Rumunia. Pęknięte lustro Europy - Dorota Filipiak - ebook

Rumunia. Pęknięte lustro Europy ebook

Dorota Filipiak

3,9

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Opis

Kiedy pierwszy raz pojechałam do Rumunii, nie przeczuwałam nawet, że to początek wielkiej, wspaniałej przygody. Przygoda ta trwa do dziś i mam nadzieję, że wraz z tą książką wchodzi w nowy etap. Rumunii nie da się poznać, a tym bardziej zrozumieć, jeśli nie poświęci się jej dość czasu i uwagi. Bo Rumunia to cała Europa. Kontynent odbija się tu jak w lustrze, tylko troszkę popękanym, zlepionym z różnych fragmentów – z zachodu i wschodu. Jest trochę turecko i węgiersko, odrobinę niemiecko i nieco słowiańsko. Mistycyzm wschodniego chrześcijaństwa miesza się z surowym protestantyzmem. Swoje ślady pozostawili Dakowie. W języku pobrzmiewa starożytny Rzym. W architekturze dostrzec można historię całego starego kontynentu. Rumunia to fascynująca mieszanka wszystkiego, co przytrafiło się Europie na przestrzeni niemal dwóch tysięcy lat.

Książka ta to trochę dziennik, trochę pamiętnik, zapis podróży – próba zachowania w pamięci tego, co ulotne, chwil spędzonych w Rumunii, spotkań i wrażeń. Nie ma tu obiektywnej oceny, zimnej relacji. To jak najbardziej osobiste spostrzeżenia i uwagi pisane na marginesie kolejnych podróży rzeczywistych i wyobrażonych, trwających nieprzerwanie od kilkunastu lat.

W trakcie pracy miałam wiele wątpliwości. Wszak tyle już o Rumunii napisano. Jednak wielokrotnie przekonywałam się, że ciągle jest wiele do zrobienia, bo krzywdzące, niesprawiedliwe stereotypy mają się aż nazbyt dobrze. Chciałabym pokazać Rumunię taką, jaką jest. Niewolną od problemów, mocno zanurzoną w burzliwej przeszłości, ale odważnie patrzącą w przyszłość i mającą wiele do zaoferowania.

Dorota Filipiak

 

O AUTORCE

Dorota Filipiak – warszawianka z urodzenia, studiowała historię na Uniwersytecie Warszawskim. Od ponad dekady zawodowo związana z Wydawnictwem Czarne, w którym zajmuje się promocją. Interesuje się historią Europy Środkowej. Najchętniej podróżuje na Słowację, Węgry, do Rumunii i na Bałkany. Współpracuje z internetowym magazynem Magyazyn, gdzie publikuje artykuły o węgierskiej kulturze, historii i literaturze. Mieszka w Warszawie i we wsi nad Bugiem.

 

FRAGMENTY KSIĄŻKI

Rumunia jest jak łacińskie słowo – czwarta forma czasownika, zupełnie niepodobna do formy podstawowej. Jest jak teksty, których nie da się tak po prostu wrzucić do translatora i przetłumaczyć. Kolejne ludy, które przychodziły na te ziemie, dodawały swoje słowa i swoje znaczenia do słów zastanych. Rumunia to wielka księga, którą zaczęto pisać przed wiekami w języku Daków. Potem przyszli Rzymianie ze swoją łaciną. Ich język przyswoiła kultura chrześcijańska. Humanizm i oświecenie przyniosły języki narodowe, odtwarzane czy wręcz tworzone na nowo w dziewiętnastym wieku. Po drodze pojawili się jeszcze Turcy i Grecy. I wielu innych, o których nie warto wspominać, bo ich wpływ nie był tak znaczący, chociaż czasem można usłyszeć słowo brzmiące dziwnie znajomo.

 

Rumunię można opisać kolorami. Błękitem z malowanych monasterów bukowińskich. Spłowiałym brązem gontów wież kościołów w Maramureszu. Wypaloną żółcią traw Dobrudży. Zielenią wody Morza Czarnego oglądanego z plaży w Vama Veche. Wymykającymi się opisowi odcieniami Dunaju. Oślepiającą bielą murów siedmiogrodzkich kościołów warownych. Pastelowymi barwami kamienic w Sybinie. Białą już czernią ścian braszowskiego kościoła. Tęczowym niebem tuż przed zmierzchem w Ceahlău. Kolorowe jest tu wszystko – architektura, przyroda i ludzie.

 

Niezależnie od tego, za pomocą jakich zmysłów poznaje się Rumunię, trudno o niej myśleć jako o spójnym, jednorodnym organizmie. To kilka różnych krajów. Historia ich wspólnego trwania jest zbyt krótka, a nazwa Rumunia zbyt młoda, by o poszczególnych częściach pisać jak o czymś nierozerwalnym. Można więc pisać Siedmiogrodzie, gdzie za murami miast niemiecki rozbrzmiewał kiedyś częściej niż rumuński. O Mołdawii, gdzie powstały unikatowe malowane monastery, w których modlono się w języku wschodnich chrześcijan. O Wołoszczyźnie, krainie oddzielonej od reszty świata potężnym Dunajem i skrytej za wyniosłymi Karpatami, gdzie dotarli Rzymianie. O Dobrudży, która daje przedsmak orientu i hipnotyzuje nieskończoną, idealnie płaską przestrzenią, a z minaretów rozlega się wołanie muezina. I o Maramureszu, nad który wynoszą się absurdalnie wysokie wieże tamtejszych drewnianych cerkwi, jakby chciały sięgnąć nieba.

 

Rumunów i Węgrów, czy tego chcą, czy nie, poza wspólną historią łączy coś jeszcze, na co rzadko zwraca się uwagę. Są inni. Otacza ich morze słowiańszczyzny, na tle którego stają się odmieńcami. Węgrzy sami swą odrębność podkreślają, ale przecież także Rumuni mówią w języku, którego żaden Słowianin nie zrozumie, może poza pojedynczymi słowami. Rumuński jest językiem niezwykle oryginalnym. Konotacje łacińskie są nie tyle słyszalne, bo melodia tej mowy jest inna niż pozostałych języków romańskich, ile widoczne. Zapisane słowa często wprost przywodzą na myśl ich łacińskie odpowiedniki. Gdy doda się do tego wpływy tureckie, węgierskie i greckie, powstaje język jedyny w swoim rodzaju. A jakby tego urozmaicenia było mało, w tym wielojęzycznym gwarze rozbrzmiewał kiedyś, i to nader często, niemiecki. Nie sposób pominąć jego wpływu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 282

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (74 oceny)
28
23
15
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ponitka

Dobrze spędzony czas

Zaproszenie do Rumunii. Z psem.
00
Valril

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisana, ciekawe opowieści. Fajnie, że nic o Bukareszcie, za to szkoda że nic o relacjach Rumunii z Mołdawią :)
00
martaasamsel

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemny zbiór opowiadań o Rumunii.
00
WitkiewiczEwa

Nie oderwiesz się od lektury

Dzięki Pani Dorocie za wspaniałą opowieść 🙂
00
jakub_synajewski

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisana, bez nadęcia za to z dużym dystansem do życia. Polecam nie tylko zainteresowanym tematyką Rumuni ale również szukającym alternatywy dla masowej turystyki.
00

Popularność




Zamiast wstępu

„Jak doj­mu­jące lek­tury, praw­dziwa podróż stała się aktem sprze­ciwu wobec sza­leństw epoki elek­tro­nicz­nej i wobec wszyst­kich dołu­ją­cych nas zmar­twień przez tę epokę zro­dzo­nych. Dobra książka zasłu­guje na to, by prze­czy­tać ją do końca, podob­nie jak zapa­da­jący w pamięć kra­jo­braz pra­gnie, by zoba­czyć go raz jesz­cze i dokład­nie zba­dać. Doma­ga­jąc się nie­ustan­nego sku­pie­nia, podróż i poważna lek­tura psują szyki okre­som bez­myśl­nej nie­uwagi, które szpecą czas, jaki spę­dzamy na tej ziemi”.

Robert D. Kaplan, W cie­niu Europy. Dwie zimne wojny i trzy­dzie­sto­let­nia podróż przez Rumu­nię, a nawet dalej

To było gdzieś mię­dzy Klu­żem a Mediaș. Mniej wię­cej. Szosa bie­gła przez góry podobne do naszego Beskidu Niskiego. Wzgó­rza nie impo­no­wały wyso­ko­ścią, ale droga była – jak na góry przy­stało – wąska i kręta. Zjeż­dża­li­śmy z prze­łę­czy. Z jed­nej strony asfalt docho­dził do nie­mal pio­no­wego zbo­cza zaro­śnię­tego gęstym buko­wym lasem. Po dru­giej stał spory hotel z wido­kiem na roz­le­głą dolinę. Na par­te­rze budynku znaj­do­wała się restau­ra­cja.

