Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona - Piotr Gursztyn - ebook

Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona ebook

Piotr Gursztyn

5,0
34,06 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona Piotra Gursztyna to książka, która wywołuje silne emocje. Autor przedstawia kulisy masakry, jaka wydarzyła się w dniach 5-7 sierpnia 1944 roku. Masowa eksterminacja mieszkańców warszawskiej dzielnicy Wola w pierwszych dniach powstania warszawskiego, dokonana przez oddziały SS i policji niemieckiej, stanowiła bezpośrednią realizację rozkazu Adolfa Hitlera, nakazującego zburzenie Warszawy i wymordowanie wszystkich jej mieszkańców.

 

Z punktu widzenia Polaka najbardziej przerażająca jest liczba zabitych rodaków. W ciągu trzech dni życie straciło od 30 do 60 tysięcy polskich mężczyzn, kobiet i dzieci. W większości byli to ludzie biedni, prości i niewykształceni. Obok Holocaustu jest to największa zbrodnia wojenna dokonana na ziemiach polskich. Najbardziej zdumiewające jest to, że sprawcy tego mordu do dziś pozostają bezkarni.

 

W książce możemy również przeczytać o tym, jak przed II wojną wyglądała warszawska Wola, o pierwszych dniach Powstania Warszawskiego. Znajdziemy w niej również dokładne opisy trzech dni Rzezi Woli, a także informacje o ofiarach i oprawcach. Ponadto książka Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona, jest opatrzona interesującymi fotografiami z tamtego okresu. I chociaż nie jest to książka naukowa, to cechuje ją dbałość o wskazanie źródeł na potwierdzenie przytaczających faktów oraz przystępny język, jakim została napisana.

 

Po przeczytaniu Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona z pewnością wiele osób zada sobie pytanie, dlaczego tak niewielu Polaków zdaje sobie sprawę z tragedii, jaka wydarzyła się na warszawskiej Woli 70 lat temu.

O autorze: Piotr Gursztyn (ur. w 1970) – dziennikarz, publicysta, z wykształcenia historyk. Pracował w dzienniku „Życie Warszawy”, „Życie”, tygodniku „Nowe Państwo”, „Słowie-Dzienniku Katolickim”, Radiu Plus, Telewizji Puls, TV4, Polsat, „Dzienniku-Polska-Europa-Świat”, dzienniku „Rzeczpospolita”, tygodniku „Uważam Rze”. Obecnie jest dziennikarzem i publicystą tygodnika „Do Rzeczy”. Współpracuje z Polskim Radiem RDC i telewizją „Superstacja”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 504

Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright by Demart SA, Warszawa 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część ani całość wydawnictwa Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona nie może być reprodukowana ani przetwarzana w sposób elektroniczny, mechaniczny, fotograficzny i inny; nie może być użyta do innej publikacji oraz przechowywana w jakiejkolwiek bazie danych bez pisemnej zgody Wydawcy.

Wydawca: Demart SA

02-495 Warszawa

ul. Poczty Gdańskiej 22a

tel. 22 662 62 63; faks 22 824 97 51

www.demart.com.pl

e-mail: [email protected]

Dział zamówień:

Sprzedaż hurtowa:

tel. 22 498 01 77/78, faks 22 753 03 57

e-mail: [email protected]

Sprzedaż detaliczna:

www.demart.com.pl

Projekt okładki: Krzysztof Stefaniuk

Korekta językowa: Edyta Malinowska-Klimiuk

ISBN: 978-83-7427-937-6

Spis treści

Przedmowa

WSTĘP

ROZDZIAŁ 1

WOLA PRZEDWOJENNA

ROZDZIAŁ 2

WOJNA I OKUPACJA

ROZDZIAŁ 3

PIERWSZE DNI POWSTANIA

ROZDZIAŁ 4

5 SIERPNIA, SOBOTA

ROZDZIAŁ 5

6 SIERPNIA, NIEDZIELA

ROZDZIAŁ 6

7 SIERPNIA, PONIEDZIAŁEK

ROZDZIAŁ 7

NASTĘPNE DNI

ROZDZIAŁ 8

CZY AK MOGŁA POWSTRZYMAĆ RZEŹ?

ROZDZIAŁ 9

OCALENI

ROZDZIAŁ 10

OFIARY

ROZDZIAŁ 11

SPRAWCY

ROZDZIAŁ 12

ZBRODNIA ZAPOMNIANA

ZAMIAST POSŁOWIA

Bibliografia

Przedmowa

1 sierpnia 1944 roku na wieść o wybuchu Powstania Warszawskiego Adolf Hitler wydał rozkaz zniszczenia Warszawy i wymordowania jej ludności. Heinrich Himmler przekazał ten rozkaz siłom niemieckim w Warszawie: „Każdego mieszkańca należy zabić, nie wolno brać żadnych jeńców. Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy”.

Tak rozpoczęła się Rzeź Woli, jedna z największych niemieckich zbrodni popełnionych w czasie II wojny światowej. Rzeź Woli to początek planowej eksterminacji całej ludności Warszawy – zanim akcję przerwano, w przeciągu kilku dni, wymordowano kilkadziesiąt tysięcy kobiet, mężczyzn i dzieci.

Rzeź Woli jest zbrodnią tym bardziej wstrząsającą, że nigdy nie ukarano winnych, a powojenne losySS-Gruppenführera Heinza Reinefartha – kata Woli – urastają do jednego z największych skandali zeszłego stulecia.

Zbrodniarz mający na rękach krew dziesiątkówtysięcy ludzi przez kilkanaście lat był burmistrzem kurortu Westerland na wyspie Sylt w Szlezwiku-Holsztynie, posłem do lokalnego Landtagu, a do końca życia cenionym prawnikiem. Jego bezkarność obciąża nie tylko powojenne Niemcy, ale też władze PRL oraz zachodnich aliantów.  W tym kontekście na specjalną uwagę zasługuje przyjazd do Warszawy – na obchody 70. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego – delegacji władz samorządowych z wyspy Sylt, która przeprosiła za zbrodnie popełnione przez Reinefertha oraz za to, że był on przez tyle lat burmistrzem Westerland [samodzielne miasto do 1.01.2009 r.].

Ludobójstwo na Woli to zbrodnia po dziś dzień właściwie nieprzebadana i nieopisana – do tej pory nie ukazała się żadna syntetyczna monografia. Przytłaczająca większość ofiar pozostała po dziś dzień bezimienna.

Dopiero w ostatnich latach podjęto na nowo działania mające na celu upamiętnienie ofiar Woli. Rozpoczęto prace przy renowacji Cmentarza Powstańców Warszawy na Woli, zainicjowana została akcja zbierania nazwisk oraz świadectw przez niezmordowaną panią Wandę Traczyk-Stawską.

Praca Piotra Gursztyna jest pierwszą syntetyczną próbą opisu niemieckiej zbrodni na Woli. Autor skrupulatnie zebrał rozproszone relacje i ułożył w jednolitą opowieść o przerażającej niemieckiej zbrodni. KsiążkaRzeź Woli. Zbrodnia nierozliczonausuwa jedną z białych plam z obszarów badań historii Polski, ale mam nadzieję, że nie jest publikacją ostatnią.

Jan Ołdakowski, dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego

WSTĘP

„Warszawa winna być zrównana z ziemią, powstanie winno być stłumione bezlitośnie” – rozkaz Adolfa Hitlera wydany po wiadomości o wybuchu Powstania w Warszawie.

„Myśmy wszystko zapomnieli”

Stanisław Wyspiański, Wesele

„Z karabinu maszynowego Niemcy otworzyli ogień do naszej stłoczonej grupy. Po pierwszej salwie ze stłoczonego tłumu zaczęli podnosić się ranni, a wówczas Niemcy rzucili w tłum granaty ręczne. Widziałam, jak z kobiety ciężarnej, rannej w brzuch, wypłynęło dziecko i jak Niemiec podszedł, wziął żyjące dziecko, położył na jakimś żelazie i kłuł drutami. Ja znalazłam się pod ścianą ubikacji razem z mymi dziećmi. Synek mój został ciężko ranny po pierwszej salwie w tył głowy. Ja zostałam raniona granatem w obie nogi i brzuch. Od granatu została raniona w nogi, czaszkę, brzuch i piersi moja córka. Gdy wszyscy z grupy padli, Niemcy stojąc poza naszą grupą, strzelali do rannych, którzy się podnosili lub poruszali. Aż do zmroku podchodzili do leżących Niemcy, celując do poruszających się równocześnie z żartami i śmiechami, zwłaszcza gdy ranny został trafiony”1 – to fragment relacji z wydarzeń, które miały miejsce zaledwie 70 lat temu w milionowym europejskim mieście. Zachowało się więcej świadectw z równie drastycznymi opisami. Mimo to masakra, o której tu mowa – Rzeź Woli, jest prawie całkowicie zapomniana i mało komu znana.

W ostatnich latach ukazały się w Polsce interesujące i potrzebne książki o wstrząsających okrucieństwach, popełnianych w poprzednim stuleciu w różnych częściach świata. Ukazało się wiele prac o Holocauście oraz innych zbrodniach nazistowskich Niemiec czy reżimów komunistycznych, w wielu wydaniach tych zbrodniczych ideologii. Opisano też zbrodnie mniej znane, lecz równie odrażające. Na język polski przetłumaczona została pozycja o ludobójstwie, którego ofiarą padła rdzenna ludność Konga, stanowiącego prywatną kolonię króla Belgów Leopolda; opublikowano pracę na temat eksterminacji dokonanej przez kolonizatorów niemieckich na terenie obecnej Namibii, a także o ludobójstwie narodu ormiańskiego. Wreszcie pojawiła się książka o rzezi Nankinu, gdzie w 1937 r. japońska armia wymordowała setki tysięcy mieszkańców tego wielkiego chińskiego miasta.

Zwłaszcza ukazanie się tej ostatniej pracy dobitnie mi uzmysłowiło, że polski czytelnik nie znajdzie monograficznego, choćby utrzymanego w formie popularnej, opisu podobnej przecież zbrodni, jaką było wymordowanie dziesiątków tysięcy mieszkańców warszawskiej dzielnicy Wola. Do tej pory nie powstała książka o tym, że w środku Europy, w jednej z jej metropolii bestialsko uśmiercono tysiące kobiet, dzieci i bezbronnych cywilów.

Obok Holocaustu jest to największa zbrodnia wojenna, o wszelkich cechach ludobójstwa, dokonana na ziemiach polskich. Według różnych szacunków na małym obszarze jednej tylko dzielnicy w ciągu zaledwie kilku dni zostało zamordowanych od 30 do 60 tysięcy całkowicie bezbronnych ludzi. Pod względem liczby ofiar tę hekatombę – Rzeź Woli – „przewyższa” tylko Rzeź Wołyńska. Uwzględniwszy jednak czynnik czasu i miejsca, nie było drugiego takiego wydarzenia w dziejach Polski. I to nie tylko podczas II wojny światowej – to największa znana jednorazowa masakra, która dotknęła Polaków w całych ich zapisanych dziejach, a rozpatrując jej wymiar w czasie II wojny światowej na terenie Europy, należy ją uznać za największą popełnioną zbrodnię tego rodzaju. Najbardziej jednak zaskakuje i zdumiewa fakt, że ta zbrodnia pozostała do dziś nieukarana i niezadośćuczyniona.

