Rzeka - Emilia Kiereś - ebook + audiobook + książka

Rzeka ebook i audiobook

Kiereś Emilia

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Długa wojna dobiegła końca. Wojownicy wrócili do domów, ale jeden z najlepszych dowódców wciąż nie daje znaku życia. Kilian postanawia wspiąć się na Najwyższy Szczyt, żeby stamtąd wypatrywać ojca. Nie spodziewa się, że będzie to dopiero początek pełnej pułapek i niebezpieczeństw wyprawy wzdłuż rzeki, której źródło bije u stóp góry.

Dokąd doprowadzi go Rzeka? Czy Kilian odnajdzie ojca? Czy dokona właściwych wyborów i ocali dobre imię?

Piękna, mądra opowieść rycerska o dorastaniu, pamięci i przebaczeniu.

Emilia Kiereś – autorka i tłumaczka książek dla dzieci i młodzieży. Napisała ich kilkanaście, a przetłumaczyła ponad czterdzieści.

Urodziła się w Poznaniu, tam też skończyła studia polonistyczne na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Jej powieści, usytuowane zwykle na pograniczu rzeczywistości i baśni, nie tylko dostarczają doskonałej rozrywki, lecz także skłaniają do refleksji nad uniwersalnymi prawdami i wartościami, takimi jak miłość, lojalność, przebaczenie czy odpowiedzialność za drugiego człowieka.

Emilia Kiereś jest laureatką wielu nagród i wyróżnień.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 143

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 58 min

Lektor: Jan Marczewski

Oceny
4,7 (11 ocen)
9
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Szejmus

Nie oderwiesz się od lektury

mega dobra
00
Rainbowdash55

Nie oderwiesz się od lektury

ilość zwrotów akcji w tej książce przeszła moje oczekiwania. piękna, klimatyczna i wzruszająca.
00

Popularność




Emilia Kiereś

Rzeka

Fragment

Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA

Zajrzyj na strony:

Zajrzyj na strony:

www.nk.com.pl

Znajdź nas na Facebookuwww.facebook.com/WydawnictwoNaszaKsiegarnia

1

Ścieżka była wilgotna, a kamienie śliskie. Kilian stawiał stopy pewnie, nie musiał nawet o tym myśleć – szedł szybko, niemal biegł. Wiedział, jak iść po mokrych skałkach, żeby nie upaść. Miał to we krwi – tu się urodził, tu stawiał pierwsze kroki.

Z wysokich gałęzi odrywały się pojedyncze krople i wpadały mu za kołnierz. Wczesnym popołudniem przeszedł rzęsisty deszcz; pąki na drzewach od razu urosły i potok szumiał głośniej. Las był pełen ptasiego śpiewu – dalej i bliżej, nisko i wysoko niosły się melodie proste albo zawiłe, splecione w jeden radosny głos. Powietrze pachniało mokrym mchem i śniegiem, który topniał wysoko w górach.

Za zakrętem stał głaz, wciąż jeszcze wyższy od Kiliana, chociaż chłopak sporo urósł przez zimę i prawie dorównał wzrostem matce. Kilian zatrzymał się przy nim, żeby nabrać tchu, i spojrzał na stromą ścieżkę, wiodącą w dół przez las. Powoli zmierzchało, ale i tak zauważył między pniami jasny serdak1 matki.

Siedziała na omszałym kamieniu nad brzegiem potoku. Wzrok miała taki, jakby patrzyła gdzieś bardzo daleko – a przecież spoglądała tylko na wodę, pędzącą po skalistym dnie i rozpryskującą się tuż pod jej nogami.

Chłopak podszedł i dotknął matczynego ramienia.

Położyła dłoń na jego dłoni i dopiero po chwili przeniosła spojrzenie na syna.

– Nic? – odgadł Kilian tak cicho, że jego głos nie przebił się przez szum wody. Ale matka wiedziała, o co on pyta. Pokręciła przecząco głową.

Przysiadł obok niej, nieśmiało oparł głowę na jej ramieniu, a ona objęła go jedną ręką. Wpatrzył się w gałąź, która utknęła między dwoma kamieniami na dnie potoku. Była odarta z kory, już całkiem wygładzona. Chociaż woda szarpała nią nieustannie, gałąź nie mogła się wydostać i popłynąć dalej. Kilian jak odrętwiały nie odrywał od niej wzroku.

Nie mógł skupić myśli. Odkąd sięgał pamięcią, zawsze czekał na powrót ojca. Na próżno.

Kołysał się lekko wraz z matką, a szum wody wypełniał jego głowę, w której kołatało się to jedno słowo: nic.

* * *

Dopiero przy wieczerzy Kilian dowiedział się więcej. Matka była na dole, we wsi, bo doszły ją słuchy, że wrócił ostatni oddział wojowników. Pobiegła sprawdzić, czy i ojciec przybył z nimi, ale okazało się, że nie. Nie umiano – a może nie chciano? – nic jej o nim powiedzieć, zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu. Gorzej: jakby go nigdy wśród nich nie było.

A przecież był.

Poprowadził oddział na wojnę, już tak dawno temu. Wszyscy czekali.

A potem długa wojna się skończyła. Kolejne oddziały wracały w rodzinne strony – ale ojciec nie wrócił. Minął rok, drugi, trzeci. Słuch o nim zaginął.

– Zupełnie nic nie wiedzą? – upewnił się Kilian. Z miski kaszy unosiły się smużki pary i układały się w powietrzu w wymyślne zawijasy. Żadne z nich nie jadło, jakoś nie dopisywał im dziś apetyt. Żar widoczny przez uchylone drzwiczki bielonego pieca odbijał się w szybkach niewielkiego okna nad stołem.

Matka pokręciła głową. Usta jej drgnęły.

– Był na wojnie – szepnął chłopak, nie chcąc wypowiedzieć na głos słów, których oboje tak bardzo się obawiali.

– Ale żyje! – Matka podniosła na niego płonące oczy. – Wiem, że tak.

– Może o nas zapomniał – wyrwało się Kilianowi spod serca. Zawstydził się natychmiast, ale zaraz dorzucił, jakby dla usprawiedliwienia: – Ja go nie pamiętam.

Matka spojrzała na syna: na jego szczupłą, trójkątną twarz o ostrym podbródku i wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych; na nieco skośne oczy w kolorze gryczanego miodu, które patrzyły śmiało i z mocą. Jego brwi ściągnięte były teraz w wyrazie troski, a na jasne, wysokie czoło opadała niesforna popielata czupryna.

– Jesteś do niego bardzo podobny – powiedziała w końcu. – Kiedy na ciebie patrzę, przypominam sobie, jak on wygląda. Nie zapomniał o nas – dodała po chwili. – On by nie mógł.

W jej głosie brzmiała niezachwiana pewność, która zaskoczyła chłopaka, ale zarazem podtrzymała w nim ostatnią iskierkę nadziei.

* * *

W nocy od wysokich gór dobiegał raz po raz odległy głuchy huk. To schodziły lawiny. Śnieg na szczytach topniał.

Kilian leżał z otwartymi oczami. Serce biło mu niespokojnie. Potok przepływający niedaleko domu szumiał i pluskał. Nocą zawsze był głośniejszy niż za dnia. Przed oknem, na tle nieba rozjaśnionego księżycem, przemknął mały nietoperz. W niebieskawym świetle wyraźnie rysował się ośnieżony kontur Najwyższego Szczytu.

Kilian czuł, że rośnie w nim silne postanowienie, którego nie potrafił nazwać. Coś się zmieniało.

2

Wiosna wybuchła nagle – zdawało się, że przez jedną noc rozwinęły się liście, zakwitły krzewy, a łąki obsypały się krokusami. Góry zrzuciły zimowe okrycia, odsłaniając ciemne granitowe zbocza; jedynie w ocienionych żlebach i na wysokich szczytach bieliły się uparcie ślady zimy.

Od powrotu ostatnich wojowników minęło kilka długich tygodni. Przez ten czas Kilian był stale niespokojny i nieobecny duchem. Matka obserwowała go w milczeniu, czekając, kiedy jej jedyny syn powie o swoim postanowieniu. Wiedziała, że ono w nim rośnie.

Pewnego dnia Kilian leżał na łące, na której zwykł wypasać owce. Słońce grzało mocno, przez rześkie powietrze przepływały smugi chłodu. Brzęczały trzmiele, trawa i kwiaty pachniały słodko i miodowo, pobrzękiwały blaszane dzwonki na szyjach owiec. Chłopak zsunął kapelusz na twarz, a rękę położył na kudłatym grzbiecie psa, który wygrzewał się obok. Po raz pierwszy od dłuższego czasu Kiliana ogarnął błogi spokój. On sam zauważył to dopiero po chwili i zdziwił się, że nic nie ciąży mu na sercu. Zdjął kapelusz, wsparł się na łokciu i spojrzał przed siebie.

Rozległa ukwiecona łąka leżała w kotlinie, zamkniętej z dwóch stron zalesionymi wzgórzami. Z trzeciej strony, na wprost Kiliana, w pewnej odległości widać było potężne skały, nad którymi górował Najwyższy Szczyt. O tej porze dnia stał w pełnym słońcu. Granitowe zbocze, porośnięte tu i ówdzie kosodrzewiną, wznosiło się wysoko, wysoko, wyrastając majestatycznie ponad sąsiednie góry.

Kilianowi krew uderzyła do głowy.

Ależ oczywiście!

Poderwał się z ziemi i zaczął pokrzykiwać, zaganiając owce. Pies leniwie podniósł powieki i zastrzygł uchem, ale w końcu także wstał niespiesznie i obiegł stado, poszczekując raz po raz. Owce zbiły się w ciasną gromadkę i zaczęły schodzić z łąki.