Była nie­dziela, pora obia­dowa. W knaj­pie tłum. Prze­je­cha­li­śmy obok bar­dzo powoli, bo przez jezd­nię co chwila ktoś prze­cho­dził, piesi krę­cili się po cia­snym pobo­czu. Trzeba było uwa­żać, bo ci, naj­wy­raź­niej w leni­wych nastro­jach, naje­dzeni i opici, nie wyka­zy­wali szcze­gól­nej czuj­no­ści i snuli się niczym muchy w mio­dzie.

Wresz­cie minę­li­śmy budy­nek i naszym oczom uka­zał się wielki, czarny, tere­nowy samo­chód zapar­ko­wany pod boczną ścianą hotelu, nie­mal o nią oparty, skryty w chłod­nym cie­niu. Wóz pło­nął. Spod maski w górę strze­lały pło­mie­nie. Wyglą­dało na to, że za chwilę nie będzie już czego rato­wać.

Nikt z hote­lo­wych gości nie inte­re­so­wał się tym poża­rem. Samo­chód pło­nął sobie spo­koj­nie, a ludzie sie­dzieli w knaj­pie za ścianą i jedli obiad. Ci, któ­rzy szli do swo­ich pojaz­dów, nie widzieli tere­nówki, bo par­king znaj­do­wał się z dru­giej strony hotelu. Poza nami chyba nikt się nie zorien­to­wał, co się dzieje.

Jesz­cze przez wiele kilo­me­trów, gdy zjeż­dża­li­śmy w dolinę, widzia­łam wysoki słup czar­nego dymu.

Byli­śmy w Rumu­nii. Znowu.

***

Zbie­ram śmieci. Z każ­dej podróży poza mają­cymi sta­no­wić swego rodzaju pamiątkę z podróży pocz­tów­kami, któ­rych ni­gdy nikomu nie wysy­łam, przy­wożę para­gony, bilety par­kin­gowe, bilety wstępu do muzeów, ulotki, rachunki za noc­leg, za kawę, kwity za toa­letę i całą masę innych papie­rów, papie­rzysk, papier­ków, które potem, cza­sem po latach, wypa­dają z książki, do któ­rej tra­fiły w cha­rak­te­rze zakładki. Śmieć uru­cha­mia wspo­mnie­nia. Poje­dyn­czy, cza­sem bar­dzo nie­po­zorny świ­stek przy­wo­łuje kon­kretne miej­sce, moment, sytu­ację, kon­kret­nych ludzi. Dla­tego zna­le­ziony przy­pad­kiem wraca tam, skąd wypadł. Po to, by po latach znów stać się swo­istym memento.

Kolek­cja śmieci rośnie. Jeż­dżę i zbie­ram nowe. Pozwa­lam, by zbiór powięk­szał się w naj­lep­sze.

Podróż pierw­sza

Gdy­bym podobną scenę – pło­nący na pobo­czu ogromny, czarny samo­chód tere­nowy – ujrzała ponad dzie­sięć lat temu, gdy w wyniku róż­nych zbie­gów oko­licz­no­ści, pod wpły­wem fan­ta­zji i pew­nego pociągu do ryzyka po raz pierw­szy prze­kro­czy­li­śmy gra­nicę węgier­sko-rumuń­ską, nie wyklu­czam, że nastą­piłby szybki zwrot w kie­runku odwrot­nym od pla­no­wa­nego. Taki samo­chód – duża czarna tere­nówka z ciem­nymi szy­bami – w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku koja­rzy się bowiem dość jed­no­znacz­nie. A samo­chód rado­śnie pło­nący jesz­cze bar­dziej umac­nia te sko­ja­rze­nia. To mogą być wyłącz­nie mafijne pora­chunki. A że to blok wschodni, wia­domo, kto za tym stoi. Lepiej trzy­mać się z daleka.

P. mógłby zatem gwał­tow­nie wyha­mo­wać, aż opony zapisz­cza­łyby na asfal­cie, pozo­sta­wia­jąc na nim czarny ślad, i pomknąć z powro­tem ku gra­nicy węgier­skiej, gdzie panują prawo, porzą­dek, ład i cywi­li­za­cja pra­wie zachod­nio­eu­ro­pej­ska.

Ale za pierw­szym razem nic nie wzbu­dziło naszego nie­po­koju. Żad­nych zna­ków, ostrze­żeń, sygna­łów. Była nie­dziela. Jecha­li­śmy przez Satu Mare i dalej, a na dro­dze nie działo się nic. Był pochmurny dzień, z nieba sią­pił deszcz. Do samego Klużu pusto i spo­koj­nie. Dopiero bli­żej mia­sta z krza­ków wyło­niła się jakaś psina i cho­ciaż budziła współ­czu­cie swą zmo­kło­ścią i chu­do­ścią, to jesz­cze do nas nie docie­rało, czego jest zwia­stu­nem. Do chwili mel­do­wa­nia się w hotelu Melody nie spo­tka­li­śmy żad­nego czło­wieka. Hotel mie­ścił się przy głów­nym placu, na któ­rym domi­no­wała syl­weta wiel­kiego gotyc­kiego kościoła z wie­żami się­ga­ją­cymi, jak na ten styl przy­stało, samego nieba.

W środku ani śladu śre­dnio­wie­cza. Wię­cej tam atmos­fery komuny niż daw­nych monar­chii. Co naj­wy­żej zostało nieco ck kurzu, gdzieś pod samym sufi­tem. Cała reszta to spa­dek po epoce Geniu­sza Kar­pat. Epoce minio­nej, ale nie­da­ją­cej o sobie zapo­mnieć. Jej relikty, także ludz­kie, trzy­mały się nie­źle. Panie kel­nerki w cha­rak­te­ry­stycz­nym obu­wiu, trwale zaon­du­lo­wane, były rów­nież odpo­wied­nio opry­skliwe, by gość w sekundę poczuł się jak prze­nie­siony w prze­szłość. Pan kel­ner, raczej pil­nu­jący gości niż zaj­mu­jący się ser­wo­wa­niem śnia­da­nia, był tak posu­nięty w latach, że z pew­no­ścią mógłby ura­czyć nie­jedną histo­rią z wła­snego życia pod dyk­ta­turą – jeśli oczy­wi­ście ktoś zechciałby zapy­tać. Nie­wy­klu­czone, że przed laty rów­nie pil­nie pil­no­wał hote­lo­wych gości, by potem skru­pu­lat­nie prze­ka­zać zdo­byte przy śnia­da­niu infor­ma­cje komu trzeba. A może to na niego dono­szono. A może i jedno, i dru­gie.

Od tego desz­czo­wego nie­dziel­nego popo­łu­dnia w Klużu upły­nęła ponad dekada. Rumu­nia bar­dzo się przez ten czas zmie­niła, pan kel­ner pew­nie nie żyje, panie bufe­towe mogą być już na eme­ry­tu­rze, a plac, przy któ­rym stoi hotel – a stoi na­dal – prze­szedł grun­towną reno­wa­cję i dziś, oto­czony kawiar­niami, restau­ra­cjami i pubami peł­nymi ludzi mówią­cych w roz­ma­itych języ­kach, jest głów­nym miej­scem spo­tkań i celem wycie­czek. Jak na praw­dzi­wie euro­pej­skie mia­sto przy­stało. Jest to też miej­sce, w któ­rym od czasu do czasu odby­wają się anty­rzą­dowe demon­stra­cje. Plac zdaje się do tego stwo­rzony. Bar­dzo efek­tow­nie wypada na zdję­ciach, szcze­gól­nie noc­nych, bo jest wspa­niale oświe­tlony. To pewien para­doks – Rumuni w pań­stwie rumuń­skim gro­ma­dzą się pod okiem węgier­skiego króla i wokół kościoła obrządku łaciń­skiego, a nie pod cer­kwią wokół pomnika Avrama Iancu. Do tych para­doksów jesz­cze wrócę.

Ponad dzie­sięć lat. Nie­któ­rzy poświę­cili temu kra­jowi dużo wię­cej czasu. Kaplan w książce W cie­niu Europy pod­su­mo­wał ponad trzy dekady swo­ich rumuń­skich doświad­czeń. Ja jed­nak odczu­wam pewną prze­wagę nad tym Ame­ry­ka­ni­nem, gdyż z Rumu­nami dzielę przy­naj­mniej czę­ściową wspól­notę doświad­czeń. Czło­wiek z Zachodu ni­gdy do końca nie zro­zu­mie czło­wieka Wschodu. Nawet jeśli posią­dzie wie­dzę, prze­czyta setki ksią­żek, jest to doświad­cze­nie głów­nie inte­lek­tu­alne. Nawet jeśli docho­dzą do tego emo­cje, sym­pa­tia, sen­ty­ment, to brak mu pew­nego zmy­sło­wego pier­wiastka, który bie­rze się z oso­bi­stego prze­ży­cia, doświad­cze­nia, intu­icji. Można to spro­wa­dzić do pro­stego powie­dze­nia: syty głod­nego nie zro­zu­mie. Dla­tego tak czę­sto mam wra­że­nie, że naj­spryt­niejsi poli­tycy, naj­więksi bry­tyj­scy czy ame­ry­kań­scy inte­lek­tu­ali­ści ni­gdy nie rozu­mieli ludzi z naszej czę­ści świata i czę­sto zwy­czaj­nie dawali się robić w konia. To, co stało się po zakoń­cze­niu dru­giej wojny świa­to­wej, nazna­czyło zbyt mocno nas – ludzi za żela­zną kur­tyną – a jed­no­cze­śnie bar­dzo sku­tecz­nie i trwale oddzie­liło nas od zachod­niego myśle­nia. Muszą minąć jesz­cze dłu­gie lata, by róż­nice, które z tego wyni­kają, zostały zni­we­lo­wane, żeby­śmy zapo­mnieli o tym, że jeste­śmy inni. Pod warun­kiem że nie wyda­rzy się nic takiego, co znowu zmieni nasz świat.

