Uzyskaj dostęp do tej i ponad 60000 książek od 6,99 zł miesięcznie
Każdy chce być porządnym człowiekiem, czasem się to jednak nie udaje – jak bohaterom opowiadań Wellsa Towera. Często czują się samotni i zmęczeni. Mają dosyć kłamstw i póz, tęsknią za choćby chwilą szczerej bliskości i porozumienia. Nie wiedzą jednak, jak je osiągnąć. Jak każdy popełniają więc błędy. Kierują się niezrozumiałymi nawet dla samych siebie impulsami. Zdradzają się, kłócą, wdają w bójki. Przerwana telefoniczna rozmowa z żoną, nieporadny flirt nastolatki z nieznajomym, zakończone fiaskiem polowanie dwóch braci – to w takich pełnych napięcia chwilach bohaterowie opowiadań szukają, czasem desperacko, kontaktu z drugą osobą.
Wells Tower opisuje swoich bohaterów z empatią: nie potępia ich i nie wyśmiewa ich słabości. W jednym zdaniu potrafi zawrzeć całą gamę sprzecznych emocji, których doświadczają: nadzieję, niepokój i poczucie rozczarowania – światem i samym sobą. To literatura, która tylko pozornie jest prosta – każde z tych opowiadań na długo zapada w pamięć właśnie dlatego, że wszystko, o czym pisze Tower, sami znamy tak dobrze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim braciom: Danowi, Lake’owi i Joemu
Brunatny brzeg
Bob Munroe obudził się, leżąc twarzą w dół. Bolała go szczęka, darły się poranne ptaki, a w majtkach coś mocno uwierało. Dotarł do celu późno, tak obolały od długiej jazdy autobusem, że aż rwał go kręgosłup, więc wyciągnął się na podłodze z dwiema paczkami krakersów zamiast kolacji. A teraz był cały w okruchach: miał je pod nagą piersią, w spoconych zgięciach łokci i fałdach szyi, a największy i najdokuczliwszy wbił się głęboko w rowek między pośladkami, jak krzemienny grot strzały. W dodatku Bob przekonał się, że nie da rady go wydłubać. Przez sen tak pechowo przygniótł sobie ręce, że zdrętwiały. Spróbował nimi poruszyć, ale równie dobrze mógłby chcieć siłą woli przesunąć monetę. Obudził się po raz pierwszy w tym pustym domu i szybko stwierdził, że dzień zaczyna go przytłaczać. Wzdrygnął się od chłodu linoleum pod policzkiem i poczuł, że z dołu, spod samej powierzchni piaszczystej ziemi, wyciąga po niego łapy śmierć.
Jego wewnętrzne zębatki zaczęły się jednak w końcu obracać i dźwignęły go na równe nogi. Oparł się o ścianę, żeby przeczekać zawrót głowy, wydrapał sobie okruch z tyłka i poszedł do kuchni. Otworzył lodówkę: była pusta i zionęła stęchlizną jak stary termos. W zamrażarce stały foremki ze skurczonymi kostkami lodu. Wydłubał jedną i wziął ją do ust. Smakowała zleżałym praniem. Splunął nią w zakurzoną szparę między lodówką a kuchenką.
Za drzwiami kuchni było patio, a Bob przyjechał specjalnie po to, żeby je wyremontować. Z otworów cegieł sterczały osty, płożyły się chwasty. Stół i krzesła z zapleśniałego białego plastiku stały przechylone na wybrzuszeniach posadzki wszędzie tam, gdzie pod spodem biegły korzenie drzew. Bobowi na ten widok zrobiło się trochę niedobrze, bo uzmysłowił sobie, jak trudno będzie doprowadzić to wszystko do ładu.
Dom był dawniej wspólną własnością jego ojca i stryja Randalla, który wystawił nieruchomość na sprzedaż zaraz po śmierci brata. Ten przed sześcioma laty dał się wrobić w inwestycję na ślepo, a Bob nie przypominał sobie, żeby jego ojciec odwiedził nowy nabytek więcej niż parę razy. Akt własności sformułowano tak, że Randall odziedziczył całą posiadłość, a bratanek podejrzewał, że stryj (szesnaście lat młodszy od swojego wspólnika) mógł od początku na to liczyć.
Randall mieszkał w tej samej miejscowości co Bob, kilka godzin jazdy na północ. Kiedy ojciec Boba umierał, stryjaszek obiecał zadbać o bratanka. W pierwszych tygodniach po pogrzebie sumiennie go odwiedzał, ale współczucie okazywał mu przeważnie w ten sposób, że zjawiał się w okolicach kolacji i przesiadywał, dopóki nie wydudlił ostatniej butelki piwa z lodówki. Wyglądał trochę groteskowo, bo w namaszczonych olejkiem włosach zawsze miał świeże bruzdy od grzebienia, a na zębach aparat, chociaż dobiegał pięćdziesiątki.
Bob nie był z ojcem zbyt blisko, więc nie rozumiał własnej reakcji (a tym bardziej nie rozumiała jej jego żona Vicky), gdy po śmierci starszego pana ogarnęło go gniewne znużenie, odbierając mu zapał do pracy i życia małżeńskiego. Był w tak złym stanie, że nie tylko przeliczył się w paru drobnych sprawach, ale zdarzyły mu się też trzy grubsze wpadki, których nie miał szans szybko naprawić. Przyszedł do pracy z nieprzytomnym kacem, dopuścił się katastrofalnego niedopatrzenia przy budowie domu i wkrótce potem stracił tę robotę. Kilka tygodni później wjechał w bagażnik miejscowemu adwokatowi, który nabawił się przez to strzykania w żuchwie i zdołał przekonać ławę przysięgłych, że ta kontuzja warta jest trzydzieści osiem tysięcy dolarów, czyli o dwa tysiące więcej, niż Bob odziedziczył po ojcu. Co gorsza, poszukał ucieczki przed tymi przykrościami w romansie z samotną kobietą, znajomą z kursu nauki jazdy. Zamiast radości miał z tego tylko dwa tygodnie nudnych zmagań w mieszkaniu w suterenie, cuchnącym kocimi feromonami.
Wkrótce po tym, jak romans dobiegł końca, Bob wiózł żonę do miasta i nagle Vicky zauważyła na przedniej szybie nad schowkiem widmowy kontur kobiecej stopy. Zdjęła sandał, sprawdziła, że ślad nie pokrywa się z jej własnym, i wymówiła mężowi wstęp do ich wspólnego domu.
Bob przeleżał miesiąc na kanapie u Randalla, zanim ten wymyślił, że wyśle go na południe.
