wąziutki korytarz. W tamtych, powojennych latach – marzenie. Marzenie zbudowane z gruzów getta. Są i inne zdjęcia. Na wielu moja mama aktorka, oszałamiająco urodziwa. Kiedy pokazuję kolegom skany tych fotografii zdeponowane w iPhonie, miękną im kolana. Jest też jej portret namalowany po powstaniu warszawskim. Zapłatą dla artysty była kołdra i poduszka. Na tym obrazie litościwy malarz doczepił pędzlem koczek. W rzeczywistości matka miała poobozowe, krótko ścięte włosy. Zdjęcie z papieżem, z kardynałem Wyszyńskim. Na ścianach wiszą też bardzo stare fotografie, pradziadka Stanisława, prababki Stefanii, Funi. Dziadka w ułańskim mundurze. Tysiące razy na nie patrzyłem bez specjalnego zainteresowania. Teraz trzeba będzie się zainteresować.

– Napisz o filiżance – odzywa się wreszcie mama.

– Jakiej filiżance?

– Porcelanowej.

– Ale konkretnie? – dopytuję.

– Tej napoleońskiej.

– Jakiej napoleońskiej, mamo?

– Po Miłobędzkim – odpowiada. Na chwilę pozwala opaść powiekom w przymrużeniu. – Żołnierzu napoleońskim.

Cholera, nie przypominam sobie żadnej „napoleońskiej filiżanki po Miłobędzkim”. Nie ma żadnej filiżanki. Nie było żadnej filiżanki. Wracam do domu. Mieszkam niedaleko matki. Bardzo blisko dawnego getta, ale już po „aryjskiej” stronie. Dziwne, że los związał mnie przypadkiem z tą okolicą. Ze ścian mojego mieszkania nie wychodzą duchy. Patrzę na jedno ze zdjęć wiszące w starej brązowozłotej ramce. Teraz ja przymrużam oczy. Co widzę?

Fotografia ośmiu wspaniałych

Zdjęcie przedstawia dziesięcioosobową rodzinę. Rodzice i ośmiu synów. Ładna czterdziestotrzyletnia kobieta w długiej, ciemnej sukni z dyskretnym haftem. Ma dostojny wyraz twarzy, podkreślony przez wydatny nos. Orli nos jest prawdopodobnie pamiątką po ormiańskich przodkach. Kobieta prawą ręką obejmuje małego chłopca ubranego we wdzianko, w taką uproszczoną wersję huzarki, uszytą z samodziału. Kobieta trzyma lewą dłoń na drobnej ręce chłopczyka. Nienachalnie czuły gest. Kobieta ma spracowane dłonie. Nazywa się Julia Królikiewicz z domu Bronarska, jej matka nosiła panieńskie nazwisko Romanow. Julia urodziła się 6 stycznia 1863 roku, tuż przed wybuchem powstania styczniowego. Umrze 20 kwietnia 1911 roku, pięć lat po zrobieniu tego zdjęcia.

Chłopczyk, którego z surowym dostojeństwem pani Królikiewicz obejmuje, nosi imię Oktawian. Nomen omen, jest ósmym żyjącym dzieckiem Julii. Na fotografii ma trzy lata, przekrzywia z dziecięcym wdziękiem główkę, patrząc w obiektyw. Oktawian urodził się 5 stycznia 1903 roku. Zginie w czterdziestym pierwszym lub drugim roku zastrzelony przez hitlerowców. Jego syn Zbigniew podejmie indywidualną akcję odwetową, by pomścić śmierć ojca. Osiemnastoletni Zbyszek zostanie rozstrzelany i pochowany w bezimiennym grobie. W Muzeum Warszawy wisi eksponat – obwieszczenie zapowiadające egzekucję Zbigniewa Królikiewicza.

Na zdjęciu obok Julii siedzi na krześle przystojny mężczyzna z brodą. Przybrał bardzo dziwną pozę. Jest odwrócony do obiektywu lewym profilem. Nie chce pokazywać prawego oczodołu. Mężczyzna nie ma oka. Wyżarł je nowotwór. Mężczyzna jest ubrany w elegancki garnitur, u szyi ma zawiązany kraciasty fular. Mężczyźnie na imię Karol. Urodził się 18 listopada 1855 roku. Osiem dni po narodzinach Karola zmarł Adam Mickiewicz. Karol Królikiewicz umrze rok po zrobieniu tego zdjęcia.

Karol obejmuje lewą ręką sześcioletniego chłopca, również ubranego w huzarkę z samodziału. Chłopiec patrzy odważnie prosto w obiektyw, trochę zawadiacko. To Wacław. Urodził się 11 września 1900 roku. Umrze 18 grudnia 1983 roku. Wacław zostanie wybitnym inżynierem, specjalistą od budowy mostów. Zawadiackie spojrzenie będzie miał w oczach aż do śmierci. Będzie się dzielnie bił z bolszewikami w 1920 roku, a podczas drugiej wojny światowej zostanie jako oficer internowany, między innymi w oflagu II C Woldenberg. Dwukrotnie żonaty. Przed drugą II światową z Ireną Mayer, po wojnie ze Stefanią Chmielarz. Z drugiego małżeństwa urodzą się dwie córki, Ewa i Grażyna.

W drugim rzędzie stoi czterech przystojnych, postawnych mężczyzn. Pierwszy z lewej zapuścił wąs, jest ubrany w dwurzędowy garnitur, widać, że z niezbyt drogiego materiału. Kołnierzyk ze stójką oplata jasna, niewielka muszka. Mężczyzna z dyskretnym wąsem ma prawie dwadzieścia sześć lat. Na imię mu Marian. Przyszedł na świat 8 września 1880 roku. Ożeni się z Wandą Popecką, urodzi się im córka Lidka, Lidka wyjdzie za mąż za pana Lacherta i będzie miała córkę Joannę, malarkę. Marian zginie we wrześniu 1939 w Warszawie. Zabłąkana kula czy odłamek bomby zabije go, gdy będzie biegł przez podwórko po ranne pantofle dla swojej żony Wandy.

Obok stoi młodszy o cztery lata brat Kazimierz. Urodził się 27 lutego 1884 roku, umrze dziewięćdziesiąt dwa lata później. Podczas wojny bolszewickiej 1920 roku trafi do sowieckiej niewoli. Kazimierz skończy architekturę. Będzie budował Moskwę. Ożeni się z Rosjanką, z którą zechce wrócić do Polski. Władze radzieckie nie pozwolą krajance emigrować. Kazimierz będzie musiał wybierać: ojczyzna albo żona. Wybierze Polskę. Imię żony Kazimierza nieznane. Kazimierz, tak jak jego brat Marian, nosi już wąs, spod poły marynarki wystaje dewizka, wąski krawat zawiązany na kołnierzyku ze stójką. Kazimierz nie patrzy w obiektyw.

Obok – Tadeusz. Spogląda z ukosa. Ma dziewiętnaście lat. Urodził się 25 marca 1887 roku, umrze 24 stycznia 1970. W 1913 ożeni się z Herminą z domu Wachtel. Ze związku urodzą się dzieci: Irena, Tadeusz junior i Zofia. Tadeusz junior zginie w czasie II wojny światowej na lotnisku w Budapeszcie, w czasie ucieczki z okupowanej Polski. Irena zostanie wybitnym matematykiem, profesorem. Zofia będzie bohaterską konspiratorką i powstańcem podczas II wojny światowej. Tadeusz jest najwyższy z braci, podobnie jak Wacław ma zawadiackie poczucie humoru i nadzwyczajnego nosa do interesów. Nawet w najgorszych okupacyjnych i stalinowskich czasach nie da sobie w kaszę dmuchać. Do zdjęcia ubrał się w prążkowany garnitur z kamizelką. Mucha. Tadeusz zerka z ukosa w obiektyw. Tym razem jest poważny, choć założę się, że po pstryknięciu coś skomentował w swoim stylu.