Dla­tego wolę czy­tać Bogu­miła Lufta, Andrzeja Sta­siuka czy Krzysz­tofa Vargę, bo wiem, że czu­jemy podob­nie. Że kiedy oni piszą o rumuń­skim czy węgier­skim komu­ni­zmie i okre­sie trans­for­ma­cji, to uży­wają kodu wspól­nego dla ludzi stąd. Dla­tego ich opi­sa­nie tam­tej­szych realiów jest mi bliż­sze, nawet jeśli nie zga­dzam się z inter­pre­ta­cją czy dia­gnozą. A jesz­cze lepiej czy­tać tych, któ­rzy się tam uro­dzili, wycho­wali i prze­żyli na wła­snej skó­rze. Luciana Boię, Hertę Müller, Andreę Tompę, Filipa Flo­riana, Egi­nalda Schlat­t­nera. I Polacy, i inni miesz­kańcy tam­tych regio­nów (nie mogę napi­sać, że Rumuni! Dla­czego? O tym dalej) mają piąty zmysł wyczu­lony na szcze­góły, szer­szy kon­tekst opi­sują skró­tami myślo­wymi i nie dają się nabie­rać na sztuczki pro­pa­gan­dowe. I jeśli piszą, że tak wła­śnie było, to można im wie­rzyć.

Andrzej Sta­siuk słusz­nie zauwa­żył, że wszy­scy tu nie­siemy jeden bagaż: wynie­sioną ze szkoły przy­mu­sową zna­jo­mość języka rosyj­skiego – pod warun­kiem że uro­dzi­li­śmy się odpo­wied­nio wcze­śnie, by na ten przy­mus się zała­pać i by nie były nam obce takie obser­wa­cje:

[…] ci biedni ludzie Zachodu błą­ka­jący się ze swoim angiel­skim w otchła­niach byłego impe­rium. Na przy­kład w pamir­skim Mur­go­bie w przy­droż­nym hotelu. Cho­dzili boso po zie­lo­nym lino­leum, któ­rym wyło­żona była sto­ło­waja, i zacze­piali kucharki w chust­kach: beer, pota­toes, beer, pota­toes… Kobiety obrzu­cały ich nie­uf­nymi spoj­rze­niami. Lito­ści­wie tłu­ma­czy­łem im, że wysocy blon­dyni chcą pojeść kar­to­fli i napić się piwa1.

Język to cie­kawe narzę­dzie, bo nie­ko­niecz­nie trzeba rozu­mieć zna­cze­nie słów, by ule­gać bar­dzo kon­kret­nym emo­cjom. Wło­ski roz­le­ni­wia. Cze­go­kol­wiek by w tym języku nie mówiono, natych­miast czuję ochotę, by roz­wa­lić się na kana­pie albo jesz­cze lepiej: na leżaku pod drze­wem, zjeść coś dobrego i popić winem. Fran­cu­ski wzbu­dza pewną non­sza­lan­cję i znowu – ochotę na wino, ale już bez jedze­nia, no może odro­bina sera byłaby nie od rze­czy. Nie­miecki każe natych­miast się wypro­sto­wać, popra­wić ubra­nie i rozej­rzeć się, czy wszystko wokół jest w nale­ży­tym porządku. Za to cze­ski pomaga się odprę­żyć, naj­le­piej z kufel­kiem piwa, i z czu­ło­ścią spoj­rzeć na świat. Angiel­ski każ­demu, nawet głu­piut­kiemu seria­lowi dodaje pew­nej inte­lek­tu­al­nej głębi. Rosyj­ski zaś wywo­łuje chęć do wychy­le­nia flaszki czy­stej wódki, a potem już tylko smętne pie­śni i roz­wa­ża­nia o sen­sie, a raczej braku sensu życia. Ci, któ­rzy zostali dotknięci rosyj­sko­ścią, nawet tylko powierz­chow­nie, do końca życia będą patrzeć na świat z podejrz­li­wym fata­li­zmem.

Należy dodać, że tak jak nas nie rozu­mieją ci z Zachodu, tak i my nie rozu­miemy ich. Dla­tego cho­ciażby mecha­ni­zmy demo­kra­tyczne czy sto­su­nek do wła­sno­ści wyglą­dają u nas, jak wyglą­dają. Kulawa demo­kra­cja jest wciąż prze­sy­cona duchem tego, co już się skoń­czyło, co miało się skoń­czyć w 1989 czy 1990 roku, i spro­wa­dza się do tego, że kto gło­suje ina­czej, to wróg, a wła­sność jest święta wtedy, kiedy jest naszą wła­sno­ścią. To typ myśle­nia wspólny dla całego regionu. Wojny pol­sko-pol­skie, węgier­sko-węgier­skie, rumuń­sko-rumuń­skie pochła­niają ener­gię spo­łe­czeństw, spo­wal­nia­jąc przej­ście do praw­dzi­wej demo­kra­cji. Takiej, w któ­rej roz­ma­wia się, a nawet kłóci z poli­tycz­nymi opo­nen­tami, ale jed­nak sza­nuje się fakt, że ktoś ma inne poglądy, a wspólne wyj­ście na wódkę z kolegą z innej par­tii czy wyborcą innej opcji jest moż­liwe. W naszych kra­jach opóź­nił nas zarówno komu­nizm, jak i bole­sny okres trans­for­ma­cji.

Może być tak, że praw­dziwa demo­kra­cja już nas omi­nęła. Świat idzie teraz w zupeł­nie innym kie­runku, zastane porządki wła­śnie prze­ży­wają poważne kry­zysy i znów widać, że orga­ni­za­cje w rodzaju Unii Euro­pej­skiej nie są wieczne. Spóź­ni­li­śmy się i my, i Rumuni. Spóź­nił się cały region. Może więc wszy­scy powin­ni­śmy szu­kać wła­snych, zupeł­nie innych dróg? O ile i na to nie jest za późno. Widać bowiem wyraź­nie, że wojny domowe mogą zyskać nowe zna­cze­nie. Wojna rumuń­sko-węgier­ska może roze­grać się w gra­ni­cach jed­nego pań­stwa. A wła­ści­wie trwa już od dawna.

Tylko dzie­sięć lat z okła­dem minęło od momentu, kiedy posta­no­wi­łam zoba­czyć na wła­sne oczy ten dziwny kraj z prozy Sta­siuka. Rumu­nia była jesz­cze starą Rumu­nią, tą z Jadąc do Baba­dag, ale już się zmie­niała, już goniła Europę. Czarna tere­nówka jechała tą samą drogą, co stary wóz cią­gnięty przez chudą szka­pinę. Tere­nówka spy­chała jed­nak wóz do rowu, a wielki tir, nie zwal­nia­jąc na zakrę­tach, omi­jał idącą środ­kiem drogi krowę.

Od tego pierw­szego razu Rumu­nia stała mi się bar­dzo bli­ska, a od początku jawiła się jako intry­gu­jąca i pocią­ga­jąca. Nowy dla mnie wów­czas kraj, kolejny etap pozna­wa­nia Europy uświa­do­mił mi, że naj­bar­dziej pocią­ga­jące jest to, co bli­skie w sen­sie geo­gra­ficz­nym, ale przede wszyst­kim nie­ma­te­rial­nym. Wspól­nota doświad­czeń przy jed­no­cze­snej odmien­no­ści pozwala spoj­rzeć także na histo­rię kraju, z któ­rego się pocho­dzi, i lepiej zro­zu­mieć, kim się jest. Dla mnie to wła­śnie Rumu­nia oka­zała się takim feno­me­nal­nym punk­tem odnie­sie­nia.