Co gorsza, wiedza o Rzezi Woli nie jest powszechna nawet w Polsce i samej Warszawie. Wprawdzie w ostatniej dekadzie coraz więcej osób dowiedziało się o tragedii warszawskiej Woli, co zapewne należy przypisać powołaniu Muzeum Powstania Warszawskiego i jego spektakularnej popularności, ale daleko jeszcze do satysfakcjonującego poziomu wiedzy o tej tragedii w Polsce i na świecie. Gazety drukowały już wstrząsające opisy Rzezi w rocznice – najczęściej okrągłe – Powstania Warszawskiego. Świadomość ogranicza się jednak do środowisk, które można nazwać elitarnymi. Skala uczczenia ofiar jest uwłaczająca ich pamięci. Ogranicza się do stosunkowo wąskiej grupy społeczników, członków rodzin ofiar, garści samorządowców. Przed skromnym pomniczkiem upamiętniającym pomordowanych w tej monstrualnej masakrze nie klęczał ani nie przepraszał żaden polityk z Niemiec, a można być niemal pewnym, że nawet nie słyszał o tej zbrodni.

Skoro Polska nie wie i nie pamięta o najstraszniejszej zbrodni, której doświadczyła, dlaczego miałby wiedzieć o niej świat?

Historia mordowanych mieszkańców Woli – ludzi najczęściej biednych, prostych i niewykształconych – jest poruszającą lekcją. To historia ludzi, którzy w obliczu śmierci potrafili zachować godność i ludzkie uczucia. Narażali własne życie, trwając przy swoich najbliższych, sąsiadach, przyjaciołach, a często pomagali – też ryzykując życiem – zupełnie obcym osobom. Nie chcieli umierać. Nie byli żołnierzami, byli przeciętni, zwykli, ale ich postawa i walka o przeżycie, z reguły zakończona śmiercią, były pod każdym względem heroiczne. Bardzo wielu z nich – trzeba to koniecznie podkreślić – było bohaterami.

To również historia ludzi, którzy przeżyli piekło, a później potrafili się podnieść i odbudować życie. I to mimo tego, że nie mogli liczyć na zorganizowaną i zinstytucjonalizowaną pomoc. Sami musieli uporać się ze swoim cierpieniem. Podołali.

Chciałbym wyrazić swoją wdzięczność wielu osobom, które pomocą i życzliwością wsparły mnie w jej pisaniu. Szczególne podziękowania należą się Janowi Ołdakowskiemu – dyrektorowi wspaniałej instytucji, jaką jest Muzeum Powstania Warszawskiego. Od lat zaszczyca mnie swoją życzliwością. Trudno sobie wyobrazić, aby ta książka w ogóle mogła powstać bez jego udziału. Dziękuję mu za wszechstronną pomoc i inspirujące rozmowy. Za współpracę i cenne uwagi podziękowania chciałbym złożyć jego współpracownikom z Muzeum: Dariuszowi Gawinowi, Pawłowi Ukielskiemu, Tymoteuszowi Pruchnikowi, Zbigniewowi Osińskiemu oraz innym osobom, które wynajdowały dokumenty i zdjęcia w zbiorach MPW. Moim kolegom z redakcji tygodnika „Do Rzeczy” – Kamili Baranowskiej, Piotrowi Semce i Maciejowi Rosalakowi – dziękuję za rzeczowe uwagi i słowa zachęty, podobnie Rafałowi Jankowskiemu, koledze z czasów studiów w Instytucie Historii Uniwersytetu Warszawskiego. Jestem wielce zobowiązany za okazaną pomoc i życzliwość dyrektor Hannie Radziejowskiej i jej współpracownikom z Muzeum Woli. Kierownictwu tygodnika „Do Rzeczy” – Pawłowi Lisickiemu i Piotrowi Gabryelowi – dziękuję za życzliwe przymykanie oka na to, że zbyt wiele czasu przeznaczałem na pracę nad książką kosztem moich obowiązków redakcyjnych. Wreszcie – last but not least – dziękuję szefom i pracownikom wydawnictwa Demart za miłą, sprawną i szybką współpracę.

Książkę dedykuję małej mieszkance dzisiejszej Woli – 11-letniej Magdzie, mojej córce – aby Ona i Jej rówieśnicy zawsze pamiętali.

1 Sz. Datner, K. Leszczyński (oprac.), Zbrodnie okupantahitlerowskiegona ludności cywilnej w czasie powstania warszawskiego w 1944 roku (w dokumentach), Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1962.

ROZDZIAŁ 1

WOLA PRZEDWOJENNA

„PRZECIEŻ MY NIE MIELIŚMY BUTÓW”

„Na zachód od Warszawy wzdłuż szosy poznańskiej ciągnie się robotnicze przedmieście Wola niecieszące się dobrą opinią Warszawian”2 – tak fragment poświęcony Woli rozpoczął dr Mieczysław Orłowicz w swoim, wydanym w dwudziestoleciu międzywojennym, przewodniku po Warszawie. Nestor polskiej turystyki uznał, że osoby zwiedzające stolicę nie mają po co jechać na Wolę – znalazła się ona w jednym rozdziale z kilkoma innymi peryferyjnymi dzielnicami. Autor poświęcił jej tam zaledwie parę zdań.

Wola zawsze żyła w cieniu Warszawy, a gdy stała się jej częścią, pozostała w cieniu lepszych dzielnic. Jej początki sięgają średniowiecza, kiedy powstała osada o nazwie, którą noszą setki wsi w Polsce. Najjaśniejszym punktem w jej wczesnych dziejach było to, że za czasów I Rzeczypospolitej na wolskich polach zbierała się szlachta, aby wybrać króla. To tutaj dokonano elekcji aż 10 królów, w tym tak wybitnego, jak Stefan Batory. Dla rozwoju samej Woli nie miało to żadnego znaczenia. Jedyną pamiątką tych wydarzeń jest nazwa osiedla – Koło – wywodząca się od koła rycerskiego, czyli zgromadzenia szlachty. Zresztą dopiero niedawno stanął skromny pomniczek wskazujący miejsce elekcji monarszych.

Wraz z rozrastaniem się Warszawy Wola zaczęła być wchłaniana w jej granice. Dwukrotnie – w czasie insurekcji kościuszkowskiej i powstania listopadowego – została wraz z całą Warszawą otoczona szańcami. Za pierwszym razem oblężenie zakończyło się sukcesem obrońców miasta. Za drugim – w 1831 r. – Polacy nie zdołali obronić stolicy przed Rosjanami. Główny szturm miał miejsce na Woli. Niedaleko znajdowała się słynna reduta Ordona, w której poległ bohaterski generał-inwalida Józef Sowiński. Sąsiadowała z wolskim kościołem parafialnym pw. św. Wawrzyńca, który stoi do dziś. Otaczają go dobrze zachowane wały, świadkowie tamtej walki.

W wiekach XIX i XX Wola została włączona w granice Warszawy. Stała się jej przemysłowym przedmieściem. Powstała tu zachowana do dziś gazownia, przędzalnia, elektrownia tramwajowa – (dzisiaj siedziba Muzeum Powstania Warszawskiego). Także elewatory zbożowe, garbarnie, zakłady chemiczne „Dobrolin”, fabryka „Ursus”, wytwórnia żarówek „Philips”, zakłady farmaceutyczne „Klawe”, wielkie zakłady mechaniczne „Lilpop, Rau i Loewenstein” – przed wojną największy w Polsce producent samochodów. Stąd wyjeżdżały chevrolety, budowane na amerykańskiej licencji, najpopularniejsze w przedwojennej Polsce auta. Tu produkowano także tabor kolejowy. Obok stała państwowa fabryka karabinów, a nieco dalej dwie inne firmy motoryzacyjne: licencyjna montownia samochodów koncernu „General Motors” i wytwórnia karoserii samochodowych braci Ordowskich. Oprócz tego Wola była usiana setkami mniejszych fabryczek i zakładów rzemieślniczych oraz masą gospodarstw ogrodniczych. Podmiejscy „badylarze” – jak ich nazywano w warszawskiej gwarze – zaopatrywali miasto w warzywa.

W czasie wojny, a zwłaszcza podczas Powstania Warszawskiego, pomidory z ich ogrodów niejednego uratowały od śmierci głodowej. Właśnie pomidory przewijają się w dziesiątkach wspomnień z najgorszych dni w dziejach Woli. Najczęściej jako dobrodziejstwo, dzięki któremu można było zaspokoić i głód, i pragnienie. Czasem, niestety, jako śmiertelna pokusa. Podczas wypędzania z Warszawy wiele osób przypłaciło życiem chęć pokrzepienia się rosnącymi przy drodze pomidorami. Wystarczyło odbiec na parę kroków od kolumny wygnańców i już niemieccy konwojenci strzelali bez litości, nie zważając na wiek i płeć.

Wola kojarzyła się z przemysłem, ale też z biedą i bezrobociem. Z drewnianymi domami, powykrzywianymi ze starości, niepodłączonymi do kanalizacji ani sieci gazowniczej. Ze śmierdzącymi rynsztokami, ciągnącymi się wzdłuż źle wybrukowanych wyboistych ulic.

O tym, jak myślano o Woli i jak myśleli o niej niektórzy jej mieszkańcy, można wyczytać w wierszach Edwarda Szymańskiego – lewicowego poety i dziennikarza, wywodzącego się z tej dzielnicy, zamordowanego w 1943 r. w obozie Auschwitz.

„Odkąd sięgnę pamięcią, co rano,

gdy na Woli zabrzmią syren ryki –

ojciec wstaje, idzie do fabryki

kuć żelazo dłonią spracowaną.

(…)

Kiedy krzywd się ocean zapieni,

wstanie burza od brzegu do brzegu –

w szarym tłumie ramię przy ramieniu

syn i ojciec staniemy w szeregu”3.

Stanęli, ale nie w tym szeregu, o którym myślał lewicowy poeta. Rewolucyjne wizje Szymańskiego, który przede wszystkim był działaczem Polskiej Partii Socjalistycznej, zupełnie się nie spełniły. „Czerwona Wola” okazała się być Wolą „biało-czerwoną”. Szymański i jego towarzysze też się przebarwili pod brzemieniem okupacji niemieckiej. Kilka miesięcy po jego śmierci w Auschwitz żołnierze z Oddziałów Wojskowych Pogotowia Powstańczego Socjalistów wykrwawiali się tak samo, jak żołnierze dowodzeni przez sympatyzującego z endecją kapitana „Hala”. A wszyscy zgodnie służyli pod rozkazami sanacyjnego oficera i ziemianina, pułkownika „Waligóry”.