I ostatni z tylnego rzędu. Mieczysław. Już nie tak przystojny jak reszta. Szary garnitur, kraciasta mucha, marynarka zapięta na pierwszy guzik, trochę niepewny wzrok skierowany w stronę aparatu. Lewa ręka oparta na blacie owalnego stoliczka. Mieczysław urodził się 28 września 1889 roku. Dożyje dziewięćdziesięciu siedmiu lat. Ożeni się z Eugenią Mayer w 1933 roku. Małżeństwo pozostanie bezdzietne. Mieczysław będzie walczył w Legionach, podczas II wojny zostanie internowany na Węgrzech. Po wojnie zajmie się rodzinnym pensjonatem w Lanckoronie.

Na krześle obok Wacława siedzi najprzystojniejszy z braci. Stanisław. Ma piętnaście lat. Ubrany w gimnazjalny mundur. Trochę lekceważąco patrzy poza obiektyw. Ręce skrzyżowane na piersi. To jedyna nonszalancka poza na rodzinnej fotografii. Urodził się 24 kwietnia 1891 roku. Umrze 24 czerwca 1972. W 1914 ożeni się z Jadwigą Dulską, z którą będzie miał syna Juliusza. Julek umrze w wieku pięciu lat. Jadwiga trafi na zesłanie do Kazachstanu. Wróci do Polski po wojnie, wyniszczona przez zsyłkę. Stanisław będzie miał długoletni romans z pewną arystokratką. Zostanie oficerem artylerii. 7 listopada 1918 roku bateria dowodzona przez porucznika Stanisława Królikiewicza odda pierwszy strzał armatni w obronie Lwowa. Od tego czasu 7 listopada będzie świętem Lwowskiego Pułku Artylerii Lekkiej. Stanisław Królikiewicz ukończy w Paryżu Wyższą Szkołę Wojenną.

I wreszcie ostatni z braci. Adam. Szkolny mundurek. Odważne spojrzenie wbite w obiektyw. Prawa ręka oparta buńczucznie na biodrze. Chłopiec ma dwanaście lat. Urodził się 9 grudnia 1894. Umrze 4 maja 1966. Adam to mój dziadek.

Kilku spośród braci zostanie Orlętami Lwowskimi. Poznałem tylko sześciu Królikiewiczów: Wacława, Tadeusza, Kazimierza, Mieczysława, Stanisława, no i Adama. Oprócz dziadka, najbliższy mi był stryj Wacław. Z jego córkami Grażyną i Ewą spędzaliśmy wakacje w Witowie pod Doliną Chochołowską. Żona Wacława, ciocia Stefa, to jedna z najcieplejszych istot pod słońcem. Ciocia Stefa żyje, jest dokładnie w wieku mojej matki. Starsza córka cioci Stefy i Wacława, Ewa, została architektem, młodsza, Grażyna, jest wykładowczynią na Uniwersytecie Jagiellońskim. Kazimierza pamiętam z dzieciństwa jako trochę tajemniczego, o tubalnym głosie. Po Mieczysławie zostały mi w spadku legionowe pamiątki, medale, order francuskiej Legii Honorowej i gliniane rzeźby. Cała rodzina kochała jego żonę, ciocię Gienię, kruchą, uśmiechniętą, jąkającą się. Stanisława trochę się bałem i czułem dystans, ale podziwiałem, nie mogąc pojąć, jak opanował w mowie i piśmie dwanaście języków. Był lekko alienowany przez rodzinę ze względu na romans z arystokratką i z powodu poglądów politycznych. Wszyscy Królikiewicze czcili Piłsudskiego, Stanisław trzymał stronę Sikorskiego. Tadeusza lubiłem prawie tak samo jak stryja Wacława. Potrafił przebierać się za Indianina i ganiać z chłopakami po podwórkach. Na pogrzebie dziadka Adama, patrząc na otwarty rodzinny grób, spytał mnie, czy umiem grać w brydża. Odpowiedziałem, że nie. „Nie szkodzi. Nauczę cię. Będziemy mieli sporo czasu”. Wszyscy stryjowie zaciągali po lwowsku. Najmniej mój dziadek. Wszyscy mieli ormiańskie orle nosy.

W jakim zakładzie fotograficznym zrobiono to rodzinne zdjęcie? N. Lissa, ulica Akademicka 18? Może w tym u pana Bahrynowicza na Jagiellońskiej 24? Może w Trzemeskim Lwowie przy 3 Maja 5 albo na Łyczakowskiej 9? U Hegedusa, Kopernika 8? Na rewersie zdjęcia nie ma adresu, jest tylko data. Przymrużam oczy.

– Wacio, stań przy ojcu. Otek, do mnie i daj mnie rączkę. Tu, Adaś. Mówiłam, tu. I nie podpieraj się pod biodro jak baciar, to niekulturalnie. Ta Marian, Kazik, Tadzik i Miećko z tyłu według starszeństwa od prawa do lewa. Dobrze mówię, panie Bahrynowicz?

– Ta joj, pani Królikiewicz, pani zawsze dobrze rozkazuje.

– Tadeusz, bez szutków, bardzo proszę. Karolu, ta co ty tak dziwnie bokiem siedzisz?

– Bo ja tak chcę, kochanie.

– No dobrze… Stasiu, dlaczego zakładasz rękę na rękę jak jakiś galant?

– Bo on chce zasłonić mundurek i żeby funiasto wyglądać.

– Bez pyskowania, Adasiek, do starszego brata. Przeproś.

– Przepraszam…

– Kochani, proszę uprzejmnie wciągnąć wielkanocne bańdziochi, bo będę pstrykał.

– Ta, panie, tu nikt ni ma brzucha. Pstryknij się pan w nos.

– Tadeusz!

– Uwaga! Wziąć oddechi i nie telepać się, aż ja powim.

Pstryk! Jest 17 kwietnia 1906 roku. Wtorek. Dzień po świętach Wielkiej Nocy. W Rosji trwa rewolucja. Polska pod zaborami. Lwów pod panowaniem miłościwego cesarza Franciszka Józefa. Tego dnia niedaleko fotograficznego zakładu pana Bahrynowicza urodził się Stanisław Deutschman, wieloletni piłkarz Pogoni Lwów. Następnego dnia mieszkańców San Francisco obudzi potworne trzęsienie ziemi, które zrujnuje miasto. Dziesięć dni wcześniej nastąpiła erupcja Wezuwiusza, która zdewastowała Neapol. Dwa dni później Pierre Curie, mąż Marii Skłodowskiej, zginie przejechany przez konny wóz ciężarowy.

San Francisco. Mimo wszelkich środków zapobiegawczych, zarządzonych przez władze, zagraża tutejszej ludności wybuch różnych epidemij. W obozach gdzie koczuje przeważna część mieszkańców stwierdzono kilka wypadków tyfusu i ospy. W mieście panuje wszechwładnie wojsko. Byłem świadkiem jak pewien oficer otworzył jeden ze sklepów z żywnością i pozwolił brać z niego ludziom wszystko, co było im potrzebne, z wyjątkiem wódki. Kilka osób mimo to, wzięło także flaszki z wódką. Oficer ujrzawszy to, kazał im flaszki odrzucić, a gdy tego rozkazu nie usłuchały, kazał dać do tych osób ognia i wnet kilka trupów tarzało się po ulicy.

Kuratele. Za chorą na umyśle uznano Justynę Seniuk żonę Hawryły z Dworzec. Kuratorem jej ustanowiono Hawryłę Seniuka w Dworcach. Macieja Siciarza z Rudołowic uznano marnotrawcą a kuratorem jego ustanowiono Michała Siciarza z Rudołowic.

Korespondencye. Zdaje się, że wybuch Wezuwiusza uważać trzeba za skończony. Jeszcze tu i ówdzie bliżej wulkanu pada deszcz popiołu, który zanieczyścił całą okolicę, pola, domy i ludzi. Pono narzędzia obserwatoryum położonego na stoku Wezuwiusza, zapisują drobne wstrząśnienia, ale wielkie niebezpieczeństwo minęło. Więc zamiast deszczu popiołu, sypią się teraz składki na okolicę dotkniętą nieszczęściem i sypią się wcale obficie. Włochy wzbogaciły się widocznie, oszczędność i typowy zdrowy rozsądek włoski dokonały swego. Dobrobyt wzmógł się bardzo w ciągu ostatnich kilkunastu lat; widać to po napływie ofiar na dotkniętych katastrofą1.

Tak donosi „Gazeta Lwowska” w kilka dni po tym, jak rodzina Królikiewiczów została uwieczniona na fotografii, która wisi w brązowozłotej ramce na ścianie mojego mieszkania.

