Rzeź wołyńska. Pamięć piekła - Aleksander Ławski - ebook

Rzeź wołyńska. Pamięć piekła ebook

Aleksander Ławski

3,7

Opis

Czy pamięć o dokonanym dawno temu ludobójstwie pozwoli dziś ułożyć relacje z ukraińskimi sąsiadami? Czy nie stanie się przeszkodą w pomocy tym, których przodkowie pomagali Polakom?
Czy wystarczy wspomnienie tych, którzy zapłacili za to własnym życiem?

II wojna światowa. Józef, syn polskiego legionisty, kończy gimnazjum, przeżywa pierwszą miłość i pierwsze nadzieje.

Jednak wojna i narastające nastroje nacjonalistyczne nie sprzyjają realizacji młodzieńczych planów. Romantyczna sceneria zmysłowej inicjacji dwojga młodych kochanków myli – w tle rozgrywa się bowiem rzeź wołyńska.

Mordy na mieszkańcach polskich wiosek dokonywane przez bandy UPA, odwetowe akcje Armii Krajowej, tragiczny pochód przez Ziemię Wołyńską – wszystko to na zawsze naznaczy losy głównego bohatera, który dziś, prowokowany do zwierzeń, snuje swą przynoszącą ulgę opowieść.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (23 oceny)
6
6
10
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ojciec

Wiozłem go z polowania. Na ogół był małomówny, nie mówił nigdy o swej przeszłości, choć słuchy chodziły, że życiorys ma bardzo pokręcony. Pochodził ze Wschodu – zdradzał go jego śpiewny język oraz nazwisko Golin. Na imię miał Józef, mówiłem do niego: „panie Józefie”. Był ode mnie starszy o jakieś dwadzieścia lat.

Lubiłem go i zastanawiałem się, dlaczego niczym szczególnym się nie wyróżniał. Zawsze podporządkowywał się zaleceniom panującym na polowaniu, dobrze strzelał, wiedział, czy trafił, czy spudłował. Miałem wobec niego jakiś dziwny szacunek. Ciekawa osobowość: z nikim nie wchodził w konflikty, lubił wypić jakąś wódkę. Często po polowaniu chodziliśmy do znajomego gajowego na talerz rosołu i tam, po wypiciu paru kieliszków, czasem wspominał czasy młodości spędzone na Ziemi Wołyńskiej w czasach Drugiej Rzeczypospolitej.

Rodzina jego pochodziła z Białostocczyzny. Po wojnie polsko-rosyjskiej ojciec jego otrzymał ziemię na Wołyniu. Mówił, że ziemia tam żyzna, nie potrzeba nawozić, bo sama rodzi. Uprawiali pszenicę, hodowali bydło szare rasy wschodniej, cztery konie obsługiwały gospodarstwo. Nowe zabudowania i dom mieszkalny oraz sprowadzone maszyny świadczyły o gospodarzach, jak mawiał – żyło im się bardzo dobrze – wspominał te czasy z nostalgią.

Nie za dużo chciał mówić. Czyniłem próby, aby się jak najwięcej od niego dowiedzieć. Nie dawał się wciągać w dyskusje, a mnie to interesowało, ponieważ ojciec mój tam się urodził i mieszkał do wojny polsko-rosyjskiej i częściowo z jego opowiadań powstał w mojej głowie obraz tamtych terenów. Zawsze chciałem tam pojechać, ale nigdy mi się to nie udało.

Pewnego razu pojechaliśmy z Józefem na polowanie na kaczki, na tak zwane zloty. Tuż przed zachodem słońca siada się nad siedliskiem kaczek i czeka na zlatujące ptaki. Tym razem kaczki jakoś nie nadlatywały. Siedzieliśmy więc bezczynnie obok siebie, a ja czyniłem starania, aby jeszcze coś opowiedział o wołyńskich czasach. Mówiłem mu, że w jakimś sensie są tam moje korzenie. On wiedział, że interesuję się historią, snuł więc swoje opowieści.

Jego ojciec zajmował się gospodarstwem, matka domem i trójką dzieci – sami chłopcy. On był najstarszy, skończył tam szkołę podstawową polską oraz trzy klasy gimnazjum w Łucku i tak było do wojny w 1939 roku. Lato w ostatnim roku pokoju było upalne, z małymi opadami. Zebrali sporo zboża i urodzaj nastrajał optymistycznie. Młodsi bracia szykowali się do szkoły. Józef, jako najstarszy w rodzinie, miał pozostać w domu i pomagać ojcu. Wszystko szło ustalonym trybem.

Wieś, w której mieszkali, była polska, jedynie trzy gospodarstwa należały do rodzin ukraińskich. Panował spokój oraz poprawne stosunki ukraińsko-polskie.