Faktem jest, że większość przedwojennych mieszkańców Woli żyła skromnie, a wielu wręcz w nędzy. Dom przy ul. Gostyńskiej, gdzie mieszkał jako mały chłopiec Czesław Adamusik – jeden z tych, którzy cudem przeżyli Rzeź Woli – liczył 81 mieszkań. Wszystkie były jednopokojowe. Całe mieszkanie Adamusików liczyło około 20 metrów kwadratowych i musiało pomieścić cztery osoby. Mieszkali w nim rodzice – Stanisław i Ludwika, mały Czesław i starsza od niego o siedem lat siostra: „Kuchnia była węglowa i też w tym mieszkaniu tylko była zasłonka powieszona, żeby nie było widać, jak się tam gotuje”4. Ani jedno mieszkanie domu, gdzie mieszkali Adamusikowie, nie miało jakichkolwiek „wygód”: „Po wodę wychodziło się na podwórko i tam był kran w ścianie. (…) Ubikacja również była, wchodziło się od podwórka i to przypominało ubikacje na dworcach kolejowych”5. Rodzice Adamusika żyli z handlu na wolskich bazarach. Najczęściej na Kercelaku – miejscu, którego nie wolno pominąć w opisie Woli. Było to największe i najsłynniejsze targowisko ówczesnej Warszawy. Handlowano tam wszystkim i wszystko ponoć można było kupić. Łącznie z najmniej legalnymi towarami – co sprawiało, że było to jedno z ulubionych miejsc warszawskiego półświatka.

Syn robotnika Waldemar Niezabitowski, rocznik 1929, tak wspominał przedwojenne życie na Woli: „Widziałem takie sytuacje, że na przykład fekalia wypływały spod domu na ulicę i płynęły rynsztokiem i dozorca wrzucał, skraplał to jakoś wapnem i potem polewał wodą. I tak dalej. Widziałem bardzo dużą ilość biednych dzieciaków, bo to była robotnicza Wola”6. Mieszkania w jego okolicy były jednoizbowe, a nieraz zdarzało się, że mieszkało w nich po dziesięć osób.

„Wodę przynosiło się z ulicy, a brudną wylewało się do rynsztoka płynącego przed domem” – wspominała Weronika Tajak, rocznik 1932, wówczas mieszkanka domu „drewniaka” stojącego przy pryncypalnej ul. Wolskiej. Było to już całkiem blisko Śródmieścia – bo na rogu z ul. Skierniewicką7. Rodzina 11-letniego Wiesława Kępińskiego – kolejnego mieszkańca Woli, którego cudem nie uśmierciły niemieckie kule – gnieździła się w suterenie przy ul. Wolskiej 143, czyli na zachodnich peryferiach stolicy. Mieszkanie składało się z jednej piwnicznej izby, gdzie za ubikację służyło wiadro. Ojciec Kępińskiego był murarzem, żył z dorywczych prac. Najczęściej stawiał obudowy nagrobków na cmentarzu prawosławnym – vis-à-vis miejsca zamieszkania. Matka zajmowała się domem i licznym potomstwem. Wojenne zimy dzieci spędzały w czterech ścianach, bo nie miały butów. Latem „śmigały” po okolicy na bosaka. Po latach Kępiński opowiadał o swoim wspomnieniu z dzieciństwa – pobycie na ślizgawce, gdzie jeździł bez łyżew, ale na podeszwach butów. Wspomnienie – urojone, jak się okazało – rozwiał jego starszy brat: „Wiesiu, przecież my nie mieliśmy butów”8.

Cywilizacyjne zmiany na lepsze miały miejsce na Woli w ostatnich latach przed wojną. Ich śladem są licznie do dziś zachowane domy, o typowym dla tego okresu funkcjonalistycznym, prostym sznycie. W czasie wojny spłonęły wolskie „drewniaki” – w wielu przypadkach spalone przez okupanta jeszcze przed Powstaniem Warszawskim wyłącznie w celu poszerzenia ulic, bez oglądania się na prawa własności i brak mieszkań dla wykwaterowanych lokatorów. Zniknęły też prawie wszystkie starsze kamienice, więc dziś można mieć wrażenie, że przed wojną Wola była zabudowana bardzo porządnymi i nowoczesnymi domami.

Tak nie było, ale zmiany następowały. Rozszerzała się sieć kanalizacyjna, wydłużały się linie tramwajowe, a magistrat zbudował szereg okazałych kompleksów szkolnych, które i dziś z powodzeniem służą edukacji. Na Woli ulokowało się kilka nowoczesnych szpitali. Krótko przed wojną główna arteria, czyli ul. Wolska, uzyskała nowoczesną nawierzchnię i zamieniła się w wygodną trasę wylotową. W 1936 r. na miejscu dawnych glinianek został założony park nazwany imieniem generała-inwalidy, który w 1831 r. kierował obroną Woli przed Rosjanami i poległ śmiercią bohatera. W parku Józefa Sowińskiego stanął też pomnik jednonogiego generała. Monument szczęśliwie przetrwał wojnę i dotrwał do naszych czasów9.

Mimo biedy i nędzy, w relacjach przedwojennych mieszkańców Woli przeważają ciepłe wspomnienia. W części to zrozumiała idealizacja dzieciństwa i nostalgia za latami młodości. Ale nie tylko. We wszystkich wspomnieniach przewija się obraz miejsca, gdzie „wszyscy się znają”. Autorzy jednych relacji wymieniają autorów innych wspomnień jako sąsiadów, znajomych, kolegów i koleżanki z dzieciństwa. Ich wspomnienia przeplatają się nawzajem – co historykowi daje szansę na ich weryfikowanie.

Bohaterowie tej historii bardzo często byli ze sobą spokrewnieni lub spowinowaceni. Ludność Woli była zasiedziała, powiązana licznymi koligacjami. Wolska rodzina składała się nie tylko z rodziców i dzieci, lecz także dziadków, stryjów, ciotek, bliższych i dalszych kuzynów. To dawało poczucie bezpieczeństwa, swojskości i pomagało przezwyciężać trudy biednego życia. Katastrofa z sierpnia 1944 r. to nie tylko trauma wynikająca ze straty najbliższych, ran i strachu o życie, ale też koniec prawie całego własnego świata. Na szczęście wolskie rodziny były na tyle liczne i zżyte, że wiele osieroconych dzieci zostało odnalezionych na tułaczce, przygarniętych i wychowanych przez babcie, wujków i ciotki, którym udało się przeżyć. Osoby, które wygrzebały się spod trupów swoich bliskich, zawdzięczają tym silnym więzom rodzinnym i sąsiedzkim to, że później mogły zacząć w miarę normalne życie. Normalne tylko do pewnego stopnia – bo skali ich psychicznego okaleczenia nie sposób oszacować. Jednak wzajemna pomoc pozwoliła złagodzić ból i wspomnienie koszmarnych przeżyć.

Siła tych więzów i wzajemna solidarność mogą zaskakiwać, gdy wspomnimy przekrój społeczny Woli. W spokojniejszych czasach te same rodziny – plebejskie czy niekiedy wręcz lumpenproletariackie – nie zawsze bywały wzorem dobrych relacji. Niestroniący od wypitki ojcowie, matki, kłótliwe wolskie przekupki i wychowujące się na ulicy dzieci. To częsty obraz tamtej Woli. Ale w godzinie próby szeroko pojęte więzy rodzinne okazały się wartością bezcenną. Tak samo, gdy trzeba było odbudować życie po katastrofie. Mieszkańcom Woli nikt później nie pomagał – jeśli chodzi o pomoc instytucjonalną. Musieli liczyć tylko na siebie nawzajem. Na wielokroć sprawdzoną pomoc rodziny, krewnych i sąsiadów.

2 M. Orłowicz, Przewodnik po Warszawie i okolicy, Wydawnictwo Ministerstwa Komunikacji, Warszawa 1932.

3 E. Szymański, Ojciec i syn.

4 Relacja Cz. Adamusika, ahm.1944.pl.

5 Ibidem.

6 Relacja W. Niezabitowskiego, ahm.1944.pl.

7J. Zuzga,Wola. Ludzie i historie, Urząd Dzielnicy Wola, Wydawnictwo Naukowe Semper, Warszawa 2013, s. 14.

8 Relacja W. Kępińskiego, www.banwar1944.eu.

9 J. S. Majewski, T. Urzykowski, Przewodnik po powstańczej Warszawie, Muzeum Powstania Warszawskiego, Warszawa 2007, s. 293.

ROZDZIAŁ 2

WOJNA I OKUPACJA

„SKOŃCZĄ Z NIMI, WEZMĄ SIĘ ZA NAS”

„To była ostatnia niedziela, cztery dni przed wybuchem wojny światowej. Jako zapalony kibic, gdzie mogłem się znaleźć w ostatnią przedwojenną niedzielę? Na stadionie Wojska Polskiego [dziś stadion Legii – przyp. autora], na meczu piłkarskim Polska – Węgry. Węgrzy przyjechali tutaj, do Warszawy jako wicemistrzowie świata z 1938 r. Finał przegrali z Włochami, ale to była potęga. Jaką mieliśmy szansę? Ile nam strzelą. I rzeczywiście, pierwsze minuty meczu już jest 2:0. Wynik się utrzymał do przerwy. Publiczność na miejscach stojących, a większość była już w mundurach, bo już byli poborowymi, odśpiewałaJeszcze Polska, drużyna wkracza na boisko i nasz as, Wilimowski strzela kolejne trzy bramki. A zwycięstwo pieczętuje Piątek strzałem z karnego. Niezwykły entuzjazm, a poza tym skojarzenia – jeśli wygraliśmy mecz z Węgrami, to przecież ewentualna wojna z Niemcami może się zakończyć tylkotakim samym rezultatem. Powrót już do domu, Warszawa zaciemniona i oczekiwanie na to, co będzie jutro”10. Tak ostatnie przedwojenne dni wspominał Edmund Baranowski, wtedy 14-letni chłopak z Woli. Nie tylko młodzież w jego wieku optymistycznie patrzyła w przyszłość. Optymizm w ogóle był cechą typową dla całej Polski końca lat 30. Gdynia, Centralny Okręg Przemysłowy, nowe szkoły – wszystko to kazało wierzyć, że stopniowo i nieuchronnie będzie ustępował powszechny wtedy niedostatek. Kilka ostatnich przedwojennych lat z dobrą koniunkturą gospodarczą, co widoczne było szczególnie w stolicy, utrwalało tę wiarę. Powszechny optymizm sprawiał, że ludzie wychowani w szkołach II Rzeczypospolitej sądzili, że wojna zakończy się zwycięstwem. Starsi, którzy pamiętali Wielką Wojnę lat 1914–1918 i wojnę polsko-bolszewicką, byli wystraszeni, ale i oni nie sądzili, że nadchodząca będzie trwała tak długo i będzie tak okrutna. Szczególnie dla ich miasta i dzielnicy.

Bomby, wprawdzie w małej liczbie, spadły na Wolę już w pierwszy dzień wojny. Większość mieszkańców dzielnicy tylko z daleka słyszała odgłosy wybuchów i strzały armat przeciwlotniczych. Ale 7-letnia Krysia Otrębska z ul. Młynarskiej już 1 września doświadczyła, co znaczy wojna: „(…) nadleciały samoloty i było straszne bombardowanie. Naprzeciwko naszego domu, w wąskim podwórku, stał piętrowy dom. Bomba uderzyła w ten dom, pół domu rozwaliła”11. Pewną kobietę z jej sąsiedztwa podmuch wrzucił na drzewo. Wtedy jeszcze skończyło się na strachu i zadrapaniach oraz śmiechu sąsiadów, gdy trzeba było tę kobietę ściągać za pomocą drabiny. Później już wcale nie było zabawnie.

Kilka dni po niemieckiej agresji Wola pełniła tę samą rolę, która przypadła jej w 1794 i 1831 r. Dokładnie na tych samych szańcach bronionych kiedyś przez podkomendnych gen. Sowińskiego pozycje zajmowali żołnierze z 40. pułku piechoty „Dzieci Lwowskich”. Najważniejszym punktem obrony były stare wały otaczające kościół św. Wawrzyńca – miejsce śmierci Sowińskiego. Tam rozlokowała się 8. kompania 40. pułku. Dowodził nią dzielny i sprytny porucznik Zdzisław Pacak-Kuźmirski.