Tam wszystko się skon­cen­tro­wało – jak w żad­nym innym kraju tak zwa­nej Europy Środ­ko­wej czy Środ­kowo-Wschod­niej w Rumu­nii widać histo­rię. Widać, czym jest i jak wpływa na życie ludzi oraz los miejsc. Na zmien­ność i trwa­nie. Spo­strze­że­nie, że wpływa na este­tykę, jest bana­łem, ale fakt, że wpływa na codzien­ność ludzi żyją­cych w tym miej­scu teraz, nawet wtedy, gdy zaj­mują się naj­zwy­czaj­niej­szymi spra­wami i o histo­rii nie myślą wcale – to już coś, co głę­boko mnie inte­re­suje. W takim miej­scu jak Rumu­nia łatwiej zro­zu­mieć, jak wykluwa się ste­reo­typ. Zde­rze­nie odmien­no­ści i emo­cjo­nalne postrze­ga­nie prze­szło­ści rodzą potrzebę nazy­wa­nia, przy­pi­sy­wa­nia rze­czy i ludzi do kon­kret­nej grupy. Potem pozo­stają już tylko forma i miano, bez korzeni i tre­ści, które stały u ich pod­staw, two­rząc maleńki zaczą­tek wiel­kich kon­flik­tów. Jak w sło­wie „cygan”, które nie tylko nie musi mieć nic wspól­nego z bogatą, wie­lo­wie­kową kul­turą, ale użyte z pre­me­dy­ta­cją staje się obe­lgą.

Nie ma miej­sca, które lepiej by się nada­wało do badań tere­no­wych nad histo­rią niż obszar byłych Austro-Węgier, a Rumu­nii w szcze­gól­no­ści. Cho­ciaż całej Rumu­nii austro-węgier­skość nie doty­czy, to dziś jest ona taką ck monar­chią w pigułce, córką dyna­styczną o krwi zmie­sza­nej przez przod­ków, a wyda­nej za syna, któ­rego pro­to­pla­ści rów­nież przez wieki łączyli się, krzy­żo­wali, mie­szali. Bał­kań­skość jej nie doty­czy, ale jed­nak bywa bał­kań­ska. Nie jest nie­miecka, ale ma w sobie ger­mań­ski pier­wia­stek. Do Włoch jej daleko, ale czuje się zwią­zana z Ita­lią. Węgrów nie cierpi, ale nie może się ich wyprzeć i odrzu­cić ich dorobku. Jest na wskroś euro­pej­ska, ale Wschód też tkwi w niej głę­boko. Mate­rial­nie ciąży ku Zacho­dowi, ale ducha ma skąd­inąd.

Jest naj­do­sko­nal­szym euro­pej­skim mie­szań­cem. Z jed­nej strony wie­lo­wie­kowa zależ­ność od impe­rium osmań­skiego, która wpły­nęła na cha­rak­ter lud­no­ści zamiesz­ku­ją­cej Moł­da­wię i Wołosz­czy­znę. Z dru­giej obec­ność Węgrów w Sied­mio­gro­dzie i pycha ich elit, która kazała trak­to­wać Rumu­nów jak upo­śle­dzone dzieci nie­zdolne do samo­dziel­no­ści – szcze­gól­nie w okre­sie, kiedy Rumu­nia wyklu­wała się jako nie­za­leżne pań­stwo, nowe kró­le­stwo na mapie Europy i kiedy na całym kon­ty­nen­cie rodziły się nacjo­na­li­zmy, które naj­pierw wszystko skom­pli­ko­wały, a potem uni­ce­stwiły stary porzą­dek.

Ten porzą­dek nie był ide­alny. Rumuni i Sło­wacy mają prawo twier­dzić, że miał wię­cej wad niż zalet, był wszakże źró­dłem opre­sji i upo­ko­rzeń. Kiedy się jed­nak skoń­czył, wielu uznało, że lep­szy wła­sny, dobrze znany bała­gan niż to, co go zastą­piło. I z tęsk­noty za Naj­ja­śniej­szym Panem wzdy­chali w ryt­mie Mar­sza Radetz­kiego. Tych wzdy­cha­ją­cych jest cał­kiem sporo także dziś. Żeby daleko nie szu­kać, wystar­czy wycieczka do Kra­kowa, a z całą pew­no­ścią wpad­niemy na jakiś por­tret Fran­ciszka Józefa. Ba! Znam jedno takie miej­sce w War­sza­wie, która z ck monar­chią ni­gdy nie miała nic wspól­nego. Naj­ja­śniej­szy Pan jak żywy łagod­nie spo­gląda z por­tretu. Postać natu­ral­nej wiel­ko­ści. To już nie tylko ste­reo­typ – to legenda, która dalece prze­ro­sła rze­czy­wi­stość.

Jak bar­dzo wzdy­chali i ile łez wylali sied­mio­grodzcy Węgrzy, trudno mi sobie nawet wyobra­zić. Sie­rot po monar­chii zostało dobre kilka milio­nów. I trwają w swym sie­roc­twie do dziś.

Tylko Rumuni z Tran­syl­wa­nii mieli swoje powody do rado­ści. Umarł Naj­ja­śniej­szy Pan, monar­chię dia­bli wzięli, a oni wresz­cie docze­kali się swo­jej România Mare, czyli Wiel­kiej Rumu­nii, którą rzą­dził ich wła­sny Naj­ja­śniej­szy Pan. Wresz­cie to oni mówili, co w kraju wolno, a czego nie. Ale cho­ciaż pró­bo­wali zatrzeć pamięć o prze­szło­ści – tej nie­od­le­głej – ona nie dawała o sobie zapo­mnieć. Rumu­nia pozo­stała kra­jem pat­chwor­kiem zło­żo­nym z kawał­ków impe­rium osmań­skiego, Rosji, ck monar­chii – czyli de facto Węgier jako przy­czółka monar­chii – na doda­tek pod sil­nym wpły­wem pier­wiastka nie­miec­kiego, a ule­ga­jąc po tro­sze im wszyst­kim.

Dziś dociera tu wresz­cie tak zwana kul­tura zachod­nia, czyli euro­pej­ski post­li­be­ra­lizm, post­mo­der­nizm dwu­dzie­stego pierw­szego wieku. I post­prawda, która w kra­jach byłego bloku wschod­niego rośnie na wyjąt­kowo żyznym grun­cie. To wszystko składa się na współ­cze­sną Rumu­nię, która jest jak lustro odbi­ja­jące wszystko, co w Euro­pie naj­cie­kaw­sze.

Trudno było zle­pić te wszyst­kie kawałki w 1918 roku. Te pęk­nię­cia, dziury, luki, grube szwy, szcze­liny, do któ­rych wpada wszystko po tro­chu – wszystko, co decy­duje o nie­po­wta­rzal­no­ści Rumu­nii – widać bar­dzo wyraź­nie i dziś. Mimo to kraj trwa, roz­wija się i ma to, czego możemy mu pozaz­dro­ścić i dla czego tam jeź­dzimy. Nie­by­wałe kra­jo­brazy. Przy­rodę, na któ­rej Rumu­nia mogłaby zara­biać kro­cie. Ale w tym pań­stwie nic nie może być takie pro­ste i oczy­wi­ste, wszystko trzeba skom­pli­ko­wać. Z jed­nej strony więc tury­styka, zarówno wewnętrzna jak i zewnętrzna, dosko­nale się roz­wija, z dru­giej zaś tego, co jest dla jej dobrego pro­spe­ro­wa­nia nie­zbędne, czyli przy­rody, nie sza­nuje się, eks­plo­atu­jąc ją bez umiaru i szpe­cąc wszech­obec­nym śmiet­ni­kiem.

***

Jesz­cze w Lon­dy­nie odwie­dzi­łem w wol­nej chwili Muzeum Bry­tyj­skie i przej­rza­łem dostępne tam książki oraz mapy odno­szące się do Tran­syl­wa­nii; przy­szło mi do głowy, że pewna zna­jo­mość terenu będzie mi pomocna w kon­tak­tach z przed­sta­wi­cie­lami miej­sco­wej ary­sto­kra­cji. Odkry­łem, że wska­zany przez niego region leży na samym wscho­dzie kraju, dokład­nie na gra­nicy trzech państw – Tran­syl­wa­nii, Moł­da­wii i Buko­winy, w samym sercu Kar­pat; jest to jeden z naj­dzik­szych i naj­mniej zba­da­nych zakąt­ków Europy. Nie tra­fi­łem na żadną mapę ani zapis poda­jące dokładne umiej­sco­wie­nie zamku Dra­cula, albo­wiem tam­tej­sze mapy regionu pozo­sta­wiają wiele do życze­nia w porów­na­niu do naszych. Usta­li­łem jed­nak, że Bystrzyca, wspo­mniane przez hra­biego mia­sto z głów­nym urzę­dem pocz­to­wym, to dosyć znane miej­sce2.