Polacy chodzili do cerkwi na nabożeństwa, Ukraińcy uczestniczyli w uroczystościach polskich. Patrząc na współżycie obu nacji, można wysunąć wniosek o poprawnych stosunkach sąsiedzkich. Jednak już latem 1939 roku nacjonalistyczne elementy ukraińskie zaczęły przejawiać dość dużą aktywność.

Plotki chodziły, że ich przywódca Taras Bulba, a także Bandera, przed wybuchem wojny szkoleni byli przez Niemców, jak walczyć z Polakami na Ukrainie. Jeszcze wtedy sąsiad Ukrainiec przyszedł do ojca Józefa, w tajemnicy informując go, iż ma wiarogodne informacje od syna, który należał do nacjonalistycznej organizacji ukraińskiej, że po wybuchu wojny będą rżnąć Polaków, i radził mu, aby się z Ukrainy wyprowadził.

– Ojciec do końca nie wierzył sąsiadowi – ciągnął Józef – ale w niedzielę zebrał nas i opowiedział, co mówił Ukrainiec. Byliśmy przerażeni tymi wieściami, jednak nie wierzyliśmy, że może to nastąpić.

W pewnej chwili przerwał. Był bardzo smutny, na pewno przypomniały mu się tragiczne zdarzenia, których wcale nie chciał wspominać.

Dawny Wołyń

Poczułem się trochę źle ze świadomością, iż byłem powodem opowiadania o jego dawnych tragicznych przeżyciach. Choć byłem ciekaw, co się dalej stało z jego rodziną, nie próbowałem jednak prosić go o opowieści o losach Polaków na Wołyniu. Liczyłem się z tym, że za jakiś tydzień zaproszę go znowu na kaczki, może wtedy będzie miał lepszy humor i uda mi się usłyszeć dalsze opowieści. Przypomniały mi się wspomnienia ojca, który zamieszkiwał te tereny przed wojną polsko-rosyjską 1920 roku. W czasie rewolucji bolszewickiej też dochodziło do mordów na Polakach oraz na przeciwnikach politycznych walczących ze sobą stron. Po zdobyciu osady zwanej Bogusławka Biali ustawili pień na rynku, wyłapywali zwolenników rewolucji i szablą ścinali głowy. Podobnie zachowywali się Czerwoni. Ci ustawiali ich pod murem i rozstrzeliwali – sytuacja ta powtarzała się kilka razy. Polacy stanowili mniejszość: na wsi około siedemnaście procent, w miastach natomiast dwadzieścia osiem. Najliczniejszą grupę stanowili Żydzi – dziewiętnaście procent. Dzisiejsi Ukraińcy nazywani byli Rusinami, nie mieli tożsamości narodowej. Za czasów pierwszej Rzeczypospolitej prawie cała Ukraina, łącznie z obecną Białorusią, wchodziła w skład państwa polskiego.

Po wojnie polsko-rosyjskiej w 1920 roku Polska odzyskała tylko niewielką część dawnych terytoriów. Wspomniany teren Wołynia stanowił jej dawną część. Ojciec Józefa, żołnierz Armii Polskiej, za zasługi w wojnie 1920 roku otrzymał czterdzieści hektarów dobrej ziemi, na której z powodzeniem gospodarzył. Był tak zwanym osadnikiem, wzbudzając tym zazdrość wśród ukraińskich sąsiadów.

Nie mogłem się doczekać, kiedy znów spotkam się z Józefem i usłyszę opowiadane jego ciepłym głosem historie o dawnych stronach mojej rodziny.

Nadarzyła się okazja, w sobotę umówiliśmy się na zloty kaczek. Zawiozłem go swoim samochodem, usiedliśmy nad mokradłem obok siebie i czekamy na kaczki.

Po wypiciu piersiówki z nalewką zacząłem nieśmiało wspominać o sytuacji na Wołyniu. Józef zdawał sobie sprawę, po co ja tak zabiegam o jego towarzystwo. Nie był pewny, czy nie jestem jakimś agentem i czy nie chcę świadomie wyciągnąć od niego informacji o przeszłości. Podejrzliwość w dużym stopniu decydowała o jego zachowaniu.

Postanowiłem więc uprzedzić jego opowieść pewnymi informacjami o mojej rodzinie zamieszkującej dawne tereny Wołynia. Mówiłem mu, że dziadek mój zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, a jeden z braci ojca został zamordowany, że rodzina rozproszyła się po Ukrainie i Białorusi, a nawet zawędrowała aż na Kaukaz Północny. Restrykcje ukraińskich elementów nacjonalistycznych w stosunku do Polaków były bardzo wyraźne. Polityka Drugiej Rzeczypospolitej w stosunku do mniejszości narodowych nie była właściwa. Na tym tle bazowały skrajnie nacjonalistyczne elementy ukraińskie, takie jak Bandera, który na metodę walki z Polakami wybrał terror i mord.