Jego żołnierze ledwo zdążyli wykopać okopy, ustawić barykady i urządzić stanowiska ogniowe w sąsiednich budynkach, gdy w sobotę rano 9 września na przedpola Woli dotarły niemieckie jednostki pancerne. Wjeżdżały doWarszawy na plecach uchodźców cywilnych, rozjeżdżając ich konne wozy. Niemieckie czołgi miały z zaskoczenia wtargnąć do Warszawy, wykorzystując falę uchodźców i skrywając się za nimi. Podstęp się nie udał. Żołnierzepor. Pacaka-Kuźmirskiego odpędzili ogniem czołgi, a uchodźcy się rozproszyli. Niemcy nie docenili polskich obrońców, więc próbowali wziąć Warszawę z marszu. Spotkała ich bardzo nieprzyjemna niespodzianka. Obok reduty wolskiej znajdowała się fabryka chemiczna „Dobrolin” – producent najsłynniejszej przed wojną pasty do butów. Jeszcze przed przybyciem Niemców por. Pacak-Kuźmirski znalazł tam beczki z terpentyną. Rozkazał je wytoczyć i rozlać ich zawartość na przedpolu, wzdłuż ul. Wolskiej. Terpentyna została podpalona, gdy wjechały na nią czołgi. Spłonęło ich co najmniej kilkanaście; możliwe, że dużo więcej.

Potem Niemcy byli ostrożniejsi. „Dzieci Lwowa” i inne jednostki na Woli utrzymały pozycje, aż do kapitulacji 28 września12.

***

Trzy tygodnie po odparciu pierwszego szturmu młody mieszkaniec ul. Wolskiej, Henryk Troszczyński, stał i patrzył, jak jego ulicą maszeruje niemieckie wojsko wkraczające po kapitulacji do Warszawy. Najpierw Wolską jechał oficer na koniu, potem maszerowała w równym rytmie piechota. Za nią jechały czołgi i samochody pancerne. „Miałem wtedy 16 lat i sobie w duchu myślałem, że teraz wchodzą, a kiedyś będą wychodzić jak w 1918 r.”13 – wspominał. Dwa lata później on i koledzy z dzielnicy zostali zaprzysiężeni jako żołnierze Armii Krajowej. Henryk przybrał pseudonim „Murarz”14. Krótko po zaprzysiężeniu musiał opuścić Warszawę. Niemcy wysłali robotników z przedsiębiorstwa, w którym pracował, na okupowane tereny sowieckie. Był jednym z tych Polaków przebywających w okolicach Smoleńska, których miejscowa ludność poinformowała o historii przywożonych tu wiosną 1940 r. polskich jeńców. Jeńców wyładowywano z wagonów na stacji Gniezdowo. Samochody wiozły ich stamtąd do lasu koło wsi Katyń. „Murarz” przekazał oczywiście swoim przełożonym z konspiracji zdobyte informacje.

Jedną z pierwszych sytuacji, jaką szybko odczuli mieszkańcy i tak niezamożnej Woli, była nędza. Nie do porównania z przedwojenną biedą, bo teraz ludzie ocierali się o śmierć głodową. Galopada cen podstawowych artykułów bardzo szybko spowodowała, że zarobki nie wystarczały nawet na zapewnienie minimum egzystencji. Profesor Tomasz Szarota w swoim fundamentalnym dziele o dniu powszednim okupowanej Warszawy cytuje wiadomości z przędzalni „Wola”, zanotowane jesienią 1941 r.: „Gdyby robotnicy i robotnice nie kradły przędzy itd., umierałyby z głodu”. I jeszcze konkluzja: „Kradnie prawie cała fabryka. Zresztą łatwo poznać, kto nie kradnie, bo ci mdleją z głodu”15.W grudniu tego roku pracownicy przędzalni kradli każdego dnia około 200 kg przędzy, co stanowiło 10 proc. produkcji.

Przykładem tego, jak sobie radzono, była rodzina Mirki Grabowskiej – dziewczynki, która miała 6 lat, gdy wybuchła wojna. Grabowscy – ojciec, matka i dwie córki – mieszkali przy Wolskiej 15, czyli w lepszej – położonej blisko Śródmieścia – części Woli. „Podstawowe wyżywienie stanowił kartkowy chleb. Codzienny bochenek był dzielony sprawiedliwie na cztery części, następnie mama ze swej ćwiartki odkrawała kromkę dla siebie, a pozostałą część oddawała nam – Ninie i mnie” – wspominała Mirosława Grabowska. Ojciec dziewczynki przed wojną prowadził mały zakład robót asfaltowych, ale w czasie wojny nikt nie naprawiał ulic, więc był bez pracy. Ciężar utrzymania rodziny spadł na jego żonę, która zajęła się pokątnym handlem i nielegalnym wyrobem papierosów, imitujących oryginalne wyroby16.

Głód i niedostatek sprawiły, że mieszkańcy Woli szybko przekonali się, iż pod każdym względem nie będzie to taka sama okupacja jak ta, gdy Niemcy wkroczyli do Warszawy w 1915 r. W grudniu 1940 r. na Woli wybuchł pierwszy strajk w okupowanej Warszawie. Pracownicy warsztatów tramwajowych przy ul. Młynarskiej zażądali podniesienia płac, które na skutek wojennej drożyzny nie zapewniały nawet minimum bytu. Reakcja policji niemieckiej była brutalna. Załodze zapowiedziano, że zostanie rozstrzelana na miejscu, o ile w ciągu 10 minut nie wróci do pracy. Aresztowani zostali dwaj dyrektorzy Polacy i czterej delegaci robotników. Chcąc uchronić ich przed śmiercią, całą odpowiedzialność wziął na siebie 51-letni Kazimierz Bem, który zresztą sprzeciwiał się wybuchowi strajku. Był to stary działacz PPS, który jako członek Organizacji Bojowej tej partii walczył jeszcze z caratem, a w 1939 r. organizował Robotniczą Brygadę Obrony Warszawy, zaś w czasie okupacji należał do konspiracyjnej PPS-WRN. Gestapo zamknęło Bema na Pawiaku, skąd został wywieziony w Dachau, gdzie zginął w kwietniu 1941 r. Niewykluczone, że strajk mógł być też niemiecką prowokacją, bo hasła były skierowane przeciw polskiemu kierownictwu zakładu oraz związkom zawodowym, którym zarzucono zaniedbywanie interesów załogi. Na dodatek najgorliwszym zwolennikiem strajku był volksdeutsch o nazwisku Czepiga, który później nie został aresztowany przez gestapo17. Niezależnie od tego ostatniego podejrzenia, realnych przyczyn strajków nie brakowało i – mimo groźby najsurowszych kar, łącznie z rozstrzelaniem – na Woli wybuchło ich jeszcze kilka. Pierwszy znany, o którym nie wiadomo, jak się zakończył, odbył się w fabryce metalowej „Simplex” przy ul. Górczewskiej jeszcze w maju 1940 r. To miejsce, 5 sierpnia 1944 r., stało się jednym z miejsc kaźni mieszkańców Woli. W 1943 r. strajkowano w Fabryce Karabinów „Gerlach” – o dziwo – z sukcesem. Robotnicy otrzymali bowiem zwiększone o 50 proc. deputaty18.

Podobnie jak w całej okupowanej Polsce, pracownicy wolskich przedsiębiorstw stosowali sabotaż i spowalniali pracę. Symbolem tej drugiej metody był żółw, malowany potajemnie na murach i chodnikach, oraz wypisywanie haseł takich jak np. „Pracuj powoli”. W zakładach pracujących bezpośrednio na potrzeby okupanta prowadzono dywersję polegającą na celowym wytwarzaniu uszkodzonych produktów. Tadeusz Bartoszewicz, pracownik fabryki „Philips” z ul. Karolkowej, wspominał: „Na polecenie komitetu fabrycznego zorganizowano akcję sabotażową; zapoczątkowano ją na dziale produkcji lamp radiowych. Tygodniowo produkowano około 5000 lamp radiowych. «Mat» otrzymał polecenie odkręcenia kranów do wypompowywania powietrza z lamp. Skutek był taki, że lampy, które były poddawane próbom, przez 1 godzinę świeciły; po godzinie zabierano lampy z tablicy rozdzielczej jako dobre, a po dwóch godzinach lampy trzaskały. (…) Inny rodzaj sabotażu uprawiano przy produkcji lamp nadawczo-odbiorczych. (…) Następnie uruchomiliśmy ogromną sztancę precyzyjną, która z jednego kawałka blachy wytłaczała całą skrzynkę do aparatów radiowych. Skrzynki te były potem malowane. Sztancowanie zostało w następujący sposób unieruchomione: maszyna została osadzona na osi, wsypano tam opiłki, następowało tarcie i maszyna została unieruchomiona na 1 miesiąc, co opóźniło produkcję aparatów radiowych”19.

Wspomniane wcześniej kradzieże częściej były wynikiem desperacji niż zdemoralizowania, zwłaszcza że konsekwencją bywała śmierć. Nawet w przypadku dzieci. Policja Państwa Podziemnego, czyli Państwowy Korpus Bezpieczeństwa, odnotowała w prowadzonej przezeń kronice następujący przypadek z Woli z 24 sierpnia 1942 r.: „O godzinie 13 przy ul. Górczewskiej 49 został zastrzelony przez Bahnschutza [strażnik kolejowy – przyp. red.] Mróz Eugeniusz, lat 12, zam. przy rodzicach Górczewska 56, za kradzież drzewa z wagonów”20. Przypadki zabijania dzieci i dorosłych przez strażników kolejowych zdarzały się częściej. W czasie okupacji dramatycznie brakowało jakiegokolwiek opału, więc nie było w tym nic dziwnego, że mieszkańcy próbowali podkradać drewno i węgiel z terenów kolejowych. Okradanie Niemców zaczęło wręcz uchodzić za akt patriotyzmu. „Kiedyś ktoś przyniósł wiadomość, że na Wolskiej, pod dwudziestym, sprzedają po niskiej cenie masło z bloku, pochodzące z okradzionego niemieckiego wagonu kolejowego, stojącego na bocznicy dworca. Okradanie Niemców należało wówczas do bohaterskich czynów. Mama wysłała mnie po to masło, a potem widziałam, jak z lubością jadła grubo posmarowany nim chleb” – wspominała Mirosława Grabowska, zaznaczając, że przez całą wojnę jej rodzina nie jadała masła – był to wyjątkowo trudny do zdobycia i kosztowny rarytas.

Najdobitniejszym znakiem tego, że pod okupacją niemiecką życie ludzkie nic nie kosztuje, był los Żydów. Na Woli przed wojną mieszkańców wyznania mojżeszowego było stosunkowo mało – mniej niż 10 proc. populacji (średnia warszawska to około 30 proc.). Byli jednak widoczni, obecni i dobrze znani. Chrześcijańscy mieszkańcy Woli handlowali z nimi, utrzymywali kontakty towarzyskie, zdarzały się nawet mieszane małżeństwa oraz nieodosobnione przypadki konwersji Żydów na chrześcijaństwo. Na Woli funkcjonowało kilka żydowskich instytucji: szpital na Czystem21, żydowski dom starców przy Górczewskiej22, słynny Dom Sierot Janusza Korczaka przy ul. Krochmalnej (dziś ul. Jaktorowska) i sierociniec przy ul. Leszno, w którym w czasie okupacji został ulokowany szpital św. Łazarza23.