Tak pisał Jona­than Har­ker, gdy wybie­rał się w drogę do Dra­culi. Nie wie­dział, co go tam czeka. Zupeł­nie jak ja, gdy jecha­łam tam po raz pierw­szy. Myśla­łam wtedy, że będzie to jeden wyjazd. Zoba­czymy, co warto zoba­czyć, a następne lato spę­dzimy już zupeł­nie gdzie indziej. Przed podróżą mia­łam tylko mgli­ste poję­cie o tym, jak duży, a przede wszyst­kim jak róż­no­rodny jest ten kraj. To, że w rze­czy­wi­sto­ści nie jest to jeden kraj, oka­zało się już na miej­scu. Ale prze­cież Pol­ska też nie jest mono­li­tem, my rów­nież mamy roz­ma­ite nazwy geo­gra­ficzne dla poszcze­gól­nych regio­nów, myśla­łam. Banat, Tran­syl­wa­nia, Dobru­dża czy Buko­wina to coś takiego jak Kaszuby, Kujawy, Pod­la­sie czy Pod­kar­pa­cie. Na pewno róż­nią się tra­dy­cjami, kuch­nią, ale prze­cież to wszystko jedna i ta sama Rumu­nia. Mamy Europę Regio­nów, ale te regiony miesz­czą się jed­nak w jakichś pań­stwach, two­rzą całość.

Z takim wła­śnie naiw­nym nasta­wie­niem wyru­sza­łam wtedy w drogę. Naby­łam sto­sowny prze­wod­nik, jeden na całą podróż, poczy­ta­łam coś w inter­ne­cie, wtedy jesz­cze nie tak boga­tym w infor­ma­cje. Mówiąc krótko: przy­go­to­wa­łam się. Z wyż­szo­ścią patrzy­łam na zna­jo­mych – a pra­co­wa­łam wtedy w kor­po­ra­cji – któ­rzy pytali, gdzie zamie­rzam spę­dzić urlop. Hisz­pa­nia, Wło­chy, może Fran­cja? – pytali. Kiedy odpo­wia­da­łam, że w Rumu­nii, patrzyli jakoś dziw­nie i na tym zazwy­czaj roz­mowa się koń­czyła. A jeśli padały dodat­kowe pyta­nia, doty­czyły zazwy­czaj tego, czy nie boję się Cyga­nów. Wtedy patrzy­łam na nich z jesz­cze więk­szym pobła­ża­niem. Nie znają świata poza Europą Zachod­nią i Śród­ziem­no­mo­rzem. Chor­wa­cja to dla nich już lekki obciach. Nie wie­dzą, co to przy­goda, zło­rze­czy­łam w duchu.

O tym, że moja wie­dza wcale nie była tak impo­nu­jąca, prze­ko­ny­wa­łam się przez kolejne lata.

Ruszy­li­śmy zgod­nie z pla­nem. Przy­goda przy­godą, ale plan, cho­ciażby ogólny, trzeba jed­nak mieć. Mia­sta: Kluż, Sybin, Sighișoara, Bra­szów. Góry ze słynną drogą przez Foga­ra­sze i rzut oka na kilka innych pasm z krótką wycieczką w głąb Alp Rod­niań­skich. Koniecz­nie delta Dunaju, szczę­śli­wie ura­to­wany przed sza­leń­stwem wariata praw­dziwy cud natury; Morze Czarne, bo jakaś woda, w któ­rej można się zanu­rzyć, zawsze się przyda; i kilka oso­bli­wo­ści z weso­łym cmen­ta­rzem na czele. A po dro­dze jesz­cze parę spek­ta­ku­lar­nych miejsc, takich jak wąwóz Bicaz czy mona­stery w Neamţ, w któ­rych życie klasz­torne odro­dziło się po upadku dyk­ta­tury Ceauşescu.

Kil­ka­na­ście dni przez zmie­nia­jące się kra­jo­brazy. Zawrót głowy. Wtedy jesz­cze mia­łam zwy­czaj zazna­cza­nia trasy na mapie. I dobrze. Ina­czej wszystko by się pomie­szało. Tę mapę mam do dziś. Czer­wone strzałki, któ­rymi zazna­czy­łam nasz szlak, wywo­łują z pamięci migawki, frag­men­ta­ryczne wspo­mnie­nia, nie­do­koń­czone wątki. Bez zdjęć i tej dziu­ra­wej mapy pozo­sta­łaby tylko gęsta mgła, zza któ­rej prze­świ­ty­wa­łyby zale­d­wie urywki wra­żeń. Z więk­szo­ści nie pozo­stałby żaden ślad.

238 391 kilo­me­trów kwa­dra­to­wych, które zamie­rza­li­śmy objąć w ogól­nym zary­sie, to co prawda mniej niż powierzch­nia Pol­ski, ale wszech­obecne góry, te wyso­kie i te niskie, spo­wal­niają podróż samo­cho­dem. Przez to ma się wra­że­nie, że podró­żuje się po dużo więk­szym kraju i dużo dalej niż po pła­skich, rów­nych dro­gach na nizi­nach. Szcze­gól­nie kiedy wje­dzie się tam wprost z węgier­skiej puszty3. Kilo­me­try nie mają zna­cze­nia, sto­su­nek czasu i prze­strzeni pod­lega tam innym pra­wom. Pla­nu­jąc drogę z punktu A do punktu B, ni­gdy nie ma się pew­no­ści, o któ­rej godzi­nie dotrze się w wyzna­czone miej­sce. Sama odle­głość wymie­rzona w kilo­me­trach to pewna wska­zówka, ale zawsze mogą się poja­wić nie­spo­dzianki. Za sprawą ludzi, żywio­łów i zwie­rząt. Pro­sta rów­ninna mate­ma­tyka w Rumu­nii się nie spraw­dza, począw­szy od godziny ukra­dzio­nej na przej­ściu gra­nicz­nym.

Kolej­nym czyn­ni­kiem, który spra­wia, że ma się wra­że­nie dale­kiej podróży, jest róż­no­rod­ność – suma wielu odręb­nych bytów, krain z wie­loma języ­kami, kra­jo­bra­zami i kul­tu­rami. Wra­żeń i impul­sów jest tyle, że wie­czo­rem trudno zasnąć, bo cią­gle ma się pod powie­kami wszystko to, co zoba­czyło się w ciągu dnia. Wspo­mnie­nia się mie­szają, zapla­tają, śnią, two­rząc nową opo­wieść.

Cho­ciaż wyda­wało nam się, że widzie­li­śmy wszystko, co warto zoba­czyć, po powro­cie oka­zało się, że wła­ści­wie nie zoba­czy­li­śmy zbyt wiele, a już na pewno rozu­miemy znacz­nie mniej niż przed wyjaz­dem. Z cza­sem zorien­to­wa­łam się, że wła­ści­wie nie rozu­mie­li­śmy wtedy niczego. Mio­ta­li­śmy się po całym kraju z gębami roz­dzia­wio­nymi raz z zachwytu, innym razem ze zdu­mie­nia, szoku albo zgor­sze­nia. Poka­zy­wa­li­śmy sobie pal­cami dwu­ję­zyczne tablice przy wjaz­dach do miej­sco­wo­ści. Dzi­wi­li­śmy się zmie­nia­ją­cej się cią­gle archi­tek­tu­rze. Tu śre­dnio­wieczne mia­sto, tu impo­nu­jący barok, zaraz prze­sy­cone wschod­nim misty­cy­zmem cer­kwie czy drew­niane świą­ty­nie z prze­dziw­nymi wyso­kimi wie­żami. W Kon­stancy gapi­li­śmy się na faceta, który gonił wóz, pędząc środ­kiem torów tram­wa­jo­wych, bo naj­wy­raź­niej koń nawiał mu i nie chciał dać się zła­pać.

Gdzieś w górach zda­rzył się nam nie­prze­wi­dziany postój. Zatrzy­ma­li­śmy się, cier­pli­wie cze­ka­jąc, aż przez drogę przej­dzie ogromne stado owiec i kóz. Innym razem jecha­li­śmy główną drogą kra­jową dwa­dzie­ścia kilo­me­trów na godzinę, bo środ­kiem spa­ce­ro­wała sobie krowa. I robi­li­śmy zdję­cia. Byli­śmy jak japoń­scy tury­ści. Jeden dzień tu, drugi tam, obo­wiąz­kowe foto­gra­fie wszyst­kiego. Każde z tych miejsc było warte zapa­mię­ta­nia. Każde było inne i pełne tre­ści ukry­tych przed przy­by­szami z zewnątrz. Pamięć ma jed­nak ogra­ni­czoną pojem­ność, mózg działa według wła­snych zasad i zapa­mię­tuje, co chce, więc foto­gra­fie bar­dzo nam się potem przy­dały. Mogli­śmy wra­cać, przy­po­mi­nać sobie czy wręcz zauwa­żać to, co umknęło oczom, gdy tam byli­śmy. Mogli­śmy też, patrząc na zdję­cia, szu­kać odpo­wie­dzi, pró­bo­wać zro­zu­mieć wię­cej.

Jed­nego byli­śmy pewni. Że wró­cimy. Kraj bez wąt­pie­nia nas zafa­scy­no­wał, a pier­wotny plan oka­zał się zbyt ogólny.

Kręte drogi przy­pad­ków

„Mango, zdaje się, wyje­chał z panią redak­tor do Alba­nii, czy do innej Rumu­nii, śla­dami magicz­nych i kul­to­wych ksią­żek lau­re­ata Nagrody Nike Andrzeja Sta­siuka”.