Wymordowanie Polaków i zniszczenie ich mienia miało doprowadzić do powstania wolnej Ukrainy. Jak wiemy, polityka ta nie przyniosła pozytywnych rozwiązań. Dopiero Stalin, metodami niewiele się różniącymi od sposobów Bandery, doprowadził do powstania Republiki Ukrainy – nie suwerennej, lecz włączonej do Związku Radzieckiego.

Dawną Zachodnią Ukrainę oraz Zakarpacie, kiedyś tereny polskie, na mocy układów jałtańskich przyłączono do Ukrainy.

Józef, sprowokowany moimi wywodami, mówi:

Dla mnie były to bardzo przykre czasy, po swoim wejściu Niemcy zaczęli faworyzować skrajnie nacjonalistyczne elementy ukraińskie walczące z Polakami. Polacy byli gorzej traktowani przez Niemców niż Ukraińcy. Pewnego razu ojciec wysłał mnie do Łucka do znajomych, aby zawieźć im trochę mięsa, kaszy. Piętnastokilogramowy bagaż przytroczyłem do konia i po przejechaniu dwudziestu kilometrów zostawiłem go u znajomych Polaków, wsiadłem do pociągu i dotarłem do Łucka.

Znajomi byli spakowani i czekali na dogodną chwilę, aby przedostać się na teren Generalnego Gubernatorstwa, za odpowiednie łapówki uzyskali od miejscowych władz takie zezwolenie. Nie były to dobre wiadomości, zabrałem od znajomych konia i nocą dotarłem do domu. Opowiedziałem im o złych nastrojach w stosunku do Polaków.

Obrona

Ojciec wyciągnął spod strzechy schowany karabin i sprawdził, czy funkcjonuje, mówiąc:

– Trzeba się będzie, synu, bronić.

Matka, gdy zobaczyła karabin, bardzo się wystraszyła. Młodsi bracia, jedenastoletni i trzynastoletni, nie nadawali się do czynnej obrony.

Ojciec rozważał tę sytuację. Na koniec uległ matce i odesłał dzieci do brata w Lublinie. Zostałem sam z rodzicami. Ojciec poszedł do sąsiadów Polaków omówić aktualne wieści, bo podobno w sąsiedniej wsi był napad na polskie gospodarstwa, z których zrabowali dobytek, na oczach mężczyzn zgwałcili kobiety, a na koniec wszystkich zakłuli widłami. Ojciec przyniósł drugi karabin, pytając mnie, czy potrafię się nim posługiwać. W gimnazjum miałem przedmiot, a raczej zajęcia, z przysposobienia wojskowego i karabin nie stanowił dla mnie żadnej tajemnicy.

Zaczęliśmy rozważać, jak się zorganizować, aby dać odpór napadowi. Następnego dnia było zebranie mieszkających we wsi Polaków, na którym ustalono, jak ma wyglądać obrona wsi przed ukraińskimi bandami. Skrajne zabudowania wsi niestety nie zostały objęte obroną, dobytek i ludzie zostali rozlokowani u sąsiadów. Wykonano coś w rodzaju rowów strzeleckich i odpowiednio je zamaskowano. Przygotowania do obrony szły pełną parą, każdy z gospodarzy zobowiązany był zdobyć broń, amunicję, granaty. Odbyło się szkolenie na wypadek napaści, ojciec, jako stary wojskowy, tłumaczył ludziom, jak się mają zachowywać i jak mają używać broni. W pewnym sensie objął dowództwo.

Było lato 1940 roku, kończyły się żniwa. Pola pokryte bujną roślinnością dawałyby schronienie. Obecnie były nagie, przygotowane do następnych upraw. Ludzie bez wiary w przyszłe plony przystępowali do prac rolnych. Czekali na burzę, która miała nadejść. Sąsiedzi przynosili coraz to nowe wieści, że Niemcy organizowali i dozbrajali Ukraińców do walki z Polakami.

Wieś nasza nazywała się Zofiówka. Było to trzydzieści chałup, w tym trzy ukraińskie. Ojciec zarządził warty nocne, znajdujący się opodal las budził trwogę. Z tej strony, jak się wszyscy domyślali, mogło nadejść nieszczęście. Ukraiński sąsiad oddał ojcu zdobyty karabin i sporo amunicji oraz dwa granaty pałkowe. Mimo to prosił jednak ojca, aby zostawił gospodarstwo i wyjechał z Ukrainy. Tłumaczył mu, że on się wszystkim zaopiekuje. Ojciec jednak uważał, że to jest jego ziemia i musi jej bronić.