– Zaszyj się na chwilę w domku nad morzem – powiedział. – Ta cała afera to pryszcz, nic takiego. Potrzebujesz tylko trochę czasu, żeby się pozbierać.
Bob nie chciał wyjeżdżać. Vicky już nieco mniej natarczywie żądała rozwodu, więc był pewien, że z czasem znów otworzy przed nim drzwi. Zachęcała go jednak do wyjazdu, więc uznał, że w tej sytuacji lepiej jej posłuchać. A zresztą propozycja Randalla była wielkoduszna, chociaż Bob ani trochę się nie zdziwił, gdy stryj na dworcu autobusowym, na który sam go przywiózł, wręczył mu listę drobnych robót do wykonania.
Dom Randalla wcale nie był zachwycający: ot, klocek z pustaków obłażący z różowej farby. Niedokładnie przyklejone do podłogi salonu ziemiste linoleum podwijało się w miejscu złączenia, tworząc długą szparę przez środek pokoju. Boazeria wypaczyła się od wilgoci, którą nasiąkała każdego lata, więc przypominała mapę plastyczną niegościnnej, górzystej krainy. „Wyszpachluj salon!” – oznajmiała lista zadań.
W holu bez okien stryj powiesił wypchane zwłoki zabitych przez siebie zwierząt: pancernika i łeb aligatora, któremu wystawał z paszczy pysk jelenia (według Randalla miało to być zabawne). Na kwadracie ze sklejki wisiały rzędem zasuszone korale indycze, a w kuchni nad zlewem malunek przedstawiający puszkę piwa, z podpisem Randalla w prawym dolnym rogu. Autor poradził sobie z liternictwem budweisera, aby jednak zmieścić cały napis, musiał pogrubić środkową część puszki, która była przez to wydęta jak wąż trawiący szczura.
W ciemnym kącie salonu bulgotało stare akwarium – ogromne, długie jak trumna i na metr głębokie, lecz puste, jeżeli pominąć butelkę toniku do włosów, namoknięte truchło nietoperza i parę innych drobiazgów, które unosiły się na powierzchni. Woda była gęsta i ciemna, w kolorze mchu, ale napowietrzacz wytrwale wdmuchiwał w nią równomierną strużkę zielonych bąbelków. Bob wyłączył go, po czym wsunął stopy w klapki i wyszedł przed dom.
Przeciął koślawe patio. Maleńkie jaszczurki umykały mu z drogi. Idąc za szumem fal przez sosnowy zagajnik, w którym niemal pozbawione gałęzi drzewa wyglądały nieco upiornie, dotarł na koniec podwórka. Wyszedł spomiędzy sosen na drogę wyłożoną muszlami ostryg, a ich blask w porannym świetle tak go oślepił, że oczy same mu się zamknęły.
Dom stał na północnym cyplu wysepki. Kiedy Randall go opisywał, Bobowi lekko drgnęło serce w przypływie nadziei i podniecenia. Lubił plaże. Podobał mu się piasek, wypłukany do czysta codziennymi przypływami i odpływami, i to, że ludzie z reguły przyjeżdżają na wybrzeże dla przyjemności. Gdy jednak doszedł do ścieżki w pobliżu mostu, prowadzącej nad samo morze, stwierdził z rozczarowaniem, że wyspa właściwie wcale nie ma plaży. Ląd łączył z wodą stromy, błotnisty stok, nad którym brzęczały roje komarów i unosił się straszliwy smród pierdów. W autobusie współpasażer ostrzegł Boba, że najbliższa w miarę znośna plaża jest na innej wyspie, oddalonej o prawie pięć kilometrów w stronę pełnego morza, i płynie się na nią łodzią za dwanaście dolarów. Bob mimo wszystko miał ochotę wejść do wody, lecz w tym akurat miejscu musiałby się potem wygramolić po błotnistym zboczu i dotrzeć do domu pieszo, cały umorusany. Odwrócił się więc i ruszył z powrotem uliczką.
Przeturlały się obok niego dwie siwe kobiety na żółtym wózku golfowym.
– Jak tam? – zagadnęła jedna.
– Jakoś leci – odparł Bob.
W tej samej chwili po uliczce rozniósł się szczęk metalu bijącego w metal, a zaraz potem gniewny męski okrzyk:
– Kurwa jego mać! – Głos należał do mężczyzny, który pochylał się nad silnikiem pontiaca tak, że do połowy znikał pod maską. – Bożeż ty, w mordę jebany!
Siwe kobiety zwróciły ku wkurzonemu facetowi ściągnięte oburzeniem twarze. Wózek golfowy zarzęził i trochę przyspieszył.
Kadencja przekleństw nie cichła, a od łoskotu umilkły ptaki. Bob poczuł, że gniew nieznajomego zaczyna mu się udzielać. Miał ochotę wyrwać spod maski pontiaca upiłowany trzonek od miotły, który ją podpierał, ale odmówił sobie tej przyjemności. Podszedł do mężczyzny i stanął obok.
– Daj spokój, człowieku – powiedział. – Nie jesteś tu sam.
Tamten wysunął głowę spod maski i wytrzeszczył oczy na Boba. Jego twarz składała się głównie z policzków, a pozostałe części wyglądały, jakby je przyklejono w pośpiechu, drobne i koślawe. Trzymał w ręku mały łom.
– Coś ty, kurwa, za jeden? – spytał raczej ze zdumieniem niż wrogo.
– Jestem Bob. Mieszkam, o, tam.
– U Randalla Munroe? Znam go. Zrobiłem to i owo jego kotu.
– Co takiego? – spytał Bob, mrużąc oczy.
– Jestem Derrick Treat. Weterynarz.
– Tak myślałem, że nie mechanik – rzekł Bob.
– Trzy godziny szarpałem się z alternatorem, zanim go wpasowałem. A teraz się okazało, że nie idzie założyć na niego pasa.
Bob znał się trochę na samochodach, więc rzucił okiem i stwierdził, że problem łatwo da się rozwiązać. Derrick źle ustawił napinacz, zanim przykręcił sworzeń. Bob naprawił jego błąd i pas gładko wślizgnął się w rowek zębatki. Ale samochód nie chciał zapalić, bo zdechł akumulator, więc Bob musiał zrzucić klapki i boso pobiec uliczką, garbiąc się i wytężając nad tylnym zderzakiem, żeby pontiac zapalił na pych. W końcu silnik zaskoczył i auto ruszyło, a Bob został pośrodku jezdni z zadyszką i z ustami pełnymi spalin.