Matka siedziała akurat przed domem i oprawiała pstrągi. Słysząc niezwykłe o tej porze dnia poruszenie, wstała, osłoniła oczy przedramieniem i spojrzała w górę. Niepokój ścisnął jej serce. Przepłukała ręce w stojącym obok cebrzyku, wytarła je w fartuch i zrobiła parę kroków naprzód.

Wkrótce Kilian stanął przed nią zdyszany, z rumieńcami na szczupłych policzkach. Cały promieniał.

– Wiem, co muszę zrobić! – wysapał roześmiany.

Kobieta nic nie powiedziała, spojrzała tylko pytająco.

– Wejdę na Najwyższy Szczyt. Rozejrzę się, z góry na pewno widać wszystko. Może dojrzę jeszcze jakichś maruderów. Może ojciec wraca, może z innym oddziałem… Jutro rano wyruszę, wejdę i zobaczę – mówił, a oczy mu świeciły jak bursztyny.

Matce znów lekko drgnęły usta; usiadła na przyzbie2, oparła łokcie na kolanach i spojrzała na skalny wierzchołek, wynurzający się zza ciemnych świerków.

– Na górze jeszcze leży śnieg – szepnęła głucho.

Kilian spojrzał na nią i nagle poczuł się niepewnie.

„Dlaczego ma takie smutne oczy?” – przemknęło mu przez głowę, ale nic nie powiedział.

– Na każdego przychodzi taka chwila, że chce wejść na Najwyższy Szczyt – dodała matka po chwili namysłu. – Poszedłbyś, nawet gdybym ci tego zabroniła.

Chłopak odwrócił wzrok na górę, jakby go ona przyzywała. Matka miała słuszność.

– Dlatego się zgadzam – powiedziała. – Wolę, żebyś wyruszył z moim błogosławieństwem. Nie wiem, kiedy cię znów zobaczę.

Kilian się zaśmiał, choć poczuł lekkie ukłucie niepokoju.

– Jak to? – spytał, siląc się na żartobliwy ton. – Dlaczego tak mówisz, matko? Wejdę na górę i wrócę. Zajmie mi to trzy, może cztery dni.

Kobieta namyślała się przez chwilę, po czym wstała, podeszła do potoku i starannie umyła ręce.

– Chodź, dam ci coś na drogę. – Skinęła głową na syna i skierowała się do domu.

Wewnątrz było cicho, ciepło i cieniście, pachniało starym drewnem. Matka lekko przeszła po modrzewiowej podłodze do komory. Drzwi skrzypnęły, a w wąskiej smudze światła wpadającej przez kwadratowe okienko zatańczyły drobne pyłki. Jakiś duży owad po drugiej stronie okna stuknął głośno o szybę i odleciał dalej. Chłopakowi wydało się nagle, że ta chwila ma w sobie dziwną powagę, choć przecież nie działo się nic niezwykłego.

Matka podeszła do barwnie malowanej drewnianej skrzyni – to była jej skrzynia posagowa. Kilian wiedział, że przechowuje się tam najcenniejsze rzeczy: pościel, haftowane obrusy i odświętną bieliznę. Teraz matka podniosła ciężkie wieko i wydobyła ze skrzyni koszulę.

Ostrożnie rozłożyła ją na wieku i wygładziła delikatnym, czułym ruchem dłoni.

– Są dwie takie koszule – powiedziała. – Jedna dla ojca, druga dla najstarszego syna. W twojej rodzinie po mieczu przekazuje się je z pokolenia na pokolenie. W tej drugiej twój ojciec wyruszył na wojnę. – Przez chwilę patrzyła na koszulę z nieodgadnionym wyrazem twarzy, wreszcie spojrzała na syna. – Włóż ją rano, kiedy będziesz wyruszał.

Kilian przyjrzał się koszuli. Nigdy dotąd jej nie widział. A może nie pamiętał. Była przepiękna. Śnieżnobiałe płótno wydawało się cienkie i miękkie, a na piersi i mankietach lśniącą błękitną nicią wyhaftowano ozdobny wzór. Przeplatały się w nim rośliny – krokusy i dziewięćsiły – między którymi siedziały sokoły. Chłopak uświadomił sobie, że podobny wzór wyrzeźbiono na sosrębie3 w głównej izbie.

– Dlaczego mam ją włożyć? – zdumiał się Kilian. – To nie jest zwykła koszula. To nie jest koszula na wędrówkę w góry!

– Weź ją – ucięła kobieta. – Twój ojciec na pewno by tego chciał. Sam miał ci ją dać we właściwym czasie – dodała ciszej po chwili.

Czyżby to był ten właściwy czas? Chłopak spojrzał na matkę.

„Smutne oczy – pomyślał znów. – Dlaczego są takie smutne?”

3

Rano, skoro świt, Kilian wyszedł na próg. Ubrał się ciepło, wziął gruby kostur i zapas jedzenia na kilka dni. Słońce stało jeszcze nisko, las i góry ocieniały polanę za domem. Wiało zimnem, choć niebo było bezchmurne. Z wysoka, z wierzchołka jakiegoś drzewa, niósł się słodki śpiew kosa. Woda w potoku podskakiwała wesoło i z bulgotem spadała po głazach.

Matka wyszła za synem. Wzięła jego głowę w obie ręce i pocałowała w czoło. Stali tak przez chwilę, a kiedy chłopak się odsunął, zobaczył, że oczy matki są mokre.

– Bądź ostrożny, synku – szepnęła, uśmiechając się.

– Do zobaczenia. – Kilian odpowiedział uśmiechem, choć coś w jej postawie sprawiało, że czuł się dziwnie rozdarty, jakby odchodził stąd na zawsze. – Przecież niedługo wrócę – dodał z lekkim zniecierpliwieniem, zanim zdążył powstrzymać słowa.

Matka tylko pokiwała głową i szybko otarła łzę wierzchem ciemnej dłoni.

– Nie płacz… – zaczął Kilian. Z każdą chwilą serce zaczynało mu ciążyć coraz bardziej.

– Idź już. – Matka pogłaskała go po policzku. – Idź i wracaj zdrów. Może wrócicie obaj. Będę czekała.

Syn pocałował ją w rękę, poprawił na ramieniu rzemień pasterskiej torby i spojrzał na ścieżkę, która przecinała polankę i kryła się u wejścia do niewielkiego wąwozu – a kiedy już raz na nią spojrzał, musiał nią podążyć.

Obejrzał się jeszcze, zanim wszedł w parów. Matka wciąż stała na progu, taka drobna pod tymi niebosiężnymi świerkami! Chłopakowi przemknęło przez myśl, że może wcale nie jest taka silna, jak mu się dotąd wydawało. Ale ruszył dalej.

Początkowo droga biegła łagodnie pod górę, z czasem jednak zrobiła się bardziej stroma, w końcu zaś – zanikła zupełnie, dzika i nieuczęszczana. Las, w którym wcześniej przeważały buki, teraz porastały jedynie ciemne świerki o obwisłych gałęziach. Przyroda stawała się coraz bardziej surowa. Raz po raz Kilian napotykał zwalone drzewa, potężne wiatrołomy, których korzenie, oplecione wokół wyrwanych z podłoża głazów i kamieni, sterczały wysoko w powietrzu. W oddali, jakby gdzieś z boku czy z dołu, niósł się szum potoku, odbijający się od wysokich skał, które co jakiś czas prześwitywały między drzewami. Najwyższy Szczyt wznosił się w pewnej odległości – poranne światło padało na niego tak, że wyraźnie było widać wszystkie jego szczeliny, nierówności i pęknięcia. Ptaki wokół śpiewały głośno i wesoło, a raz, tuż spod nóg Kiliana, wyskoczyła spłoszona kozica i zręcznie, lekko, bez wahania wbiegła po skalnej ścianie gdzieś wyżej, znikając chłopcu z oczu.

Szedł długo tą trudną drogą – ale przywykł do podobnych wędrówek. Przystawał co jakiś czas, żeby odpocząć, posilić się i napić wody ze strumienia, ale potem wstawał i maszerował dalej. Przed jego oczami rozciągały się zielone hale, piętrzyły się skałki i szeregi wzgórz porośniętych lasami – ogromne świerki wyglądały stąd jak miniaturki. Im wyżej się wspinał, tym lżejsze stawało się jego serce. Nareszcie nie czekał bezczynnie! Słońce, nieodłączny towarzysz, również pięło się coraz wyżej po niebie, paląc go w kark – w końcu jednak znikło za ciemnymi wierchami.

Wówczas Kilian się zatrzymał. Wiedział, że większa część drogi została za nim, ale wiedział też, że bezpieczniej będzie spędzić noc pod szczytem. Znalazł osłonięte od wiatru miejsce pod nawisem skalnym, rozpalił tam ogień – żeby nie marznąć i żeby dzikie zwierzęta bały się podejść – rozłożył skórę, którą wziął z domu, i owinął się serdakiem podbitym baranim kożuchem. Położył się na plecach i wyciągnął nogi, znużone długotrwałą wspinaczką. Zasnął szybko i spał twardo. We śnie widział ogień i słyszał szczęk broni. Nad wszystkim wisiał ostrzegawczy krzyk drapieżnego ptaka.

Obudziło go zimno. Przez noc ognisko wygasło, poranny powiew wpadał pod skałę i przenikał pod serdak Kiliana. Choć była już wiosna, powietrze wysoko w górach miało ostry zapach śniegu, którego stwardniałe płaty miały tu zalegać aż do następnej zimy.