Postawa ojca miała decydujący wpływ na bieg dalszych wypadków. Odrzucił rady sąsiada Ukraińca oraz matki, która również namawiała go do opuszczenia tych ziem. Zakończono siewy zbóż, wykopano ziemniaki i je zakopcowano, szykowano się do nadchodzącej zimy.

Dochodziły nas coraz gorsze wieści: w sąsiedniej wsi spalona została szkoła polska, zamordowano nauczyciela, przywiązano jego ciało do bramy wejściowej i napisano na deskach „wróg”. Ten sam los spotkał księdza: obcięto mu głowę i przybito do drzwi wejściowych kościoła. Za parę dni spalono kościół.

Ludzie we wsi w nocy nie palili światła i przenosili się do lepiej przygotowanych do obrony chałup. Byli zmęczeni i nie wszyscy do końca zdawali sobie sprawę, co może ich spotkać.

Marylka

Po chwili zmienił temat.

W sąsiedniej wsi, oddalonej od naszej jakieś pięć kilometrów, miałem dziewczynę. Jej matka była Polką, ojciec natomiast był Ukraińcem. Bardzo się kochaliśmy. Jeździłem do niej na moim koniu tuż przed zapadnięciem zmroku, spotykałem się z nią. Wszyscy we wsi wiedzieli, że to jest moja dziewczyna, że będę się z nią żenił. Byłem bardzo szczęśliwy. Marylka była piękną blondynką, dość wysoką, zgrabną, z długim jasnym warkoczem – wschodnia uroda.

Mówiła mi o przygotowaniach nacjonalistów ukraińskich do wypędzenia Polaków z tych ziem.

Pewnego jesiennego wieczoru, ku mojemu zaskoczeniu, wzięła mnie za rękę, szepcząc do ucha: „Kochaj mnie”. Kochaliśmy się na sianie. Była to moja pierwsza dziewczyna i ja byłem jej pierwszy. Przysięgaliśmy sobie, że się nigdy nie rozstaniemy. Był to dla nas cudowny wieczór pomimo tak trudnych czasów. Byłem bardzo szczęśliwy. Po powrocie do domu powiedziałem rodzicom, że się z Marylką ożenię. Ojciec popatrzył na mnie, mówiąc:

– Chyba będziesz musiał trochę poczekać – w jego głosie wyczułem jakąś dziwną niepewność.

Niemcy zaczęli dość przyjaźnie traktować Ukraińców. Stworzyli policję ukraińską oraz różne jednostki paramilitarne. Na Polaków nałożyli obowiązek dostarczania zboża oraz żywca zwierzęcego jako tak zwany kontyngent. Były to znacznie wyższe normy niż te nałożone na Ukraińców.

Od braci Józefa przyszedł list. Donosili, że są zdrowi i że starszy syn brata ojca nie wrócił z wojny. Matka ucieszyła się z listu, ale zmartwiła się, że taki wykształcony student mógł zginąć. Żal jej było bratanka. Ojciec ją ofuknął, że na wojnie tak się dzieje i nie ma co tak bardzo rozpaczać.

Na wsi przygotowania do obrony szły pełną parą, ojciec zarządził ćwiczenia na wypadek napaści. Ludzie skrzętnie wypełniali jego zarządzenia. Echo się rozeszło po okolicy, że wieś jest dobrze przygotowana do obrony.

Czasem Polacy z innych wsi przyjeżdżali rozmawiać z ojcem i przynosili straszne wieści, a on pokazywał im, jak planuje odeprzeć atak band ukraińskich. Był pełen optymizmu, wieś zgromadziła dziesięć karabinów typu mauser, dwa pistolety maszynowe – tak zwane szmajsery – oraz kilka granatów. Obrońcy mogli przesuwać się wzdłuż wsi wykopanymi uprzednio rowami, zajmując dogodne do sytuacji stanowiska.

Nawet sąsiad Ukrainiec czynnie włączył się do przygotowań.

Tego wieczoru osiodłałem swojego konia i pognałem do Marylki. Dziewczyna była smutna, bo otrzymali informacje, że rodziny polsko-ukraińskie będą tak samo traktowane jak rodziny polskie – nie oszczędzą nikogo.

Ojciec Marylki miał jeszcze dwóch młodszych synów, chodzili do szkoły polskiej. Bardzo kochał swoje dzieci oraz żonę i mówił, że „ziomki” nie powinni mu nic zrobić. Nie był zbyt zadowolony, że Józef przyjeżdża do córki. A on poprosił Marylkę o mały spacer.