Derrick zawrócił i podjechał do Boba. Docisnął pedał gazu, aż silnik wszedł na wysokie obroty. Weterynarz wykrzywiał otwarte usta, jakby to on wydawał te przeraźliwe dźwięki, a nie maszyna.
Podał Bobowi przez okno trochę pieniędzy.
– Bierz, do cholery. Pięć dolarów. Czekaj, mam siedem.
– Nie przyjmę tej kasy.
– Daj spokój – powiedział Derrick. – Jestem ci dłużny cały dzień.
– Przekręciłem jeden sworzeń, i tyle.
– Taki zasrany głąb jak ja nawet na to by nie wpadł. Przynajmniej wstąp łyknąć coś dla ochłody.
Bob powiedział, że dzięki, ale woli poszukać zejścia nad wodę.
– No bo przecież ocean wyschnie, zanim zdążysz wypić jednego – rzekł Derrick.
– A zresztą dla mnie jeszcze trochę za wcześnie – powiedział Bob.
– Bracie, jest pierwsza po południu, a w dodatku sobota. Właź.
Bob zrozumiał, że odrzucenie propozycji będzie mocno pracochłonne, więc skrył się przed słońcem w aucie.
Weterynarzowi zbudowali dom ci sami tani partacze, których najął Randall, tylko podłogę wyłożyli niebieskim linoleum, a nie białym. Ale przynajmniej czuło się, że ktoś tam mieszka. Pachniało świeżą kawą, a mebli było tyle, że ledwo się mieściły. Salonik zagracono kompletem podrabianych antyków, obrosłych frontonami, wyrzeźbionymi na tokarce granatami i ozdobnymi guzami, które wszędzie pchały się przed oczy.
Przy oknie, w fotelu z odchylonym oparciem, siedziała kobieta, czytając jakieś czasopismo i ćmiąc papierosa. Była ładna, ale za dużo czasu spędzała na słońcu. Miała skórę jak suszona śliwka, w kolorze zbliżonym do bordo, przywodzącym na myśl indycze korale.
– Bob, to jest Claire – rzekł Derrick. – Claire, ten pan odprawił jakieś czary nad naszym autem. Parę razy zgrzytnął kółkiem i teraz fura tak rwie do przodu, że ucieka spod kierowcy.
Claire uśmiechnęła się do Boba.
– No, to nie byle co – pochwaliła, podając mu rękę bez obawy, że ubrudzi się smarem. – Jesteś tu nowy?
Bob przytaknął, a ona powiedziała, że jest mile widziany, więc niech wpada, kiedy tylko zechce, bo drzwi zawsze stoją otworem, serio.
Bob poszedł za Derrickiem do kuchni. Weterynarz wyjął z zamrażarki dwa słoiki po dżemie i plastikową butelkę wódki.
– Napijesz się, laluniu? – zawołał w stronę saloniku. Claire przytaknęła, więc wyjął trzeci słoik. Nalał do wszystkich szampana i polał wznoszące się bąbelki wódką schłodzoną na syrop.
– Claire mówi na to „święto polaczków” – oświadczył, podając Bobowi gotowy koktajl. – Jej rodzina stamtąd pochodzi. Piją nie na żarty. Mnie wystarczą dwa takie drinki, żebym miał dożywotniego kaca, a ona przez cały dzień obala jednego za drugim i rano jest zdrowiutka.
Wrócili do saloniku. Bob usiadł na kanapie, a Derrick na poręczy fotela, obejmując ręką Claire.
– Co ty w ogóle porabiasz, Bob? – spytała Claire.
– Akurat teraz mam chyba coś w rodzaju urlopu – powiedział. Napił się i poczuł, że w żołądku rozkwita mu kwaśny żar. – Niedługo pewnie wrócę do stolarki, bo przez jakiś czas byłem właśnie stolarzem.
– I co? – zapytała Claire.
– Spartaczyłem schody i mnie zwolnili, no to pomyślałem, że zrobię sobie wakacje i naprostuję parę spraw.
– To niesprawiedliwe – orzekła Claire. – Schody to nie powód, żeby człowieka wylać z roboty.
Bob wytłumaczył jej, jak się buduje klatkę schodową: wszystkie podstopnie muszą być identycznej wysokości, bo wystarczy głupie piętnaście milimetrów różnicy, żeby ktoś się potknął.
– Sam nie wiem, jak to się stało, ale środkowy przyciąłem na piętnaście centymetrów zamiast na dwadzieścia. Mózg mi się zawiesił i tyle. A potem staruszek, do którego ten dom należał, przyjechał popatrzeć, jak idzie robota. Schodził z góry i łubudu, wylądował na dole ze złamaną nogą. Przyszedł adwokat z calówką i było z grubsza po zawodach.
– Właśnie o to mi chodzi – powiedziała Claire. – Tylko w Ameryce można zrobić kasę na tym, że się ma za mało rozumu, by zejść ze schodów.
– Sam nie byłem wtedy taki znów zachwycony – przyznał Bob. – Z nogi sterczał mu kawał kości.
Claire zrobiła lekceważącą minę.
– Tak czy owak – powiedziała.
Bob dopił do dna i odstawił słoik na stół.
– No, to dziękuję – powiedział. – Chyba będę się zbierał.
– Przecież dopiero żeś przyszedł – odparł Derrick, ale w kuchni zadzwonił telefon, więc weterynarz poszedł odebrać. Claire umoczyła w koktajlu palec i włożyła go sobie do ust. Wzdłuż grzbietu jej dłoni biegła zygzakowata szrama, odcinająca się delikatnym różem od tła w kolorze duszonej wołowiny.
– Zostań na drugie śniadanie – powiedziała. – Zrobię jajka na pulpetach z łososia.
Derrick wrócił z kuchni, mówiąc do bezprzewodowej słuchawki tonem znawcy przedmiotu.
– Że co? A zajrzałeś? Widać głowę? Aha. Czerwone czy białawe? Tak, to normalne. Chyba gotowa niedługo się rozpuknąć. Jadę. – Muszę pojechać za most – oznajmił już z saloniku. – Trzeba kobyle wyciągnąć coś z cipy.
– A co? – spytał Bob.
– Źrebaka, mam nadzieję.