Ostatni odcinek drogi wymagał najwięcej trudu. Kilian wyszukiwał odpowiednie do stąpnięcia skałki i występy, odnajdował szczeliny, których mógł się uchwycić. Zawzięcie, z zaciśniętymi zębami szedł naprzód, choć dłonie, pokaleczone od ostrych kamieni, bolały go tak bardzo. Był jednak zwinny jak kozica i w samo południe stanął wreszcie na wierzchołku.

Nieraz już wdrapywał się wysoko, ale nigdy dotąd nie stał na Najwyższym Szczycie.

Nie dziwiły go piękne widoki, w górach ich nie brakowało, jednak żaden z nich nie mógł się równać z tym, co chłopak zobaczył właśnie teraz.

Słońce wysoko za jego plecami oświetlało rozciągający się w dole krajobraz. Kilian stał ponad nim, ogarnięty nieznanym sobie dotąd uczuciem triumfu, jak gdyby cały świat należał w tej chwili tylko do niego.

Miał pod sobą drobne białe chmurki, wysokie granitowe góry, zielone hale i łagodne przełęcze, niższe wzgórza i to, co leżało za nimi, jeszcze dalej, sięgając po sam horyzont. Ziemia rozpościerała się przed nim szeroko i daleko, najpierw falując i wybrzuszając się w coraz mniejsze pagórki, a potem stopniowo się spłaszczając. Bystrym, niemal sokolim wzrokiem wypatrywał coraz to nowe szczegóły: zielone i brązowe pasy pól, rozczochrane lasy, nieliczne zabudowania, pojedyncze drzewa, otulone zieloną mgiełką liści. Szerokie trakty i wąskie dróżki wiły się na tym żywym kilimie, a przez jego środek płynęła rzeka.

Najwyraźniej miała swoje źródło gdzieś tu, w górach; pojawiała się najpierw jako wartki potok, ale tam, gdzie niebo stykało się z ziemią, była już spokojna i szeroka. Przecinała krajobraz na pół jak srebrny zakrzywiony nóż. W jasnych promieniach słońca wszystko wydawało się tak wyraźne.

Nieoczekiwanie chłopaka ogarnęły wzruszenie i głęboki zachwyt. Poczucie triumfu przygasło i nagle Kilian poczuł się tak, jakby właśnie ujrzał świat po raz pierwszy. Serce biło mu szybko, aż mu brakło tchu. Jego wzrok pobiegł wzdłuż rzeki, która nikła w oddali, rozpływając się w jasne niebo.

„Dokąd płynie ta rzeka? – zastanowił się. – Co jest za horyzontem? Dlaczego nigdy dotąd nie miałem potrzeby tego wiedzieć?”

Usiadł i przyglądał się światu przez długi czas. Jakiś ptak krążył wysoko ponad nim, wydając raz po raz ostry okrzyk. Słońce wędrowało po niebie, a wraz z jego wędrówką cienie się wydłużały i zmieniały się kolory rzeki.

Na drogach, szlakach, traktach pojawiały się pojedyncze ruchome punkty, nigdzie jednak nie było widać żadnych oddziałów, które wracałyby do domów położonych po drugiej stronie gór.

Wreszcie, kiedy słońce zawisło nad zachodem jak wielkie dojrzałe jabłko, Kilian westchnął, wstał i zebrał swoje rzeczy. Obejrzał się za siebie. Gdzieś tam był jego dom. Zobaczył schodzące coraz niżej ciemne lasy, na które padał wieczorny cień wysokich gór, i nagle postanowił zejść po przeciwległym zboczu Najwyższego Szczytu; nie do domu, ale do tego świata, który odsłonił się dziś przed nim po raz pierwszy. Był go ciekaw. Wiedział też, że właśnie w tamtą stronę pojechał ojciec. Zatem i on tam pójdzie, odszuka ojca i wrócą razem.

4

Po nocy spędzonej pod samym wierzchołkiem Kilian schodził z Najwyższego Szczytu przez cały dzień. Stojące powietrze pachniało żywicą i upałem. Ptaki milczały, tylko jeden kruk krążył nad lasem, towarzysząc chłopakowi przez większą część drogi. Kilian wolałby, żeby odleciał. Z nieznanych sobie powodów nie lubił kruków, a ich ponury głos budził w nim zawsze niechęć i nieokreślony lęk.

W lesie chłopak natknął się na bijące spod skały źródło. Było zimne jak lód. Umył twarz i napił się – woda miała nieco gorzkawy posmak. Od razu poczuł się lepiej i bardziej rześko. Strumień wypływający ze źródła pędził w dół skalistym korytem i Kilian podążył za nim, wzdłuż brzegu.

Dopiero pod wieczór ujrzał zejście do szerokiej, zielonej doliny. Z obu jej stron wznosiły się zalesione wzgórza – przedmurze wysokich, skalistych gór – a środkiem płynął ten jego strumień, spadający w dolinę jasnym wodospadem.

Chłopak też zszedł na dół i ruszył brzegiem potoku. W szarym powietrzu kaczeńce błyskały na niego spomiędzy traw i młodych liści łopianu. Po gorącym dniu niebo zasnuło się niespodziewanie, góry ukryły się za chmurami, ciężkie i duszne powietrze pachniało deszczem. Od potoku powiało chłodem.

W pewnym oddaleniu, na łące, pasło się duże stado owiec, a jeszcze nieco dalej stał drewniany pasterski szałas. Kilian był zdrożony i głodny – wszystkie zapasy już mu się skończyły – a ponieważ z szałasu wyraźnie się dymiło, postanowił zajść tam i sprawdzić, czy uda mu się dostać coś do jedzenia.

Na spotkanie wybiegł mu stary biały owczarek o dobrodusznym spojrzeniu. Szybko uznał, że nikomu nic nie grozi ze strony przybysza, wrócił więc na swoje miejsce i zwalił się na trawę, kładąc ciężki łeb na łapach. Kilian stanął przed wejściem do szałasu i ze słowami powitania na ustach wetknął głowę do środka. Ktoś mu odpowiedział, ale chłopak nikogo nie zobaczył – wnętrze było mroczne i pełne gryzącego dymu. Kilian szybko cofnął głowę, bo oczy natychmiast zaczęły go szczypać i zaszły łzami. Zdążył dostrzec ogień na okrągłym palenisku pośrodku szałasu i wiszący nad nim wielki kocioł, w którym warzyła się serwatka z owczego mleka – żętyca. Ustawione w rządku sery wędziły się na belkach pod sufitem.

Zaraz jednak pasterz wyszedł do niego. Mocno pachniał dymem i sam wyglądał jak dobrze uwędzony: skórę miał ciemną i błyszczącą. Trudno było ocenić jego wiek – postawę miał wyprostowaną, ramiona silne. Ale bruzdy na twarzy i przenikliwy, choć nieco zmatowiały wzrok kazały sądzić, że ma już swoje lata. Pasterz spoglądał na chłopaka z ciekawością, jakby dawno nikogo tu nie widział. Kilian przywitał się z nim i wyjaśnił, skąd przychodzi.

– Czy macie może coś do zjedzenia? – spytał na koniec.

– A pewnie, że mam. – Mężczyzna pokiwał głową. – A czym zapłacisz za strawę? – spytał podejrzliwie.

Chłopak się zafrasował. Nie miał żadnych pieniędzy – nie wziął ze sobą właściwie nic, co miałoby jakąkolwiek wartość. Przecież chciał tylko wejść na szczyt i wrócić do domu.

Kostur? Niewiele był wart. Skóra? Służyła mu za łóżko. Nóż? Bez niego nie przetrwa. Serdak? Cóż, haftowany był pięknie, a wiosną sama koszula wystarczy.

– Nie mam pieniędzy – wyznał Kilian – ale może chcecie serdak w zamian za jadło? – spytał niepewnie, rozpinając okrycie na piersi.

Pasterz machnął ręką, ale nagle jego wzrok padł na haftowaną koszulę. Wytrzeszczył oczy i wyciągnął dłoń, jakby chciał jej dotknąć, zaraz ją jednak cofnął.

– O, nie, nie. – Chłopak szybko pokręcił głową. – Koszuli nie mogę oddać.

– A ja nie śmiałbym o nią prosić – pospiesznie powiedział pasterz i z niedowierzaniem przyjrzał się znów Kilianowi. – Skąd ją masz?

– To koszula mojego ojca – wyjaśnił zdziwiony chłopak.

– Gedeon z Gór to twój ojciec?

Kilian przytaknął.

– Siadaj i bądź moim gościem. Zaraz przyniosę strawę – powiedział serdecznie pasterz i zniknął w szałasie.

Zdumiony nagłą zmianą w jego zachowaniu Kilian usiadł na pniaku. Niskie chmury snuły się jak gęsty dym, schodząc już nawet do doliny. Wieczór był coraz bliżej i robiło się ciemno.

– Jedz na zdrowie – odezwał się pasterz, podchodząc z posiłkiem. Były tam żytnie placki, owczy ser i warzone mleko.

Kilian podziękował i ochoczo zabrał się do jedzenia. Wszystko wydało mu się niezwykle smaczne i sycące. Pasterz usiadł nieopodal i raz po raz ciekawie spoglądał na wędrowca.

Kiedy chłopak już się posilił, podziękował i spytał:

– Jak mogę się wam odwdzięczyć za poczęstunek?

Mężczyzna pokręcił głową.

– Wystarczy dobre słowo. Nic od ciebie nie chcę.

– Dlaczego? Przecież wcześniej…

Pasterz tylko wskazał głową na jego koszulę.

– To ta koszula? – upewnił się Kilian. – Co w niej jest takiego, że… – przerwał, nie mogąc znaleźć właściwych słów.

Mężczyzna odpowiedział:

– Wszyscy wiedzą, co to za haft. Wszyscy go znają. Nie mógłbym wziąć od ciebie zapłaty.