Założyła ciepły kożuszek, głowę owinęła kolorową chustką i powoli szli przez wieś. Józef w pewnej chwili zauważył, że do drugiego końca wsi zbliża się duża grupa ludzi. Przez chwilę nie wiedział, co ma zrobić, złapał dziewczynę za rękę i szybko pobiegli w stronę domu, krzycząc, że idą bandyci. Józef poradził im, aby uciekali, sam natomiast złapał dziewczynę, posadził przed sobą na koniu i szybko pognał do swojej wsi.

Informacje o zaistniałej sytuacji przekazał ojcu. Ojciec zarządził alarm, obrońcy zajęli uprzednio przygotowane stanowiska, wystawione warty nie zauważyły żadnych podejrzanych ruchów. Ludzie nie spali, byli podnieceni, cały dzień na zmianę wystawiano warty na koniach. Panował spokój, jedynie w nocy widać było łunę znad palącej się rodzinnej wsi Marylki.

Józef był na swój sposób szczęśliwy – miał obok siebie ukochaną dziewczynę.

Jego rodzice przyjęli dziewczynę bardzo życzliwie. Pokój po młodszych braciach był wolny i otrzymała go Marylka, która jednak była bardzo smutna, bo nie wiedziała, czy jej rodzina przeżyła.

Następnego dnia Józef osiodłał swego konia i pognał zobaczyć, co się dzieje we wsi jego dziewczyny. Wiatr niósł dziwny odór spalenizny. Gdy dojeżdżał do wsi, wstrzymał konia, ten z galopu przeszedł w stępa, zatrzymał się. Domy i zabudowania gospodarskie – wszystko zostało spalone. Spod niektórych zgliszcz sączył się strumyczek dymu. Słodka woń palących się ciał pomordowanych mieszkańców była nie do zniesienia.

Chciał jak najszybciej opuścić pogorzelisko, ale wśród zamordowanych rozpoznał ojca Marylki. Matki nie znalazł. Ze wszystkich zabudowań wsi pozostała jedynie kuźnia stojąca na poboczu. Dach miała z blachy a ściany murowane – nie miało się co palić.

Przy jednym z zabudowań leżało kilka ciał: dorosłe osoby i troje dzieci, wszyscy zakłuci widłami. Nikogo nie spotkał, nie było wiadomo, czy ktoś się uratował. W sposób tak samo okrutny potraktowano rodziny polsko-ukraińskie.

Kataklizm

– Żądza mordu i zemsty, grabież mienia i gwałty towarzyszyły tym pacyfikacjom. Niemcy i policja ukraińska tolerowali te poczynania. Niemcy na pewno popierali politykę eksterminacji Polaków.

Józef na chwilę przestał opowiadać. Był teraz gdzieś daleko na wołyńskiej ziemi i nie chciałem wytrącać go z tej zadumy. Przegapiliśmy pierwsze nadlatujące kaczki, z zadumy obudził go świst kolejnych ptaków. Uświadomiliśmy sobie, po co tu przyjechaliśmy: ja wiedziałem na pewno – Józef był jedynym bezpośrednim świadkiem tych zajść, chciałem się jak najwięcej od niego dowiedzieć, lubiłem, jak opowiada, takich ludzi pozostało już niewielu.

Już dawno przekroczył siedemdziesiąt lat i trochę dziwiło mnie, że tak chętnie opowiadał mi swoje przeżycia, ale domyślałem się, że nie chciał, aby poszły w zapomnienie. Ktoś powinien usłyszeć od niego, co przeżył. Mówiłem mu, że może kiedyś spiszę jego opowiadania.

Siedzimy dalej i czekamy na ostatnie kaczki, pogoda jest dobra. Pomimo nocy w świetle księżyca widać nadlatujące ptaki. Strzeliliśmy po dwie sztuki i idziemy do samochodu. Mówię, że chciałbym jeszcze usłyszeć o dalszych jego losach.

– Jak zdrowie dopisze, na pewno – odpowiada.

Pomimo tych tragicznych zbrodni i mordów na polskich rodzinach na Wołyniu i w Powstaniu Warszawskim czasem zdarzały się nieliczne przypadki ludzkich odruchów.

Jak już kiedyś wspominałem, w okresie okupacji aresztowano ojca i mnie. Ukrainiec w nocy przyjechał do mojej matki, aby ją powiadomić – a była to ostra zima 1944 roku – że rano będzie rewizja w naszym domu i żeby wszystkie wojskowe rzeczy wyniosła. Człowiek to nie samo zło, uratował nam życie. Dzięki mu za to.

Po paru dniach siedzenia w niemieckim areszcie zwolniono nas, nie będę tu opisywał, jak nas traktowano.