Przed wyjściem Derrick pokazał Bobowi skrót przez podwórko nad morze. Zrobiło się tymczasem dużo goręcej i słońce prażyło z szarego nieba jak zasłonięta prześcieradłem latarka. Bob przeszedł przez uschnięty ogród i spalony solą żywopłot, którego gałęzie zagrzechotały, kiedy je potrącił. Dreptał w klapkach, otumaniony alkoholem, czując, że od upału zaczyna go boleć głowa. Na szczycie stromego pasma wydm przystanął i zobaczył ocean. Woda układała się w niebieskie i zielone smugi, na których wiatr wybijał deseń jak młot klepiący olbrzymi miedziany talerz. Z podnóża stoku wyrastał długi jęzor gładkiej skały, sięgający na kilkadziesiąt metrów w morze.
Bob ruszył w dół, ale w tym miejscu też było stromo, więc uznał, że najprościej będzie zjechać na tyłku. Kiedy znalazł się na samym dole, miał w szortach żwir, a palce stóp omotane nadmorskim zielskiem.
Zaczął się gramolić wzdłuż wąskiej skały. Wiatr ciął wiszącą w powietrzu wilgoć, osuszając pot na twarzy i torsie Boba, który wdychał sól i delektował się krystalicznym pieczeniem w płucach. Dotknął długich traw, falujących w morzu jak kobiece włosy. Ukucnął, żeby przyjrzeć się pąklom, których pierzaste łapięta po omacku przeczesywały wodę w poszukiwaniu niewidzialnej zdobyczy.
Tuż nad wodą o mało nie wpadł w sadzawkę w skalnej rozpadlinie, utworzoną przez przypływ. Miała rozmiary wanny i była tak głęboka, że wzrok nie sięgał dna. Przy samym brzegu przywarły do skały dwie karmazynowe rozgwiazdy. Bob je wyłowił. Były twarde i kolczaste, ale ładne, więc pomyślał, że można by je gdzieś w domu przybić dla ozdoby, a na razie rozciągnął dół koszulki i wrzucił je tam. Miał już pójść dalej, gdy dostrzegł jakiś ruch w ciemnej toni sadzawki: była tam ryba, co najmniej dwukilowa – przepiękny okaz prawie w tym samym odcieniu granatu co woda. Tkwiła w miejscu, lekko machając jaskrawożółtymi płetwami. Lepiej ją było podziwiać niż jeść: w sklepie zoologicznym trzeba by za taką sporo zapłacić. Bob upuścił rozgwiazdy na skałę. Kucnął nad sadzawką i zanurzył dłonie. Ryba ani drgnęła, nawet kiedy prawie jej dotknął, lecz gdy spróbował ją złapać, czmychnęła na drugi koniec sadzawki, tam jednak znów znieruchomiała, leniwie wachlując się płetwami.
Bob podkradł się za nią, okrążając sadzawkę od wschodu, żeby nie rzucić cienia na powierzchnię. Znów zanurzył dłoń, lecz nie od razu spróbował chwycić ofiarę. Lewą rękę oparł o skalną krawędź, pochylił się i wypuścił z ust nitkę śliny. Biały koralik spadł do wody; piękna ryba się ożywiła. Po krótkiej kontemplacji podpłynęła bliżej powierzchni i zjadła ślinę. Bob pomyślał, że pewnie głoduje w sadzawce; wyjaśniałoby to jej apatię i nadzieję, z jaką zawisła tuż pod powierzchnią, czekając, aż z nieba spadnie kolejna przekąska. Bob znowu splunął, a łakoma ryba połknęła plwocinę. Odchrząknął, a gdy uzbierało mu się w ustach sporo flegmy, spuścił na wodę jej pasmo. Ryba trwała w ekstatycznym oczekiwaniu. Kiedy flegma zbliżyła się do powierzchni sadzawki, Bob wsunął dłoń pod niezmącenie spokojną rybę, szarpnął i ku własnemu zdziwieniu wyrzucił zdobycz na brzeg. Zaczęła się szamotać i skakać po skale, a jego przeszył dreszcz paniki. Zdarł z siebie koszulkę, zmoczył ją w wodzie i spowił nią jak całunem miotające się stworzenie. Wbiegł na wydmę, przyciskając do piersi owiniętą rybę, która rzucała się i wiła. Budziło to w nim gwałtowne, żywe uczucie. Nasunęło mu się pytanie, czy choć trochę podobnie czuje się kobieta, kiedy nosi w sobie dziecko.
Przebiegł przez podwórko Derricka. Claire siedziała w bikini na betonowej werandzie. Pomachała mu ręką, a on odpowiedział okrzykiem, ale pobiegł dalej, trzymając w palcach klapki i przeklinając nawierzchnię z muszli.
Dotarł do domu, staranował drzwi z siatki i wrzucił rybę do akwarium. Zanurzyła się, a potem z wolna wypłynęła na powierzchnię, mierząc Boba pustym spojrzeniem.
– O, nie. Nic z tego, koleżko – oznajmił jej surowo, choć nie bez współczucia.
Wsunął dłoń pod brzuch ryby, przegarnął brudną wodę przez jej skrzela i niebawem znów zaczęła się ruszać. Wyłowił butelkę toniku do włosów, a potem nietoperza i rzucił je na podłogę. Ryba, która w zderzeniu ze skałą straciła część delikatnej płetwy ogonowej, obojętnie popłynęła na koniec akwarium i skubnęła tkwiący w rogu ołówek.
Bob wybrał większość starej pozieleniałej wody, używając blaszanego rondla zamiast czerpaka. Zostawił tylko tyle, żeby grzbiet ryby nie wystawał nad powierzchnię. Wydłubał z dna resztę śmieci: kapsle i zakrętki od butelek, głowę lalki i prawie trzy dolary bilonu. Potem wziął z kuchni wielki gar i przyniósł z morza czystą wodę. Przez trzy kwadranse taszczył chlupiący garnek pod górę i wracał po więcej, a gdy wreszcie napełnił akwarium, cofnął się i z satysfakcją spojrzał na własne dzieło.
Ryba pływała w kółko, całkiem zadowolona. Białe krabiki, które dostały się do akwarium razem z wodą, chyba jej nie przeszkadzały. Zbiornik trochę przeciekał, więc Bob jako tako uszczelnił go znalezionym pod zlewem silikonem. Potem wybrał się do sklepu spożywczego i kupił dwa rodzaje rybiej karmy. Przyniósł ją do domu i nasypał na powierzchnię wody szczyptę każdego rodzaju, żeby sprawdzić, które pożywienie bardziej przypadnie rybie do gustu.