Mar­cin Świe­tlicki, Dwa­na­ście

Wszystko zaczęło się od Sta­siuka. A wła­ści­wie od Jadąc do Baba­dag. Ale nie, nie pomknę­łam z książką pod pachą do tytu­ło­wej mie­ściny na wschod­nich krań­cach Rumu­nii, cho­ciaż jak wielu czy­tel­ni­ków dałam się uwieść hip­no­ty­zu­ją­cej Sta­siu­ko­wej fra­zie. Książka została prze­ło­żona na rumuń­ski i tra­fiła do Baba­dag. Służy cza­sami jako swo­isty gadżet pro­mo­cyjny. Miesz­kańcy Baba­dag są dumni, że pol­ski pisarz napi­sał książkę z nazwą ich mia­steczka w tytule. Trudno się dzi­wić, bo wzrost ruchu tury­stycz­nego, jaki dzięki niej odno­to­wano, musiał wynieść kil­ka­set pro­cent.

W Pol­sce popu­lar­ność Sta­siuka była jed­nak więk­sza od popu­lar­no­ści Baba­dag. Poło­że­nie mia­steczka jest nie­for­tunne, na ubo­czu, po dro­dze doni­kąd, a sama miej­sco­wość nie ofe­ruje niczego spe­cjal­nego do obej­rze­nia. Wszy­scy, któ­rych przy­wiało w tamtą oko­licę, gnają do Tul­czy i dalej w stronę delty, a prze­wod­niki nie zale­cają skru­pu­lat­nym kolek­cjo­ne­rom miejsc, „które trzeba zoba­czyć”, wyprawy do Baba­dag. Wyma­ga­łoby to bowiem zje­cha­nia z trasy „Śla­dami Dra­culi” albo „Malo­wa­nych mona­ste­rów” czy „Warow­nych kościo­łów”. Tak było do czasu, kiedy zaczęli poja­wiać się tam ci, któ­rzy prze­czy­tali Sta­siuka. Baba­dag stało się celem samym w sobie.

My przez Baba­dag tylko prze­je­cha­li­śmy. Jecha­li­śmy od strony delty, która pozo­sta­wiła po sobie nie­za­tarte wra­że­nie i długo pozo­sta­wała bez­kon­ku­ren­cyjna – nawet jak na Rumu­nię, w któ­rej co rusz tra­fia się na coś uni­ka­to­wego. Delta do dziś znaj­duje się w abso­lut­nej czo­łówce moich ulu­bio­nych miejsc. Nie byli­śmy więc szcze­gól­nie zain­te­re­so­wani Baba­dag. Ot, rzut okiem z okna samo­chodu, tak by nie tra­cić czasu i wie­czo­rem być już w Vama Veche, gdzie skie­ro­wał nas pewien rumuń­ski prze­wod­nik. Pozna­li­śmy go na kem­pingu w Muri­ghiol. Kiedy dowie­dział się, w któ­rej z nad­mor­skich miej­sco­wo­ści chcemy spę­dzić kilka naj­bliż­szych dni, zła­pał się za głowę i tak długo opo­wia­dał o tym miej­scu, aż sku­tecz­nie nas wystra­szył i prze­ko­nał do zmiany pla­nów. Tak tra­fi­li­śmy do Vama, za co będę mu dozgon­nie wdzięczna, bo gdyby nie on, naj­praw­do­po­dob­niej moje spo­tka­nie z Morzem Czar­nym skoń­czy­łoby się tak jak w Buł­ga­rii – czyli wielką ucieczką.

Nie należę do tych czy­tel­ni­ków, któ­rzy podą­żają tro­pem boha­te­rów czy auto­rów powie­ści. Ale Jadąc do Baba­dag to książka, która w ogóle zmie­niła moje myśle­nie o podróży, zachę­ciła do wyru­sze­nia tam, dokąd nie jeż­dżą inni. Pod jej wpły­wem posta­no­wi­li­śmy z P. rzu­cić w dia­bły plany podróży po Euro­pie Zachod­niej. P. zauwa­żył, że co stoi u Niem­ców czy Fran­cu­zów, to jesz­cze postoi, i zawsze zdą­żymy tam poje­chać, a w naszej czę­ści Europy zmiany zacho­dzą zbyt szybko. Wtedy może nie do końca się z tym zga­dza­łam, ale prze­ko­nał mnie argu­ment, że trzeba jeź­dzić tam, gdzie nie ma prze­sad­nie dużo ludzi. Nie jestem nad­mier­nie towa­rzy­ska, więc dali­śmy sobie spo­kój z zachod­nio­eu­ro­pej­skimi zabyt­kami i „miej­scami, które trzeba zoba­czyć”.

I ruszy­li­śmy, ale nie do Rumu­nii. Na Rumu­nię przy­szedł czas potem, była natu­ralną kon­se­kwen­cją łazęgi po Beski­dzie Niskim. Łazęgi na wła­snych nogach ze wszyst­kim, co potrzebne, spa­ko­wa­nym do dwóch dużych ple­ca­ków. Dużo wtedy cho­dzi­li­śmy po cmen­ta­rzach, nekro­po­liach z okresu pierw­szej wojny. To pamiątki wiel­kiej bitwy gor­lic­kiej. Auto­rem kon­cep­cji był sło­wacki archi­tekt Dušan Jurkovič, który inspi­ro­wał się łem­kow­skim folk­lo­rem. Udało mu się stwo­rzyć miej­sca, które przy­wo­dzą na myśl pogań­skie magiczne kręgi. Wra­że­nie bar­dzo doj­mu­jące, gdy stoi się pośród gro­bów w środku lasu, w abso­lut­nej ciszy, wokół nikogo, a jed­nak czuje się czy­jąś inten­sywną obec­ność. Czyją, skoro wokół tylko umarli i zwie­rzęta skry­wa­jące się gdzieś mię­dzy drze­wami?

Na tam­tych cmen­ta­rzach pocho­wani są pod­dani Fran­ciszka Józefa. Na krzy­żach nazwi­ska ze wszyst­kich kra­jów monar­chii. Wtedy zaj­mo­wały mnie jed­nak krwawe kon­flikty, intrygi poli­tyczne, zdrady i pod­stępy sta­ro­żyt­nych Gre­ków i Rzy­mian. Eks­cy­to­wa­łam się wypra­wami krzy­żo­wymi i kobie­tami u wła­dzy – Alie­nor Akwi­tań­ską, Kata­rzyną Medy­cej­ską czy Elż­bietą I Tudor. W pogar­dzie mia­łam wszystko, co wyda­rzyło się póź­niej niż w XVII wieku. Cho­dzi­łam więc po tych cmen­ta­rzach, ow­szem, pod wra­że­niem atmos­fery, ale nie snu­jąc żad­nych szcze­gól­nych reflek­sji o zda­rze­niach z 1915 roku, kiedy ginęli tysią­cami różni Szwej­ko­wie pocho­wani potem na Beskidku czy na Prze­łę­czy Mała­stow­skiej. Nieco się nawet nudzi­łam, ale rekom­pen­satą była sama wędrówka, wspa­niałe lato, bujna przy­roda, cisza i pustka. Spo­tkane po dro­dze zwie­rzęta, a wśród nich jarząbki, ptaki, któ­rych nie widzia­łam ni­gdzie indziej i które do dziś wydają mi się naj­bar­dziej tajem­ni­czymi stwo­rze­niami, z jakimi mia­łam szczę­ście się zetknąć. Nic w tym zresztą dziw­nego, bo jarzą­bek to gatu­nek zagro­żony i spo­tka­nie z nim mogę zali­czyć do wyjąt­ko­wych zda­rzeń. Taki był ten Beskid Niski – dziki i cichy.

Szlak wiódł mię­dzy innymi przez Woło­wiec, gdzie mieszka Andrzej Sta­siuk. Omi­nę­li­śmy wieś, a kiedy scho­dzi­li­śmy ze szlaku mię­dzy zabu­do­wa­nia, obszcze­kały nas dwa wiel­gachne psy. Domu pisa­rza nawet nie szu­ka­li­śmy. Nie tylko dla­tego, że mie­szańce znie­chę­ciły nas do plą­ta­nia się po wio­sce. Nie bali­śmy się psów, nie aż tak w każ­dym razie. Nie mie­li­śmy po pro­stu potrzeby nacho­dze­nia czło­wieka. Prze­szli­śmy krań­cem wsi, stwier­dza­jąc tylko:

– A, to gdzieś tu mieszka Sta­siuk.

I ruszy­li­śmy dalej. Zje­dli­śmy śnia­da­nie nad poto­kiem, a potem znów weszli­śmy w las. Tak wła­śnie zadzia­łała na nas jego książka. Zaczę­li­śmy doce­niać cho­dze­nie bocz­nymi dro­gami, zaglą­da­nie tam, gdzie pozor­nie nic się nie dzieje. Sia­da­li­śmy pod lokal­nym skle­pem, w któ­rym poza sied­mioma gatun­kami piwa nie­wiele można było kupić, ale za to miej­scowi na to piwo przy­cho­dzili i gadali o swo­ich codzien­nych spra­wach. A my patrzy­li­śmy i słu­cha­li­śmy, cho­ciaż nie zawsze rozu­mie­li­śmy, o czym mówią, bo czę­sto mówili po swo­jemu. Tacy Łem­ko­wie na przy­kład, któ­rzy wciąż tam są, cho­ciaż po dru­giej woj­nie zro­biono bar­dzo dużo, by ich nie było.