Po polowaniu na kuropatwy – a polowaliśmy nie dłużej jak do dwunastej – pojechaliśmy z Józefem do wiejskiej gospody, aby się czegoś napić. Sączyliśmy zimne piwo, pies mój Wezyr, który mi zawsze towarzyszył na polowaniu, domagał się swojej porcji jedzenia. Zamówiłem mu odpowiednie danie, które z wielką ochotą zjadł, potem położył się obok mnie i nie wolno było go ruszyć – samo jego warknięcie wzbudzało respekt.

Nie wiedziałem, jak sprowokować Józefa do dalszych opowieści o jego życiu na Ziemi Wołyńskiej. Zapytałem go więc, jak organizowano polowania i na co. Mówił, że do 1939 roku obowiązywało polskie prawo łowieckie, ale nagminnie szerzyło się kłusownictwo, szczególnie modne było wnykarstwo. Jeżeli ktoś chciał polować, musiał wykupić sobie na to tereny.

Czyniłem dalsze próby, aby Józef zaczął opowiadać o swoich tragicznych przeżyciach na Ziemi Wołyńskiej.

Po spaleniu jej wsi i zamordowaniu rodziców Marylka stała się małomówna, źle znosiła pobyt u nas. Prosiła mnie, abym ją zawiózł do jej wsi. Odradzałem jej to. Wiedziałem, jak będzie to przeżywać, że będzie to dla niej wielki stres. W końcu jednak wsiedliśmy do bryczki, tak zwanej dwukółki, wziąłem ze sobą karabin i – skoro słońce wzeszło – pojechaliśmy. Ojciec odradzał nam to, mówił, że mogą tam na nas czekać, ale musiałem spełnić oczekiwania Marylki. Doskonale ją rozumiałem, tam zostali jej najbliżsi.

Pół godziny jazdy i znaleźliśmy się nad pogorzeliskiem, Marylka odnalazła zwłoki ojca. Były jakoś poszarpane – może dzikie psy robiły tu swoje porządki, nie wiadomo. Przezornie wziąłem ze sobą szpadel, wykopałem grób i pochowaliśmy ojca. Nie odnaleźliśmy ani braci, ani matki. Może udało im się ujść z pożogi.

Późniejsze wiadomości, jakie nadeszły, wyjaśniły sytuację. Ze wsi uratowało się parę osób. W porę uciekły do pobliskiego lasu. Po około trzech dniach pięć osób z dawnej wsi Marylki przybyło do naszej wsi. Rozmieścił ich ojciec w innych gospodarstwach. U nas została młoda dziewczyna, którą umieściliśmy w pokoju Marylki.

Życie w zagrożeniu

Problemu z wyżywieniem nie mieliśmy żadnego. Mąki na chleb, mięsa oraz mleka i jego przetworów było pod dostatkiem. Kobiety przygotowywały pożywienie i dbały o porządki w domu. Z opowieści dziewczyny można wywnioskować, iż mężczyźni ze spalonej wsi stawiali opór napastnikom, ojciec Marylki przekonywał ich, aby zostawili kobiety i dzieci. W pewnej chwili od tyłu podszedł do niego młody Ukrainiec i uderzył go siekierą w tył głowy. Żył, więc jeszcze pokłuto go widłami. Z całej wsi uratowało się sześć osób i jakieś trzy wałęsające się psy, które również nasza wieś przygarnęła.

Dochodziły do nas wieści, iż sporo ludzi uciekło do pobliskich lasów, a bez dobrej organizacji nie mieli szans przetrwania zimy. Zastanawialiśmy się z ojcem, jak im można pomóc. Zima na tych terenach jest mroźna, obfitująca w duże opady śniegu, zawieje i zamiecie. Panował względny spokój, można się było poruszać tylko saniami i zaprzęgiem w parę dobrych koni. Jeździliśmy z ojcem i jeszcze dwoma sąsiadami do lasu po drzewo. Śnieg już spadł, znać było każdy ślad. Zabieraliśmy ze sobą karabiny. Ja osobiście zabierałem pistolet maszynowy. Czuliśmy się prawie bezpiecznie.

Po zajechaniu do lasu zauważyłem, że ktoś przed nami pobiegł w las. Zrobiło się niezbyt bezpiecznie. Doszliśmy do wniosku, że na pewno nie jest to żaden uczestnik band ukraińskich. Przypuszczaliśmy, że, gdzieś przyczajony, obserwuje nas.

Nie wiedzieliśmy, jak mamy się zachować. Zaczęliśmy ścinać sosny i szykować drzewo do wywózki. Po chwili jak spod ziemi zjawiła się postać owinięta długim kożuchem z dubeltówką na ramieniu.

– Ktoś ty? – odezwał się ojciec.