Wieczorem pożyczył od Derricka i Claire łóżko polowe i rozłożył je w salonie. Postawił za akwarium lampę i włączył ją. Źle się czuł w tym domu, w zastarzałym odorze cudzych posiłków, wśród przenikliwego brzęczenia owadów, które wpadały przez pozbawione siatek okna. Gdy tak leżał, czekając nadejścia snu, trochę go uspokajał widok ryby, dorodnej i łagodnej, zawisłej w podświetlonej wodzie. Stworzenie przez pewien czas niespiesznie lustrowało szyby, mierząc Boba dużym okiem w złocistej obwódce. Wtem zatrzymało się pośrodku akwarium i zadrżało, po czym zaczęło wydmuchiwać z pyska półprzejrzysty worek mlecznej barwy. Bob usiadł na łóżku i z podziwem zapatrzył się na rybę. Worek dygotał w wodzie, ale nie tracił kształtu. Kiedy osiągnął rozmiary piłki do koszykówki, ryba wślizgnęła się do środka i chyba zasnęła.
Rano Bob wyszedł na patio. Wyglądało beznadziejnie. Za tę niewielką sumę, którą niezobowiązująco obiecał Randall, nie warto było go nawet wypielić, a do tego, żeby zgodnie z pisemną instrukcją powydzierać z ziemi cegły i wyrównać teren, Bob ni cholery się nie kwapił. Pomyślał jednak, że ostatecznie może wyrwać parę chwastów choćby dlatego, że będzie mógł potem z czystym sumieniem przesiedzieć całe popołudnie na brzegu wpatrzony w nadciągające fale.
Praca wzbudziła w nim gniew: najpierw na Randalla, który najwyraźniej ani razu nawet nie przeleciał patia miotłą, chociaż od sześciu lat był jego właścicielem, a potem na samego siebie, bo pozwolił sobie upaść tak nisko, że znów musiał się podjąć kretyńskiej roboty, jakiej od lat nie tykał. Pracował przecież w ekipie, która postawiła pięć budynków od fundamentów aż po dach. Dla siebie i dla Vicky zbudował taki dom, że gdy kobieta po raz pierwszy zobaczyła gotowe dzieło, z zachwytu wybuchła niepohamowanym śmiechem. Jakie wiedli spokojne, porządneżycie. I na jakie dno hańby z własnej winy się stoczył: łaził na czworakach, po zwierzęcemu drąc pazurami kolczaste chwasty i „bagienne wiśnie”, których żółte owoce plamiły mu palce odorem nieświeżego oddechu, czerwone słońce wgniatało go w ziemię, a w pobliżu nie było nikogo, kto by się ulitował nad jego spękanymi dłońmi albo przyniósł mu coś zimnego do picia.
Wyrwał wszystkie chwasty, ale patio nie wyglądało zbyt dobrze. Mimo względnego porządku wielkie wybrzuszenia nad korzeniami drzew były jeszcze bardziej widoczne i przykre dla oka, jakby urągały dopiero co wykonanej pracy. Bob zaczął wykopywać cegły, chociaż się przed tym wzbraniał. Gdy już je wydobył i równo ułożył, zabrał się do korzeni, które właśnie odsłonił: młode i blade wyrywał gołymi rękami, a grube sosnowe rąbał zardzewiałą siekierą Randalla. Zajęło mu to resztę dnia. Zanim po południu zrobił sobie fajrant, był cały obolały, a słońce spaliło mu twarz i ramiona. Wszedł do domu i rozcieńczył wodą stary kool-aid, który ledwo zdołał zagłuszyć siarczaną ostrość kranówy. Potem ruszył nad morze, zabierając z sobą wielki gar.
Derrick był akurat na podwórku, więc Bob pożałował, że nie przeszedł przez krzaki po drugiej stronie jego domu. Ale weterynarz wstał z krzesła i skinął zapraszająco. Na głowie miał przeciwsłoneczny daszek z zielonego plastiku. Poza tym ubrany był tylko w dżinsowe szorty – najkrótsze, jakie Bob dotąd widział na mężczyźnie.
– Siemasz – powiedział Derrick. – Co robisz?
– Chciałem zamoczyć nogi – wyjaśnił Bob. – Cały dzień tyrałem jak niewolnik.
– A co robiłeś?
– Zbierałem cały ten szajs i układałem z powrotem.
– Nieźle – stwierdził Derrick. – Ja dziś o piątej rano, zamiast spać, zakładałem szew kapciuchowy wieprzowi z wypadniętą sraką. Po co ci ten gar?
– Nie wiem. Może coś do niego w morzu nałapię.
– Aha. Czekaj. – Derrick wszedł do domu i po chwili przyniósł spłowiałą zieloną siatkę na aluminiowym drążku. – Przyda się. Zejdę z tobą, jeśli pozwolisz.
Bob wzruszył ramionami.
Zjechali po wydmie i zeszli na skalisty cypel. Pomarańczowe słońce wyglądało jak śliska brzoskwinia z puszki. Bob zanurzył stopę w letniej wodzie.
– Wchodzę – powiedział, rozpinając pasek.
Derrick właśnie zgarnął piasek ze skały i pomału na niej siadał.
– Do wody? Pływać? – upewnił się.
– Tak – odparł Bob. Ściągnął szorty i wszedł do morza.
– Jak to, nago?
Bob nie odpowiedział. Odepchnął się od brzegu i popłynął. Woda była gęsta i ciepła jak olejek dla dzieci. Nawet gdy znieruchomiał, utrzymywał się na powierzchni.
– Dobra – rzekł Derrick. – Tylko się nie śmiej z mojego małego fiutka.
Zdjął szorty. Bob ujrzał w przelocie smętną sakiewkę między jego nogami i odwrócił wzrok. Nie jego zmartwienie. Nic o tym nie chciał wiedzieć. Popłynął przeciw fali.
Dno szybko opadało, więc już dwa metry od brzegu stracił grunt. Dał nura w zieloną wodę i na chwilę zawisł w warstwie chłodu, do której nie sięgał słoneczny żar. Miło byłoby zostać tam dłużej, gdyby tylko znalazł sposób. Ale płuca miał pełne powietrza, więc wkrótce poczuł, że fale rozstępują mu się na plecach.
Claire schodziła nad wodę, stąpając między kępami trawy. Miała na sobie spódnicę frotté i stanik bikini w lamparci deseń. Pomachała Bobowi.
– Idź stąd, Claire! – zawołał Derrick. – Bob jest nudystą i mnie też w to wciągnął.
– Zauważyłam – powiedziała jego żona. Ze sportową odwagą zrzuciła stanik i zsunęła spódnicę. Skóra na jej piersiach i krągłych biodrach była miękka, nowa i blada jak parafina. Bob przyglądał się kobiecie, leżąc na wodzie przy końcu cypla i głaszcząc fale obolałymi dłońmi. Patrzył, jak Claire powoli zanurza się w zieloną toń.