Sie­dze­nie pod skle­pami, na ulicz­nych ław­kach i gapie­nie się na życie wokół oka­zało się tak pocią­ga­jące, że na muzea nie star­czało już czasu. Chyba już nie wyda­wały się nam tak atrak­cyjne. A włó­cze­nie się bez prze­wod­ni­ków tam, gdzie nie ma tury­stów, stało się spo­so­bem na pozna­wa­nie miejsc, do któ­rych przy­jeż­dża­li­śmy. Tra­fi­li­śmy w ten spo­sób dziu­rawą drogą do nie­jed­nej mie­ściny, obej­rze­li­śmy nie­jedno odra­pane podwórko i nie­jedną walącą się cha­łupę. Ale i nie­je­den zaką­tek, fresk, pałac, kościół o pocz­tów­ko­wej uro­dzie, nie­jedną kamie­nicę i rzeźbę. Czy nie było tam ludzi? Byli. Prze­cież ludzie są nie­mal wszę­dzie. Ale można na nich patrzeć z boku. Nie wcho­dzą na sie­bie, nie prze­krzy­kują się, nie pstry­kają zdjęć ze sobą na pierw­szym pla­nie. Idą za to na nie­dzielne nabo­żeń­stwo jak garstka Sasów z Viscri czy liczne grupy wier­nych z doliny Izy w Mara­mu­re­szu. I tu, i tam w nie­dzielę obo­wią­zuje odświętny strój. Taki sam od dzie­się­cio-, a może i stu­leci. I od stu­leci ludzie roz­ma­wiają o codzien­nych spra­wach, plot­kują, obga­dują się, dzielą pro­ble­mami i rado­ściami. Żyją sobie tak, jak żyli ich przod­ko­wie.

Robimy dużo zdjęć, ale nie po to, żeby mieć zdję­cia dla zdjęć albo narzę­dzie tor­tur dla zna­jo­mych. Nie ma nic sen­sow­nego w kolek­cjo­no­wa­niu foto­gra­fii doku­men­tu­ją­cych, że tu byłam. Tu, tu i tu, i jesz­cze tam. Posta­wi­łam stopę, zali­czy­łam. Ja z niedź­wie­dziem, ja z górą, ja z łódką, ja na łódce. O tym, że zdję­cia z waka­cji stały się nową formą towa­rzy­skiej opre­sji, oso­bi­ście się prze­ko­na­łam i nikomu nie życzę takiego doświad­cze­nia. Mia­łam zna­jomą, która jeź­dziła po całym świe­cie i robiła mnó­stwo zdjęć, a potem zadrę­czała nimi kogo popa­dło. Były ładne, ale nawet naj­pięk­niej­sze foto­gra­fie w nad­mia­rze i oglą­dane pod pre­sją – każdą trzeba pochwa­lić – męczą. Poza tym poza obraz­kiem nie nio­sły za sobą żad­nej histo­rii, co czy­niło je nie­stety nie­zwy­kle nud­nymi. Bo o ile da się poje­chać wszę­dzie, o tyle poznać wszystko, poznać naprawdę, poznać w peł­nym tego słowa zna­cze­niu – już nie.

Nie wiem, czy lepiej wybrać sobie nie­wielki frag­ment tego świata i poświę­cić mu wiele lat. Mnie to odpo­wiada. Zmarli z któ­re­goś z beskidz­kich cmen­ta­rzy zapi­sali się w mojej pamięci. Poszłam ich tro­pem. Wyru­szy­łam za nimi do ich świata, by dowie­dzieć się jak naj­wię­cej o prze­szło­ści i o tym, co dzieje się tam współ­cze­śnie. Zoba­czyć, jakie owoce przy­nio­sła ich śmierć i co się stało po upadku monar­chii, która była domem dla Rumu­nów, Węgrów, Sło­wa­ków, Ser­bów, Pola­ków, Żydów i wielu, wielu innych.

Tak koń­czy się czy­ta­nie ksią­żek i tak jedno zda­rze­nie uru­cha­mia kolejne.

Tam i z powro­tem

No to ileż razy można jeź­dzić w to samo miej­sce? Wciąż sły­sza­łam: co, znowu jedziesz do tej Rumu­nii? A mnie się wydaje, że fascy­na­cja i cie­ka­wość to chyba wystar­cza­jące powody, by wra­cać. Ale nie jedyne, bo Rumu­nia to kraj nie­skoń­czo­nych moż­li­wo­ści. Wiel­bi­ciel gór może spę­dzić tu całe życie. Morze Czarne zado­woli miło­śni­ków kąpieli w wodzie cie­plej­szej niż w Bał­tyku. Ama­to­rzy dzi­kiej przy­rody na pierw­szym miej­scu posta­wią deltę Dunaju, gdzie można prze­paść na dłu­gie tygo­dnie. Zain­te­re­so­wani histo­rią, reli­gią, malow­ni­czymi kra­jo­bra­zami – każdy będzie usa­tys­fak­cjo­no­wany. Mno­gość pomy­słów przy­pra­wia o zawrót głowy. Tak wła­śnie czu­li­śmy się po powro­cie z Rumu­nii w 2008 roku. Oszo­ło­mieni. I zafa­scy­no­wani. Nie wie­dzie­li­śmy, co podo­bało nam się bar­dziej. Czy rejs dziu­rawą łodzią po kana­łach delty, czy śre­dnio­wieczna archi­tek­tura saskich miast, czy dłu­gie szlaki w Rod­nia­nach.

Żeby z powrotu do Rumu­nii mieć jakiś poży­tek, trzeba było zapla­no­wać go bar­dziej sen­sow­nie, po kawałku, wol­niej, meto­dycz­nie. Tak się zaczęło jeż­dże­nie według kolej­nych klu­czy, wokół kolej­nych moty­wów. Nie tylko wido­ko­wych, cho­ciaż aku­rat kra­jo­brazy dostar­czają najbar­dziej spek­ta­ku­lar­nych prze­żyć. Tury­styka kra­jo­znaw­cza i kolek­cjo­no­wa­nie pej­zaży to naj­prost­szy spo­sób podró­żo­wa­nia. Można zaszyć się gdzieś w górach, lasach, nie spo­ty­kać ludzi, nie widzieć, w jakich domach miesz­kają, i nie zasta­na­wiać się, dla­czego wła­śnie w takich, nie sły­szeć, jakim języ­kiem mówią, i nie wie­dzieć, w jakich kościo­łach się modlą. Można kon­tem­plo­wać przy­rodę, oddy­chać powie­trzem i strze­lać setki zdjęć gór, zwie­rząt, lasów i łąk. No ale w końcu kiedy w drogę wybiera się dwoje histo­ry­ków, na dłuż­szą metę tak się nie da. Cie­ka­wość wywabi nawet z najbar­dziej urze­ka­ją­cego, naj­zie­leń­szego matecz­nika. Jakiś budy­nek przy­cią­gnie wzrok i skłoni do zje­cha­nia z głów­nej drogi. Dro­go­wskaz z intry­gu­jąco brzmiącą nazwą każe nad­ło­żyć kilo­me­trów.

Ule­gli­śmy tym poku­som i zagłę­bi­li­śmy się w prze­szłość. Dali­śmy się zwa­bić Węgrom w Sied­mio­gro­dzie, Sasom, któ­rzy przy­wę­dro­wali do kra­iny za lasami jesz­cze w śre­dnio­wie­czu, Szwa­bom zachę­co­nym przez Marię Teresę do okieł­zna­nia banac­kich mokra­deł, mnisz­kom z malo­wa­nych klasz­to­rów w Buko­wi­nie, Pola­kom z tam­tej­szych wio­sek i miesz­kań­com Mara­mu­re­szu modlą­cym się w drew­nia­nych świą­ty­niach ze strze­li­stymi wie­żami. Oraz licz­nym przed­sta­wi­cie­lom wielu innych naro­do­wo­ści, któ­rzy zna­leźli swój dom gdzieś w Kar­pa­tach albo w Dobru­dży, gdy zie­mie naszego kraju pora­stała gęsta pusz­cza, a ludzie w niej miesz­ka­jący nie znali spo­sobu lub nie mieli potrzeby, by zosta­wić po sobie trwały ślad.