Fotografia rodzinna Królikiewiczów, Lwów (1906).

Krzyk na ulicy Rycerskiej 21

Mój dziadek Adam urodził się w grudniu, szesnaście dni przed świętami Bożego Narodzenia, jako szóste dziecko Karola i Julii. To nie jest pełna prawda. Bracia mieli jeszcze dwie siostry. Nie znam ich imion. Dziewczynki zmarły. Śmierć noworodków w tamtych czasach to rzecz okrutnie częsta. Narodziny mojego dziadka mogły się nie udać, Julia była co prawda wieloródką, wieloródki rodzą łatwiej, ale pani Królikiewiczowa dochodziła już kwiecia wieku i wszystko mogło się zdarzyć. Poród w dziewiętnastym stuleciu był ryzykiem. Dzieci rodziło się w domu, nie istniały jeszcze aseptyczne porodówki, akuszerka mogła być niedoświadczoną „babką”. Adam mógł umrzeć podczas narodzin. Gdyby zaistniało niebezpieczeństwo, „babka” ochrzciłaby go wodą święconą, której flakonik zawsze nosiła przy sobie na wszelki wypadek. Niemowlę spoczęłoby w małej trumience, a potem w mogiłce, prawdopodobnie na cmentarzu Janowskim, gdzie są pochowani Karol i Julia. Pewnie zostałby pogrzebany obok swoich siostrzyczek. Jeśli poród miałby miejsce po zmroku, sytuacja byłaby trudniejsza niż za dnia. W 1894 roku we Lwowie nie płynął jeszcze prąd do prywatnych domostw. Owszem, Lwów już mógł się poszczycić elektrownią. W latach 1891–1894 na brzegu Młynówki u zbiegu ulic Pełczyńskiej, Kopernika i Wuleckiej wybudowano elektrownię prądu stałego o mocy czterystu koni mechanicznych i remizę dla pierwszych lwowskich tramwajów. Bo od 27 kwietnia 1894 roku ulicami Lwowa ruszyły tramwaje. W 1896 roku miasto wykupiło ich sieć oraz elektrownię za 1680 tysięcy koron. Powstały Miejskie Zakłady Elektryczne. Od chwili otwarcia Teatru Wielkiego w 1900 roku prąd elektryczny zaczęto wykorzystywać do oświetlenia. Elektrownia odtąd wykonywała potrójne zadanie: dostarczała prąd dla sieci tramwajowej, oświetlenia miasta oraz dla potrzeb zakładów przemysłowych2.

Przymrużam oczy. Karol i akuszerka oświetlają izbę świecami i lampami naftowymi. Lampa naftowa została wynaleziona przez Ignacego Łukasiewicza równo czterdzieści lat wcześniej. Zgadnijcie, w jakim mieście zabłysło światło lampy, która poniekąd zrewolucjonizowała w tamtych czasach świat. Ano we Lwowie. A zatem po ścianach izby prześlizguje się cień „babki”, Julia leży w małżeńskim łożu, kropelki potu iskrzą się w blasku naftowej lampy, na owalnym stoliczku stoją dwie miski z wodą, narzędzia porodowe, bandaże, płótno. Karola i jego synów nie ma w pokoju. W tamtych czasach mężczyźni nie towarzyszyli kobietom przy narodzinach dziecka. Jeszcze tylko w uchylonych drzwiach ukaże się głowa czternastoletniego Mariana. Stoi w progu z garnkiem wrzątku. „Babka” odbiera naczynie i przepędza chłopca. Marian wraca do braci i ojca. Siedzą w saloniku. Julia zaciska usta z bólu.

– Przyj, przyj, kochana. No jeszcze, binia, mocniej. No, ta już główka na świat się prosi. Jeszcze mocniej. No…

Poród trwa dosyć krótko i nie jest na szczęście skomplikowany. Jak się rzekło – pani Julia Królikiewicz jest doświadczoną wieloródką. Wreszcie przez oblodzone szyby przebija się krzyk noworodka i płynie po zasypanej śniegiem ulicy Rycerskiej, w stronę dworca kolejowego, hal warsztatowych, ku plątaninie torów.

– Chłopiec. O, buśko znów chłopca wam przyniósł w dziobie.

Akuszerka na wszelki wypadek chrzci niemowlaka „z wody”. Trzeba będzie to zarejestrować w dokumentach parafialnych, ale i tak chłopiec zostanie przyzwoicie sakramentowany w kościele Świętej Marii Magdaleny. Dostanie na imię Adam. A to być może z okazji zbliżających się imienin przypadających w Wigilię, a to być może ku chwale Mickiewicza, w którego dziełach zaczytuje się ojciec Karol. A może z jednego i drugiego powodu. Tak więc państwo Królikiewiczowie dostają pod choinkę prezent – zdrowego, silnego chłopca. „Babka” nie była niemotą, poród się udał. Święta Bożego Narodzenia będą błogosławione. Adam, mój dziadek, będzie żył długo. Za sześćdziesiąt jeden lat przyjdę na świat ja. Sześćdziesiąt jeden lat żyję na świecie.

Zajrzyjmy do przedświątecznej lwowskiej prasy.

Jego cesarska i królewska Apostolska Mość raczył Najwyższem postanowieniem z dnia 7 grudnia b.r. zezwolić najmiłościwiej c. i k. nadzwyczajnemu i upełnomocnionemu ambasadorowi, Antoniemu Trostburg-Wolkensteinowi, przyjąć i nosić cesarsko-rosyjski order św. Anny.

Nowe budowle w naszem mieście nie odznaczają się – mówiąc językiem fachowców: – „solidnością”. W sobotę rano zawaliła się w nowowybudowanym „Grand hotelu” podłoga na pierwszym piętrze, w skutek czego runął sufit nad drogueryą p. Lityńskiego, umieszczoną na parterze. Nie obeszło się bez wypadku. Przywołany budowniczy, p. Rappaport, straciwszy równowagę, spadł do sklepu p. Lityńskiego i potłukł się dość znacznie. Szczęściem, że drzwi, prowadzące do piwnicy, na które spadł p. R., były zamknięte – a stoją najczęściej otworem – bo gdyby nie ta okoliczność, byłby niezawodnie ten wypadek przybrał jeszcze fatalniejszy obrót.

Obwieszczenie. Zgubiono pulares z kwotą 10.000 zł. Wraz z notatką sprawunków świątecznych między innemi przedmioty zakupić się mające w składzie fabryki p. J. Kapralika we Lwowie przy ulicy Skarbkowskiej 1. 3. na rogu obok Narodnego Domu a to: dla męża mego Bonifacego symfonion samogrający tylko za 13 zł. Dla synka Józia skrzypce, smyk, futerał z kamertonem razem 5 zł. 50 ct. Dla synka Franusia aristonik elegancki z 6 nutami za 6 zł. 25 ct. Dla synka Edzia szwajcarską pozytywkę samogrającą za 3 zł. Dla córki Filomeny elegancką cytrę z mozajką (są już od 6 zł.). Dla córki Zefiryny gitarę wykładaną za 5 zł. 50 ct. Dla córki Zosi figurkę (murzyna automatycznie grającego) za 4 zł. 50 ct i dla córki Antosi mały feniks na metalowe tony i metalowe nuty bardzo trwały i głośny tylko 8 zł. Rzetelny znalazca uproszony do zatrzymania gotówki i pugilaresu, zechce zwrócić rzeczoną notatkę, gdyż inaczej musiałabym w sklepie p. Kapralika ponownie wybierać, coby mi trudności sprawiło wobec ogromnego jego zapasu wszelkich instrumentów, t. zw. aristonów, manopanów, herefonów, polyfonów, symfonionów itd. Z poważaniem Eudoksja Grajko3.

No, dzisiejsze agencje reklamowe mogą się uczyć od p. Kapralika.