Przelotnie pomyślał o otchłani dzielącej go od żony i o tym, ile trzeba by trudu, żeby znów skrócić ten dystans. Wymagałoby to wiele gadania i mnóstwa pracy, sto razy więcej niż patio. Przytłoczony tą zniechęcającą myślą, znikł pod wodą.
Kiedy słońce zaczęło się zniżać, wylazł na brzeg i włożył szorty. Derrick i Claire pływali daleko od lądu, a ich głowy to wyłaniały się, to znikały wśród fal, które na przemian wznosiły się i opadały.
Bob podszedł do skalnej jamy i stwierdził, że po ostatnim przypływie znalazło się w niej wiele zdumiewających stworzeń. Tuż pod powierzchnią zawisła drżąca aureola cynobrowych piskorzy. Przy samym brzegu błękitna ośmiorniczka wielkości dziecięcej dłoni podkradała się do żółtego ślimaka. Bob sięgnął po siatkę. Piskorze z łatwością prześlizgnęły się przez oka, lecz gdy zbliżył ją do ośmiorniczki, ta w popłochu odepchnęła się od skały, wpadając prosto do siatki. Bob wrzucił ją do garnka, po czym palcami oderwał od głazu ślimaka.
Derrick wdrapał się na brzeg, podszedł do Boba i rzucił okiem na jego zdobycz.
– Karaibska ośmiornica rafowa – orzekł. – Przeważnie żyją na południe stąd, ale kiedy morze stygnie tak jak teraz, prąd dostaje lekkiego kręćka i znosi tu te śmieszne stwory.
Od zachodu nadciągała szara kurtyna szkwałów. Claire wygramoliła się z morza, zginając długie nogi w półprzysiadzie startującej sprinterki, żeby nie stracić równowagi i nie obetrzeć sobie kolana. Pochyliła się, objęła smagłe udo palcami i przesunęła nimi po nodze aż do kostki, zgarniając z niej srebrzyste strugi wody. Bob patrzył, jak w ten sam sposób wyciera drugą nogę, i od piękna tego ruchu aż zadrapało go w gardle. Odkaszlnął w pięść, podczas gdy Derrick dalej ględził o dzikiej przyrodzie i prądach:
– Jest też Grzbiet Harlana, nieduży łańcuch górski pod powierzchnią oceanu jakieś półtora kilometra stąd. Przez okrągły rok odcina skrawek Golfsztromu i popycha go w stronę naszej zatoczki, a razem z nim mnóstwo dzikich stworzeń: orlenie, żółwie, sebdaki kapskie, same przybłędy i wyrzutki, których w ogóle nie powinno tu być.
Claire położyła dłoń na ramieniu męża i zlizała sobie z górnej wargi krople wody morskiej, tkwiące w wybielonym puszku.
– Pamiętasz tę zeszłoroczną doradę? – zapytała.
– Koryfenę – odparł Derrick. – To jest ryba głębinowa, a jednak trafiła tu, o, taka długa. Ugotowaliśmy ją w mleku kokosowym. Stary, przez te wszystkie lata wyciągnąłem z tej dziury żarcia za co najmniej tysiąc dolców, nie żartuję. Tam na dole jest głęboka jaskinia. Jakiś czas temu spuściłem trzynastometrową… Ale patrz!…
Weterynarz zamilkł nagle i wyjął Bobowi z ręki siatkę. Po przeciwnej stronie sadzawki ukazał się oliwkowy, mniej więcej półmetrowy węgorz. Derrick podkradł się na palcach do znieruchomiałej ryby i wyłowił ją, szybko szturchnąwszy siatką powierzchnię wody.
– Anguilla rostrata – powiedział. – Węgorz amerykański. Trochę mały, ale można by go położyć na ruszt.
– Nie, wykluczone – sprzeciwił się Bob. – Daj go tu. Wpuszczę go do akwarium.
– Wiesz, co jest w nich ciekawego? – spytał Derrick, wciąż trzymając rybę w siatce. – Te węgorze tak samo jak europejskie lęgną się w Morzu Sargassowym. Jedne płyną tutaj na północ z Golfsztromem, a inne wędrują aż do Europy. Jeden i ten sam węgorz, zależy tylko, gdzie go złowisz.
Gdy to mówił, ryba zdołała się prześlizgnąć ponad obręczą siatki i pospiesznym zygzakiem ruszyła w stronę wody. Derrick niezdarnie rzucił się w pogoń. Zgarnął węgorza ręką z powrotem do siatki, ale stworzenie mocno go ukąsiło w kciuk. Zaklął i cisnął je do garnka.
– Właśnie straciłeś wszelkie prawa do tego skurwiela, Bob – oświadczył, ssąc czubek palca. – Czeka go randka z gorącym węglem.
Ale Bob wziął garnek w obie ręce i zaczął z nim wchodzić na zbocze.
W miarę jak mijał tydzień, Bob złapał rytm: w ciągu dnia pracował, a wieczorem gadał z sąsiadami, jeżeli miał na to ochotę, gdy zaś był w małomównym nastroju, przesiadywał nad wodą. Naznosił do akwarium wiele różnych stworzeń: kraba pustelnika, koniki morskie i małego rekinka psiego. Pewnego dnia on i Derrick wsiedli do pontiaca, pojechali wybrzeżem aż do przystani i nałowili morskich sumów na przypon ze skórką boczku jako przynętą. Przywieźli je do domu Randalla. Po chwili przyszła Claire. Na widok akwarium Boba zasłoniła dłonią usta i powiedziała, że chyba nie przytargał tych wszystkich stworzeń z morza sam. Potem zabrała sumy, żeby je oprawić. Dodała, że w dzieciństwie zawsze musiała oprawiać ryby, które złowił ojciec. Wtedy nienawidziła tej roboty, ale z czasem nawet ją polubiła.
Bob patrzył, jak na podwórku kobieta przybija rybom głowy do kawałka sklejki i chlusta na nie wrzątkiem z kotła. Zrobiła parę nacięć nożem introligatorskim, po czym jednym płynnym ruchem zdarła z każdej ryby skórę specjalnymi szczypcami, odsłaniając śnieżnobiałe mięso. Pocięła je na sześcienne kąski, które następnie umoczyła w kupnej panierce i wrzuciła do rondla z wrzącym olejem.
Siedzieli potem na patio, jedząc z papierowych talerzy.