– Ależ ona właściwie nie należy do mnie – zaprotestował Kilian. – Matka kazała mi ją włożyć, kiedy opuszczałem dom.

– Miała słuszność – uznał pasterz. – Ta koszula ci pomoże; każdy, kogo spotkasz, będzie od razu wiedział, że jesteś Sokołem.

– Co to znaczy?

Mężczyzna zaśmiał się z niedowierzaniem.

– I ty o to pytasz? Nie możesz nie wiedzieć!

Kilian się stropił.

– Nie wiem. Nic nie wiem. Tę koszulę zobaczyłem po raz pierwszy kilka dni temu. A ojca nawet nie pamiętam. Do dziś nie wrócił z wojny.

Pasterz westchnął i wsparł się łokciem o kolano. Owczarek podszedł powoli i położył się u jego stóp.

– Skoro wcześniej nikt ci o tym nie mówił, ja powiem – mruknął. – Jesteś z rodu naszych obrońców. Sokoły – wszyscy o was słyszeli, po obu stronach gór. Najodważniejsi wojownicy, najsprawiedliwsi sędziowie. Sława twojego ojca sięga daleko, aż do morza. Mężowie z rodu Sokołów żyli zawsze skromnie, ale otaczali opieką okoliczne wsie i ich mieszkańców, służyli radą i pomocą, a kiedy przychodził czas walki – pierwsi stawali w szeregu. Historia twojego rodu sięga daleko w przeszłość i oby trwała jak najdłużej w przyszłości. To już twoje zadanie – dbać o jego dobre imię. A o sokolej koszuli krążą legendy – nikt nie wie, ile w nich prawdy, wszyscy jednak wierzą, że jest niezwykła i przynosi szczęście.

Kilian zamrugał oczami i spojrzał na błękitny haft, a potem na gęste chmury, które przesuwały się nisko nad doliną. Poczuł, jak serce w nim rośnie. Wydało mu się, że wraz ze słowami pasterza rozeszła się po jego ciele jakaś nieznana mu dotąd siła.

– Dokąd wędrujesz? – spytał mężczyzna po chwili. Zdążył nabić fajkę i pykał ją teraz, posyłając w górę krągłe obłoczki sinawego, aromatycznego dymu.

– Chcę odnaleźć ojca. Idę przed siebie.

Pasterz wbił w Kiliana przenikliwy wzrok.

– Matka twierdzi, że ojciec żyje – dodał chłopak. – Jest tego pewna.

Mężczyzna pokiwał głową i posłał w niebo kolejny blady obłoczek.

– Może uda mi się go odszukać – ciągnął Kilian. – Niczego nie pragnę tak bardzo, jak go spotkać, a potem przyprowadzić do domu.

Pasterz przez dłuższą chwilę nie odpowiadał. Tytoń z jego fajki mocno pachniał i tlił się czerwonawo w zapadającym zmroku. Mężczyzna z namysłem spoglądał gdzieś daleko, w stronę gór, od których dobiegło stłumione grzmienie.

– Tak, tak… Będzie zawierucha – mruknął do siebie.

Siedzieli jeszcze przez chwilę, nasłuchując grzmotów. Wreszcie pasterz wetknął fajeczkę w kącik ust i dźwignął się z kamienia, na którym siedział.

– Muszę zagonić owce – oznajmił. – Zostań na noc, nie zmokniesz. Rano będziesz mógł pójść dalej.

5

Burza krążyła nad górami przez cały wieczór, a nad szałasem rozpętała się dopiero w nocy. Zwielokrotnione grzmoty, odbite od górskich zboczy, obudziły Kiliana. Leżał na skórze pod drewnianą ścianą szałasu. Stare belki były aż tłuste i czarne od sadzy, pachniały wędzonką i dymem wielu ognisk. Deszcz na zewnątrz zacinał, słychać było jego głośny szum, a gwałtowne porywy wiatru uderzały w drzwi szałasu jak taran. W środku było jednak zacisznie i ciepło i Kilian zdołał się nawet przyzwyczaić do gryzącego w gardło zapachu. Owce za przepierzeniem beczały raz po raz, pasterz zaś chrapał rozgłośnie, okryty swoją ciepłą cuchą4. Przez maleńkie okienko widać było niebieskawe rozbłyski, kiedy pioruny przecinały nocne niebo.

Kilian położył dłoń na piersi i przesunął palcami po wypukłościach haftu na ojcowskiej koszuli. Sokół. Mężny wojownik. Gedeon z Gór. Zamknął oczy i podjął wysiłek – chciał sobie przypomnieć ojca. To niemal bolało. Nic nie pamiętał. Nawet cienia sylwetki, nawet brzmienia głosu czy śmiechu. Nawet spojrzenia. Niejasne wrażenie z zamierzchłej przeszłości: błysk gładkiej stali w słońcu przed domem. A potem znów ciemność. Nic więcej.

„Jak ja go odnajdę?” – przemknęło mu przez myśl.

Rano, po wspólnym posiłku, pasterz pożegnał Kiliana, zaopatrując go w zapas żywności na drogę.

– Uważaj na siebie – powiedział, kładąc mu na ramieniu szorstką dłoń i z troską patrząc mu w oczy. – Wielu ludzi kocha i szanuje twojego ojca, ale ma on także wrogów. Tych musisz się strzec.

Chłopak skinął głową.

– Dziękuję wam za gościnę.

– Przyprowadź Gedeona do domu.

Dzień był chłodny, pachniał mokrą ziemią i mokrymi skałami. Chmury podnosiły się ze wzgórz i lasy wyglądały, jakby dymiły. Potok wezbrał po burzy, wielkie masy wody przetaczały się po skałkach na dnie, burząc się i pieniąc, hucząc i bulgocząc.

Na trzeci dzień od zejścia z Najwyższego Szczytu wyszedł Kilian na otwarty, pofałdowany teren. Góry zostały za nim, teraz wyglądały jak cień samych siebie. Widząc je, tak odległe, chłopak poczuł nagłe szarpnięcie tęsknoty za matką i za domem. Spojrzał w drugą stronę, na tę obcą, nieznaną, coraz bardziej płaską ziemię i poczuł wahanie. Zastanowił się, co teraz robi matka i czy bardzo się martwi, że jeszcze nie wrócił.

W tej samej chwili jednak go olśniło: wiedziała, że pójdę dalej! – i ta myśl go pocieszyła. Matka wiedziała, że Kilian nie wróci od razu, wiedziała to już w chwili, w której oznajmił, że chce wejść na szczyt. Teraz to pojął. Dlatego miała takie smutne oczy.

Potrząsnął głową, jakby chciał odegnać to wspomnienie.

– Przyprowadzę ojca – szepnął do siebie. – To jej wszystko wynagrodzi.

Droga biegła wzdłuż rzeczki, w którą przeobraził się górski potok. Rzeczka płynęła szybko, jej dno wciąż jeszcze było kamieniste, ale stawała się coraz szersza i głębsza.

Kilianowi przyjemnie się szło, kiedy słyszał jej radosny szum i beztrosko pluskające falki. Czuł się, jakby miał w niej towarzysza. Wychował się przy potoku i przywykł do tego, że szmer wody jest zawsze blisko. Ten dźwięk w jakiś szczególny sposób dodawał mu pewności siebie.

„I ja, i ta rzeczka zaczęliśmy drogę w górach. Zmierzamy w tym samym kierunku” – pomyślał i od razu zrobiło mu się raźniej.

Idąc, Kilian mijał pola, pastwiska, wsie i pojedyncze gospodarstwa. Ludzie pozdrawiali go serdecznie, a on odpowiadał im tym samym.

W południe zszedł z drogi na niedużą łąkę, opadającą łagodnie w stronę wody. Była obsypana mleczami, które w jasnym słońcu same świeciły jak setki mniejszych słońc, w cieniu zaś, bliżej brzegu, rozlewało się morze niezapominajek.

Chłopak usiadł na skraju łąki, tam gdzie zaczynał się gęsty zagajnik. Położył się pod rozłożystym drzewem, którego liście były już wystarczająco duże, by dawać cień, i strudzony skwarem i długim marszem – szedł bowiem nieprzerwanie od świtu – położył się na trawie i zasnął.

Błysk stali – widział go we śnie. A potem znów – krzyk drapieżnego ptaka. Podniósł powieki.

To nie stal błyskała, ale promień słońca, celujący prosto w jego oczy poprzez poruszane wiatrem liście. Jednak, choć Kilian już nie spał, głos ptaka brzmiał nadal – naglący i pełen gniewu.

Zdziwiony chłopak wstał i wszedł w zagajnik, skąd najwyraźniej dobiegało wołanie. Nie uszedł daleko, kiedy dostrzegł w wysokich gałęziach gwałtowną szamotaninę. Jakieś dwa ptaki sczepiły się pazurami i machając skrzydłami, toczyły zajadłą walkę w koronach drzew. Zaskoczony i przejęty, Kilian przyczaił się w pobliżu, osłaniając oczy, bo słońce stało wysoko i strzelało ostrymi promieniami spomiędzy liści. Nie widział wiele, walka jednak się przeciągała. Od czasu do czasu ptaki spadały o kilka gałęzi, ale potem znów się podrywały i podlatywały wyżej, trzepocząc skrzydłami, wystawiając pazury i dziobiąc, i wyrywając sobie nawzajem pióra. Jeden z pewnością był drapieżnikiem, drugi – to był kruk. Kilian rozpoznał go po głosie.