A zatem jest grudzień 1894 roku. Lwów. Na ulicy Rycerskiej 21 w mieszczańskim domu z gospodarskim obejściem urodził się mój dziadek. Szósty syn Karola i Julii Królikiewiczów. Dziś ulica Rycerska nazywa się Storożenki, biegnie jak dawniej opodal stacji i węzła kolejowego, nie ma już na niej dawnych domostw, stoją zgrabne jedno- i dwupiętrowe kamienice, wybudowane już z pewnością po narodzinach mojego dziadka. We Lwowie nikt nie zdaje sobie sprawy, że można żyć i rodzić bez elektrycznego oświetlenia. Minęły sto dwadzieścia trzy lata. Włączam komputer, loguję się do internetu i zaglądam do Wikipedii. Sto dwadzieścia trzy lata temu we Lwowie ruszył pierwszy tramwaj elektryczny, odsłonięto Panoramę Racławicką Kossaka i Styki, w warszawskiej Zachęcie wystawiono Szał Podkowińskiego. Konstruktor William Kennedy Dickson opatentował kamerę filmową. Anarchista Émile Henry dokonał zamachu bombowego na kawiarnię Terminus w Paryżu. Skazano go na karę śmierci. Również w Paryżu z inicjatywy Pierre’a de Coubertina powstał Międzynarodowy Komitet Olimpijski. We Francji odbyły się pierwsze zawody pojazdów o napędzie parowym, elektrycznym oraz spalinowym. Japończycy pokonali Chińczyków w bitwie pod Seonghwan. We Francji został aresztowany kapitan Dreyfus. W trzydniowym procesie oskarżono go o zdradę na rzecz Niemiec i skazano na dożywotnie zesłanie we francuskiej kolonii karnej na Wyspie Diabelskiej. No i zakończyła się ogólnoświatowa epidemia cholery. A poza tym…

Pół roku wcześniej w innym zaborze, rosyjskim, w Warszawie, w kościele pod wezwaniem Wszystkich Świętych przy placu Grzybowskim przed ołtarzem stanęła młoda para. I to jest bardzo istotny moment w tej opowieści. Ale o tym będzie później. Na razie zostajemy we Lwowie na ulicy Rycerskiej 21.

Rumak bez oka

Z okien domu przy Rycerskiej rozciąga się widok na wzgórza Kleparowa porosłe buczyną. U podnóża wije się strumyk, tworząc bajorko zwane stawkiem Barana. Teren jest uroczo pogarbiony aż po nierówny widnokrąg, w stronę Rzęsny Polskiej, aż do Brzuchowic, gdzie podczas letniej kanikuły zjeżdżają się lwowscy letnicy. W lewo, na rozległej płaszczyźnie otwartych pól, mienią się w słońcu trzy stawy znamienitego winiarza, pana Sdatmullera. Widać w nich gromadę baciarskich chłopaków. Są wśród nich i Wacio, i Adaś, i najmłodszy Otek. Plusk kąpieli, okrzyki tryumfu:

– Rak! Patrzcie, ile raków tu się schowało!

– Ta uważaj, bo cię w lepetrykę dziabnie!

Tym razem skierujmy wzrok ku zachodowi. Na pokarbowanym horyzoncie czernieją Białohorskie lasy. Wbrew swej nazwie mroczne, wilgotne i tajemnicze, pełne konwalii i tajemnic. Tam kolejny raz widzimy trójkę najmłodszych braci Królikiewiczów. Nad lasem zapada magiczna godzina, ni to jeszcze dzień, ni to już noc. Czego szukają? To noc świętojańska. A więc Otek, Wacław i Adaś węszą za kwiatem paproci. Jeszcze wierzą, że zdobycz przyniesie im szczęście. Choć chłopcy już zaznali pierwszych smutków w swoim krótkim życiu. Umarł ojciec. Surowy, ale kochający. Karol miał twardą rękę, miękkie serce. Nie mogło być inaczej w gromadnej rodzinie. Kłopotliwe stado. Pozostała matka. Już też schorowana. Julia stanowczością przykrywa rozsądną dobroć i czułość. Gdy za kilka lat będzie leżała na łożu śmierci, wezwie synów do siebie, rozdzielając praktyczne zalecenie:

– Będziecie się wspierać i opiekować według następującego zamysłu. Starszy trzyma kuratelę nad młodszym według porządku, jaki za chwilę ustalę. Chcę, żeby młodsi tak jak starsi pokończyli szkoły inżynierskie. Ale ta to uczyć się pilnie trzeba. Adasiek.

– Tak, mamo.

– Do ciebie mówię. Pilny masz na lekcjach być.

– Tak, mamo.

Przeglądam świadectwa szkolne mojego dziadka. Szału nie ma. Drugi po starszeństwie brat, Tadeusz, został przydzielony Adamowi jako opiekun. W każdym razie jakoś udało się doprowadzić Adasia do matury i wysłać na techniczne studia w Mittweidzie w Saksonii.

Ale jeszcze Julia żyje, choć podupada na zdrowiu. Ciężkim krokiem przemierza duży dom wybudowany rękami męża. Domostw wciąż jest niewiele przy ulicy Rycerskiej. Gospodarstwa dzielą płoty, sady, uprawne działki, nieużytki.

– Adam! Wacio! Otek! Oktawian!

Nie ma ich. Julia zagląda do ogrodu. Nie ma ich. Zagląda do obory z krowami. Do chlewu, gdzie trzoda. Nie ma chłopców. Kury uciekają z gdakaniem, kot wygrzewa się w promieniach gasnącego słońca. No nie ma ich! Gdzie są bracia?

Odwróćmy się od Białohorskich lasów i popatrzmy w przeciwną, południowo-wschodnią stronę, za Parkiem Stryjskim, Łyczakowem, Wysokim Zamkiem, w kierunku na Czartowską Skałę, ku Winnikom. To bogatsza strona miasta. Może tam są bracia? Nie. Chłopaków pociągają pola i lasy.

– Ej. Co to? Lusterko? – Otek pochyla się nad czymś nadzwyczajnie połyskującym w gęstej trawie.

– Głupi. To denko od puszki. – Adam najmądrzejszy, bo najstarszy z trójki.

– Ta jakiej puszki? – dopytuje się Wacio.

– Konserwowej. Patrzcie, o tu pisze Hundenfleisch. Powojskowe. Każdy wojak ma takie w rukzaku, jak idzie na wojnę albo na manewry, żeby chabaninę hamać, jak będzie głodny.

Obok leży lekko już pordzewiała puszka. Widocznie wojsko Jego Cesarskiej Mości przechodziło tędy na ćwiczenia. Tak, już równo sto lat minęło, jak francuski browarnik Nicolas Appert z Anglikiem Peterem Durandem wymyślili puszkowanie strawy. Adam zamyśla się przez chwilę, patrząc na denko od puszki nierówno odcięte, pewnie bagnetem.

– Mam pomysł. Rzucimy sobie tym jak dyskiem. Jak na olimpiadzie. Kto dalej. Otek, idziesz o tam, pod krzaki. Ja rzucam z Wackiem, a ty mierzysz, kto wygra na odległość.

– Ja też chcę sobie rzucić dyskiem.

– Nie dyskutuj, jesteś jeszcze kociurbaty.

Nie dyskutuje się ze starszym bratem. Oktawian idzie posłusznie tam, gdzie należy.

– Uwaga! Rzucam! – Adam bierze zamach, trzymając w palcach dysk-denko, trochę z szacunkiem, żeby się nie pokaleczyć.

– Jezuuuuu!!!

Jesteśmy już pędem na Rycerskiej, która rozbrzmiewa krzykiem „Jezuuu Chrysteee!!!”.

– Jezu Chryste, Otek!

Julia chwyta syna w ramiona. Chłopak broczy krwią niczym, nie przymierzając, patroszony prosiak. Z czubka głowy sterczy mu konserwowy „dysk”.

– Który mu to zrobił? Adam? Wacek?

Chłopcy milczą jak grobowe płyty.

– Otek? Który?

Głowa Otka ocieka krwią, denko wbite głęboko. Ani pary z gęby.

– Baciary! Wacław do kuczy idzie, Adam do komórki przy chlewie. Do jutra wieczór tam zostajecie. Ta bez jedzenia i picia.

Wacio zostaje zamknięty w kuczy, małym, ciemnym i ciasnym składziku. Adam w komórce. Wytrzymają solidarnie do następnego wieczora bez jedzenia i picia?