– Wiesz, co ci powiem, Bob, ładną robotę żeś tu odwalił – powiedziała Claire, przyglądając się temu, co zrobił z cegłami. Piła już czwarte piwo i w jej głosie było niewiele ciepła. – Chętnie bym cię do siebie ściągnęła, żebyś trochę pomajstrował. Chciałabym mieć drzwi wejściowe z szybą i może parę tanich świetlików w dachu. Chociaż gdybyśmy mieli rozum, to byśmy raczej spalili tę zasraną budę i zbudowali nową.
– Po co to gadanie, Claire? – zaprotestował Derrick. – Czas miło płynie, a ty musisz nagle wyskoczyć z czymś takim.
– Przecież to prawda – odparła Claire.
Bob nie miał najmniejszej ochoty tego słuchać. Wyciągnął sobie spomiędzy warg maleńką ość i rzucił ją na mroczne podwórko. – Za parę dni chyba się stąd urwę – powiedział. – Może byście się zaopiekowali rybami, kiedy mnie tu nie będzie?
Nazajutrz wieczorem poszedł do jedynej wioszczyny na wyspie, wstąpił do sklepu i zadzwonił z automatu do domu. Na szczycie słupa telefonicznego buczała wielka żarówka halogenowa, a w jej żółtym świetle rój ciem kotłował się i kłębił jak konfetti. Bob wrzucił do otworu w automacie garść ćwierćdolarówek. Po chwili oczekiwania w słuchawce zabrzmiał męski głos.
– Cześć, Randall – powiedział Bob.
– Brachu – odparł stryj. – Co słychać?
– A bo ja wiem. Doprowadziłem do ładu to twoje patio. No i przeleciałem farbą szafki.
– Dzięki, stary. Uratowałeś mi życie. Sam bym się tym wszystkim zajął, ale wiesz, jak jest… W każdym razie super, że ci się udało. – Po chwili milczenia Randall kichnął w słuchawkę. – A jak wygląda boazeria?
– Dosyć chujowo i taka już zostanie – oświadczył Bob. – Nie mam zamiaru wozić szpachlówki ze sklepu taczką.
– Nie możesz załatwić auta? – spytał Randall. – Wynająć? Albo sprawdź, czy nie dowożą na miejsce. Sam nie wiem, Bob. Weź coś, cholera, wykombinuj.
– Co robisz w moim domu?
Bob usłyszał, że Randall coś mówi, ale nie zrozumiał. Vicky wzięła słuchawkę i przywitała się.
– Cześć, Vick – rzekł Bob.
– No, jak ci leci?
– O, super. Na podwórku dokopałem się do ropy. A tak w ogóle to tu nic tylko szampan i złote sedesy. Służba na każde zawołanie wkłada mi prosto do ust winogrona. Ale chyba już się tym wszystkim nacieszyłem. Niedługo zacznę się zbierać do powrotu.
– Ha – powiedziała Vicky. – Musimy obgadać parę spraw.
Bob spytał jakich, a ona nie od razu odsłoniła karty. Powiedziała, że go kocha i często się o niego martwi. Współczuje mu, że narobił tyle głupstw. Wprawdzie źle jej bez niego, lecz choć bardzo się stara, nie przychodzi jej do głowy żaden powód, żeby go już teraz przyjąć z powrotem. W spokojnym, prawniczym stylu wyrecytowała cały katalog jego słabych stron. Brzmiało to tak, jakby miała wszystko spisane, łącznie z datami i nazwiskami świadków, a najbardziej obciążające okoliczności podkreśliła grubą kreską. Bob słuchał i robiło mu się zimno.
Patrzył, jak zza automatu z napojami wychodzi mysz. Jadła jakiś kupon.
– Może byś mi wyjaśniła, co Randall robi w moim własnym domu – powiedział. – Może byśmy o tym dla odmiany pogadali?
– A może byśmy w ogóle nie gadali? Lepiej mi, kiedy zapominam, kim jesteś.
Bob westchnął i zaczął bez większego przekonania niezręcznie się tłumaczyć, ale Vicky uparcie milczała, więc pomyślał, że chyba trzyma słuchawkę z dala od twarzy, tak jak nieraz widywał, kiedy dzwoniła jej matka. Potem wrócił do tematu stryja, bo na tym gruncie czuł się pewniej, i zaczął się odgrażać, czego to on mu nie zrobi, jeżeli Randall nie będzie pilnował swojego nosa.
– Może kartkę mi wyślij, Bob? – zaproponowała Vicky. – Słuchaj, zaraz mi się przypalą kluski. Baw się dobrze, co? I odezwij się czasem.
– Ale mówię ci, do cholery… – zaczął Bob, lecz Vicky odłożyła słuchawkę, zanim zdążył jej powiedzieć chociaż jedną z tych rzeczy, w sprawie których zadzwonił.
Ruszył piechotą do domu przy dogorywającym zachodzie słońca. Mijając jedyny w tej miejscowości bar, usłyszał dobiegający z niego śmiech mężczyzn i kobiet. Skręcił przy miejscowej izbie handlowej, mieszczącej się w starym, zaadaptowanym warsztacie, przed którym zamiast szyldu powieszono deskę z krzywo wypalonym napisem. Za pocztą wziął kolejny zakręt i poszedł ku domowi, prosto w gęstniejący zmierzch.
Właśnie kładł się do łóżka, kiedy przyszedł Derrick. Otworzył drzwi bez pukania.
– O nie – głośno jęknął Bob.
Derrick wszedł, zataczając się na rozkraczonych nogach. Przez kilka długich sekund rozglądał się po pokoju zmrużonymi oczami, zanim dostrzegł Boba, który siedział na polówce.
– Wstawaj – zakomenderował. – Jadziem do miasta.
Bob westchnął.
– Stary, wracaj do domu – powiedział. – Gdzie Claire?
– Jebał ją chuj – odparł Derrick. – Mówię ci, jak ona mnie sklęła! Znieważyła, zelżyła najohydniejszymi wyrazami. Do diabła z nią. Jedźmy na Kokosową Plażę zaruchać sobie i poprzytulać.
– Siadaj – powiedział Bob. – Zrobię ci coś do picia.
– Dobry pomysł – stwierdził Derrick.
Bob poszedł do kuchni, rozcieńczył wodą w dzbanku kool-aid i nalał trochę do kubka. Kiedy wrócił do salonu, Derrick spał na podłodze, cicho pochrapując. Bob nie mógł go dobudzić, więc obrócił go na bok i przykrył kocem, a sam położył się na polówce.