Wreszcie coś się stało, drapieżnik krzyknął po raz ostatni, jakby rozpaczliwie, kruk zaś zakrakał krótko i posępnie, po czym zatrzepotał wielkimi skrzydłami i zniknął między koronami drzew. Drapieżnik – sokół! – teraz dopiero Kilian zdołał to zobaczyć – został na gałęzi, dziwnie skulony, po chwili jednak zachwiał się, spróbował podlecieć, ale siły go zawiodły i opadł między liście i gałęzie, lądując w zaroślach.

Kilian podbiegł w tamtą stronę, po czym rzucił się na kolana i zaczął przeszukiwać krzaki. Czuł, że ma obowiązek pomóc ptakowi – tym bardziej że był to sokół. Wreszcie zauważył nieznaczny ruch w gęstwinie. Ptak zaplątał się w gałęzie; teraz się szarpnął i gwałtownie poruszył skrzydłami, usiłując się wyswobodzić z potrzasku, ale to tylko pogorszyło jego położenie. Wydał cichy okrzyk skargi.

Kilian podszedł bliżej i schylił się, przyglądając się sokołowi. Ten, ujrzawszy chłopaka, znieruchomiał na chwilę, po czym zakwilił cicho. Poważnie patrzył na niego błyszczącymi oczami w jaskrawożółtych obwódkach.

Nie bał się.

Chłopak odsunął gałęzie, trzymające ptaka w potrzasku, i podał mu swój kostur. Sokół uchwycił się go szponami, a Kilian ostrożnie i nie bez trudu wydobył ptaka z zarośli.

Przyjrzał mu się uważnie. Był piękny. Wpatrywał się w chłopca tymi poważnymi, dużymi i nieco skośnymi oczami. Pióra na piersi miał jasne, czarno cętkowane, ale te na grzbiecie i skrzydłach miały barwę stalową, szaroniebieską, i układały się łuskowato. Wyglądały jak kolczuga.

– Piękny jesteś, ptasi rycerzu – odezwał się Kilian łagodnie i pogładził go palcem. Po bitwie sokół miał chyba zwichnięte skrzydło i ranę od kruczego dzioba na grzbiecie. Ruszyli w stronę łąki.

– Potrzebujesz pomocy – stwierdził chłopak.

Drapieżnik lekko się poruszył.

– Wyleczę cię – obiecał Kilian i się uśmiechnął. Miło było mieć towarzysza, choćby nawet był to tylko ptak.

Wielkie jednak było jego zdumienie, kiedy sokół przestąpił z nogi na nogę, pochylił się lekko do przodu, a potem przemówił:

– Lecę za tobą aż od gór. Wylecz mnie, a ci pomogę.

6

Sokół okazał się wdzięcznym i oddanym kompanem. Jego rany wyleczyły się dość szybko. Początkowo podczas wędrówki siadywał na ramieniu Kiliana, ale kiedy tylko odzyskał siły, wzbijał się wysoko w powietrze i towarzyszył chłopcu z daleka, raz po raz zniżając lot i opowiadając, co znajduje się przed nimi na drodze. Z czasem zaczął znikać na dłuższe okresy, ale zawsze wracał. Zawsze też miał do powiedzenia rzeczy ważne i ciekawe, więc chłopak słuchał go z przyjemnością.

Kilian szedł ciągle wzdłuż rzeki. Od czasu do czasu oddalał się od niej, ale starał się nie tracić jej z oczu. Teraz była to już prawdziwa, szeroka rzeka. Jej zielone wody nadal płynęły szybko, ale fale nie pluskały i nie podskakiwały już tak jak w potoku, którym była wcześniej. Drugi brzeg znacznie się oddalił – teraz Kilian nie mógłby się do niego dostać, przechodząc po dnie, a kto wie, czy przepłynąć byłoby łatwo.

Wszędzie, gdzie się zjawiał, witano go z uśmiechem – jego jasna twarz i śmiałe, szczere spojrzenie budziły sympatię, a haftowana koszula zjednywała mu zaufanie ludzi. Często się zatrzymywał, żeby pomóc innym w pracy czy w domowych obowiązkach; zdarzało mu się nawet zostawać dłużej w jednym miejscu, jeśli mógł się przydać: a to przy sianokosach, a to przy owocobraniu. W zamian dostawał trochę grosza albo zapas żywności na drogę. Wszędzie też rozpytywał o ojca. Zauważał z dumą, że tam, gdzie wymawiał jego imię, ludzie rozpromieniali się i opowiadali o tym, ile dobrego uczynił dla nich Gedeon z Gór. Serce chłopca rosło, a pragnienie, by odnaleźć ojca, gnało go naprzód.

Niestety, mimo że niemal wszyscy słyszeli o Gedeonie, nikt nie umiał powiedzieć Kilianowi, gdzie go ostatnio widziano. Wieść niosła, że bardzo się zasłużył na wojnie, ale co się z nim stało później – nikt nie wiedział. Co prawda, nie słyszano też o jego śmierci, należało się więc spodziewać, że żyje.

Pewnego wieczoru Kilian rozbił obóz nad rzeką. Płynęła cicho, gdzieniegdzie tylko jakaś fala plusnęła o brzeg. Zbliżała się ciepła letnia noc. Powietrze przenikał zapach skoszonych niedawno łąk, a na niebie, które teraz nawet wśród najgłębszej nocy nie stawało się całkiem czarne, pojawiły się pierwsze blade gwiazdy. Chłopak rozpalił ognisko, żeby odpędzić komary, i wpatrzył się w czerwonawe płomienie. Świerszcze grały niestrudzenie i jakiś ptak na drugim brzegu powtarzał w kółko tę samą wieczorną nutę. Drzewa stały niemal bez ruchu, raz po raz tylko szeleszcząc ciemnymi liśćmi.

Kilian położył się na rozpostartym serdaku. Sokół siedział obok na zwalonym pniu. Wydawało się, że śpi, nieruchomy, z głową wciśniętą między skrzydła, ale w pewnej chwili blask ogniska padł na ptaka i odbił się w jego otwartych oczach.

– Nie śpisz! – zauważył Kilian. Milczał przez chwilę, ale wreszcie spytał: – Kiedy wznosisz się tak wysoko w powietrze… na pewno widzisz bardzo daleko, prawda?

– Prawda.

– Ale nie widziałeś żadnych oddziałów, żadnych wojowników?

– Powiedziałbym ci, gdybym jakichś zauważył.

– Powiedziałbyś, wiem. Tylko… są chwile, kiedy tracę nadzieję, że kiedykolwiek znajdę ojca. Świat jest taki wielki. Nieraz brak mi tchu, kiedy widzę, jak płaska ziemia rozciąga się po horyzont i jeszcze dalej. Nie wiem, czy można odnaleźć kogoś w tak wielkim świecie. Nawet nie wiem, gdzie szukać.

– Śpij spokojnie, Kilianie. Masz mnie. Naprawdę widzę bardzo daleko.

Kilian zamknął oczy.

– Co zrobię, jeśli ojciec nie będzie chciał ze mną wrócić? – odezwał się niepewnie. Podniósł powieki i wbił wzrok w ogień. – Może gdyby chciał, już dawno byłby w domu?

Sokół milczał.

– Dlaczego tamten kruk cię napadł? – spytał Kilian po chwili. Wcześniej nie chciał poruszać tego tematu, minęło już jednak trochę czasu, a to pytanie nie dawało mu spokoju.

– Leciałem za tobą, odkąd opuściłeś dom – odparł ptak. – Wy, sokoli wojownicy, macie w nas sprzymierzeńców.

– Nie jestem wojownikiem – roześmiał się Kilian.

– Masz duszę wojownika. To wystarczy – odrzekł sokół.

– A kruk?

– Podążał moim śladem od samego początku. Jest bardzo przebiegły, jest też duży i silny.

– Silniejszy od ciebie?

– Tak. Ale nie odważyłby się mnie zaczepiać w otwartej przestrzeni. Popełniłem błąd, gdy wleciałem między drzewa. W lesie nie mam szans w walce z przeciwnikiem takim jak kruk.

– Dlaczego cię śledził?

– Nie chciał, żebym ci pomagał.

– Ale dlaczego?

– Jesteś Sokołem, a wszystkie sokoły muszą strzec się kruków, pamiętaj. Szczególnie na nieznanym sobie terenie.

– Myślisz, że i na mnie czyha jakiś kruk? – Kilian się uśmiechnął.

– Możliwe – odparł ptak poważnie.

– Jak go rozpoznam? – szepnął chłopak, patrząc w ogień. Spopielałe drewno rozpadało się na prostokątne cząstki, opadając z cichym, jakby szklanym podzwanianiem.

Nie słysząc odpowiedzi, podniósł wzrok, ale sokoła nie było.

7

Było piękne letnie popołudnie. Wiał silny, ciepły wiatr. Drzewa szumiały głośno, trawy falowały, dojrzewało zboże, a rzeka płynęła równo, marszcząc się na powierzchni jak jedwab. Na jasnym, rozsłonecznionym niebie ciągnęły się długie szeregi obłoczków, puszystych od góry i zupełnie płaskich od dołu. Jaskółki zataczały wysoko radosne kręgi, a wróble ćwierkały w przydrożnych krzakach.

Kilian szedł sam – sokół opuścił go poprzedniego wieczoru i do tej pory nie wrócił, ale zdarzało się tak już nieraz. Gwałtowne podmuchy rozwiewały gęstą czuprynę chłopaka, a szerokie rękawy jego koszuli łopotały jak żagle.

Wszedł na łagodny pagórek i rozejrzał się. Wąska piaszczysta droga wiodła obok pastwiska i uprawnego poletka prosto do niedużego gospodarstwa, otoczonego jabłoniami. Pomiędzy liśćmi rumieniły się pierwsze dojrzewające owoce. Chłopak ruszył w tamtą stronę, licząc na to, że może znajdzie tu jakieś zajęcie, za które dostanie zapłatę – najchętniej w postaci solidnego posiłku, bo od wczorajszego wieczoru nie miał w ustach nic oprócz malin i ziaren żyta wytrząsanych prosto z kłosa.