Przez szpary w deskach komórki dochodzi jakieś dudnienie. Narasta, zbliża się, nadchodzi. Adaś przystawia oko do prześwitu i widzi, jak nad ulicą Rycerską podnosi się chmura kurzu. Bębnienie jest całkiem wyraźne, towarzyszy mu głos trąbek, klarnetów, puzonów, rogów, tenorów, brzęk czyneli i basy tuby. Adam wyjmuje słabowity gwóźdź z deski, uchyla drewno. Za chwilę z lekkim trudem przeciśnie się przez szparę w komórce. Na szczęście matka w kuchni. Reszty braci – Bogu niech będą dzięki – nie ma w domu.

– Wacek. Banda idzie – rzuca szeptem Adam.

– Słyszę. Ta no to co?

– Ta no to trzeba iść wojsko zobaczyć.

Szepczą, stojąc po dwóch stronach zamkniętych drzwi kuczy. Wacław przestępuje z nogi na nogę. Megać czy nie megać, myśli.

– Adaś… Klucz jest pod dywanikiem przy schodach.

„Megać!”. Trzeba ruszyć tyłek i przed surowym wzrokiem umknąć z domu. Taka okazja nierzadko się nadarza.

– Ćśśś…

To było do rozdziawionego Otka. Bieli mu się bandaż na głowie.

Droga biegnie wzdłuż parkanu, za którym widać zaplecze nowego dworca. Jest wyboista, pełna kurzu, a w dni słotne grząska od błota. Dziś sierpniowy skwar leje się z nieba. Trakt łączy ulicę Grodecką z górną Janowską. Od czasu do czasu ciągną tędy smutne, żałobne kondukty pogrzebowe, odprowadzając umarłych na pobliski cmentarz Janowski. Leży już na nim ojciec. Matka wkrótce spocznie obok męża. Ale tymczasem jest uciesznie. Drogą idzie i jedzie konno cesarskie wojsko. Sunie w stronę żelaznego mostu kolejowego, ku piaszczystym błoniom. Wojacy maszerują na ćwiczenia. Armia różnojęzyczna. W szeregach przeważa mowa słowiańska. Polska, ruska, czeska. Adam i Wacek przyłączają się do zgrai baciarów. W szeregach idą krewni, przyjaciele, bracia lwowskiej zgrai. Jest wesoło i krzykliwie. Maszerujący wojacy nie wiedzą jeszcze, że za kilka lat przydadzą im się ćwiczenia odbywane na błoniach za żelaznym kolejowym mostem. Jeszcze nie wiedzą, że niektórzy nie przeżyją wielkiej, potwornie krwawej wojny. Kolumna jest długa. Wzrok Adama przebija się przez tuman kurzu. Chłopak patrzy na barwną kawalerię, wciąga nosem zapach końskiego potu. Za sztabem jadących konno wyższych oficerów, w pewnej odległości maszeruje pieszo „banda”, orkiestra wojskowa z kapelmistrzem na czele. Na jej końcu stąpa zgrabny mały konik ciągnący dwukołowy wózek z nieproporcjonalnie wielkim bębnem.

Adam czuje szarpnięcie za ramię. Na szczęście to Wacek.

– Wracamy. Mama…

Wiadomo, co mama. W szafie przy sieni spoczywa skórzana dyscyplina. Jeszcze jej Julia ani razu nie użyła po śmierci męża. Ale nigdy nic nie wiadomo. Wacek wraca do ciemnej kuczy. Adam wślizguje się przez szparę do karnej komórki. I nagle… Nagle coś przykuwa jego wzrok. To rumak. Starszy już wiekiem, z resztkami grzywy, z wytartym ogonem, ślepy na jedno oko, po którym zostało sczerniałe, puste miejsce. Wysłużony koń na biegunach.

A co tam na świecie? Ano, w tym samym dniu, gdy cesarskie wojsko maszerowało ulicą Rycerską, na południu Niemiec rozbił się sterowiec. A ciut wcześniej nacjonalistyczni młodoturcy rozpoczęli rewolucję w Imperium Osmańskim, zmusili sułtana Abdülhamida II do przestrzegania konstytucji z 1876 roku. Zaglądamy do „Gazety Lwowskiej” z 5 sierpnia 1908 roku. Czemu nie.

Z prasy tureckiej. Młodoturecki Ikdam atakuje w ostry sposób nowy rząd z powodu, że dotychczasowym ministrom pozwolił umknąć bezkarnie, że wszystkich zbrodniarzy i morderców wypuszczono z więzienia, przez co wzrosło niebezpieczeństwo mienia i życia mieszkańców, wreszcie z powodu, że rząd nie wystąpił dotychczas z żadnym programem pracy.

Kronika prowincyonalna.

& Siostrobójca. W Rosochowaczu koło Czortkowa aresztowano włościanina Iwana Periżka, który zamordował swoją siostrę, Paulinę, a następnie aby ukryć morderstwo, powiesił ją w chacie, chcąc w ten sposób upozorować samobójstwo. Periżka odstawiono do sądu w Czortkowie.

& Zabity przez piorun. W Szlachtowej, powiatu nowotarskiego, podczas szalejącej w dniu 28 z. m. burzy uderzył piorun w chłopca Romana Mateja, pasącego gęsi na pastwisku gminnem i zabił go na miejscu.

& Ofiara wody. W gminie Libuchora, powiatu turczańskiego, utonął w tych dniach w wezbranym miejscowym potoku Libuchorka, syn tamtejszego włościanina, 4-letni Iwan Geryniec. Zwłok dziecka dotychczas nie wyłowiono.

Ogłoszenia. Najpiękniejsze i gustowne tablice i stampilie dla P.T. Adwokatów, Lekarzy, Notaryuszów itp. wykonuje najtaniej Zakład Leona Appla. Lwów, Pasaż Hausmana (Wejście od Hotelu Imperial). Odszczególniony na wielu wystawach.

Do najęcia ul. Asnyka Nr. 7, Parter, 1 pokój kawalerski z osobnym wchodem4.

Bezkonny ułan

Na ścianie w mieszkaniu mamy wisi sepiowa fotografia bardzo przystojnego ułana. Muszę się do tego zdjęcia zabrać, bo blaknie. Nie dziwota, ma sto trzy lata. Nie wszystkie stare fotografie blakną, ale to zdjęcie dziewiętnastoletniego chłopaka w kawaleryjskim mundurze jakoś wyjątkowo chce umknąć z rzeczywistości. Sprawa będzie dosyć prosta, wystarczy pobrać odpowiednią aplikację na smartfon i pstryk, w wersji cyfrowej ułan pozostanie na wieki wieków amen. No, może to przesada. Nic nie trwa przez wieki wieków. A zatem trzeba przymrużyć oczy, by choć w swojej głowie utrwalić blaknący obraz. Uruchamiam własną „aplikację” wyobraźni. Pstryk.

– Ile masz koron, Adaś?

– Czekaj… Osiem… Jedenaście i dwadzieścia halerzy.

– Masz tu jeszcze cztery.

Tadeusz dokłada dwa piękne banknoty zaprojektowane przez Rudolfa Rösslera. Adam czuje, jak przyjemnie grzeją mu dłoń. Tyle już starczy na ekwipunek. Włoży na głowę maciejówkę z polskim orzełkiem, a nie czapkę z cesarskim „bączkiem”. W plecaku koc, niewiele bielizny, menażka i trochę prowiantu na drogę. Ruszy razem ze swoim „opiekunem”, starszym bratem, na wojenkę. Będą przekonani, że to parotygodniowa przygoda. Tygodnie wydłużą się w lata. Ale na razie trwa euforia spowodowana strzałami w Sarajewie. Wojna! A jak wojna, to i może szanse na Polskę. Po ponad stu czterdziestu latach od pierwszego rozbioru. We Lwowie mobilizują się ochotnicze niepodległościowe oddziały strzeleckie, drużyny Bartoszowe i Sokole. Jest 1 sierpnia 1914 roku, Tadeusz i Adam odjeżdżają z Dworca Głównego pociągiem pełnym chłopaków, mężczyzn, nawet dojrzałych wiekiem, żegnani żywiołową manifestacją, kwiatami, łzami. Synów, braci, ojców, a nawet dziadków unosi pociąg w kierunku Krakowa, miejsca koncentracji i mobilizacji. Szybki rzut oka do ówczesnej gazety, którą Tadeusz trzyma pod pachą. Zalatuje z niej pompatyczną propagandą.