Prawdziwie żydowski świat ulokował się po sąsiedzku, tuż obok Woli. Tworzyły go całe kwartały zamieszkałe przez Żydów – od tradycyjnych „chałaciarzy”, po zasymilowaną inteligencję i burżuazję – przy ulicach: Gęsiej, Pawiej, Dzielnej, Nowolipki. Ta właśnie część stolicy stanowiła o tym, że przedwojenna Warszawa zaliczała się do największych żydowskich metropolii świata. Tam też Niemcy urządzili getto, a Wola bezpośrednio z nim graniczyła. Już na samym początku okupacji wszystkie instytucje żydowskie zostały wyrzucone przez Niemców ze swych siedzib i przeniesione na teren getta.

Początkowo poza mury getta przedostawało się wielu Żydów, szczególnie dzieci, w celu zdobycia żywności. Przez pewien czas widok wygłodzonych malców stał się na Woli czymś zwyczajnym. „Od zamknięcia Żydów w getcie prawie co dzień widywałem młodych chłopców, którzy przedostawali się na naszą stronę znanymi sobie tylko przejściami, np. przeciskali się między murem getta a jezdnią przy rynsztoku. Widziałem wielokrotnie, jak jeden z nich przychodził do naszego domu po ziemniaki, cebulę i inne warzywa. Oczywiście nie od frontu – wchodził do sklepu od zaplecza i wychodził ukradkiem przez podwórze z wypchaną jedzeniem bluzą przewiązaną sznurkiem. Pewnego dnia, kiedy obładowany takim towarem skierował się do wyjścia z podwórka, ni stąd, ni zowąd pojawił się niejaki Fajonsek (syn sąsiadów, który już w końcu 1939 r. pokazywał się w mundurze Hitlerjugend). Wyjął zza pasa nieduży bagnecik, rozciął przestraszonemu chłopakowi bluzę, wysypał na chodnik ziemniaki i jakieś zielone warzywa, kopnął go parę razy, zagroził, żeby tu więcej nie przychodził, i wyrzucił za bramę, głośno się śmiejąc”24 – taką scenę widział Andrzej Banek jako 11- lub 12-letni chłopiec (urodzony w 1931 r.). Wspomniany Fajonsek, którego rodzice od razu w 1939 r. podpisali volkslistę, był mieszkańcem tej samej kamienicy, a później gorliwie uczestniczył w organizowaniu ulicznych łapanek.

Innym razem Andrzej był świadkiem tego, jak niemiecki żołnierz szarpał przechodnia, który był nieogolony, więc został uznany za Żyda. Niemiec kazał mu obnażyć się na ulicy, aby pokazał, iż nie jest obrzezany. „Kiedy indziej przed naszym domem zwyczajny żołnierz niemiecki zatrzymał Żyda z trudem pchającego przed sobą wózek tzw. ostatniej posługi. Szedł on Okopową w stronę cmentarza żydowskiego. Żołdak najpierw pobił Żyda za to, że przepaska z gwiazdą Dawida na rękawie była mało widoczna, a potem kazał mu otworzyć drzwiczki tego wózka, wyjąć pierwszego trupa (to był nagi szkielet obciągnięty skórą) i znalazł dwa, wciśnięte między ciała, bochenki chleba! Wyrzucił je na chodnik, trupa kazał włożyć z powrotem do wózka, pobił jeszcze raz prowadzącego ten karawan człowieka i kazał jechać dalej”25.

W wielu wspomnieniach słychać to, że na Woli powszechne było przekonanie, iż Niemcy nie poprzestaną na wymordowaniu Żydów. Polacy mieli być następnym celem eksterminacji. „Skończą z nimi, wezmą się za nas”26 – to słowa, które usłyszał jako dziecko jeden z mieszkańców Woli, wypowiedziane przez jego babcię wiosną 1943 r. Wtedy wybuchło Powstanie w Getcie i reszta Warszawy – tzw. aryjska część – widziała burzenie i palenie całej wielkiej dzielnicy. Także zupełnie nieskrywane mordy – na oczach tysięcy świadków – bezbronnych mieszkańców getta.

Pewna liczba Żydów ukrywała się na Woli aż do wybuchu Powstania Warszawskiego. Potwierdzają to meldunki Niemców z czasu Powstania zaskoczonych tym, jak wielu Żydów wyłapywali wśród pochwyconej przez nich ludności cywilnej. Ci, którzy wtedy wpadli w łapy Niemców, byli mordowani na miejscu. Byli tacy – szczególnie kobiety – którym udało się przeżyć. Jedna z nich ukrywała się w Szpitalu Wolskim. Była to młoda dziewczyna, która trafiła tam jako pacjentka. Ukrywała się poza gettem. Jej kryjówka została zdradzona Niemcom. Dziewczyna w ostatnim momencie wyskoczyła z okna. Skakała z drugiego piętra, złamała kręgosłup, ale udało się jej schować w ogrodzie. Niemcy jej nie znaleźli. Na szczęście miała „aryjskich” przyjaciół, którzy przywieźli ją do szpitala na Płocką. Zoperował ją dr Leon Manteuffel – jeden z najważniejszych bohaterów tej książki. Rekonwalescencja trwała wiele miesięcy, ale dziewczyna odzyskała sprawność. Aż do Powstania przebywała w szpitalu, wykonując tam różne prace pomocnicze. Przeżyła wojnę27. Nie była jedyną osobą pochodzenia żydowskiego uratowaną przez pracowników Szpitala Wolskiego. Jedna z lekarek – dr Maria Werkenthin – masowo przerabiała zdjęcia rentgenowskie Żydów, chcąc wykazać, że chorują na gruźlicę. Leczenie miało być pretekstem do wywiezienia ich z getta. Doktor Werkenthin zginęła zastrzelona w obozie koncentracyjnym w Auschwitz, choć nie z powodu pomocy Żydom. Została aresztowana za złożenie wiązanki kwiatów na grobie poległego żołnierza podziemia. Mogła podpisać volkslistę i ocaleć. Odmówiła.

Wspomniany wcześniej Fajonsek i jego rodzina to przykład ludzi, którzy próbowali odnaleźć niemieckich przodków, aby skorzystać z łask okupanta. Jednocześnie wiele rodzin o ewidentnie niemieckich korzeniach, jak np. rodzina Daab prowadząca dużą stolarnię przy ul. Skierniewickiej, odmówiło przyjęcia volkslisty. Jej członkowie walczyli z okupantem, a spora jej część – łącznie z małymi dziećmi – została zamordowana podczas Rzezi Woli. Podpisywanie volkslisty było powszechnie i słusznie uważane za zdradę. Volksdeutsche służyli często w niemieckich formacjach pomocniczych. Łapali uciekinierów z getta, pomagali w łapankach, byli szpiclami gestapo. Nie ma w tym nic dziwnego, że nieraz rozpadały się rodziny z powodu przyjęcia volkslisty przez jednego z jej członków. „W naszym domu mieszkał pan Hauser z synem i synową. Niedługo po wkroczeniu Niemców do Warszawy starszy pan Hauser stał się volksdeutschem. (…) Czerpał z dobrodziejstw okupanta, kupował w sklepach dla nas, Polaków, niedostępnych. Do tego samego nakłaniał syna i synową – na próżno. Syn i synowa pozostali w starym domu. Wręcz straszono ich i grożono. Nie ugięli się. Syn powiedział, że tu się urodził, wychował i jest Polakiem. Do końca klepał okupacyjną biedę, jak my wszyscy” – opisywała znany jej przypadek jedna z mieszkanek ul. Wolskiej28. Warto zauważyć, że na listach ofiar Rzezi Woli znajduje się wiele osób o ewidentnie niemieckich nazwiskach, szczególnie spośród dość licznych na Woli mieszkańców wyznania ewangelickiego. Wiadomo, że volksdeutsche nie byli rozstrzeliwani. Wystarczyło krzyknąć, że jest się volksdeutschem, aby uniknąć śmierci.

Wola na własnej skórze dobrze poznała znaczenie słów popularnej okupacyjnej piosenki, gdzie w drugim wersie słychać, że „w nocy nalot, w dzień łapanka”. Te drugie nasilały się wraz z trwaniem okupacji i rosnącym zapotrzebowaniem gospodarki III Rzeszy na niewolniczą siłę roboczą. Słowa o nalotach dotyczą akcji lotnictwa sowieckiego, które w 1941 r. już w kilka dni po ataku Niemiec na Rosję sowiecką zaczęło bombardować Warszawę. Ludność Woli odczuła szczególnie dotkliwie przynajmniej dwa takie naloty. „Najintensywniej bombardowano dzielnicę robotniczą – Wolę, gdzie było najwięcej ofiar w zabitych i rannych spośród ludności polskiej. (…) Najskuteczniej zbombardowano Pl. Kercelego, na którym spłonęło ponad 1.000 straganów i kramów. Wartość towarów spalonych na Kercelaku obliczają według cen dzisiejszych na 200 do 300 milionów złotych. Poza tym zniszczeniu lub uszkodzeniu uległo około 100 budynków mieszkalnych” – pisał o nalocie w nocy z 1 na 2 września 1942 r. konspiracyjny „Biuletyn Informacyjny”29. Na kilka tygodni gwałtownie wzrosły ceny żywności w całej Warszawie, co było skutkiem zniszczenia zgromadzonych na Kercelaku czarnorynkowych zapasów żywności. Nalot był początkiem schyłku legendarnego Kercelaka – targowiska, gdzie można było kupić wszystko. Łącznie z niemiecką bronią i fałszowanymi okupacyjnymi dokumentami, albo żywymi wszami, na które wdzięcznymi klientami byli niemieccy żołnierze. Dzięki tym małym pasożytom żołnierze Wehrmachtu byli kierowani na przymusową dwutygodniową kwarantannę – co oznaczało chwilę spokojnego życia na tyłach frontu. Po nalocie handlarze z Kercelaka zaczęli przenosić się na targowiska położone w innych dzielnicach. Rękę do upadku targowiska przyłożyli krótko potem Niemcy. 8 października 1942 r. przyjechało wojsko i żandarmeria. Towary zostały skonfiskowane, a bazar zamknięty30.

Wskutek nalotu spłonęły też magazyny zbożowe Michlera, obok których stał słynny „pałacyk Michla”. Swąd spalonego ziarna czuć było przez całe tygodnie. Grozę nocnych nalotów potęgowały zrzucane flary, oświetlające cele światłem, które – według wspomnień – dawały „trupi blask”. Najgorsze było to, że czasem bomby spadały, zanim zdążyły zawyć syreny alarmowe.