Bielona chałupa kryta była strzechą i miała kolorowe okiennice malowane w kwiaty. Pod oknami piął się pachnący groszek, a przy wejściu kwitła polna róża. W obejściu panował porządek, choć bystre oko zauważyłoby od razu, że przydałoby się tu poprawić to i owo. Wszędzie dokoła rosły jabłonie. Pośrodku słonecznego podwórka stała studnia, a dalej ciągnęły się starannie utrzymane grządki warzywne, otoczone smukłymi malwami i słonecznikami o ciężkich głowach.

W cieniu przed chałupą na zbitej z pniaków ławce siedziała staruszka, a u jej stóp, na niskim zydelku – dziewczyna. Dziewczyna ślicznym głosem nuciła jakąś tęskną melodię i pomagała staruszce zwijać wełnę w motek. W pewnej chwili podniosła głowę i zauważywszy zbliżającego się przybysza, powiedziała coś do staruszki. Obie wlepiły w niego oczy.

– Piękny dziś dzień! – zagaił Kilian, podchodząc bliżej.

– Ano, piękny – przytaknęła pogodnie staruszka, ciekawie spoglądając na chłopaka. Była okrągła i rumiana, oczy jej się uśmiechały, siwe włosy ukryte miała pod kolorową chustką. Dziewczynie przyjrzał się chłopak krócej, ale z większą uwagą. Była bardzo ładna, włosy, czarne jak jaskółcze skrzydło, ciasno splotła w dwa lśniące warkocze; miała też bardzo, bardzo jasne oczy, tak jasne, że nawet trudno je było nazwać niebieskimi. Widział je tylko przez mgnienie, bo dziewczyna zaraz spuściła wzrok i udała, że usiłuje rozplątać jakiś supełek. Ubrana była w prostą lnianą sukienkę, ozdobioną przy rękawach delikatnym kwiatowym haftem.

– Wędruję przed siebie – powiedział Kilian. – Idę z daleka i jeszcze długa droga przede mną. Czy mógłbym zostać u was na noc? Odpłacę się pięknie za przysługę, pomogę w obejściu, jeśli trzeba.

– O, robota się znajdzie – ucieszyła się staruszka. – Zjesz, prześpisz się, a z rana Łucja ci powie, co trzeba naprawić. Od dawna brakuje tu męskiej ręki, wiele rzeczy zniszczało, gospodarstwo podupada.

Dziewczyna lekko się zgarbiła, jakby coś ją nagle zasmuciło.

Podniosła wzrok, a widząc ciekawość na twarzy Kiliana, wyjaśniła:

– Mój ojciec nie wrócił z wojny. Czekamy już tak długo, że straciłam nadzieję. Ledwie go pamiętam. Wszyscy już wrócili, a on nie.

Chłopak otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

– I mój ojciec nie wrócił! Dlatego wyruszyłem w świat: chcę go odnaleźć i przyprowadzić do domu! Albo przynajmniej dowiedzieć się, co się z nim stało – dodał.

Na jasne policzki dziewczyny wypłynął rumieniec.

– Jak nazywa się twój ojciec?

– Gedeon z Gór.

Łucja wydała cichy okrzyk, poderwała się z zydelka i spojrzała na babkę, która, zaskoczona, uniosła brwi.

– Nie może być! To dowódca mojego ojca!

Kilian się uśmiechnął. Dziewczyna wydała mu się tak miła – raźniej mu się zrobiło, kiedy usłyszał, że łączy ich podobne zmartwienie; jakoś od razu wydało się ono nieco mniejsze.

– A twój ojciec?

– Wit. Ma na imię Wit.

– W takim razie postaram się odnaleźć i jego – obiecał.

Łucja spojrzała na niego z przejęciem.

– Bardzo bym chciała, żeby wrócił – powiedziała cicho.

Chłopak się uśmiechnął.

– Wiem.

Wiatr dmuchnął ciepłym powiewem przez podwórze, a jabłonki, jedna po drugiej, zaszeleściły liśćmi, jakby ktoś przesunął po nich dłonią.

8

Kilian był pracowity, chętny do pomocy i zręczny, więc nazajutrz od razu zabrał się do roboty. Załatał dach, naprawił płot, wymienił stłuczoną szybkę w oknie, po czym wziął się do koszenia łąki, co zajęło mu dwa dni. Łucja towarzyszyła mu w niektórych zajęciach, a on coraz bardziej lubił z nią przebywać. Dlatego też jego pobyt przeciągnął się znacznie ponad to, co pierwotnie zamierzał – Kilian celowo wyszukiwał sobie dodatkowe prace w obejściu, żeby tylko móc zostać jeszcze trochę dłużej; ale też roboty było tam sporo, więc babka przychylnie i z wdzięcznością patrzyła na chłopaka i cieszyła się, że ktoś przyszedł im z pomocą.

Łucja, niemal równa wiekiem Kilianowi, była łagodna, spokojna – i zagadkowa. Rzadko się odzywała, wiele za to mówiło zawsze jej spojrzenie. Jasne oczy dziewczyny były jakby szczególnym zwierciadłem, w którym każda jej myśl stawała się natychmiast widoczna i czytelna.

Popołudniami Kilian często siadał obok niej, kiedy tkała, przędła albo zajmowała się innymi domowymi pracami. Zmęczony ciężką robotą wokół obejścia przyglądał się, jak dziewczyna krząta się po domu albo po sadzie, pogodna, zwinna i milcząca.

Opowiadał jej często o górach, o swojej wędrówce, nawet o mówiącym sokole – i o tym, jak bardzo chciałby przyprowadzić ojca do domu. Dziwiła się jego niezwykłym opowieściom, słuchała ich ze śmiechem albo poważnie, zawsze jednak z uwagą i zaciekawieniem.

– Odkąd pamiętam, czekałem na ojca – powiedział do niej pewnego popołudnia, kiedy za oknem siąpił letni deszczyk, a cała izba pachniała świeżym chlebem. Łucja siedziała na ławie pod oknem, a on – na stołku obok. Babka dziergała coś w kątku obok pieca. Słychać było uderzenia drobnych kropel o okienne szybki i gałązkę róży, obijającą się o okno za każdym razem, kiedy powiał wiatr. – Ale teraz czasami wątpię, czy słusznie postępuję.

Łucja spojrzała na niego pytająco.

– Matka została sama. Nie wiem, czy znajdę ojca, a jeśli tak, czy mnie w ogóle pozna. Może nie będzie zadowolony, że do niego przyjechałem.

– Jakżeby miał być niezadowolony? – zdziwiła się cicho Łucja. – I on na pewno tęskni za wami.

Kilian westchnął.

– Kto to wie. Niepokoi mnie, dlaczego ani razu nie dał znać, że żyje, że wróci… Co to może oznaczać?

– Może nie miał sposobności, nie chciał was narażać na niebezpieczeństwo albo przysparzać wam smutku.

– Brak znaku to jest przecież największy smutek. – Milczeli przez chwilę. – Czy twój ojciec przesłał wam jakąś wiadomość?

– Trzy lata temu, kiedy wojna się skończyła, przyjechał posłaniec. Mówił, że ojciec ma się dobrze, ale dostał zadanie i wróci do domu z opóźnieniem.

Kilian podniósł wzrok.

– Więc może i mój ojciec miał to samo zadanie. Ale opóźnienie przeciąga się ponad miarę.

Łucja pokiwała głową.

– Wiesz, czego się boję najbardziej? – spytał cicho.

Dziewczyna spojrzała na niego jasnymi oczami.

– Boję się, że nie będzie chciał wrócić.

Łucja nie odpowiedziała, ale chłopak widział, że doskonale rozumie, co on czuje. To dodało mu otuchy.

Dni mijały, lato upływało powoli, aż wreszcie pewnego wieczoru, kiedy Kilian siedział sam przed chałupą, niespodziewanie sokół sfrunął z góry i przysiadł przed nim na brzegu studni. Spojrzał na chłopaka bacznie, a lekki wiatr poruszył jego jedwabistymi piórami.

– Czas ruszać w drogę, Kilianie – odezwał się.

Chłopak milczał. W oddali zamuczała krowa, po którą Łucja właśnie wyszła na pastwisko. Jakiś ptak śpiewał zawiłą piosenkę. Widać było, jak huśta się na wiotkiej gałązce tuż nad powierzchnią rzeki. Wieczorne słońce migotało na płynącej wodzie, rzucając z dołu ruchliwe błyski na okrągłe leszczynowe liście. Krzew wyglądał dzięki temu, jakby cały poruszał się w delikatnym tańcu.

Wreszcie Kilian westchnął i powiedział:

– Masz słuszność. Dobrze mi tutaj, ale opuściłem dom po to, by odnaleźć ojca.

– Zatem wyruszamy jutro rano – zarządził sokół. – Latałem daleko, sprawdziłem drogę. O parę dni marszu stąd leży miasto. Może tam się czegoś dowiesz. W miastach jest dużo ludzi, więc i dużo wiadomości.

– Miasto – powtórzył Kilian. – Nigdy w żadnym nie byłem – dodał z cieniem obawy w głosie.

– Wkrótce będziesz. – Sokół mrugnął czarnymi oczami. – Powiedz wszystkim, że wyruszasz w dalszą drogę. Spotkamy się o świcie.

Po tych słowach rozpostarł stalowoszare skrzydła i odleciał, by po chwili zniknąć wysoko na niebie.