Wojna z Serbją. Jesteśmy świadkami, jakby Renesansu Monarchii, jakby ocknięcia się z kilkuletniego snu, który jednakowoż nie uśpił ani nie zniewieścił nerwów. Ktokolwiek widział ten zapał i ten entuzyazm, z jakim garnęło się tysiące ochotników pod sztandar albański, ten już wówczas doszedł do przekonania, że temperament narodowy Austro-Węgier czeka tylko na sposobność, aby zużyć nagromadzone siły w czynnej walce o Dynastyę i o Państwo. Dzisiaj ten entuzyazm i ta ochoczość płyną jeszcze szerszem korytem i jeszcze szersze zakreślają granice. Przez ulice stolicy przeciągają dzień po dniu tysiączne tłumy niosąc przed sobą czarno-żółty sztandar i ślubując mu na wierność aż po ostatnią kroplę krwi. Ten nastrój, którym Wiedeń żyje od soboty, nie jest ani sztuczny, ani chwilowy. Okazało się, że w krajach koronnych różnojęzycznych i różnonarodowościowych bije jedno serce i żyje jedna dusza. Spory partyjne, osobiste zawiści, małe intryżki i utarczki podjazdowe zniknęły w obliczu powagi chwili, jakby strącone w przepaść zapomnienia na zawsze! […] Nieprzyjaciele Austro-Węgier usiłowali szczególnie w ostatnich czasach przedstawić Monarchię jako siedlisko nie wygasających walk narodowościowych, jako konglomerat zwalczających siebie wzajem stronnictw i frakcyj. Ostanie dni zadały kłam tym twierdzeniom. Błogosławiona w swych następstwach „Treuga Dei” skupiła wszystkich pod jednym sztandarem bez żadnych narad ani układów i zwołała ich do wspólnej pracy. Miejmy nadzieję, że owa Treuga przetrwa czasy wojenne i zapuści silne korzenie, że wyrówna różnice i wleje nowe życie w arterye potężnej Monarchii Habsburskiej.

A się jeszcze zdziwi pan redaktor piszący tę propagandówkę. Za cztery lata nie będzie już monarchii habsburskiej. W pył się rozsypie „treuga Dei”, rozejm Boży pieczętowany przez habsburską dynastię. Swoją drogą ciekawe, ile pan redaktor wziął za wierszówkę, pisząc te androny. Na następnych stronach czytamy także:

Wczoraj wieczorem powtórzyły się we Lwowie manifestacye patryotyczne na rzecz wojny. Mianowicie członkowie „Sokoła” ruskiego wyszli wieczorem ze swego lokalu przy ulicy Gródeckiej z orkiestrą, ze sztandarami i lampionami, niosąc tablice z napisami: „Niech żyje Austrya”, „Niech żyje armia”, „Niech żyje Cesarz”.

„Sokół ruski”… ukraiński… Ani słowa o Polskim Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół”, z którego chłopaki właśnie wyruszają na wojnę, by za chwilę z inicjatywy Piłsudskiego stworzyć polską I Kompanię Kadrową, a później Legiony Polskie. Ot, wieczne reguły politycznej agitki. Kilka stronic dalej nie znajdziemy na szczęście propagandowej paplaniny. Sama prawda:

Zgubił perukę… Urzędnik prywatny Jakób B. zgłosił się wczoraj w policyi i doniósł, że zgłowy zgubił perukę.

Małoletni zbieg. Piętnastoletni Stanisław Trzeciakowski zbiegł przed tygodniem z domu swej matki, zamieszkałej przy ul. Szkarpowej 1. 7. Chłopiec ma przebywać w jakimś cyrku w Stryju.

Krwawy dramat miłosny rozegrał się wczoraj na budowie jednego z domów przy ul. Kornela Ujejskiego. Żołnierz 19 pp. Obrony kraj., Jan Pazumian, pokłóciwszy się z pracującą tam swą narzeczoną, 20-letnią Maryną Tokarską z powodu jej niewierności, dobył w czasie kłótni bagnetu i zadał nim dziewczynie cztery ciężkie rany w pierś. Gdy ta brocząc krwią padła nieprzytomna na ziemię, Pazumian rzucił się do ucieczki. Robotnicy pracujący na wspomnianej budowie, puścili się za nim w pogoń. Pazumian widząc, że nie uda się mu ujść pogoni, wbiegł do sieni realności przy ul. Kornela Ujejskiego 1. 8. i wbił sobie bagnet w pierś, poczem udał się na drugie piętro, przelazł przez balustradę i rzucił się głową w dół. Spadł jednak na ganek I. piętra i odniósł ciężkie obrażenia. Wezwany jeden z księży cerkwi św. Jerzego zaopatrzył rannych św. Sakramentami, poczem pogotowie Towarzystwa Ratunkowego odwiozło Tokarską do szpitala powszechnego, Pazumiana zaś do szpitala garnizonowego5.

Coś mi się widzi, że żołnierzowi Pazumianowi nie będzie już dane „zapuścić silne korzenie i żołnierz Jan Pazumian nie będzie wyrównywać różnic i wlewać nowego życia w arterye potężnej Monarchii Habsburskiej”. Adam i jego starszy brat Tadeusz też nie będą walczyć o monarchię. Będą się bić o Polskę. Z wyjątkiem jeszcze nieletnich – Wacława i Otka – wszyscy Królikiewicze będą się bić o Biało-Czerwoną. Dwa dni po przyjeździe do Krakowa nie będą już sokolakami, tylko regularnymi żołnierzami zaczynu polskiej armii, Pierwszej Kadrowej.

Kwaterują ich w historycznym gmachu „Krzysztofory”. Następnego dnia wysyłają na szkolenie i ćwiczenie musztry na Oleandrach. Adam patrzy rozwartymi w szczeniackim uniesieniu oczami, jak z godziny na godzinę narastają „strzeleckie”, „drużyniackie” i „sokole” szeregi, do których dołączają tłumnie pojedynczy ochotnicy. Przybył ze Lwowa kilkunastoosobowy oddziałek konnego „Sokoła”. Dowodzi nim pan inżynier Marceli Śniadowski.

– Mieciek?

– Mieciek – potwierdza Tadeusz. – No, kto by inny. Ta cyferblat jak u drypci.

Bez przesady. Mieczysław może nie był tak przystojny jak reszta braci, ale żeby od razu porównywać jego oblicze do starej baby?

– Mieciek! Ta ty do kawalerii?

– A do kawalerii.

– Ta ja widział raz cię na kobyle sąsiadów. Trzymasz się jak dziwka na szczerbatym nocniku. – Nie wiadomo, skąd Adamowi przyszła taka paralela. Ale przylgnie do jego ust już na stałe.

– Cicho. Ta ty, panie tego, uważaj, jak do starszego brata paszczękujesz.

I tak mniej więcej trójka braci postanowiła zostać ułanami. Mój Boże, kawaleria. Bez koni i najmniejszych jeździeckich umiejętności. No ale być ułanem to znaczy być elitą armii, mieć spodnie do konnej jazdy, buty z cholewami zdobne w dyskretnie brzęczące ostrogi. Przy boku mieć błyszczące niklowane gardy austriackich oficerskich szabel kawaleryjskich. To nie szare strzeleckie, piechociarskie, zgrzebne mundury. Braci Królikiewiczów konni sokolacy przełożeni przydzielili do niepełnego plutonu, mając fałszywe przekonanie o ich jeździeckich umiejętnościach.

Otwieram przymrużone oczy i widzę na blaknącej fotografii sprzed ponad stu lat chłopaka z dumną miną. Przymrużam na powrót powieki i widzę kawalerzystę bez konia. Ułan, co to na końskim grzbiecie siedział tylko w dzieciństwie, a koń – drewniany, z wyleniałym ogonem, wytartą grzywą, bez oka – był konikiem na biegunach.

Ciąć kurwysyna!