Podczas okupacji nie było warszawiaka, który nie widziałby publicznych egzekucji. Zapoczątkowało je powieszenie 50 mężczyzn, więźniów Pawiaka, na pięciu szubienicach ustawionych na dalekich przedmieściach Warszawy. Jedna z szubienic, na której zginęło 10 więźniów, stanęła na Woli, obok przejazdu kolejowego przy ul. Mszczonowskiej. Mord był ślepym – bo wykonanym na przypadkowych więźniach – odwetem za akcję „Wieniec”, czyli wysadzenie przez patrole saperskie AK torów kolejowych w kilku miejscach wokół Warszawy. 16 października 1942 r. żandarmi zatrzymywali przechodniów i kazali im patrzeć na śmierć skazańców. Jednym z przymusowych świadków był 10-letni chłopiec Adam Barszczewski, który tak zapamiętał to wydarzenie: „(…) podjechało ciężarowe auto i żandarmi wyprowadzili z niego skazańców, którzy mieli ręce związane do tyłu. Ustawili ich pod dwoma szubienicami, następnie kolejno wprowadzali skazańca, stawiając pod nogami skrzynkę, na którą musiał on wejść na komendę dowodzącego. Jeden z żandarmów zakładał skazańcowi stryczek na szyję, następna komenda dotyczyła wykopania skrzynki spod nóg skazańca. Czynność tę wykonywał ten sam żandarm, który zakładał stryczek. Po chwili widać było tylko kołyszące się zwłoki skazańców”. Szubienica przy Mszczonowskiej przetrwała wojnę i do dzisiaj jest smutną pamiątką tamtej zbrodni31.

Targowisko na pl. Kercelego podczas okupacji

Fot.: Muzeum Powstania Warszawskiego, autor nieznany

Jesienią 1943 r. Niemcy zaczęli mordować więźniów i zakładników w najbardziej uczęszczanych punktach Warszawy. Na oczach warszawiaków rozstrzeliwani byli najzupełniej przypadkowi ludzie, ofiary ulicznych łapanek. 22 października 1943 r., w centralnym punkcie Woli, na rogu ul. Młynarskiej i Wolskiej, około godziny 10 rano, została rozstrzelana grupa więźniów. Według oficjalnego komunikatu niemieckiego było to 10 osób. Osiem dni później – w sobotę 30 października – życie straciło 10 więźniów Pawiaka rozstrzelanych na rogu ulic Łuckiej i Towarowej32.

Świadomość panującego terroru i grożącej śmierci docierała nawet do małych dzieci. Były one bacznymi obserwatorami, a ich codzienne zachowanie i zabawy doskonale odzwierciedlały tę wiedzę. Ela Gremblicka – rocznik 1934 – mieszkała przy Wolskiej 117, w należącym do jej rodziny niedużym domku. Najpierw straciła ojca, który musiał ukrywać się przed Niemcami, w porę ostrzeżony przed aresztowaniem. Chorował na gruźlicę i zmarł tuż przed Powstaniem w wieku 42 lat. Potem drżała o mamę, obawiając się, że wpadnie w łapankę i już nie wróci do domu. Mimo wieku doskonale znała realia życia w okupowanej Warszawie: „(…) ustrzeżenie nas, dzieci, od stresującej wiedzy o poczynaniach okupanta w mieście było absolutną niemożliwością. Przeto odwzorowując rzeczywistość i borykając się z własnymi lękami, nie bawiliśmy się już w policjantów i złodziei, lecz w łapanki i rozstrzeliwania, a przy udziale ołowianych żołnierzy przeprowadzaliśmy odwetowe zamachy. Natomiast podczas zbiorowych zabaw, w których należało się określić nazwą jakiegoś państwa, zdecydowanie nikt nie chciał być Niemcami”33.

Przykład jej rodziny pokazuje, jak wiele zwykłych czynności groziło katastrofą, czyli śmiercią. Grembliccy, przed wojną zamożna rodzina architekta i przedsiębiorcy budowlanego, w 1939 r. stracili źródło utrzymania, bo okupant wstrzymał w Warszawie wszystkie prace budowlane i remontowe, nawet te związane z odbudową budynków zniszczonych i uszkodzonych w czasie oblężenia miasta. Próbowali utrzymywać się z pędzenia bimbru – a to było surowo zakazane. Podobnie handel. Jeden z najbardziej dramatycznych momentów ich okupacyjnego życia nastąpił, gdy Niemcy likwidowali getto. Któregoś dnia w drzwiach stanęła kobieta. „Pani ta, której imienia i nazwiska nie znam, o rysach niebudzących wątpliwości co do semickiego pochodzenia i płomiennych włosach, przed wojną pracowała doraźnie jako biegła maszynistka w firmie ojca. Przyszła do nas przed samą godziną policyjną, we wrześniu 1942 roku. Jednym tchem przekonywała, że to już ostatni z posiadanych adres, że jest bez środków do życia i prosi o przechowanie, chociaż na jedną noc!”34. Przerażona Gremblicka – mowa o matce Eli – tłumaczyła, że nie może narażać dwójki swoich dzieci i pozostałych mieszkańców domu, zwłaszcza że była już sama, a do domu wpadała niekiedy policja w poszukiwaniu jej ukrywającego się męża. „Lecz taki bezradny, zaszczuty, zrozpaczony człowiek walczący o przetrwanie, którego los wisi na krawędzi, nie słucha najlogiczniejszej argumentacji, nie ustępuje i napiera”35. Żydówka została. Mieszkała u Gremblickich siedem miesięcy, aż do momentu, gdy władze okupacyjne zarządziły rozbiórkę szeregu domów położonych przy Wolskiej, w tym numeru 117. Grembliccy potraktowali to jako wielkie nieszczęście. Musieli przeprowadzić się do wynajmowanego mieszkania w Śródmieściu, a Żydówka trafiła do innej rodziny. Rok później okazało się, że dzięki temu właśnie ocaleli, a prawie wszyscy ich sąsiedzi zostali wymordowani 5 sierpnia 1944 r.

Dzieci bywały również świadkami publicznych egzekucji. I chociaż dorośli zazwyczaj zabraniali im patrzeć, zasłaniali oczy, to nie sposób było je uchronić od wiedzy o tym, co się stało. Gdy 30 października 1943 r. Jerzy Dudzik natknął się na publiczne rozstrzelanie, kilkadziesiąt metrów od swojego domu, miał wtedy zaledwie pięć lat: „(…) wycie syren, budy i tak dalej, łapanka. Zatrzymaliśmy się na rogu Łuckiej i Towarowej w bramie, tam były konie, dorożki, woźnice. No i po pewnym czasie usłyszeliśmy salwy z karabinów i okazało się, że rozstrzelali tam [niedaleko – przyp. red.] kilkanaście osób. Ciał już nie było, bo Niemcy zabierali, zresztą nie dawali czcić pamięci tych miejsc, ale pamiętam widok krwi, która spływała właśnie spod tego muru i mama mówiła: «Słuchaj, Jerzyku, umocz chusteczkę na pamiątkę»”36.

Zwyczaj moczenia chustek we krwi skazańców był powszechny. W miejscach egzekucji – o ile Niemcy nie przepędzali – ludzie kładli kwiaty i palili świeczki. Takich miejsc na Woli przybywało. 9 listopada 1943 r. miało miejsce rozstrzelanie przy ul. Płockiej. 23 grudnia, dzień przed Wigilią, życie straciło 43 mężczyzn rozstrzelanych przy ul. Górczewskiej 14. Bezpośrednim świadkiem tego mordu był dr Stefan Wesołowski, chirurg ze Szpitala Wolskiego: „Ukryci wtedy na strychu szpitalnym, gdyż Niemcy strzelali do okien, zauważywszy ludzi przyglądających się egzekucji, patrzyliśmy przerażeni i odrętwiali z bólu, jak Niemcy ustawili pod ścianą rząd więźniów ze związanymi rękami i zalepionymi gipsem ustami i rozstrzelali ich. Salwa plutonu egzekucyjnego wywołała u mnie bolesny skurcz wstrzymujący akcję serca, przez chwilę wydawało mi się, że ginę razem z mordowanymi pod murem. Ciężko zwaliły się ciała rozstrzelanych. Oficer podszedł do nich i kopiąc butem, sprawdzał, czy jeszcze ruszających się dobijał strzałem z rewolweru. Inni więźniowie, ciągnąc bezwładne ciała za ręce i nogi, powrzucali je do ciężarówek, które odjechały. Za nimi odjechali Niemcy. Byliśmy pełni bólu, żalu, poczucia poniżenia i bezsilności i myśleliśmy, kiedy nadejdzie chwila odwetu, kiedy nadejdzie dzień, w którym Warszawa zapłaci wrogom za Wawer, Pawiak, Aleję Szucha i publiczne egzekucje”37. W sylwestra 1943 r. przy ul. Towarowej Niemcy rozstrzelali kolejnych kilkudziesięciu mężczyzn. 13 stycznia 1944 r. znów zamordowano 40 mężczyzn przy Górczewskiej 14. Miesiąc później – 11 lutego uśmiercono kilkudziesięciu więźniów przy ul. Wolskiej 79/8138.

Ciągły strach o życie, brak jakichkolwiek reguł pozwalających je uchronić, zaszczucie, upokorzenie, niepewność – z tych powodów wybuch Powstania został przyjęty z tak wielkim entuzjazmem. Nie chodziło nawet o chęć odwetu, lecz bardziej o powrót do życia bez lęku i terroru.

10 Relacja E. Baranowskiego, ahm.1944.pl.

11 Relacja K. Dimitrow (z domu Otrębska), ahm.1944.pl.

12 K. Mórawski (red.), Historia Woli, Wydawnictwo Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego „Kraj”, Warszawa 2000, s. 188-189.

13 Relacja H. Troszczyńskiego, ahm.1944.pl.

14 Tamże.

15 T. Szarota, Okupowanej Warszawy dzień powszedni. Studium historyczne, „Czytelnik”, Warszawa 2010, s. 126.

16 Relacja M. Grabowskiej (po mężu Gelber-Olszowa), www.banwar1944.eu.

17 W. Bartoszewski, 1859 dni Warszawy, Wydawnictwo „Znak”, Kraków 2008, s. 205; T. Szarota, op. cit., s. 128.

18 T. Szarota, op. cit., s. 128–129.

19 Ibidem, s. 132.

20 Ibidem, s. 163.

21Siedziba obecnego Szpitala Wolskiego przy ul. Kasprzaka, który poza nazwą nie ma nic wspólnego ze Szpitalem Wolskim z czasów okupacji, mieszczącym się wtedy w gmachu przy ul. Płockiej (dziś znajduje się tam Instytut Gruźlicy i Chorób Płuc).

22 Obecnie szkoła podstawowa i gimnazjum Fundacji Lauder-Morasha.

23 Budynek przy ul. Leszno przetrwał wojnę i aż do 2007 r. pełnił z powodzeniem funkcję siedziby szpitala dermatologicznego. W 2007 r. został przejęty przez warszawską Gminę Żydowską, która zapowiadała ocalenie gmachu i zainicjowała nawet zbiórkę pamiątek z nim związanych. Niestety, w 2009 r. pod pretekstem złego stanu technicznego gmina podjęła i wykonała skandaliczną decyzję o rozbiórce obiektu.

24A. Banek,Mój dom,w:Moje wojenne dzieciństwo. Wspomnienia nadesłane na konkurs, t. 3, Związek Kombatantów Rzeczypospolitej Polskiej i Byłych Więźniów Politycznych, Zarząd Dzielnicowy Warszawa Śródmieście, Warszawa 2000.

25 Ibidem.

26 K. Dąbrowski,Tryptyk Wolski,w:Moje wojenne dzieciństwo. Wspomnienia nadesłane na konkurs, t. 8, Fundacja „Moje wojenne dzieciństwo”, Warszawa 2002.