Ledwie zmorzył go sen, Claire zapukała do drzwi, a potem je otworzyła i wsunęła głowę do pokoju.
– Tam leży, urżnięty w trupa – rzekł Bob. – Próbowałem go tarmosić, ale na darmo.
Claire weszła do domu. – A niech sobie leży – powiedziała. – Przyniosłam ci to.
Zapaliła lampę. W ręku trzymała szklaną salaterkę z wodą. Na dnie leżał brązowy, nakrapiany stwór. Z jego gąbczastego ciała sterczały kolczaste czerwonawe guzki. Bob pomyślał, że coś takiego można by wysrać po zjedzeniu rubinów.
– Co to? – spytał.
– Sama nie wiem. Pewnie morski ślimak. Dziś go znalazłam – powiedziała Claire. – Brzydki jak noc, prawda? Może przy nim te twoje ryby poczują, że są ładne. Chcesz go?
– Dobra – zgodził się Bob.
Claire odsunęła wieko akwarium i wrzuciła stwora do wody. Potem podeszła do polówki Boba.
– Zaliczyłeś zgona czy byś jeszcze pohulał? – spytała.
Bob dotknął dłonią zgięcia jej kolana i zaraz cofnął rękę. Kobieta uklękła przy nim. Wsunął palce pod jej włosy i objął nimi tył czaszki, a wtedy w głębi jej gardła rozległ się cichy dźwięk, jakby coś się tam odkleiło.
– Położyć się przy tobie? – spytała.
– Chciałbym, ale lepiej nie – powiedział Bob.
– Czemu?
Mężczyzna milczał. Claire zmarszczyła brwi i chwilę odczekała. Potem zgasiła lampę i położyła się na podłodze obok męża.
Bob zbudził się wcześnie. Claire chrapała jak drwal. W pokoju panował zaduch, wisiał odór alkoholu, którym zionęli Derrickowie. Claire leżała skulona w objęciach męża, zaciskając w pięści jego wielki kciuk. Kiedy Bob się poruszył, na moment otworzyła oczy, ale zaraz znów je zamknęła.
Słońce stało jeszcze nisko na niebie. Wpadało skosem przez okna, zalewając pokój ostrym światłem. Bob zerknął w najdalszy koniec pomieszczenia i zobaczył, że w akwarium coś jest nie tak. Nie widział węgorza ani fantastycznej ryby o długich żółtych płetwach. Podszedł i stwierdził, że wszystkie razem unoszą się na powierzchni, tworząc chwiejną, mięsistą wyspę. Środek opustoszałego zbiornika zajmował ślimakowaty stwór, którego przyniosła Claire. Przeciągał się i wyginał, pływając za szybą w błogim osamotnieniu.
Bob poczuł, że chyba się porzyga. Zacisnął pięść i uderzył w środek szyby. To mu nie wystarczyło, więc walnął z całej siły jeszcze dwa razy. Akwarium przechyliło się do tyłu, a potem do przodu i wreszcie spadło ze stelaża, uderzając o podłogę z mokrym brzękiem, przypominającym dźwięk czyneli. Szkło rozprysło się we wszystkie strony, a martwe i dogorywające stworzenia rozlały się po pokoju.
Claire zerwała się na równe nogi, kiedy dopłynęła do niej fala. Derrick leżał z policzkiem przytulonym do podłogi, lecz raptem usiadł z ustami pełnymi słonej wody i wypluł ją, zanim całkiem otworzył oczy. Popatrzył na kraba, który wylądował mu na podbrzuszu, a potem spojrzał w stronę Boba i Claire. Miał wypisane na twarzy pytanie, na które chyba nie sposób byłoby odpowiedzieć.
– Co się wyrabia w tym salonie, do cholery? – zaklął.
Bob spróbował coś powiedzieć, lecz w gardle zaschło mu aż do bólu. Między palcami stopy utkwił mu pobrzeżek. Bob schylił się, ścisnął małża dwoma palcami i nie puścił, dopóki nie usłyszał trzasku skorupki. Ślimak ugrzązł tuż obok listwy przypodłogowej w kłębowisku brudnych włosów i innych kłaków.
– Claire, ten twój stwór chyba zabił mi wszystkie ryby – rzekł w końcu Bob, ciężko dysząc. Podszedł do ślimaka i wrzucił go do kubka po kawie.
– To pierdolona strzykwa, ot co – stwierdził Derrick. – Te kurwy są jadowite jak diabli. Nie można ich trzymać z rybami. Zaraz, chwilę, to ty go tu przyniosłaś, kochanie?
– No, wczoraj wieczór, ale…
– Claire, do cholery, dlaczego mi najpierw tego chujostwa nie pokazałaś? Od razu bym ci powiedział…
– Nic się nie stało – wtrącił Bob.
– Nie, stary – zaprotestował Derrick, patrząc na pobojowisko u swoich stóp. – To nokaut, normalnie nokaut.
– Och, Bob, strasznie mi przykro! – zawołała Claire. – Och, Bob, podle się czuję.
– Nie ma sprawy – mruknął Munroe.
– Co za wredne stworzenie. Och, Bob – jęknęła Claire. – Spuść je w sedesie.
– Wytarzaj mu dupę w soli. Niech ma za swoje – poradził Derrick.
Ale Bob czuł, że łączy go ze strzykwą jakieś pokrewieństwo. Wątpił, czy gdyby urodził się w morzu, Bóg przystroiłby go niebieskimi i żółtymi płetwami jak tę wspaniałą rybę, która leżała martwa na podłodze, albo dał mu ciało rekina, barrakudy lub innego wspaniałego drapieżnika. Nie, Bob Munroe byłby pewnie krewniakiem tej oto strzykwy, tak jak ona zbudowanym na podobieństwo rynsztoka i dotkniętym klątwą chemicznej czkawki, unicestwiającej każde urocze stworzenie, które za blisko podpłynęło.
– Nie, wrzucę ją z powrotem do morza – oświadczył.
Trzymając przed sobą kubek jak wartownik świecę, wyszedł tylnymi drzwiami. Claire i Derrick podążali za nim, opowiadając o używanych akwariach, które można kupić u Świętego Wincentego à Paulo, i obiecując, że w poniedziałek pojadą tam i fundną mu dwustulitrowe.
– Żebyś wiedział, że pojedziemy – zarzekała się Claire. – A potem zajrzymy do sklepu zoologicznego i kupimy ci różne fantastyczne stwory, jeszcze lepsze, niż miałeś.
– To się jeszcze zobaczy – odparł Bob jakby z bardzo daleka.