Chłopak nie ruszył się z miejsca, rozmyślając o swoim odejściu. Dziś przy wieczerzy powie babce. Ale najpierw znajdzie Łucję. Czuł, że z nią powinien pożegnać się najpierw.

Poszedł wąską ścieżynką wydeptaną w pachnących, wysokich trawach. Słońce prawie już zaszło. Pojedyncze drobne chmurki, jak topolowy puch, leżały nieruchomo na niebie, pomarańczowe i złote. Rzeka też była złota i różowa, żaby rechotały głośno w okolicznych bagienkach.

Zobaczył Łucję w połowie drogi – ostatnie promienie słońca oświetlały ją całą na złotopomarańczowo. Wielkie drzewa za nią stały nieruchomo w wieczornej ciszy. Kilian westchnął.

Łucja na jego widok uśmiechnęła się miło, ale zaraz spoważniała. Kilian podszedł do niej i dalej szli już razem zarośniętą ścieżką w stronę zagrody. W jej srebrzystych oczach chłopak wyczytał, że dziewczyna wie, dlaczego wyszedł jej na spotkanie. Nie była zdziwiona, tylko odrobina smutku zasnuła jej spojrzenie.

– Tak – powiedział, nie czekając, aż spyta. – Jutro ruszam dalej. Chciałem, żebyś wiedziała o tym pierwsza.

Zatrzymali się na chwilę. W ciepłym świetle widać było mnóstwo maleńkich owadów, unoszących się nad łąką. Prześwietlone pióropusze traw stały niemal bez ruchu, słychać było głośne granie świerszczy i dalekie wołanie kukułki. Pachniały rumianki, a od strony domu doleciał lekki zapach kwitnących lip.

– Wrócisz jeszcze kiedyś do nas, Kilianie? – spytała Łucja cicho, zmienionym głosem.

Patrzyła nieco w bok, jakby bała się spojrzeć mu w oczy. Poczuł, że rumieniec wypływa mu na twarz.

– Oczywiście, że wrócę – odparł, ale głos miał trochę ochrypły ze wzruszenia, które przybłąkało się nie wiadomo skąd. – Kiedy tylko będę mógł.

Pokiwała głową i uśmiechnęła się leciutko, jakby z ulgą.

Bez słowa ruszyli dalej. Jeszcze tylko Kilian schylił się, by zerwać liliowy dzwonek polny, i wetknął go Łucji we włosy.

9

Droga do miasta zajęła im trzy dni, ale już dwa dni wcześniej Kilian poznał, że idzie w dobrym kierunku. Coraz więcej traktów łączyło się z szerokim gościńcem, na którym panował duży ruch. Wędrowało tędy wielu ludzi objuczonych towarami, przejeżdżały powózki i duże wozy drabiniaste zaprzężone w osły i konie, od czasu do czasu jakiś wielki pan przemknął na rączym rumaku, a tłum rozstępował się przed nim, czasem też rozpędzona błyszcząca kareta z turkotem mijała podróżnych. Z rozmów z przygodnymi piechurami Kilian dowiedział się, że najpewniej dotrze do celu akurat w dzień targowy.

Zobaczył miasto już z daleka. Wyrastało ponad rzeką, która opływała je lśniącym łukiem. Wieże z czerwonej cegły wystrzelały w górę – jedne smukłe i delikatne, inne masywne i ciężkie. Zza miejskich murów wyglądały rude dachy i widać było szeregi ceglanych spichlerzy i kolorowych kamieniczek ściśniętych jedna obok drugiej.

Kilian aż przystanął z wrażenia.

– Nigdy nie widziałem czegoś podobnego – powiedział cicho do sokoła, który siedział mu na ramieniu. – Jak ludzie mogą mieszkać w takim zamknięciu? – dodał, wspominając góry, rozległe zielone hale i przypominając sobie nieskończenie piękny widok z Najwyższego Szczytu.

– Łatwo tam stracić głowę, taki tumult i zamieszanie – odparł ptak. – Musisz być bardzo ostrożny.

– Dlaczego?

– Nie możesz ufać każdemu, kogo spotkasz, pamiętaj.

– A komu mogę ufać?

Sokół się zawahał.

– Najlepiej nikomu. – Łypnął okiem na chłopaka. – W mieście zbierają się wszyscy: i szlachetni, prawi ludzie, i ostatni obwiesie. Ja nie zostanę z tobą. Nie znoszę miast. Ale będę w okolicy. Znajdę cię, gdy ruszysz dalej.

Kiedy zbliżyli się do imponujących, wysokich murów, które otaczały miasto wzdłuż szerokiej rzeki, sokół musnął dziobem policzek Kiliana i odleciał. Chłopak został sam.

Przeszedł przez bramę, otwartą szeroko z okazji targu. Z trudem utrzymywał równowagę w przepływającym stale strumieniu ludzi, którzy przepychali się łokciami albo przeciskali ze swoimi wózkami pełnymi towarów. Kilian nigdy w życiu nie przebywał w takim zgiełku i tłoku, nawet na targu we wsi, w domu. Cały rynek i przylegające do niego uliczki zapchane były przyjezdnymi, którzy chcieli coś tu sprzedać albo kupić, najczęściej zaś – jedno i drugie.

Wzdłuż wąskich uliczek brukowanych kocimi łbami i na rynku wokół wspaniałego ratusza stały taczki, wózki i kramy, na których przekupnie zachwalali głośno swój towar; gdzieniegdzie sprzedawano wyroby prosto z wozów, których nawet nie rozładowano. Można tu było znaleźć wszystko: sól, owoce i warzywa, sery, chleb, naczynia, narzędzia, wspaniałe tkaniny, wosk i miód – a nawet żywy inwentarz. Towary leżały stertami na straganach albo bezpośrednio na ulicach, ptactwo gęgało, kwakało i gdakało, osły ryczały, a nad wszystkim górował zgiełk przemieszanych ludzkich głosów i przedziwny zapach, w którym było po trochu wszystkiego – przypraw, zwierząt, kwiatów i ludzi.

– Uważaj, młokosie! – krzyknął nagle ktoś tuż nad uchem Kiliana, chwytając go za kołnierz. – Potłuczesz mi lustra!

Kilian podniósł wzrok i ujrzał przed sobą chłopaka w haftowanej koszuli. Zdezorientowany przyjrzał mu się uważnie i dopiero kiedy spostrzegł, że ktoś trzyma go za kołnierz, uprzytomnił sobie, że widzi własne odbicie.

– Przepraszam – powiedział, podnosząc wzrok na sprzedawcę luster. – Proszę mnie puścić.

Mężczyzna spełnił prośbę, nadal jednak spoglądał na Kiliana srogo, marszcząc grube brwi.

– Ostrożnie – rzucił jeszcze. – Lustra kosztują majątek.

Chłopak znów spojrzał przed siebie. Dziwne to było wrażenie, bo nigdy dotąd nie widział własnego odbicia tak wyraźnie – odbicie w studni, w szybie okiennej czy w stawie nie mogło się równać z odbiciem lustrzanym. Podszedł bliżej i spojrzał sobie w oczy, potem obejrzał uważnie swoją twarz i całą resztę. Zaskoczyło go, że wygląda tak poważnie – wewnątrz czuł się wciąż bardziej dzieckiem niż podrostkiem, którego widział w zwierciadle.

– No, starczy tego dobrego – popędził go przekupień. – To, że nie potłukłeś luster, nie znaczy, że możesz się godzinami w nich przeglądać.

Kilian rzucił mężczyźnie krótkie, mocne spojrzenie, aż ten cofnął się nieco w głąb straganu, po czym odszedł. Krążył jeszcze przez jakiś czas po targu, oglądając wspaniałe tkaniny, przywiezione zapewne ze Wschodu, niezwykłe przysmaki – rodzynki, orzechy i nieznane sobie owoce, piękne szafirowe ptaki z ogonami jak najcudniejsze wachlarze upstrzone tęczowymi okami. W końcu jednak poczuł znużenie. Był w drodze od kilku dni, a że słońce ostatnio dopiekało, podróż go zmęczyła. Teraz w zgiełku i tłoku poczuł, że boli go głowa.

Nie bardzo umiał się odnaleźć w labiryncie uliczek, skierował się więc ku wąskiemu przesmykowi, oddzielającemu mury miejskie od wysokich, ceglanych spichlerzy. W ten sposób wydostał się wkrótce z największego ścisku i znalazł się przed przyjemnie wyglądającą gospodą, wciśniętą między dwa spichrze.

Miał przy sobie kilka monet, które ofiarowano mu wcześniej za drobne prace – uznał więc, że to dobra chwila, by je wykorzystać i kupić porządny posiłek.

10

W gospodzie panował półmrok; tutaj także było ciasno i gwarno jak w ulu, pachniało piwem i miodem, i pieczonym mięsiwem. Długie ławy nie mieściły gości, którzy rozmawiali głośno, chcąc przekrzyczeć pozostałych, a niekiedy nawet śpiewali, trącając się kuflami.

Wreszcie Kilian znalazł miejsce. Długo nikt do niego nie podchodził i mało brakowało, żeby zasnął ze znużenia, kiedy usłyszał soczysty, niski głos:

– Czym ci mogę służyć, chłopcze?

Był to zażywny karczmarz z czarnym wąsem, okrągły jak beczułka i przepasany niezbyt czystym fartuchem.

– Chciałbym coś zjeść i wypić – odparł Kilian.

– Już się robi! – odparł wesoło karczmarz. Po chwili wrócił z solidną porcją mięsa, kaszy i z wielkim kuflem miodu.

Kilianowi aż się oczy zaświeciły. Głodny był jak wilk, dopiero teraz to poczuł.