27H. Geber, H. Halweg (oprac.),Szpital Dobrej Woli. Szpital Wolski 1939–1945, „Czytelnik”, Warszawa 2004, s. 282.

28 Relacja M. Grabowskiej (po mężu Gelber-Olszowa), www.banwar1944.eu.

29 W. Bartoszewski, op. cit., s. 374.

30 T. Szarota, op. cit., s. 364–365.

31 W. Bartoszewski, op. cit., s. 387; A. Barszczewski, Budki Szczęśliwickie, w: Moje wojenne dzieciństwo. Wspomnienia nadesłane na konkurs, t. 5, Fundacja „Moje wojenne dzieciństwo”, Warszawa 2001.

32 W. Bartoszewski, op. cit., s. 572, 576.

33 Relacja E. Gremblickiej-Sobczyńskiej, w: Moje wojenne dzieciństwo. Wspomnienia nadesłane na konkurs, t. 18, Fundacja „Moje wojenne dzieciństwo”, Warszawa 2011.

34 Ibidem.

35 Ibidem.

36 Relacja J. Dudzika, ahm.1944.pl.

37 S. Wesołowski, Chirurg i wojna, cz. 1, w: Pamiętniki chirurgów, „Czytelnik”, Warszawa 1972.

38 W. Bartoszewski, op. cit., s. 588, 613, 615, 626, 640.

ROZDZIAŁ 3

PIERWSZE DNI POWSTANIA

„BARDZO CHCIELIŚMY TEGO POWSTANIA”

To, że w okupowanej Warszawie wybuchnie Powstanie, było oczywiste. Wiedzieli to terroryzowani przez Niemców warszawiacy. Wiedzieli też terroryzujący warszawiaków Niemcy. Obie strony spodziewały się insurekcji, choć nikt nie wiedział, kiedy nastąpi jej wybuch. Pod koniec lipca 1944 r. przez Warszawę przeciągały rozbite niemieckie oddziały, a w oddali słychać było pomruki zbliżającego się frontu. Stawało się jasne, że moment nieuniknionego wybuchu jest coraz bliższy. A mimo to prawie wszyscy 1 sierpnia 1944 r. byli zaskoczeni godziną „W”.

Na kilkadziesiąt godzin przed godziną wybuchu, 31 lipca 1944, lekarz ze Szpitala Wolskiego dr Zbigniew Woźniewski wziął ślub. Żona Maria Gepner – też lekarka – pracowała w tej samej placówce. Wybrali dzień nietypowy dla tego rodzaju uroczystości, bo był to poniedziałek. Nie było wesela, tylko skromny wojenny obiad. Następnego dnia doktor i tak szedł do pracy. Ale nie do szpitala, lecz do przychodni położonej w innej dzielnicy. Po pracy zdążył zajść do domu – mieszkał w Śródmieściu – gdzie tylko chwilę rozmawiał z żoną, gdy przybiegł jego przyjaciel. Było kilka minut po godzinie 16. „Dziś o piątej zaczynamy «rezurekcje»!” – usłyszał Woźniewski od przyjaciela. Od razu zaczął się pakować, aby stawić się w Szpitalu Wolskim. Uszedł zaledwie kilka kroków od domu, gdy usłyszał pierwsze strzały. Popatrzył na zegarek – była godzina 16.40. Do Szpitala dotarł wraz z żoną – klucząc wśród barykad i kryjąc się przed kulami – dopiero 3 sierpnia39.

Tak jak małżeństwo Woźniewskich do szpitala dotarli wszyscy jego pracownicy – lekarze i personel pomocniczy. Także studenci medycyny i sanitariuszki. Profesor Józef Grzybowski – chirurg i wykładowca, zwany przez studentów Rudym – potrzebował jeszcze więcej czasu na przedarcie się do szpitala przy Płockiej. Wybuch Powstania zastał go w przychodni na Starym Mieście. Na Wolę dotarł 5 sierpnia rano. Kilka godzin później Niemcy zmasakrowali szpital, a profesor zapłacił życiem za swoje poczucie obowiązku.

Żołnierze Powstania o jego wybuchu dowiadywali się 1 sierpnia. Łącznicy, a częściej łączniczki, przychodzili z rozkazem stawienia się w wyznaczonych miejscach przed godziną 17, czyli godziną „W”. Reszcie mieszkańców Woli i Warszawy wybuch Powstania oznajmiły strzelaniny. W wielu miejscach stolicy, w tym także na Woli, słychać je było przed 17. Koncentrujące się oddziały AK natykały się na Niemców i otwierały ogień w sytuacjach, gdy nie mogły uniknąć walki.

18-letni żołnierz batalionu „Miotła” Zenon Włodarski, pseudonim „Felek”, mieszkał z rodzicami i rodzeństwem w tzw. domu Hankiewicza przy ul. Wolskiej 129. Tego domu już nie ma. Był tak nazywany od nazwiska swojego właściciela. Obszerna kamienica zajmowała cały odcinek Wolskiej od ul. Prądzyńskiego po Ordona. Dwa piętra, trzy skrzydła i jeszcze budynek w podwórku. Ponad 150 lokali mieszkalnych plus dużo małych sklepików w parterze. Według relacji ocalałych mieszkańców, mieszkało tam około sześciuset osób. Właściciel domu – Józef Hankiewicz – był znaną na Woli postacią. Angażował się w różne działania społeczne mające na celu ucywilizowanie warunków życia w tej zaniedbanej dzielnicy. W 1944 r. skończył 60 lat. Zaginął w czasie Powstania. Kilka lat po wojnie sąd powiatowy w Warszawie ustalił, że Hankiewicz został zamordowany 15 sierpnia. To ustalenie formalne, dla potrzeb urzędowych, nie faktyczne. Przed godziną „W” Włodarski był tam ostatni raz: „W domu – obiad jak zwykle mama naszykowała. Miałem brata młodszego ode mnie o dwa lata i siostrę o dziesięć lat młodszą. Wszyscy usiedliśmy do stołu, zjedliśmy obiad, buzię obtarłem, nic nie mówiłem, podniosłem się i wyszedłem. Nikt się mnie o nic nie zapytał”40. Nie mógł wiedzieć, co za cztery dni spotka jego wszystkich sąsiadów. Jego rodzice szczęśliwie przeżyli. „Felek” nie walczył w tej części Woli. Miejsce zbiórki i pierwszych walk było kawał drogi w stronę centrum – na rogu ulic Wolskiej i Towarowej.

W domu Hankiewicza mieszkała też 17-letnia Daniela Karcher (później Serafińska) razem z ojcem – urzędnikiem kolejowym i zajmującą się domem matką. Słysząc strzelaninę, już pierwszego dnia wiedziała, wraz z całą kamienicą, że wybuchło Powstanie. Ale u nich przez pierwsze dni życie biegło niemal tak samo jak przed godziną „W”: „(…) w kamienicy była brama i był dozorca, mieszkał w bramie, to ją zamykał. Brama była w ciągu dnia zamykana, jak ktoś wychodził, to dozorca otwierał. Tak że było właściwe spokojnie, z tym że wszyscy byli niepewni, co będzie, co będzie”41.

W tej samej okolicy mieszkał 13-letni Wojtek Łojkowski. Jego ojciec Józef wyszedł bez pożegnania, o co chłopiec potem miał żal – bo więcej go nie zobaczył. Dopiero po wojnie dowiedział się, że ojciec zginął jako żołnierz AK, walcząc na Żoliborzu. 1 sierpnia, gdy już było wiadomo, że wybuchło Powstanie, pierwszą reakcją jego matki było nakazanie mu, aby zapędził kury do kurnika. Była u nich wtedy też babcia Wojtka, która przyszła – jak sama stwierdziła – gnana złymi przeczuciami. Słyszeli strzały w oddali, ale u nich żadnych walk nie było: „W ogóle u nas nie było powstańców. W naszym rejonie nie było”42. W porównaniu z tym, co miało się wydarzyć, pierwsze dni były względnie spokojne. Jacyś niemieccy żołnierze wrzucili granat do sieni, ale nikt nie zginął. Ulicę dalej Wojtek widział zwłoki kobiety na trotuarze. 3 sierpnia dom mijały dwa niemieckie samochody i ktoś z nich puścił serię z broni maszynowej w stronę domu. Ale wtedy też nikomu nic się nie stało. I tak mieszkańcy biednych zachodnich peryferii Warszawy siedzieli w swoich ubogich domostwach, nie przeczuwając, co ich czeka.

***

Na Woli siły między powstańcami i Niemcami były szczególnie nierówne. Sytuację pogorszył fakt, że 26 lipca w zachodniej części dzielnicy zaczęły wyładowywać się pododdziały Dywizji Spadochronowo-Pancernej „Hermann Göring”. Niektóre z nich zajęły na kwatery teren firmy ogrodniczej rodziny Ulrichów przy ul. Górczewskiej. Na jej terenie znajdował się jeden z ważniejszych powstańczych składów broni. Nie sposób było ją stamtąd wydobyć. Z tego powodu dowódca II rejonu Obwodu AK Wola – kapitan „Hal”, czyli Wacław Stykowski – w czasie ostatniej odprawy przed godziną „W”, 1 sierpnia o godzinie 14, odmówił przystąpienia ze swoim oddziałem do Powstania. Przestał oponować, gdy usłyszał, że do boju rusza cała Warszawa.

Dowódcą III Obwodu AK obejmującego Wolę był 40-letni wtedy mjr „Waligóra” – Jan Tarnowski, przedwojenny zawodowy oficer kawalerii. Był najmłodszym wiekiem dowódcą obwodu w Warszawie, ale jednocześnie weteranem Powstania Wielkopolskiego, wojny polsko-bolszewickiej i kampanii wrześniowej. Rozkaz o godzinie „W” otrzymał o 7 rano, a więc zbyt późno, aby zawiadomić wszystkich podwładnych. Krótki czas mobilizacji nie pozwolił na skuteczne powiadomienie wszystkich żołnierzy Obwodu. Z 2700 zaprzysiężonych na miejsce zbiórek zdążyło się stawić na czas 1050 żołnierzy. Na dodatek broni starczyło tylko dla 200. Broń ciężka ograniczała się jedynie do czterech cekaemów. W najgorszej sytuacji byli żołnierze z jednego z trzech rejonów Obwodu – pierwszego – bo to ich tajny skład znajdował się na terenie ogrodów Ulricha, czyli tam, gdzie rozlokowały się niemieckie czołgi. Po zbiórce żołnierze I rejonu wycofali się do Puszczy Kampinoskiej. Tam zostali uzbrojeni i później przeszli na Żoliborz. Większość z nich zginęła w czasie walk o Dworzec Gdański oddzielający Żoliborz od oddziałów AK walczących na Starym Mieście. 1 sierpnia na Woli było około 3500 Niemców z różnych formacji – od najlepszych z dywizji „Hermann Göring”, po mało wartościowe z policji i ochrony kolei i fabryk. Wszyscy jednak byli dobrze uzbrojeni. Mieli też broń ciężką – w tym było około 20 czołgów. Pierwszego dnia walk Niemcy otoczyli i zniszczyli oddział ppor. „Gromady”, Aleksandra Połońskiego, atakujący szkołę przy ul. Zawiszy, po czym rozstrzelali wziętych do niewoli powstańców. Z całego oddziału do swoich przedarło się tylko kilkunastu żołnierzy. Nie udały się ataki powstańców na koszary przy ul. Sokołowskiej. Podobnie było w przypadku natarcia na skład materiałów pędnych przy ul. Wawrzyszewskiej, zwany popularnie „Naftusią”. Niemcy nie byli tam zaskoczeni atakiem i przyjęli powstańców bardzo silnym ogniem z broni maszynowej. Po trwającej godzinę walce oddział AK cofnął się, zajmując pozycję kilka budynków dalej. Wszędzie powstańcy ponieśli ciężkie straty. Pocieszeniem był fakt, że zdobyli szkołę przy ul. Gostyńskiej, gdzie w ich ręce wpadło trochę broni. Zdobyli też kilka mniejszych obiektów – m.in. skład z mundurami SS na placu Opolskim, w które to powstańcy szybko się przebrali, aby wyglądać jak regularne wojsko.