– My tutejsi – odpowiedział nieznajomy – żyjemy w lesie. Jest nas kilku chłopów, trochę niewiast i troje dzieci. Po spaleniu naszej wsi uciekliśmy do lasu, tylko tyle nas zostało, blisko waszej wsi będzie łatwiej nam przeżyć.

– A jak macie zamiar się bronić, gdyby bandy ukraińskie na was napadły?

– Mamy trochę broni, będziemy walczyć, żywcem nas nie wezmą.

Zauważyłem u tych ludzi wielką determinację. Na pewno przeżyli tragedię, nie pytaliśmy o szczegóły, nie chcieliśmy przypominać im przeżyć. Ojciec odezwał się: – Gdybyście czegoś potrzebowali, przychodźcie do naszej wsi, pomożemy wam – ale myślami wybiegał znacznie dalej. Wiedział, że takie bierne czekanie, kiedy przyjdą i nas spalą i wymordują, nie ma żadnego sensu, że trzeba się organizować i stawiać czynny opór.

Zastanawialiśmy się, dlaczego nie atakowali naszej wsi, dwie wsie obok nas były już spalone i ludność wymordowano, domyślaliśmy się, że wiedzą, że jesteśmy dobrze przygotowani do obrony. Nie uśpiło to naszej czujności, co dzień wystawialiśmy warty i sprawdzaliśmy naszą gotowość do walki. Ojciec co niedziela robił zebrania, gdzie po krótkiej modlitwie omawiał warunki obrony. Mówił, że w zimę nas nie zaatakują, ale na wiosnę jest to bardzo prawdopodobne i dobrze by było, aby dzieci i kobiety przeniosły się do większych ośrodków czy do pobliskich miast. Tylko nieliczni mieli takie możliwości, które z czasem wykorzystali.

Kobiety – wiadomo – w gospodarstwach są bardzo potrzebne, bo na nich spoczywa obowiązek codziennego obrządku, gotowanie pożywienia, sprzątanie, pranie i tym podobne. Marylka włączyła się w cykl prac gospodarskich, pomagała matce. Bardzo się zaprzyjaźniły. Byłem z tego bardzo zadowolony. W chwilach intymnych ze mną dziękowała mi za uratowanie życia. Kochałem ją, starałem się, aby dobrze się u nas czuła. Jej młode piękne ciało dawało mi wiele niezapomnianych do dziś doznań. Nie wyobrażałem sobie życia bez niej i na swój sposób byłem szczęśliwy.

Rozmawiałem z nią. O żadnym wyjeździe nie chciała słyszeć. Emocjonalnie związana była z tym miejscem, a poza tym bała się. Mówiła, że przy mnie czuje się bezpiecznie. Byłem dla niej lekiem na całe zło tamtych czasów.

Ostra zima 1941 roku dawała się we znaki, ale panował względny spokój. Bandy ukraińskie dalej omijały naszą wieś. Jakaś grupa, prawdopodobnie Polaków, napadła na posterunek policji ukraińskiej w osadzie Brzezinka, skąd po jego likwidacji zabrano dziesięć karabinów, dużo amunicji i granatów.

Pewnego późnego popołudnia do naszej wsi przyszło dwóch ludzi z lasu. Przyprowadzono ich do ojca. Byli głodni i wynędzniali. Mówili, że zmarło im dwoje dzieci i jedna kobieta i że nie mogą ich nawet pochować. Przysypali umarłych śniegiem.

Wieś zebrała sporo żywności – chleba, mięsa, serów, nawet bańkę świeżego mleka. Ojciec złożył to wszystko na saniach, zaprzągł parę koni i mówi: „Siadajcie, podwieziemy was”, na co przybysze chętnie się zgodzili. Oczywiście ojciec i dwóch sąsiadów zabrali karabiny i cztery granaty pałkowe na wypadek, gdyby ktoś ich zaatakował. Po przejechaniu paru kilometrów przybysze prosili, aby się zatrzymać. Nie chcą zdradzać swojej kryjówki, dadzą sobie już sami radę. Sanie zawróciły, dwóch sąsiadów usiadło tyłem do kierunku jazdy z karabinami gotowymi do strzału, aby nie było żadnych niespodzianek.

Po powrocie ojciec zwołał zebranie. Rozmawiano, czy nie zorganizować jakiegoś oddziału samoobrony z innych wsi, które jeszcze ocalały. Może nie byłoby tylu tragedii. Z naszej wsi do takiego oddziału mogło wejść siedem osób – sami młodzi mężczyźni. W tej grupie znalazłem się i ja. Trzeba było dojechać do ocalałych jeszcze wsi i próbować rozmawiać z ludźmi.