Przymrużam oczy jeszcze bardziej i przenoszę się razem z moim dziewiętnastoletnim dziadkiem na krakowskie Oleandry. Już jest razem z Tadeuszem i Mieczysławem wcielony do kawalerii. Brzęczy tam gwar jak w ulu na wyroju, śpiewy, komendy. Okolica zamieniła się w obóz wojenny. Dniem i nocą ściągają tu liczne grupy strzeleckich żołnierzy. Okrzyki starszyzny stawiają na nogi rekrutów. Zaopatrzenie, prowiant, umundurowanie. A bo trzeba wiedzieć, że część ochotników nie ma kompletnych uniformów. No i wreszcie – broń. Adam trzyma w dłoniach pierwszy swój karabin. A właściwie karabinek kawaleryjski i austriacką szablę w oprawie żelaznej. Dłonie drżą, w gardle zaschło.

– Dziękuję panu – mówi nieśmiało do żołnierza, któremu zwisa spod lewego naramiennika ku górnej kieszeni zielony sznurek od gwizdka. Sznurek to wyznacznik szarży. Zielony – podoficerski, oficerski – czerwony.

– Synku, zapamiętaj sobie, kurna flak: tu już nie ma ani panów, ani, kurna flak, druhów, ani kurna flak, towarzyszy.

– To znaczy?

– Obywatele są, kurna flak.

– Dziękuję, obywatelu. – Adam chce dodać „kurna flak”, ale gryzie się w język.

– Dziękuję, obywatelu wachmistrzu – poprawia zaopatrzeniowiec.

– Dziękuję, obywatelu wachmistrzu.

– Strzelał w ogóle? – pyta obywatel wachmistrz.

– Trochę. We Lwowie w „Sokole”.

– Z czego strzelał?

– Z mannlichera trochę… Ale zamek był popsuty i…

– Szablą robił tamój w „Sokole”?

– Trochę…

– Pójdzie obywatel do sekcji i w niej będzie ćwiczył. Strzelanie tylko na sucho, bo amunicję oszczędzamy. O, tamój. Odmaszerować.

Adam idzie we wskazanym kierunku. Mija diabelnie przystojnego strzelca z zielonym podoficerskim sznurkiem i znakiem Czerwonego Krzyża na tle białej opaski na lewym ramieniu. Adam jeszcze nie wie, że ten przystojniak, właściciel nosa, którego pozazdrościłby Cyrano de Bergerac, będzie w przyszłości jego pułkowym dowódcą. Tym żołnierzem I Kompanii Kadrowej jest doktor Wieniawa-Długoszowski.

Po ćwiczeniu fechtunku i skróconej wersji obsługi kawaleryjskiego karabinka na „sucho”, przerobionej w sekcji, w plutonie i w kompanii, ułan Królikiewicz może odpocząć przy menażce. Przy dymiącym kotle kuchni polowej wykradzionej z austriackich magazynów stoi przysadzisty, wąsaty kucharz i wywija ogromną chochlą.

– Nie pchać się, obywatele strzelcy. Po maluśku i w kolejce się ustawić.

– Tfu. Kasza przypalona. Smakuje jak węgiel z pieca – komentuje Tadeusz.

Co się dziwić? „Sirko” lepiej włada piórem, niż gotuje. Kim jest kucharz? To pisarz Wacław Sieroszewski. Autor licznych prac etnograficznych spisanych na jakuckim zesłaniu, a także twórca przygodowych powieści, z których najbardziej znane w tamtym czasie to Ucieczka i Zamorski diabeł. Postać dziś nieco zapomniana, a warta najwyższej uwagi. W wolnej Polsce „Sirko” będzie senatorem, członkiem Kapituły Orderu Odrodzenia Polski, zasiądzie w Polskiej Akademii Literatury. Ale na razie rozlewa z gara grochówkę i częstuje przypaloną kaszą.

Adam ma już amarantowe kawaleryjskie rabaty na mundurze, szablę austriacką i karabinek. Już trochę umie nimi władać, ale kawalerzysta nie ma jeszcze najważniejszego wyposażenia – konia. Wcielą go do beliniaków, do czterdziestoosobowego oddziału kawaleryjskich sokolników, części stuczterdziestoosobowego szwadronu ułanów, który wykluł się ze skromnego patrolu konnego. Szwadron będzie awangardą przemarszu I Kompanii Kadrowej. Oddział wyruszy do boju z Rosjanami 6 sierpnia. Adam będzie wkrótce nosił czako, w którym zostanie uwieczniony na dziś blaknącym zdjęciu. 1 Szwadron Ułanów Legionów Polskich zostanie utworzony 13 sierpnia 1914 przez Władysława Zygmunta Belinę-Prażmowskiego. W szeregach beliniaków znajdzie się elita, która mogłaby zasiąść na literacko-artystyczno-naukowym Olimpie. Przyjrzyjmy się niektórym z nich.

Oto na dużej karej kobyle w czaku na bakier założonym, jakby przeniesiony z czasów księcia Józefa Poniatowskiego, jedzie autor Na srebrnym globie, Jerzy Żuławski. Obok kolebie się w byle jakim siodle Andrzej Strug, pisarz, publicysta, scenarzysta, wolnomularz. Za nimi miedzianowłosy Teofil Axentowicz, malarz. I jeszcze jeden artysta – Stefanowicz, ten łysy jak kolano. Są i aktorzy: Karol Adwentowicz, stary Antoni Siemaszko z synami oraz zakopiańscy taternicy Loria i Bednarski. Tam z tyłu Mariusz Zaruski, poeta i pionier żeglarstwa, późniejszy generał, zwany w szeregach nie wiadomo dlaczego „Kirlibabą”. Są i Juliusz Kaden-Bandrowski, i Gustaw Daniłowski, czyli Władysław Orwid, poeta, oraz arystokratyczny rodzynek – obywatel hrabia Dzieduszycki. To legionowe zbiorowisko jest zaczątkiem prawdziwie demokratycznego wojska. W latach 1914–1918 w armii Piłsudskiego znajdą się przedstawiciele wszystkich klas i zawodów narodu rozdzielonego granicami zaborów. Chłopi, robotnicy, studenci, profesorowie, naukowcy, literaci, artyści, ludzie najrozmaitszego kalibru i wieku, o kompletnie różnych poglądach, od endeckiej prawicy po skrajną lewicę PPS z Bolesławem Drobnerem. Jeszcze tylko raz podobny alians wydarzy się w Polsce. Ale to będzie za sześćdziesiąt kilka lat.

„Raduje się serce, raduje się dusza, / gdy I Kadrowa na wojenkę rusza”. Rusza szpica wojska, a z nią mój dziadek, bezkonny ułan. W oddziale dzwonią strzemiona. Tyłki odparzone od siodeł, otarte końskimi brzuchami, uda krwawią. Jakiś ułan schodzi z konia i kolebie się okrakiem na pałąkowatych nogach do taborowego wozu sanitarnego. Syczy z bólu, kiedy felczer zlewa mu żywe mięso jodyną. Mimo tej męczarni chłopak jest dumny, bo jedzie wierzchem, a nie jak piechociarz kroczy z kolebiącym się tornistrem na plecach. Adam patrzy z zazdrością na męczennika, który wraca do swojego rumaka, zgrzytając zębami z bólu.

– A wy, obywatelu, bez chabety?

– Bez – odpowiada krótko na odczepnego ułan Królikiewicz, poprawiając na razie bezużyteczne siodło na ramieniu.

Owszem, była okazja podczas mobilizacji na krakowskich Oleandrach. Beliniacy mieli przyobiecany od austriackiego wojska kontyngent koński. Skończyło się na austriackim gadaniu. Nie dziwota więc, że Polacy postanowili się za to krzywoprzysięstwo zemścić na swoich sojusznikach. Od czasu do czasu na postojach, na kwaterach w tajemniczy sposób znikały sąsiadom konie, i to razem z pełnymi, kompletnymi rzędami. Raz nawet pewien do cna bezczelny ułan tak się rozzuchwalił, że nocą wyprowadził ze stajni austriackiego sztabu wspaniałego generalskiego ogiera. Mało tego, beliniak pozwolił sobie przywłaszczyć drogocenne siodło z przytroczoną oszałamiającą generalską szablą samego dowódcy korpusu. Rankiem kawalerię obudziły wrzaski austriackiej żandarmerii polowej. Przyłączyli się do nich polscy wojenni stróże prawa, a na koniec rozwścieczony sam Belina. Dowódca niejednokrotnie przymykał oko na „uzupełnianie niedoborów” końskich, ale tym razem dostał szału. Jego skośne tatarskie oczy zwęziły się do szparek, przez które tryskały złe błyski. Wykrzywił mu się poszarpany kiedyś w bójce nos, nastroszyły się gęste wąsy.