Powstańcy nie osiągnęli celu, jakim było zdobycie i obsadzenie kolejowej linii obwodowej, która przebiegając wysokim nasypem – co i dziś można zobaczyć – mogła stanowić dobrą rubież obronną. Skutek tego był w następne dni tragiczny – linią swobodnie przemieszczał się niemiecki pociąg pancerny, niszcząc barykady, które znalazły się w jego polu widzenia. W tej sytuacji pozycje zostały wytyczone w głębi dzielnicy. W nocy, dzięki zaangażowaniu się ludności cywilnej, barykady przecięły najważniejsze ulice Woli. Kilka barykad, jedna za drugą, zatarasowało ul. Górczewską. Druga arteria, czyli ul. Wolska, została zagrodzona przy zajezdni tramwajowej. Jej pracownicy wytoczyli 40 składów tramwajowych, które obciążono piaskiem i złomem. Powstańcze oddziały przeszły do obrony. Wola – ze stosunkowo rzadką zabudową, poprzetykaną ogrodami i innymi otwartymi terenami – nie była jednak terenem łatwym do utrzymania. Na dodatek dwie główne ulice, czyli Wolska i Górczewska – nowoczesne i szerokie arterie – umożliwiały swobodne poruszanie się czołgów.

Mieszkańcy Woli podczas budowy umocnień

Fot.: Wikimedia Commons, autor nieznany

W tym też czasie najlepsze oddziały AK, czyli formacje podziemnego Kierownictwa Dywersji, stąd zwane Kedywem, zajęły sąsiadujący z Wolą kompleks cmentarzy, walcząc w kilku miejscach z Niemcami. Dowodził nimi ppłk Jan Mazurkiewicz. Od jego pseudonimu całe zgrupowanie nazwano „Radosław”. W jego skład wchodziły najsłynniejsze oddziały Powstania – m.in. bataliony „Parasol”, „Pięść” i „Czata 49”, w sumie około 1600 dobrze wyszkolonych i stosunkowo przyzwoicie – jak na powstańcze warunki – uzbrojonych żołnierzy43.

***

Wybuch Powstania mieszkańcy Woli przyjęli z ogromnym entuzjazmem. „Myśmy na to Powstanie bardzo czekali. Bardzo chcieliśmy tego Powstania” – wspominała wiele lat po wojnie Eulalia Rudak, w momencie wybuchu walk licząca 12 lat44. Na terenach opanowanych przez powstańców lub tych, gdzie nie było Niemców, od razu zawisły biało-czerwone flagi. Jeśli ktoś jej nie miał – a była to rzecz przecież zakazana w czasie czterech lat okupacji – to naprędce szył. Krawców i szwaczek nie brakowało na Woli.

„Po zdobyciu Stawek[niemieckich magazynów wojskowych – przyp. autora]poszliśmy na Wolę, a tam eksplozja radości! Ten entuzjazm mieszkańców Woli był niesamowity, prości ludzie przynosili nam jakieś konfitury z buraków, chleb, co tylko mieli… I wszyscy ci ludzie zostali zastrzeleni kilka dni później. To było okropne. Tam się działy dantejskie sceny… To było ludobójstwo. Rzeź. Pamiętam to poczucie wspólnoty: nareszcie jest polskie wojsko, nareszcie będzie wolność”45– wspominał Stanisław Likiernik, pseudonim „Machabeusz”, żołnierz Zgrupowania „Radosław”.

Mieszkańcy tłumnie uczestniczyli w budowie barykad. Momentami trzeba było ich powstrzymywać. „Zapał do tej roboty był tak niezmierny, że Delegat Rządu musiał apelować do ludności, aby nie używano takich rzeczy, jak obrazów, antyków, maszyn do pisania i innych wartościowych przedmiotów. Domy po obu stronach ulic pokryte były chorągwiami narodowymi”46– wspominał jeden z wolskich powstańców. Barykady były budowane nawet pod nieprzyjacielskim ostrzałem. Historyk Powstania i jego uczestnik płk Adam Borkiewicz zauważył, że entuzjazm i samoorganizacja ludności cywilnej sprawiły drugiego dnia Powstania, że mogło ono trwać dalej. Żołnierze AK po niepowodzeniach pierwszego dnia walk tracili ducha. Kryzys przełamali dzięki dzielnej postawie cywilów. Otrzymywali od nich wsparcie psychiczne i to zupełnie wymierne, czyli materialne: „Co dzień (…) na środku podwórza rozpalano ognisko, na nim ustawiano wielki kocioł z wodą. Wyglądało to bardziej na obrzęd, gdy kolejno podchodziły gospodynie z całego domu, odwracając nad kotłem trzymane w ręku torebki. Sypano, co kto miał: mąkę, kaszę, płatki owsiane, ziemniaki. Gdy było gotowe, zwoływano żołnierzy, a następnie dzieci”47.

Pierwsze dni Powstania. Powstańcy z Batalionu Czata 49 obok kamienicy przy Wolskiej 16

Fot.: Muzeum Powstania Warszawskiego, S. Sommer

Najważniejsza ulica, czyli Wolska, została przemianowana przez okupanta na Litzmannstadtstrasse. Był to bowiem wyjazd w kierunku Łodzi, czyli Litzmannstadt – bo tak Niemcy nazwali w 1939 r. drugie pod względem liczby mieszkańców miasto Polski. Długa arteria ciągnęła się przez około 5 kilometrów. Po 1 sierpnia jedna jej część całkowicie znajdowała się pod kontrolą Niemców. Wschodni kraniec opanowali powstańcy.

W jej zachodniej części – tam, gdzie nie toczyły się walki – swobodnie przejeżdżały nią czołgi i pojazdy dywizji „Hermann Göring” oraz innych jednostek. „Od początku powstania na ulicy w okolicy naszego domu nie było walk, słychać było strzały i czołgi niemieckie przejeżdżały ulicą i ostrzeliwały domy i ludzi, o ile ktoś się pokazał” – zeznał w styczniu 1946 r. Jan Grabowski, mieszkaniec domu przy ul. Wolskiej 12348. Ludziom chyłkiem udawało się przemykać ulicami tej części Woli. Wiesław Kępiński próbował dotrzeć do swojej siostry, która mieszkała z mężem kilka ulic dalej. Nie doszedł, bo zobaczył żołnierzy niemieckich. Wrócił do domu, gdzie było spokojniej. Ani przez moment nie toczyły się tam walki. 2 albo 3 sierpnia dorośli uradzili, że bezpieczniej będzie schronić się w masywnych podziemiach cerkwi. Trafiły tam w sumie 62 osoby. „Dwóch braci: najmłodszy, najstarszy, ja, ojciec, matka, bratowa i bratowej siostra, która była w moim wieku, miała 11 lat – Marysia Cyrańska, i jacyś lokatorzy z naszej kamienicy”49. Bratowa była w ciąży, a najmłodszy brat – pulchny Sylwuś – miał kilka lat. Marysia Cyrańska – trzeba tu uzupełnić relację Wiesława Kępińskiego – miała jeszcze dwie siostry, które ukryły się w podziemiach cerkwi. Wszyscy uważali, że podziemia domu Bożego będą lepszym ukryciem niż piwnice i sutereny w ich domach. Teściowie Władysława – najstarszego brata Wiesia Kępińskiego, którzy mieszkali kilka ulic dalej, też przyszli do cerkwi, sądząc, że to najbardziej pewne schronienie w całej okolicy. Przez piwniczne okienka dorośli obserwowali przemieszczanie się Niemców ul. Wolską. Wiesław raz tylko odważył się wyjść z cerkwi i przebiec przez ulicę do mieszkania. W klatce zostały dwa czyżyki, chłopiec uznał, że koniecznie musi wypuścić je na wolność. Gdy biegł, strzelił do niego Niemiec z przejeżdżającego samochodu. Nie trafił. Tym razem udało się wyjść bez szwanku50.

Kilkadziesiąt metrów od cerkwi stoi najstarszy kościół parafialny Woli –XVIII-wieczna świątynia św. Wawrzyńca, słynna z tego, że była częścią reduty, gdzie w 1831 r. zginął bohaterski gen. Sowiński. Jej proboszczem był 56-letni ks. Mieczysław Krygier. Ksiądz miał kontakty z Podziemiem i zgodził się na urządzenie w kościele punktu sanitarnego. 1 sierpnia na plebanii punkt zborny miały dwa żeńskie patrole sanitarne.

„Patrol to były cztery osoby i szefowa, bo nosze musiały nieść cztery osoby, gdyby właśnie chory był gdzieś w polu”51– wspominała Krystyna Zarębska-Sip, wtedy 18-letnia sanitariuszka o pseudonimie „Biruta”. Punkt był raczej przewidziany dla ludności cywilnej niż powstańczego wojska, bo plan na godzinę „W” nie przewidywał żadnych działań w tym rejonie.

Wisława Skłodowska miała wtedy tyle samo lat co „Biruta” i też była sanitariuszką. Przybrała sobie pseudonim „Anna-Wisia”. We wtorek, 1 sierpnia, łączniczka poinformowała ją, że o godzinie 13 ma stawić się w szpitalu Karola i Marii. „Był to bardzo nowoczesny szpital położony w wielkim ogrodzie i składający się z wielu niewysokich budynków. (…) przepiękny szpital dziecięcy. (…) W szpitalu Karola i Marii było na wyciągach około 60 dzieci, których rodzice nie zdążyli zabrać przed wybuchem Powstania. Opróżniono największą salę dla rannych. Początkowo leżeli na łóżkach – z okolicznych domów przyniesiono nawet różne łóżka i materace – a potem leżeli także w korytarzu i w tej wielkiej sali prawie nie można było przejść, bo tak bardzo dużo było rannych”52– wspominała.

Ksiądz Bernard Filipiuk był administratorem parafii Miastkowo koło Garwolina. Miał 45 lat, był człowiekiem doskonale wykształconym, uzyskał doktorat po studiach w Rzymie. W końcu lipca trafił do Warszawy, gdzie przeszedł ciężką operację brzucha. Tak znalazł się w Szpitalu Wolskim przy ul. Płockiej. Eugeniusz Trepczyński, niespełna 20-latek, był cywilem53. Zachorował na zapalenie otrzewnej i leżał w tym samym szpitalu: „1 sierpnia tam zastało mnie Powstanie. Wszyscy się cieszyli, biegali z flagami, jak to… było radośnie, polskie flagi”54