– Przyjechałeś na targ? – zagadnął karczmarz, biorąc się pod boki i patrząc ciekawie na chłopaka.

– Na targ trafiłem przez przypadek – odparł Kilian. – Ale zaszedłem do miasta, bo szukam wiadomości o ojcu.

– Jest tutaj?

– Nie sądzę – odpowiedział chłopak, odgryzając spory kawał pieczeni. – Ale może ktoś coś o nim wie.

– Niewykluczone. Mnóstwo tu dzisiaj przyjezdnych ze wszystkich stron.

– Trzeba tylko wiedzieć, kogo spytać. – Kilian uśmiechnął się nieco smętnie.

– A kim jest twój ojciec? – zainteresował się karczmarz.

– Nazywa się Gedeon z Gór. Był jednym z dowódców w ostatniej wojnie.

– Gedeon… hm… – Karczmarz najwyraźniej przeszukiwał najdalsze zakamarki pamięci. – W czasie wojny mnie tu nie było – dodał ciszej. – Wróciłem niedawno, żeby znów otworzyć gospodę. Raczej nie znam imion wojowników, chociaż… Gedeon… mogłem kiedyś o nim słyszeć.

– Z pewnością. Nie spotkałem po drodze nikogo, kto by go nie znał. Wszyscy słyszeli o moim ojcu. Nazywają go także Sokołem.

– Wszyscy go znają, a nikt nie wie, gdzie go szukać?

– Niestety. Nie wrócił z wojny, ale jestem prawie pewien, że żyje.

Karczmarz wsparł się o stół, słuchając z zaciekawieniem.

– Rzecz w tym, że w ogóle go nie pamiętam – ciągnął Kilian. – Nie wiem, jak wygląda, i zapewne nie potrafiłbym go rozpoznać, chyba że po koszuli.

– Po koszuli? – zdziwił się karczmarz.

– Tak. – Wypiął pierś, na której zalśnił błękitny haft. – Mój ojciec nosi taką samą. Ma szczególny wzór: kwiaty i sokoły. Nie sposób go nie zapamiętać.

Karczmarz przyjrzał się haftowi.

– Piękny! – zachwycił się szczerze. – Koszula musi być cenna.

Kilian nie odpowiedział, przypomniawszy sobie nagle przestrogi sokoła, i odsunął się nieco.

– Szkoda, że nie mogę ci pomóc – stwierdził karczmarz, przerzucając sobie przez ramię płócienną serwetkę. – Mam nadzieję, że odnajdziesz ojca.

Skinął głową, oddalił się i zaraz zniknął w tłumie gości.

Kiedy tylko Kilian został sam, jak spod ziemi wyrósł obok niego inny mężczyzna.

– Szukasz Gedeona? – spytał wprost. – Gedeona z Gór?

Chłopak przytaknął, mierząc nieznajomego szybkim, czujnym spojrzeniem. Był niezbyt wysoki, ale silny, miał wąskie, bure oczy o nieco lisim wejrzeniu, garbaty nos i kudłate, rudawe włosy. Jego wygląd nie budził szczególnego zaufania, ale wyglądało na to, że może coś wiedzieć.

– Mogę ci pomóc – ciągnął nieznajomy. – Niechcący słyszałem twoją rozmowę z karczmarzem.

– Kim jesteś? – spytał Kilian ostrożnie.

– Zwą mnie Ursyn. Wiem, gdzie szukać Gedeona.

– Jesteś pewien, panie? – zdumiał się Kilian, a nieufność w jednej chwili wyparowała z niego jak kamfora. Nie spodziewał się, że tak łatwo i szybko może zdobyć wiadomości podobnej wagi.

– Całkowicie.

– Jak to możliwe? Nikt nic o nim nie słyszał. Znasz go?

Na oblicze Ursyna wypłynął krzywy uśmieszek.

– Znajdziesz ojca na drugim brzegu rzeki. Tam jest jego obóz.

– Skąd to wiesz? Widziałeś obóz? Widziałeś mojego ojca? – Serce Kiliana biło szybko.

– Nie trzeba widzieć, żeby wiedzieć – odparł mężczyzna.

– Jak się przedostać na drugi brzeg? – spytał Kilian po chwili. – Nie widziałem tu żadnego mostu, a rzeka jest tak szeroka…

– Najlepiej poprosić któregoś z flisaków. Pełno ich tutaj. Przewiozą cię za niewielką opłatą.

Kilian nadal myślał. Podejrzliwość walczyła w nim z nadzieją, że cel jego wędrówki może być bliższy, niż się tego spodziewał.

– Jak znajdę ten obóz? – spytał, bacznie przyglądając się Ursynowi.

– Popłyniesz w dół rzeki. Trochę to potrwa: zapewne od rana, bo flisacy wypływają stąd o świcie, do późnego wieczora. Zobaczysz górę, a na niej ruiny dawnego zamku. Nieco dalej będzie pomost. Wysiądź przy nim. Obóz znajduje się nieco dalej na północ, trzeba iść ścieżką wzdłuż rzeki.

– Skąd wiesz to wszystko tak dokładnie? – spytał Kilian, ale nieznajomy wstał i poklepał go po ramieniu.

– Chcesz odnaleźć ojca? – odpowiedział pytaniem. Spojrzał Kilianowi w oczy. – Jeśli chcesz, zrób, jak mówię. – Uśmiechnął się, błysnął białymi zębami, po czym skinął głową na pożegnanie i zniknął w tłumie. Po chwili Kilian zobaczył go jeszcze przez kwadratowe szybki okna. Ursyn szedł prędko, jakby się dokądś spieszył.

Istotnie, spieszył się. Kiedy tylko dotarł nad rzekę, wsiadł do zacumowanej tam łódki i powiosłował co sił, żeby później dobić do drugiego brzegu.

11

Kilian czym prędzej dokończył posiłek i wyszedł znów na ulicę. Wydało mu się, że tłok jest jeszcze większy, więc pospiesznie, klucząc wśród ciżby, wydostał się za mury miejskie inną bramą. Trawiasta skarpa schodziła tu łagodnie ku rzece. Chyba i flisacy udali się dziś na targ, bo wielkie tratwy stłoczone przy brzegu w większości stały puste.

Chłopak wyciągnął się na ziemi. Czuł, jak jasne słoneczne ciepło dociera do każdego kawałeczka jego ciała. Dziwne biało-srebrzyste ptaki o dużych, mocnych dziobach przechadzały się po brzegu, niektóre przesiadywały na tratwach, inne jeszcze szybowały nad rzeką, krzycząc przenikliwie. Były bardzo gładkie, jakby wykute ze stali, a ich wygięte, trójkątne skrzydła zdawały się ciąć powietrze. Kilian jeszcze nigdy nie widział takich ptaków.

Z miasta niosły się dźwięki muzyki – pewnie jacyś wędrowni grajkowie chcieli zarobić na targu trochę grosza. Głośno grali skoczną melodię i Kilianowi zrobiło się rzewnie, choć nie wiedział dlaczego.

Być może jutro, pojutrze, za parę dni – niechby i tygodni! – znajdzie ojca. Nareszcie trafił na jego trop.

Wprawdzie coś tutaj nie dawało mu spokoju, jak ziarnko piasku, kiedy wpadnie do oka. Wszystko poszło jakby za łatwo. Nie do końca ufał Ursynowi – ale co miał do stracenia? To był jedyny człowiek, który dał mu nadzieję. Więcej: wskazał miejsce.

Ojciec. Jakie będzie to ich spotkanie? Pierwsze po tylu latach, a właściwie jakby zupełnie pierwsze, bo przecież Kilian nic a nic nie pamiętał. Teraz, kiedy wydawało się, że ojciec jest blisko, chłopak poczuł nagle niejasny lęk.

Leżąc na słońcu, rozmyślając o przyszłym spotkaniu, nie zauważył nawet, kiedy zasnął. Mewy szybujące nad rzeką krzyczały raz po raz, tratwy obijały się o siebie ze stłumionym, miękkim stukiem, woda zaś bezgłośnie sunęła rozległym korytem, jak przesuwająca się z wolna szklana tafla.

Obudził go lekki powiew na twarzy i cień, który na chwilę przesłonił mu słońce. Podniósł powieki.

Obok niego siedział sokół i przyglądał mu się bacznie tymi swoimi skośnymi oczami.

– Nie byłeś na targu? – spytał.

– Byłem i szybko uciekłem – zaśmiał się chłopak, ale zaraz spoważniał. – Dowiedziałem się, gdzie znajdę ojca.

Opowiedział o swoim spotkaniu, ale sokół pochylił się do przodu i lekko uniósł skrzydła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

serdak – rodzaj kamizelki; krótki kożuszek do pasa [wróć]

przyzba – wał usypany z ziemi dokoła podmurówki dawnej chaty wiejskiej, czasami pokryty deskami [wróć]

sosrąb – gruba, zwykle zdobiona belka stropowa biegnąca wzdłuż całego pułapu i podtrzymująca go [wróć]

cucha – rodzaj luźnej wełnianej kurty ozdobionej haftem, noszonej przez górali [wróć]

Text © copyright by Emilia Kiereś, 2022 Copyright by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, 2022

Projekt okładki Monika Pollak

Redaktor prowadząca Katarzyna Lajborek Opieka nad projektem Magdalena Korobkiewicz Redakcja Zuzanna Laskowska Korekta Joanna Kończak Korekta plików po konwersji Irmina Garlej

ISBN 978-83-10-13913-9

www.naszaksiegarnia.pl

Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA Sp. z o.o. 05-075 Warszawa-Wesoła, ul. Apteczna 6 e-mail: [email protected] tel. 22 643 93 89

Konwersję wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.