– Psia wasza mać! Wiecie, jak was nazywa piechota?! „Koniokrady”! Wyfasować konia dowódcy korpusu?! Z rzędem i pamiątkową szablą?! Jeśli do jutra zguba się nie odnajdzie – pod sąd i kulka w łeb złodziejowi!

„Zguba”, jak tajemniczo wyjechała z austriackiej stajni, tak i tajemniczo do niej w nocy wróciła. A Adam nadal jest ułanem bez wierzchowca.

Wczesny ranek 7 sierpnia. Słońce jeszcze stoi nisko nad horyzontem. Rosa jeszcze nie paruje, świerszcze polne jeszcze nie koncertują. Oddział „Sokoła” Śniadowskiego idzie w stronę Słomnik przez Kocmyrzów, przekracza granicę austriacko-rosyjską. Tuż za nimi posuwa maleńki tabor i ułański szwadron. Jadą dwa chłopskie wozy, na których znajduje się cały dobytek beliniaków oraz sprzęt wojenny, ekwipunek, furaż, chleb, konserwy, amunicja, kilka siodeł. W tym jedno cudem nabyte przez Adama.

Nagle w brzasku wschodzącego słońca ukazuje się widok, który wzbudza w żołnierzach gniew i furię. Słup graniczny. Kołek w czarno-białe ukośne pasy ozdobione dwugłowym czarnym orłem. Stoi sobie grzecznie na skraju szosy, tuż za rowem, na niewielkim wzgórku przed Michałowicami i sakramencko kłuje w oczy. Znak niewoli po tej i po tamtej stronie polskiej ziemi. Adam dobywa austriackiej szabli.

– Ciąć kurwysyna!

Raz!, raz!, raz! Lecą drzazgi i wióry. Koledzy włączają się do ścinki, klnąc i złorzecząc drewnianemu wrogowi. Gdyby bal był ludzkim ciałem, zostałyby z niego krwawe strzępy. Graniczny słup zamienia się w nędzny bezbronny kikut. Tak oto dla Adama zaczęła się Wielka Wojna.

Kiedy ułan z konia spadnie

Panie oficerze, toż to mój najlepszy rozpłodowiec…

– I świetnie, będzie płodził dla odrodzonej ojczyzny.

Michałowicki ziemianin broni się jak może przed rekwizycją rosłego siwego ogiera. Rekwizytorem jest komendant oddziału Marceli Jastrzębiec-Śniadowski. Dyrektor Banku Rolnego we Lwowie. Twórca kawalerii lwowskiego „Sokoła”.

– Ale, panie oficerze…

Z dworku wybiega pulchna jejmość, falując potężnym biustem po gospodarskim podwórzu. W pędzie potyka się o rąbek swej szarej sukni.

– Maurycy!

– Nie wtrącaj się, duszko. My tu z panem oficerem o polityce rozprawiamy.

Biuściasta „duszka” nie w ciemię bita.

– O polityce? Ty mi, Maurycy, banialuków nie opowiadaj! Masz natychmiast oddać Szczerbca polskiemu wojsku. Tak się godzi i już.

Widać, kto rządzi w majątku. „Duszka”. I dzięki dorodnej ziemiance siwek Szczerbiec za chwilę jest już pod siodłem komendanta Śniadowskiego. Radość jeźdźca będzie intensywna, ale rekwizycja okaże nieco kłopotliwa. Szczerbiec, owszem, wspaniały, ale ni w ząb nie zna wojskowej dyscypliny. Ogier jest rozhukany. Rży nieustannie, umizgując się do maszerującej obok płci odmiennej. A może Szczerbiec się cieszy, że dosiada go zwolennik poglądów pana Romana Dmowskiego? Tak czy owak – kłopot, bo pod gwiaździstym niebem co raz to rozlegają się głośne końskie zaloty, zdradzając kierunek marszu oddziału, ostrzegając rosyjskie patrole. Dodatkowo siwa grzywa Szczerbca oświetlona reflektorem księżyca wyróżnia się jasną plamą. Wystawia na cel cały oddział. A może groźne rżenie i tajemnicza biel rumaka przyniosły ułanom farta? Mogło tak być, mógł Szczerbiec spłoszyć patrole osłonowe wroga.

Ułan Adam kroczy piechtą, rozmyślając, co to będzie, kiedy i jemu przypadnie wsiąść wreszcie na konia. Z pewnością nie utrzyma się w siodle tak dziarsko jak dowódca. Skóra Adamowi cierpnie na plecach ze strachu. Ale to jeszcze nie jest lęk prawdziwie wojenny. A ten już pełznie zza falujących pagórków. Zaraz zacznie się prawdziwa wojna. Nie ta, którą ma w głowie dziewiętnastoletni ułan jako chłopięcą przygodę.

Nad ziemią goreje straszny upał. Słońce w zenicie. Mundury lepią się od potu. Według wspomnień mojego dziadka jest 13 sierpnia 1914 roku, według historycznych źródeł – 12. Oddział ogarnia szczyt wzgórza Karczówka, tuż u wejścia do Kielc. Do uszu dochodzą przytłumione odgłosy wystrzałów. To już walczy w mieście I Kadrowa Kompania Strzelecka. Nagle nad wzgórzem, gdzie przystanęli ułani, ukazują się jaskółki nieprzyjacielskiej artylerii. Na błękitnym niebie pękają rosyjskie szrapnele, znacząc się kępkami białoróżowych obłoczków. Jeszcze są daleko, jeszcze są niewinne. Lecz nieuchronnie nadchodzą. Adam czuje, jak groza rozlewa mu się dreszczem po ciele. Razem z nadciągającym hukiem i rozrywającymi się pociskami pryska wyobrażenie o walce jako o sportowej batalii. Trudno sobie dziś wyobrazić, że ta patriotyczna garstka niewyszkolonych zapaleńców, słabo uzbrojona, ruszyła z entuzjazmem z motyką na słońce. I słońce zgasło.

Adam patrzy ze zdziwieniem, jak kolorowe dymki zamieniają się z przeraźliwym trzaskiem w ołowiane śmiercionośne kule. Bzyczą już koło uszu karabinowe pociski.

– Ruszać w dół! – pada rozkaz dowódcy.

Adam chyli się ku ziemi, zbiega z karabinkiem we wskazanym kierunku. Pada w przydrożnym rowie obok kolegów.

– Ostrzał na kierunek wschodni! Na prawo! Jak godzina trzecia na zegarze! Ognia!

Z oddali wychynęły czarne sylwetki wroga. Adam ściska kawaleryjski karabinek z magazynkiem na sześć nabojów. Wpycha pierwszy pod lufę, jak go uczono podczas szybkiego kursu na Oleandrach. Serce kołacze ze strachu. Pot leje się z twarzy. Zza rosyjskiej piechoty nagle wysuwa się w tętniącym galopie konnica. Strzelać, mam strzelać!, pogania się w myślach chłopak. Przymruża oko, nieprawidłowym, nerwowym ruchem naciska cyngiel. To pierwszy strzał do żywego człowieka. Adam czuje kopnięcie kolby w ramię. Kula leci Panu Bogu w okno. Piechota rosyjska rozciąga się w tyralierę. Adam naciska jeszcze parę razy spust, jeszcze parę razy czuje uderzenie kolbą. Ramię robi się sztywniejsze, palec na spuście luźniejszy. Kilku rosyjskich jeźdźców spada z siodeł. Nie wiadomo, czy Adam, czy jakiś inny ułan ich trafił. Z dala śmierć wygląda jak nieistotna rzecz, jak strącenie z wiatrówki figurki na strzelnicy podczas odpustu we Lwowie. Konny patrol bierze odwrót. Ale już rosyjska artyleria gra mocniej. Coraz bliżej pryskają brunatne fontanny wybuchów. Tyraliera wroga podchodzi bliżej. Uszy głuchną od wystrzałów. Terkoczą karabiny maszynowe. Bliżej, jeszcze bliżej, tuż-tuż.

– Oddział odwrót!