Tym­cza­sem na tere­nach dzi­siej­szej Rumu­nii Grecy i Rzy­mia­nie zakła­dali obozy oraz osady, któ­rych pozo­sta­ło­ści odkry­wają dziś arche­olo­dzy. Morze Czarne i Dunaj uła­twiały dotar­cie w te rejony, z czego Rzym musiał wcze­śniej czy póź­niej sko­rzy­stać. Zie­mia rumuń­ska nie stała się jed­nak cen­trum sta­ro­żyt­nego świata. Wręcz prze­ciw­nie. Okta­wian August uznał, że odle­głość od Rzymu jest wystar­cza­jąco duża, by zesła­nie tam było dotkliwą i sku­teczną karą. Na taki los ska­zał Owi­diu­sza – poeta został zmu­szony do opusz­cze­nia Rzymu i wyjazdu na kraj świata. Tak tra­fił do Tomi. Dziś w tym miej­scu leży Kon­stanca, dumna z banity. Rumuni, lubiący nawią­zy­wać do rzym­skiej prze­szło­ści, wyko­rzy­stali ten fakt komer­cyj­nie. Na wszyst­kim wszakże da się zaro­bić, nawet na czy­imś nie­szczę­ściu, a krzywda rzym­skiego poety to nie lada gratka. Uczczono jego pamięć nie tylko pomni­kami – w super­mar­ke­cie można nabyć łzę Owi­diu­sza zapa­ko­waną w butelkę o pojem­no­ści 0,75 litra. Jest łza biała i łza czer­wona: Lacrima lui Ovi­diu. Wytwa­rza się ją w rejo­nie Mur­fa­tlar. Miej­sce, w któ­rym doj­rze­wają wino­grona, to jedno z tych, w któ­rych smu­tek wydaje się czymś natu­ral­nym. Leżący w Dobru­dży, mię­dzy Med­gi­dią i Kon­stancą Mur­fa­tlar sprzyja upi­ja­niu się na smutno. Nie­skoń­czona rów­nina, bez­kres, wiel­kie nic da się znieść tylko przez chwilę. Potem pustka staje się przy­tła­cza­jąca. Nic, tylko się upić.

Czas pły­nął, na zie­mie rumuń­skie przy­by­wały kolejne ludy. Wszy­scy coś tu budo­wali, upra­wiali, wydo­by­wali, two­rzyli kul­turę, przy­wo­zili swoje zwy­czaje, zakła­dali mia­sta i mia­steczka, wsie i wio­ski, win­nice. Cho­ciaż współ­cze­śni miesz­kańcy rzadko są potom­kami tych, co sta­wiali, zakła­dali, orga­ni­zo­wali i upra­wiali, miej­sca osad­ni­cze nie stały się skan­se­nami. Wszystko wciąż żyje.

Jeź­dzimy więc tak od lat dro­gami mniej lub bar­dziej dziu­ra­wymi do miast, które odwie­dzają hordy tury­stów, i do miej­sco­wo­ści, w któ­rych nie widuje się przy­by­szów z zewnątrz. Tylko Buka­reszt wciąż pozo­sta­wiamy na póź­niej. Zaglą­damy, gdy tam­tędy prze­biega droga. Krótki rzut oka na dzie­dzic­two potwora – Pałac Ludu – lub jakże przy­gnę­bia­jące blo­ko­wi­ska oglą­dane przez samo­cho­dową szybę.

Kie­dyś poje­dziemy do sto­licy, ale tym­cza­sem nie jest mi ona do niczego potrzebna, nie pomoże mi zro­zu­mieć rumuń­sko­ści. Tak jak Buda­peszt nie wyja­śnia Węgier, a War­szawa Pol­ski. Wyja­śnień nie znaj­duje się w sto­li­cach. Są one odręb­nymi orga­ni­zmami, w któ­rych obo­wią­zują zupeł­nie inne prawa, w któ­rych mie­sza się po tro­sze wszystko, co w innych miej­scach wystę­puje w for­mie czy­stej, bar­dziej wyra­zi­stej i czy­tel­nej. Buka­reszt pozo­sta­wiam więc na póź­niej, a może na ni­gdy – bo sta­rego Buka­resztu już pra­wie nie ma. Kto chce go zna­leźć i poznać, powi­nien się­gnąć do ksią­żek: mono­gra­fii histo­rycz­nych, repor­taży i powie­ści. Kto cie­kaw, bez trudu znaj­dzie Buka­reszt: kurz i krew Mał­go­rzaty Rej­mer, Dni króla Filipa Flo­riana czy Paryże innej Europy: War­szawa i Buka­reszt, XIX i XX wiek Bła­żeja Brzostka. Ja zaś ruszam dro­gami lokal­nymi. Cza­sem dziu­ra­wymi, krzy­wymi, wąskimi, ale zawsze dają­cymi nadzieję na coś nie­spo­dzie­wa­nego, odkry­cie, zasko­cze­nie.

Wódz

„Rok ten [1906] ozna­czał potrójne święto. Po pierw­sze, rocz­nicę dwu­dzie­stu pię­ciu lat ist­nie­nia kró­le­stwa rumuń­skiego, które stało się nim w 1881 roku. Po dru­gie, świę­to­wano wtedy czter­dzie­stą rocz­nicę zało­że­nia dyna­stii rumuń­skiej. Po trze­cie, w tym roku przy­pa­dało 1800 lat od chwili, gdy rzym­ski cesarz Tra­jan pod­bił Dację i włą­czył do zachod­niej cywi­li­za­cji tery­to­rium, które po wie­kach miało stać się Rumu­nią”.

Adrian Cio­ro­ianu, Piękna opo­wieść o histo­rii Rumu­nów

Ani słowa o tobie, waleczny Dece­balu, na darmo się biłeś, myśla­łam, patrząc na zie­loną wodę Dunaju, maja­czącą po dru­giej stro­nie rzeki drogę i pędzące nią tiry. Droga znaj­do­wała się w Ser­bii, bo Dunaj jest w tym miej­scu rzeką gra­niczną. Dece­bal, legen­darny dacki wódz, który prze­grał z rzym­skim cesa­rzem nie tylko walkę o wol­ność, ale także walkę o pamięć, stoi tu na straży. Co prawda od nie­dawna, ale spra­wia wra­że­nie, jakby miał tu zostać na wiecz­ność. Nie­któ­rzy Ser­bo­wie patrzący nań ze swo­jego brzegu nie wie­dzą, kto zacz. Ponoć podej­rze­wają, że ta rzeźba wykuta w żywej skale przed­sta­wia Ceauşescu, bo prze­cież musi przed­sta­wiać kogoś znacz­nego, skoro jest taka wielka. O Dece­balu naj­wy­raź­niej nie sły­szeli.

Przy­wo­łany powy­żej frag­ment nie­wiel­kiej ksią­żeczki bar­dzo popu­lar­nego rumuń­skiego histo­ryka jest ude­rza­jący. Sto­jące w wielu mia­stach wil­czyce kapi­to­liń­skie – lupa capi­to­lina – potwier­dzają for­ma­cyjne zna­cze­nie najazdu rzym­skiego na początku dru­giego wieku naszej ery. To fascy­nu­jący para­doks. Próba pogo­dze­nia swoj­skiego, dac­kiego wodza i jego pogromcy, rzym­skiego cesa­rza. Dece­bal, sto­su­jąc naszą współ­cze­sną nomen­kla­turę, bro­nił ojczy­zny przed agre­sją z zewnątrz. Tra­jan nie miał żad­nej misji cywi­li­za­cyj­nej.

W ist­nie­nie Impe­rium Roma­num był wpi­sany impe­ra­tyw pod­bi­ja­nia, roz­sze­rza­nia i zdo­by­wa­nia nowych tery­to­riów, z któ­rych ścią­gano podatki, pozy­ski­wano surowce i nie­wol­ni­ków. Ist­niało rzym­skie osad­nic­two, ow­szem, ale po to, by tych zdo­by­czy pil­no­wać, kon­tro­lo­wać nowe tery­to­ria i eks­plo­ato­wać szlaki. Na tych samych zasa­dach kil­ka­na­ście wie­ków póź­niej funk­cjo­no­wało impe­rium osmań­skie. Dece­bal, świa­domy klę­ski, popeł­nił samo­bój­stwo. Nie chciał być nie­wol­ni­kiem, tro­feum wysta­wio­nym na widok tłumu, poka­zy­wa­nym pod­czas zwy­cię­skiego pochodu w Rzy­mie. Dziś jego pogromcę Tra­jana wspo­mina się jako tego, który spro­wa­dził cywi­li­za­cję zachod­nią do Dacji, a tym samym wpły­nął na rumuń­ską toż­sa­mość, włą­cza­jąc ten teren w krąg kul­tury łaciń­skiej. To dla Rumu­nów powód do dumy, a związ­ków języka rumuń­skiego z łaciną nie można zakwe­stio­no­wać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

A. Sta­siuk, Kro­niki beskidz­kie i świa­towe, Woło­wiec 2018, s. 77. [wróć]

B. Sto­ker, Dra­cula, przeł. M. Molt­zan-Mał­kow­ska, Poznań 2011, s. 10. [wróć]

Puszta – bez­le­śny, tra­wia­sty step na Nizi­nie Węgier­skiej (przyp. red.). [wróć]