W grę wchodziły trzy wsie oddalone od naszej od siedmiu do piętnastu kilometrów. Ustaliliśmy, że w określonym terminie w jednym dniu i tym samym czasie pojadą do tych wsi kurierzy i zapoznają ich z naszymi propozycjami. Wszyscy to zaakceptowali, uznano, że najbardziej właściwy czas to będzie jeszcze ostra, ale kończąca się zima. Jedynym transportem, jaki wchodził w rachubę, była jazda konno, wierzchem.

Miłość i karabin

Było wczesne niedzielne popołudnie. Józef z Marylką weszli do domu. Nie zastali nikogo. Marylka wzięła go za rękę i znaleźli się w jej pokoju. Czekali na tę chwilę. Przytulili się do siebie, całował jej ciało, pieścił jej młode piersi, kochali się. Chwile te zapamiętał do końca życia. Marylka, jak to kobieta, cały czas powtarzała, że nigdzie nie pójdzie, że cały czas chce być z nim.

W duchu myślał, że dobrze by było, ale być może wkrótce będzie musiał iść do lasu, a przecież żołnierze nie zabierają żon na wojnę. Zdawał sobie jednak sprawę, co mogą z nią zrobić ukraińscy bandyci – najpierw pewnie by ją kilkakrotnie zgwałcili, a potem poderznęli gardło lub zakłuli widłami.

Wszystko zrobi, aby do takiej sytuacji nie dopuścić. Oczami wyobraźni już widział Marylkę jako sanitariuszkę w oddziale leśnym lub przygotowującą posiłki. Różne myśli wirowały mu w głowie, gdy tak leżeli przytuleni.

W pewnym momencie do pokoju weszła matka. Zrobiło im się nieswojo, nie wiedzieli, co powiedzieć.

Matka doskonale zdawała sobie sprawę, co ich łączy.

– Zajmijcie się obrządkiem – powiedziała – już pora.

Po tym zdarzeniu wieczorem znalazła chwilę i, gdy byli sami z Józefem, odezwała się do niego:

– Czy zdajesz sobie sprawę, że dziewczyna może zajść w ciążę? Czy w tych warunkach można wychowywać dziecko? Nawet ślubu nie będzie można wziąć.

Józef nie wiedział, co ma odpowiedzieć matce. Poczuł się jak mały chłopczyk, który nabroił i został skarcony. Nic nie mówiąc, wyszedł z pokoju. Po głowie chodziły mu różne myśli. Postanowił niezwłocznie porozmawiać z Marylką.

Marylka zauważyła, że Józef chodzi jakiś smutny. Znała już go na tyle, że wiedziała, kiedy coś go gnębi. Gdy zostali sami, zapytała, czy jest jakiś problem. Po namyśle odezwał się, że rozmawiał z matką, a raczej matka z nim, że ona może zajść w ciążę i może być kłopot, jak w tych warunkach wychowywać dziecko.

– Możemy się nie kochać – odparła – ale ja to wszystko przewidziałam. Kochamy się wtedy, kiedy ja mogę się kochać. Są takie dni u kobiety, że nie zachodzi w ciążę, i tylko wtedy się kochamy.

Józef stał jak urzeczony. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Zauroczony był nie tylko jej urodą, ale i dojrzałością. Wstyd mu się zrobiło z powodu własnej niewiedzy i że wcześniej z nią o tym nie porozmawiał. Przytulił dziewczynę, całując ją po jej uśmiechniętej twarzy. Jakiś ciężar spadł mu z serca.

Józef znużony opowieścią chciał zmienić temat rozmowy. Dałem mu więc chwilę odpocząć, a potem pytałem go, co dalej się działo w jego wsi. Ciekaw byłem, czy się obroniła. Po chwili Józef dalej ciągnął swoją opowieść. Tymczasem zrobiło się już zupełnie ciemno i tajemniczo. Taki nastrój wyostrzał słuch i zdawało mi się, że siedzę gdzieś na uboczu ukraińskiej wsi i pilnuję, czy ktoś się nie zbliża.

Chwila zadumy szybko mija, gdy więc usłyszałem głos Józefa, natychmiast wróciłem do rzeczywistości.

Mówił, że w niedługim czasie ojciec rozesłał gońców do wybranych wsi. Jemu przypadła ta położona najdalej.

Oczekiwanie

Osiodłałem swojego konia i z zachodem słońca wyruszyłem we wskazanym kierunku, omijając główne szlaki, aby się nie spotkać z niepewnymi ludźmi. Wziąłem pistolet maszynowy i dwa dodatkowe magazynki amunicji.

Przed dojazdem do wsi trzech wyrostków zagrodziło mi drogę. Jeden z nich trzymał jakiś stary karabin. Krzyknąłem:

– Rzuć karabin.

Usłyszałem: