Rozstania - Marian Kowalski - ebook

Rozstania ebook

Marian Kowalski

0,0

Opis

Izabelę Nadolską, skromną pracownicę w szkolnej bibliotece na wyspie Wolin, oczytaną, z pamięcią naszpikowaną przysłowiami, równocześnie spotyka  kilka ciosów:  dostaje wymówienie  z pracy, opuszcza ją mąż, który chce jej odebrać Dorotę, swoją córkę z pierwszego małżeństwa. Dorota jest dzieckiem uzdolnionym, właśnie  kończy gimnazjum, czeka ją nauka w liceum poza miejscem zamieszkania. Pełna wątpliwości, rozterek Izabela postanawia pojechać z  dziewczyną na wczasy na Mazury, gdzie ma nadzieję przekonać Dorotę, by  odrzuciła propozycję  ojca zapraszającego ją na wyspę Pitcairn. Dziewczyna jest bardzo przywiązana do ojca, czemu wyraz daje także w swych  wypracowaniach z języka polskiego; dowodzą one też jak dobrze rozumie psychikę, zainteresowania  człowieka morza. Próba zatrzymania Doroty przy sobie  - to wielkie wyzwanie dla Izabeli, dlatego na wczasach przestaje być szarą biblioteczną myszką, stara się swoją energią i pomysłami zaimponować córce, przyćmić wizerunek ojca - obieżyświata.

Równolegle biegnie aluzyjno-metaforyczny motyw zielonej żabki żyjącej w betonowej sadzawce, która w porę nie wybrała wolności i tak już w niej pozostała - więzień do śmierci z powodu nie podjętej właściwej decyzji. Również istotny jest wątek stanowiący  konstrukcyjną  klamrę powieści -  spotkanie  Doroty z pisarką  odchodzącego pokolenia, Darią Czopik, a potem z Izabelą; oba spotkania charakteryzują czasy, w których przyszło żyć głównym postaciom utworu. Ostatnie spotkanie z pisarką, która swą twórczością miała czytelnikom coś do powiedzenia, jest poprzedzone wieczorem autorskim z podróżniczką „odkrywającą” obyczaje afrykańskich plemion.

Na osobną uwagę zasługuje motyw matki Izabeli - wdowy, żyjącej samotnie, dla której córka wciąż nie znajduje czasu. Czy podobny los czeka Izabelę?


PATRONAT MEDIALNY:

TwojaKultura.pl


Marian Kowalski   po wrocławskich studiach polonistycznych pracował w oświacie szkolnej oraz w szkolnictwie  wyższym.  Pływał na statkach  handlowych  jako chief praktyki.  Debiut prozatorski  w 1958  we „Współczesności” opow. „Koty”, książkowy w 1973. Współpracował z czasopismami regionalnymi i centralnymi, publikując m.in. w  „Nowych Sygnałach”. „Nadodrzu” „Pobrzeżu”, „Scenie”, „Teatrze”, „Studencie”, Kurierze Szczecińskim”, „Głosie Szczecińskim”, „Morzu i Ziemi”, ”Spojrzeniach” „Jedności”. Współtworzył  kwartalniki społeczno-kulturalne na Pomorzu Zachodnim, inicjator literackich konkursów marynistycznych, słuchowisk radiowych.  Członek Związku Literatów Polskich, później  Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.  Autor m.in. kilkudziesięciu  magazynów  radiowych, recenzji teatralnych, esejów, słuchowisk radiowych, sztuk teatralnych, powieści, opowiadań, redaktor „Zeszytów Nauczyciela”, „Spojrzeń”, „Morza i Ziemi”, „Między innymi”,  w wydawnictwie „Glob”, „Jedności”, w szczecińskim radiu, „Przewodnika po współczesnej literaturze marynistycznej”, albumu  „60 lat Polskiego Radia Szczecin”, periodyku „Publiczna Radiofonia Regionalna”. Wiele publikacji  w  czasopismach pod kryptonimami, pseudonimami, również  pod pseudonimami ukazywały się jego powieści przygodowe, kryminały, romanse.



Publicysta, autor sztuk scenicznych, słuchowisk radiowych, powieści  społeczno-obyczajowych:  W połowie drogi, W oczekiwaniu, Przed kurtyną, Karczowiska, Dom na klifie; utworów historycznych: Cecylia i Eryk, Sydonia, Segeberg; opowiadań marynistycznych: Galapagos, Wszędzie i donikąd, Sail-ho; twórczości dla młodego czytelnika: Blinda, Junga, Mój przyjaciel delfin, Skarb  Morza Sargassowego, Mój nieprzyjaciel Mateo, Mój największy nieprzyjaciel, Mój przyjaciel Abu, Aneta z klifowego brzegu,. Komiks Zemsta rodu; Czytelniczki   starał się pozyskać  powieściami: Czarne  błyskawice, Skorpiony zabijają nocą,  Strażnicy zmarłych, Morze nie stało się grobem, Wiatraki na błękicie,  Skubanie kanarków, Uwodzicielka.

Obecnie  dostępne tytuły: Segeberg (powieść historyczna w wyd. Albatros 2011), Rozrabiaki z osiedla  (powieść dla młodego czytelnika w wyd. Telbit 2011),  „Niedaleko Kilimandżaro” (romans w wyd. Goneta).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marian Kowalski

Rozstania

© Copyright by Marian Kowalski & e-bookowo

Projekt okladki: e-bookowo, zdjęcie: sxc.hu

ISBN 978-83-7859-029-3

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl

Kontakt:[email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

Dominice Natalii

z wdzięcznością za

umożliwienie wejścia w świat

jej rówieśników

Postaci w tej powieści są fikcyjne, ich podobieństwo do osób rzeczywistych – przypadkowe; miejsca wydarzeń służą przede wszystkim celom literackim, natomiast nazwisk osób z życia publicznego nie wykorzystano w złych intencjach.

Część pierwsza

Kiedy w na początku drugiego semestru w ostatniej klasie gimnazjum nauczycielka języka ojczystego, Ewa Wiśniewska, przypomniała o zbliżającym się terminie wyboru tematu ostatniej prezentacji z literatury, Dorota stanęła przed problemem: odkurzać literaturę czy sięgnąć do tej świeższej, jeszcze pachnącej drukarską farbą? Otworzyła listę propozycji w Internecie. Zza pleców przyglądała się jej Izabela Nadolska, najaktywniejsza z matek w gimnazjum.

– Starocie zostaw tym, co chcą iść na polonistykę – rozstrzygnęła problem najaktywniejsza z matek, ustawicznie w dzień i w nocy myśląca o przyszłości dziecka („Córeczko, nie wiem, czy twoje zainteresowania są właściwe, czy gwarantują ci przyszłość, ja na twoim miejscu wybiłabym sobie z głowy studia polonistyczne, a jeżeli już tak bardzo upierasz się przy tym wyborze, to radzę ci: jako gimnazjalistka zajmij się tematami nie obrośniętymi badaniami naukowymi, komentarzami, po co tyle trudu na ich poznanie?”).

Najbardziej życzliwa z matek próbowała ożywić jedną z komórek mózgu i przypomnieć sobie, co ostatnio czytała, czym mogłaby zainteresować córkę? Nie przychodziło jej to łatwo. Odkąd na ekrany telewizyjne wdarły się seriale amerykańskie, argentyńskie, brazylijskie, no i polskie, to niewiele zostawało jej dnia czy nocy na czytanie, a przecież od czasu do czasu trzeba też sięgnąć po kolorowe czasopisma, by nie żyć w próżni i wiedzieć, kto z kim z tego czy tamtego serialu, jak długo, dlaczego i jak ta znajomość aktorów z tego czy owego serialu się kończy. Naczytała się wcześniej, w latach dziewczęcych, w czasie studiów, ale z tych pozycji nic nie nadaje się do szkolnej pracy Doroty. Z kolei proponowane dzisiaj przez krytyków książki: Mdłości Sartre’a, Gra w klasy Cortazara, Podróż do kresu nocy Céline’a, Kamień na kamieniu Myśliwskiego – dla niej te książki były obce.

Najbardziej praktyczna z matek odsunęła z półki pierwszy rząd książek z poradami kulinarnymi, wyłuskała kilka z rzędu drugiego, zwykle ukrytego przed oczyma bywalców w pokoju „codziennym” z telewizorem, rozłożystą kanapą, z głębokimi fotelami, z możliwością podglądania tego, co dzieje się nie tylko na ekranie, ale i w kuchni. Odkurzyła i podała tomy Dorocie. Ich stan mógł jej sugerować pochodzenie z epoki nie tak odległej od czasów Gutenberga. Myliła się, to była literatura współczesna, autorzy książek kupowanych przez najbardziej światłą z matek.

– Przy tej długo zaśmiewałam się do rozpuku! – przypominała sobie, stukając lekko wskazującym paluszkiem w strzęp okładki ledwo trzymającej kilka arkusików zapełnionych drukiem dla czytelników o skłonnościach okulistyczno–masochistycznych. – Spójrz, nawet jest na niej dedykacja dla ciebie. Wyobraź sobie: dla ciebie! Miałaś zaledwie kilka miesięcy, ot bobasek w wózeczku. Tyci, tyci – odmierzyła wskazującymi palcami kilka centymetrów. – Pogoda była piękna, wybrałam się na długi spacer z tobą. Trafiłam na kiermasz Dni Książki, Prasy i Oświaty. Ano były kiedyś takie, były! Podeszłam do stolika, przed którym ustawiała się spora kolejka czytelników czekających na autograf młodej, kruczowłosej pisarki. Kupiłam jej książkę i poprosiłam o autograf dla ciebie. Wyszła zza stolika, pochyliła się nad wózkiem, chyba dotknęła twej rączki – matka znów wskazującymi palcami odmierzyła jej wielkość – i coś nad tobą wyszeptała. Myślałam, że to pisarskie zaklęcie. Wtedy nawet pomyślałam, że byłoby dobrze, gdybyś i ty kiedyś siedziała za podobnym stolikiem jak Daria Czopik, do której stałaby długa kolejka czekających na autograf autorki rozchwytywanej książki. Ale to było dawno, czasy się zmieniły, nie ma u nas nad Dziwną kiermaszów książkowych. Kto w kieracie obowiązków znajdzie czas na czytanie książek? – Westchnęła ciężko. – Mam nadzieję, że wtedy pisarka ta nie wypowiedziała nad tobą w wózeczku jakiegoś złego zaklęcia… Poszukasz może dla siebie ciekawszego zajęcia, a pisanie książek niech będzie dla ciebie czymś dodatkowym.

– Autorka chyba już nie żyje – powiedziała Dorota, odkładając rozpadającą się niebieską książeczkę z chłopcem dosiadającym delfina na okładce.

Wywołała melancholijne zamyślenie u najbardziej umiejących się zatroskać kobiet.

– Nie wiem, nie śledzę prasy, nie czytam nekrologów. Ale łatwo sprawdzić, czy żyje? Przecież masz Internet – zauważyła najbystrzejsza z matek.

Autorka żyła.

Daria Czopik nie umarła jeszcze!

W pierwszej telefonicznej rozmowie podważała sens zajmowania się jej osobą. Kiedy Dorota wspomniała o czytelniczce proszącej na kiermaszu nad Dziwną o dedykację dla córki, ożywiła się, zaproponowała telefoniczny kontakt w następnym tygodniu, by mogła przemyśleć propozycję udzielania wywiadu, a przede wszystkim aby miała czas na wygrzebanie z szuflad niezbędnych materiałów.

– Mój Boże – rozległo się westchnienie na drugim końcu drutu. – Kiedy to było, jak wiele się zmieniło od tamtych czasów, gdy rozdawałam autografy! Czytałaś tę książkę, pierwszą książkę kupioną przez mamę dla ciebie? – nie mogła uwierzyć.

Dziewczynka nie potwierdziła, nie zaprzeczyła.

Nie mniej lody zostały przełamane i kilka dni później Dorota usiadła przed szczupłą, siwowłosą gospodynią gabinetu z szafkami, półkami pełnymi książek raczej kiepsko wyglądającymi, bo przeważały oprawy tandetne, z odpadającymi grzbietami.

Nawet jak na kogoś, kogo książki w bibliotece najpraktyczniejszej z matek stały na półce za książkami kulinarnymi w drugim rzędzie obok Trenów Jana Kochanowskiego i Pana Tadeusza Adama Mickiewicza, prezentowała się całkiem nieźle, a po wielkości dużego kubka z logo Radia Szczecin na białym żagielku, kubka wypełnionego po brzegi prawdziwą kawą, można było wnioskować, że minione czasy nie nadszarpnęły jej serca bijącego spokojnie, miarowo.

Dorota nie zauważyła na pierwszym planie książek autorki swej prezentacji.

– Niechętnie wracam do przeszłości – wyjaśniła Daria Czopik, gdy dziewczynka spytała, dlaczego ukrywa swój dorobek.

– Mogłabym przypuszczać, że nie docenia pani swego twórczego dorobku, albo woli zapomnieć o swej działalności w latach komuny.

Pisarka popatrzyła na nią z wyrzutem przygasających, starych oczu zmęczonych śledzeniem iluś tysięcy znaków w maszynopisach, utrudzonych korektami, lekturą książek.

– Niczego nie chcę zapominać. Nawet tego, w jakim żyłam okresie, kiedy do czegoś dochodziłam. To raczej pragnienie niektórych wydawców, którzy nie powracają do listy swych dawnych autorów. Bo tak bezpieczniej, wygodniej.

– Niektórych? – podchwyciła problem Dorota.

– Większość jest z kapitałem zagranicznym, z wydaw-niczymi zobowiązaniami wobec autorów z krajów, z jakich pochodzą pieniądze – wyjaśniała cierpliwie pisarka. – A prywatne oficyny, jeżeli powstają, wciąż są jeszcze słabe, za słabe, by poszerzać ofertę wydawniczą. Trudno mieć do ich założycieli żal. I nie widzę powodu do dąsania się, tupania, obrażania na to wszystko, co zaszło w ojczyźnie, co ją odmieniło. Choć przecież takie emocje z mej strony mogłyby być zrozumiałe. Górnicy, stoczniowcy po likwidacji ich zakładów pracy dostali niezłe odprawy, a pisarze po upadku wydawnictw? Nic.

– Wspomniała pani, że dla niektórych wydawców jest bezpieczniej nie powracać do współpracy ze swymi dawnymi autorami – ponownie przypomniała się z pytaniem, stawiając na nie, bo miało być pierwszym haczykiem na pisarkę.

– W naszym kraju zbyt wiele rzeczy łączyło się i nadal idzie w parze z polityką. Partyjni przywódcy decydowali o wartości literatury. Władysław Gomułka recenzował teatralną inscenizację Dziadów Adama Mickiewicza, w ministerstwie kultury czy oświaty zapadały ostateczne wyroki na Tyrmanda, Hłaskę, Andrzejewskiego. Przecież jeszcze nie tak dawno minister edukacji, lider Ligi Polskich Rodzin, rzekomo w trosce o moralność młodego pokolenia usuwał z lektur szkolnych Gombrowicza, choć nie zgłaszał zastrzeżeń do jego dzieł, ale do orientacji seksualnej! Dla naszych decydentów zawsze ważniejsze były biografie twórców niż ich dzieła. A teraz – w dekadzie straszących teczkami lustratorów… – Westchnęła, machnęła ręką. – Wzmogła się czujność przesadnie przewrażliwionych edytorów.

Dorota położyła na stół przed pisarką opasły tom z logo Polskiego Radia Szczecin oraz z pieczątką Instytutu Pamięci Narodowej. Ponad pięćset stron w pięknej twardej oprawie, z dołączoną płytą CD. Wielkie dzieło.

– Przygotowałaś się do rozmowy ze mną – stwierdziła z sarkazmem pisarka. – Dawniej wywiady rozpoczynały się od wspomnień z lat dzieciństwa, z okresu nadziei i rozczarowań wieku dojrzewania, od pierwszych kroków kariery zawodowej. Dziennikarze najpierw szli do biblioteki, pożyczali książki, szperali w recenzjach. Dziś swą wędrówkę z pisarzem zaczynają od wizyty w Instytucie Pamięci Narodowej. I wielu to wystarcza, na tym poprzestają. – Wypiła łyk kawy, roześmiała się. – Przeczytaj kilka regulaminów konkursów literackich. Organizatorzy koniecznie domagają się podania od uczestnika konkursu daty urodzenia. Zabawne, co? Stosuje się odsiew naturalny! Kto m ó g ł b y, z uwagi na wiek, być agentem służb specjalnych, zostaje bez procedur sprawdzania odrzucany.

– Zna pani tę książkę wydaną przez Instytut Pamięci Narodowej? – Dorota nie pozwoliła zbić się z pantałyku.

Pisarka westchnęła ciężko.

– Kilka miesięcy temu zadzwoniła do mnie koleżanka z redakcji Polskiego Radia, Halina Lizińczyk, która po mnie przejęła funkcję kierowniczą nad zespołem. Spytała, czy byłam już w IPN? Kiedy usłyszała, że nie i nie mam zamiaru tam chodzić, poinformowała mnie, że nasz wspólny znajomy, Jacek Sawaszkiewicz, autor popularnych humoresek i literatury science fiction, był zarejestrowany przez Wydział III Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Szczecinie jako tajny współpracownik. Wiadomość ta zmartwiła mnie. Co kilka dni dzwonił do mnie, albo ja do niego i prowadziliśmy długie rozmowy o literaturze fantastyczno–naukowej i jej przyszłości. Ja raczej opowiadałam się za powieścią realistyczną, za powieścią polityczną, a on nakłaniał do ucieczki od rzeczywistości w świat fantazji, do wędrówki po świecie baśni. Znał moje pierwsze książki, podkreślam, p i e r w s z e, które raczej zapowiadały autorkę utworów science fiction, autorkę książek wysokonakładowych, a nie literatkę czepiającą się współczesnych problemów, więc w pewnym stopniu był upoważniony do takiego myślenia o mnie.

– Poszła pani w końcu do Instytutu Pamięci Narodowej? – niecierpliwiła się Dorota.

– Po co?

– By poznać prawdę o sobie.

– Prawdę? Przecież wiem, kim jestem!

– Ale nie wie pani, co kolega przekazał o pani funkcjonariuszowi III Wydziału Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych.

– A co mógł? Że nie miałam ochoty wymyślać fabułek z kosmitami, robotami, cyborgami? Jako już osoba dojrzała pozostałam wierna sobie i pisałam o tym, co mnie otaczało, co pragnęłam swym działaniem zmienić.

Dorota powróciła do opasłego tomu wydanego przez IPN.

– Miała pani donosicieli w najbliższym otoczeniu, z którymi niekoniecznie musiała rozmawiać o literaturze.

– Kierowałam redakcją literacką, tych kilku wymienionych w książce agentów niechętnie kontaktowało się ze mną, bo nie mieli mi nic do zaproponowania na antenę, może poza jednym dziennikarzem Jerzym Mrukiem, zdolnym i miłym człowiekiem, z którego usług nieraz korzystałam.

– Z usług?

– Potrafił robić dobre wstawki do artystycznych magazynów z motywami historycznymi regionu nadmorskiego. Nie umiałabym o nim powiedzieć złego słowa. Tym bardziej że nie żyje, zginął w wypadku samochodowym.

– A on o pani?

– Jak się zdążyłaś zorientować, nie ma mnie na liście współpracowników ze służbami III Wydziału WUSW. Nigdy też nie byłam w żadnej partii, nad czym ubolewał I sekretarz KW, doprowadzając mnie w końcu do zrzeczenia się funkcji kierowniczej oraz opuszczenia Polskiego Radia. Wciąż bez partyjnej legitymacji.

– Może zatem powinna pani odwiedzić IPN i zażądać oświadczenia, że należy do poszkodowanych przez komunę?

– Ja? Nie. Jestem ze środka, to znaczy nie z bieli i nie z czerni, a z szarości tamtych czasów, które nie tyle podsuwały mi okazję do wykazywania się bohaterstwem, co sposobność do przeżywania zwykłej ludzkiej skłonności do przygody.

I po chwili dodała z nieukrywanym zmęczeniem:

– Nie muszę iść do IPN, by wiedzieć, że byłam ofiarą komuny. Tak, bardzo skrzywdzona jak większość obywateli w mojej ojczyźnie. I należę do tych, którzy nigdy nie zapomną, komu należy się zła pamięć o tych za to, którzy nam zgotowali taki los. Szkoda, że tak mało twórców podejmuje ten temat. Najnowsza historia naszego kraju zasługuje na większe zainteresowanie pisarzy.

– Nie każdemu zdjęto ze sceny sztukę teatralną, bo mogła rzekomo zaszkodzić ustrojowi.

– To było dla mnie wielkie przeżycie. Byłam młodą, próbującą sił w piórze; uczyłam w szkole. Na premierze nieoczekiwanie zjawiła się klasa prowadzona przeze mnie, a także koledzy, koleżanki z grona pedagogicznego. Po zapadnięciu kurtyny owacje trwały długo. Myślałam, że odniosłam sukces. Dopiero w gabinecie dyrektora teatru dowiedziałam się o szkodliwości swej sztuki i decyzji funkcjonariuszy partyjnych. Sztukę wystawiano jeszcze kilka razy wyłącznie dla działaczy partyjnych, by pokazać, jaką szkodę może przynieść socjalistycznemu społeczeństwu.

– Jaką?

– Trudno mi określić rozmiary ewentualnych szkód. Aktor grający główną rolę był bardzo, ale to bardzo podobny do Pierwszego Sekretarza Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej towarzysza Edwarda Gierka. Nawet mówił jak on, zachowywał się jak on, wygłaszał podobne frazesy jak on. No więc musiał zniknąć ze sceny, a młodego reżysera chyba w ramach reedukacji wysłano na Kubę.

– A pani poczuła się pokonana przez cenzurę, niesprawiedliwie potraktowana.

– Nic z tych rzeczy. W tym samym dniu redaktorka ogólnopolskiego czasopisma teatralnego zaproponowała mi współpracę, dyrektor mej szkoły zorganizował piękne autorskie spotkanie, regionalne radio gotowe było nagrywać moje słuchowiska, zainteresowały się mną też inne instytucje kulturalne w mieście. Takie były paradoksy w tamtych czasach.

– A jednak kilka lat później znów zdjęto pani sztukę ze sceny.

– Nie potrafię się do tamtego wydarzenia odnieść jednoznacznie. Na prapremierze obok cenzorki zasiadł jej mąż, sekretarz Towarzystwa Przyjaźni Polsko–Radzieckiej. Znałam go z czasów studenckich. Uczestniczyliśmy w podobnych imprezach, dyskusjach. Wydawało się mi, że mamy zbliżone poglądy polityczne. Byłam więc mocno zaskoczona, gdy to on, a nie jego żona, zaatakowała mnie za antyradziecką wymowę sztuki. Nie jestem pewna, czy miał rację, bo popularny w kraju reżyser działający w stowarzyszeniu, których członkowie chlubili się noszeniem w klapach marynarek oznak dwóch grunwaldzkich mieczy, dopatrzył się w niej innej prawdy historycznej i podczas wielogodzinnej rozmowy zachęcał do zajęcia się tematem syjonizmu.

– Podjęła pani z nim tę współpracę?

– W pierwszym roku mego belfrowania dostałam klasę, w której większość uczniów, zgodnie ze zwyczajami swych rodziców i przodków, nie przychodziła w soboty do szkoły. Z niektórymi do dziś przyjaźnię się i wspominamy nieraz kłopotliwe sytuacje na przykład podczas omawiania wątku żydowskiego w Lalce Bolesława Prusa. Z niektórymi, bo niewielu z nich pozostało w kraju… Nie zawsze to bywają sympatyczne kontakty. Ale darujmy sobie ten temat.

– Przeczytałam nagrodzone w konkursie Zaproszenie na karpia.

– Niedługie opowiadanie – zaśmiała się pisarka.

– Przecież to była satyra na gospodarcze wizyty Edwarda Gierka w powiatach, na wsiach, w fabrykach! I „Życie Literackie” opublikowało je?

– Paradoks tamtych czasów.

– Szło nowe.

– Nie tak bym to ujmowała. W życiu często natrafiałam na ludzi, o których wolałabym w ogóle się nie wypowiadać, tak złożony wydaje się ich portret. W Polskim Radiu przez kilka lat moim przełożonym był kilkuletni były funkcjonariusz Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Nie pamiętam, by zdjął z anteny jakiś mój materiał, wyręczał go w tym sekretarz rozgłośni, były kontroler Urzędu Celnego, świetny autor komedyjek, wielu słuchowisk, opowiadań.

– Bez słowa żalu do niego za interwencje w teksty? – spytała Dorota, nie kryjąc zdziwienia.

– Ostatnie informacje o nim pochodzące z IPN wielu zaskakiwały. Uznano go za człowieka krzywdzonego przez służby specjalne. Przed tą upowszechnioną wiadomością pisałam szczerze i z głębokim przekonaniem, że gdyby dożył obecnych czasów – na pewno zostałby autorem scenariusza najdłuższego serialu TV, tekściarzem piosenek, satyrycznych tekstów kabaretowych.

– Hm – Dorota chrząknięciem wypełniła ciszę.

– Nie chciałabym sądzić kogokolwiek z tamtych lat – wyznała cicho pisarka. – Nawet tych cenzorów siedzących kilka pięter niżej w wieżowcu i podejmujących ostateczne decyzje o każdej audycji wchodzącej na antenę. W tej grupie był historyk z wykształcenia, bardzo mądrze interpretujący wydarzenia, świadomy, czym była dla Polaków Jałta, opuszczenie nas przez Anglików, Amerykanów. I może dlatego był bardzo czujny na wszelkie aluzje, dygresje mogące słuchacza zbliżać do tej prawdy, jaką on posiadał. Uśmiechał się konfidencjonalnie i…

– …i puszczał tekst?

– Nie, skreślał. Pewne prawdy były wówczas tylko dla takich jak on.

– Do niego też pani nie ma żalu?

– W latach osiemdziesiątych regionalną telewizją kierował były funkcjonariusz KW PZPR, przed kilku laty ojciec wyrostka w podstawówce „bezczelnie” powtarzający antyradzieckie opinie wyniesione ze świata dorosłych, „doktor Jekyll i Mister Hyde szczecińskiego dziennikarstwa”, z ufnością kroczący za sztandarem wznoszonym przez Mieczysława Rakowskiego, i to on dopuścił do emisji moją sztukę pt. Prawo jest prawem, szyderstwo na posługiwanie się frazesem prawniczo–politycznym tam, gdzie tego prawa nic nie zapewniało. Była to tak wyraźna aluzja do łamania praworządności, że po obejrzeniu sztuki zastanawiałam się, jak mogła znaleźć się na antenie? Do dziś trudno mi na to pytanie odpowiedzieć. To właśnie podobne sytuacje utrudniają mi wydawanie sądów o przeszłości i ludziach pełniących różne odpowiedzialne stanowiska w tamtych czasach. I zawsze z pewnym zaskoczeniem i niepokojem przyjmuję pisane dziś biografie o Ryszardzie Kapuścińskim, Zbigniewie Herbercie.

– Trzeci Wydział WUSW nigdy nie zainteresował się panią?

– Raz. I to bardzo nieudolnie. W którymś roku podszczecińska szkoła zaprosiła mnie na spotkanie autorskie. Po jego odbyciu wręczono mi w kopercie skromne honorarium, nie oczekując podpisu na żadnym finansowym dokumencie. Rzekomo miały to być pieniądze z komitetu rodzicielskiego. Słabo znałam przepisy skarbowe, do dziś, jeżeli konieczny jest kontakt z urzędem skarbowym, to korzystam z biur z pracownikami do tego przygotowanymi. W tydzień po tamtym spotkaniu zostałam wezwana do Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej. Nim tam się udałam, wiedzieli o tym wszyscy moi współpracownicy. Prowokacja nie wypaliła, III Wydział dał mi już spokój.

– A gdyby dalej naciskano na panią?

Na twarzy pisarki znów pojawił się smutny uśmiech.

– Dobrze, że twoje pokolenie nie musi przeżywać podobnych sytuacji.

Ewa Wiśniewska, najlepsza z najlepszych polonistek w województwie, długo zwlekała z oddaniem Dorocie konspektu pracy. W końcu podjęła decyzję, kazała jej po lekcji zostać na przerwie w gabinecie. Trzymała w ręce kilka kartek zapisanych w taki sposób, jakby je ważyła. Patrzyła wzrokiem zimnym, z twarzą nieprzeniknioną, taką samą jak wówczas, gdy zagadnięto ją o stosunek do parytetów w sejmie; sprawiała wrażenie, jak gdyby pierwszy raz słyszała o nich i nie miała pojęcia do jakiej dziedziny społecznego życia przypisać. „Masz dobrą nauczycielkę – powiedziała potem najrozsądniejsza z matek – ale patrzenia na współczesność, rozumienia jej nie nauczy was”.

Nauczycielka nie wiedziała, co zrobić z tymi kartkami w ręce i z uczennicą wgapiającą się w nią z nieukrywaną niecierpliwością. Uciekła przed jej spojrzeniem, patrzyła w okno, za którym stało bezlistne jeszcze drzewo kasztana z konarami obsiadłymi przez czarne o zielonkawym połysku wrony, na pień wynurzający się z kałuży, wśród psich odchodów. Minęło chyba pół przerwy, nim najspokojniejsza z polonistek wstała i z kartkami wciąż trzymanymi w ręce wyszła zza stołu z taką powaga, jakby opuszczała ławę poselską. I przemówiła. Odezwała się w podobnym stylu jak posłanki do dziennikarskiego mikrofonu, z oczyma prosto utkwionymi w telewizyjną kamerę.

– Spytam tak: dlaczego piszesz o mało znanej pisarce? Zostaw ją w spokoju. Powiem tak: kiedy wybierałam temat pracy magisterskiej, to mój promotor godził się przyjmować tylko tematy mu bliskie. Świetnie znał twórczość Jana Kochanowskiego, potrafił recytować duże fragmenty z Trenów, z Odprawy posłów greckich, wiele fraszek i inne utwory poety Renesansu. Wybrałam temat związany z Odprawą posłów greckich. Sprawiłam mu dużą przyjemność. Podczas obrony mojej pracy dał popis swej pamięci. Powiem tak – zaczęła po nabraniu oddechu z większym naciskiem: – Twórczości tej pisarki, z którą przeprowadziłaś wywiad, nie znam i nie mam czasu na to, by sięgać po wymienione przez ciebie tytuły książek. Mam was w klasie ponad trzydziestkę. Wyobrażasz sobie, jaka mnie czeka orka? I do tego miałabym jeszcze sprawdzać, kto i na kogo donosił, a kto jest czysty? Powiem tak – i zabrzmiało to prawie jak ostrzeżenie – życie Jana Kochanowskiego było jak na dłoni, bez kontaktów ze służbami specjalnymi, bez konieczności unikania ich. Kto pisze o wielkim poecie polskiego Renesansu, ten nie musi się zastanawiać nad jego moralnością, odwiedzać IPN, grzebać w teczkach. Powiem tak – i była to zapowiedź nakazu: – daruj sobie tę pisarkę. Znam twe umiejętności literackie. Na pewno przedstawiłabyś rzecz ciekawą. Ale ryzykowną. Pisz o Janie Kochanowskim!

I pani mgr z wyrazem obrzydzenia na twarzy oddała uczennicy konspekt o twórczości współczesnej pisarki, i niosąc z sobą głęboką wiedzę o autorze Odprawy posłów greckich, opuściła gabinet z portretami wielkich rodaków czasów Renesansu, Oświecenia i Romantyzmu. Wisiały na ścianie tak ciasno, jeden obok drugiego, że chyba nigdy nie znajdzie się między nimi miejsce dla portretu pisarki poznanej przez Dorotę.

Przechodząc koło kasztana z pniem w brudnej kałuży, cisnęła w nią kartki konspektu prezentacji.

Nie zadzwoniła już więcej do poznanej pisarki.

– Dziecko – pocieszała ją Izabela Nadolska, której imię w Wielkiej księdze imion opatrzono epitetami: opanowana, precyzyjna, mądrze doradzająca innym – polonistka wie, co dobre dla ciebie. Ma lata doświadczeń, zapewne chce przekazać swym uczniom wszystko co najlepsze. Przyjaźnię się z nią, ale tego tematu nie podejmę. Po co? Ani tobie bym nie pomogła, ani jej poglądów nie zmieniła. Tej pisarce odchodzącego pokolenia nie przyjdziesz z ratunkiem dla zapominanej twórczości, jej czas minął, niech się cieszy tym, że następna generacja nie musi przeżywać tego co jej. To jej powinno wystarczyć.

Izabela Nadolska zawsze niechętnie opuszczała swe miejsce za biureczkiem w szkolnej bibliotece. Wydawało się jej, że tylko między regałami z książkami była przydatna uczniom, koleżankom z grona pedagogicznego. Tym ostatnim coraz mniej, w każdym razie w mniejszym stopniu niż młodym czytelnikom lektur obowiązkowych z dołączonymi streszczeniami, komentarzami, interpretacjami, słownikiem wyrazów starej polszczyzny. Dla nauczycieli nie posiadała wielkiego wyboru tytułów, ot, trochę z pedagogiki ogólnej, z psychologii społecznej, z metodyki kilku humanistycznych przedmiotów. Poza Ewą Wiśniewską nie zaglądali do niej, a ona coraz bardziej traciła poczucie więzi z nimi. Stała jakby poza gronem nauczycielskim, na radach pedagogicznych nie było przypadku, by podczas semestralnej klasyfikacji poproszono ją o opinię o jakimś uczniu. Miała obowiązek uczestniczenia w tego typu spotkaniach, więc przychodziła na nie, siadała na końcu długiego stołu pod szafami z dziennikami i ukrywając znudzenie, cierpliwie czekała na zakończenie żarliwie toczonych dyskusji nad uczniami z miernymi wynikami, z kiepską frekwencją, ze złym sprawowaniem; bo oni byli przede wszystkim przedmiotem troski wychowawców, jakby od nich zależała przyszłość narodu, a nie uczniowie zdolni, pracowici.

To biureczko w szkolnej bibliotece Izabeli Nadolskiej było niezbędne, by miała pretekst wyjścia z wolno stojącego domu, przez wielu mieszkańców miasteczka nazywanego willą. Kiedy Dorota stała się podlotkiem, Izabela, żona marynarza, niewiele miała obowiązków. Gdyby nie ta praca w szkole, to najważniejszym jej zadaniem w ciągu dnia byłoby zakreślanie na kalendarzu daty z Fleet Position List, z harmonogramu zawijania statku armatora do portów. Zapisywała nich nazwy portów, do których wpływała Cartagena i odliczała dni do powrotu męża z morza. Patrzyłaby też raz po raz na zegar i liczyłaby godziny, minuty do pojawienia się na progu domu Doroty.

Ten tryb życia, jaki prowadziła, odpowiadał jej. Dni, tygodnie, miesiące mijały w równomiernym pulsie, w łatwym do przewidzenia rytmie. Niewiele było wydarzeń przyspieszających tętno. Należały do nich z odległej przeszłości choroby Doroty, wieści o niezwykłych sztormach na oceanach, napaściach piratów somalijskich na statki handlowe, albo podejmowane decyzje w sprawach starzejących się rodziców jej lub męża. Teodor w pełni darzył ją zaufaniem i po powrotach z rejsów nigdy żadnej nie podważał. To utwierdzało Izabelę w przekonaniu, że córce i mężowi jest niezbędna. Gdy się okazało, że ma coraz mniej obowiązków wobec Doroty i rodziców, znalazła dla siebie zatrudnienie w szkole.

Sięgnęła do torby i wyciągnęła urzędowy list, jaki kilka dni temu otrzymała. Na podstawie art. 61 paragraf 4 ustawy z dnia 14 czerwca 1960 r. Kodeks postępowania administracyjnego (tj. Dz. U. z 2000 r. nr 98, poz. 1071 ze zm.) zawiadamiam, że w związku ze złożonym wnioskiem o wydanie tymczasowego dowodu osobistego oraz weryfikacją danych w aktach stanu cywilnego wszczęto postępowanie z urzędu w celu sprostowania rozbieżności dotyczących imion i nazwiska panieńskiego matki Doroty Nadolskiej. Zgodnie z ustawą z dnia 14 czerwca 1960 r. Kodeks postępowania administracyjnego (Dz. U. Nr 30, poz. 168) organ administracji publicznej, przed którym wszczęto postępowanie, zawiadamia wszystkie strony, których postępowanie dotyczy. W związku z powyższym proszę o zajęcie stanowiska w wyżej wymienionej sprawie w terminie 7 dni od daty otrzymania niniejszego pisma.

Gdyby Maria z domu Denis, pierwsza żona Teodora, naturalna matka Doroty, nie wypadła z ostrego zakrętu na 11, drogi z Kępna do Poznania koło Środy Wielkopolskiej, Izabela nigdy nie poznałaby Doroty, a Teodor pozostałby jedynie znajomym z sąsiedztwa. Złożyła dokumenty, oświadczenia, wyjaśnienia dotyczące sytuacji dziecka wszędzie, gdzie powinna, tylko Dorocie oszczędziła tej informacji, odkładając rozmowę na ów temat, wciąż uważając, że to jeszcze czas nieodpowiedni, będzie lepszy do przekazania wiadomości, kto jest naprawdę jej matką. Kiedy? Wolała sobie nie dawać odpowiedzi.

Do biblioteki zajrzała Ewa Wiśniewska – smukła blondynka o oliwkowej karnacji ze skutecznie maskowanymi piegami, które nieraz mimo wszystko pojawiały się jak drobne cekinki, z dużymi piwnymi oczyma jakby w stałym zdumieniu tym, co dostrzega. Uwielbiała wszelkie odcienie niebieskiego, a w tych kolorach spódniczki, garsonki, spodnie, marynarki.

– Zdążymy przed nasiadówką wypić kawę? – spytała głosem przypominającym Urszulę Sipińską z archiwalnych wywiadów, zajmując krzesło przy biureczku naprzeciwko Izabeli, natomiast retoryka jej wypowiedzi świadomie czy nie nawiązywała do wystąpień parlamentarzystów: – Powiem tak: bez niej polecę z nóg. Potrzebna mi jest mocna używka.

Wpadanie na kawę do biblioteki było w codziennym programie polonistki. Nieraz przynosiła z sobą jakieś wyroby z cukierni mijanej w drodze do szkoły, kremówki „papieskie” na cieście francuskim, szczecińskie pierniki, dla niemieckich turystów Stettiner Peperkoken, z wyczuwalną obecnością w dzwonkach, kotwiczkach, stateczkach imbiru, cynamonu, kardamonu, goździków, pieprzu i miodu, ale najczęściej kobietom wystarczała kawa z dwoma łyżeczkami cukru. Ani ciastka, ani cukier nie miały ujemnego wpływu na ich sylwetki, obie były szczupłe, zgrabne, ba, wiotkie. Po latach znajomości tak upodobniły się do siebie, że można by je nazwać siostrami. Wyraźnie różniły się przede wszystkim głosami: Izabela gardłową chrypką nie mogłaby konkurować z przyjaciółką, w każdej chwili gotową zaśpiewać To był świat w zupełnie starym stylu.

Izabela schowała list do torby, włączyła elektryczny czajnik firmy Bosch, wyjęła z szafki dwa kubki z logo Polskiego Radia Szczecin, jakie wygrała w konkursie tej stacji. – Wymień przynajmniej trzy latarnie morskie na polskim Wybrzeżu – domagała się redaktorka Halina Lizińczyk. Izabela bez trudu podała nazwy sześciu i w nagrodę otrzymała kubki z białymi żagielkami na niebieskim tle. Ich kolor odpowiadał kobietom i chętnie z nich korzystały.

– Dopiero po przeczytaniu wypracowania twojej córki zrozumiałam, jak głębokim uczuciem darzy swego ojca – mówiła polonistka. – Dałam temat pracy domowej: Podarunek dla najbliższej osoby. Pisano o pierścionkach, o sprzęcie audiowizualnym, o ciuchach. Rodzice nie należeli do najczęściej obdarowywanych. Jeżeli już, to matki. Twoja Dorota, wyobraź to sobie, wybrała ojca. Zgadnij, co by od niej otrzymał? Utwór poetycki! Masz pojęcie? W i e r s z! Wiersz dla mężczyzny!

Polonistka położyła pracę Doroty na biurku.

– Czytałaś?

Izabela rzuciła spojrzenie na kartki.

– Nie. Nic mi o tym wypracowaniu nie mówiła.

– No to zapoznaj się. – I po chwili: – Bardzo tęskni za ojcem.

Izabela wzięła pracę córki do ręki.

Dorota w swej pracy stwierdzała, że czytelnicze ścieżki ucznia wyznaczają szkolne lektury. Niestety dlatego młodemu człowiekowi niewiele zostaje czasu na krążenie w księgarniach między regałami z wydawniczymi nowościami. Z konieczności odzyskuje go z kieratu szkolnych zajęć w okresie poszukiwań prezentów. Tym razem ona, Dorota, książkę wybrała dzięki przeczytanej informacji na plakacie: Zapraszamy na promocję książki Zbigniewa Kosiorowskiego „Archipelag odpływów”.

Nie kryła, że tata jest marynarzem i wiele miesięcy w roku spędza wśród obcojęzycznej załogi na statkach kilami tnącymi wody mórz i oceanów. Lubi czytać. Po zawinięciu do domowej przystani mówi dość osobliwie, językiem niezwykłym, współczesną polszczyzną literacką i z przykrością słucha wypowiedzi córki w szkolnym żargonie. Z każdego kotwiczenia w domu wraca do swej kabiny z naręczem książek. Ostatnią wiadomość satelita przekazał z New Providence z Nassau, z archipelagu Bahama na Oceanie Atlantyckim. Zwiedziliśmy wszystkie forty obronne na wyspie. Są to Fort Montagu, Charlotte i Fincastle. Byliśmy też na Paradise Island, gdzie jest przepiękny hotel Atlantis z bardzo ładnym i dużym akwarium. Przechodząc szklanymi tunelami turyści mogą zobaczyć ruiny zatopionego miasta Atlantis.

I nieoczekiwanie tata prosi o kupienie mu pism Platona.

Marynarze zawsze zaskakują rodziny niezwykłymi oczekiwaniami.

Może zamiast dzieł Platona wystarczy mu Archipelag odpływów? Powinien go zainteresować.

Poszła na spotkanie z autorem.

Ogorzały mężczyzna stojący przed żeglarzami, czytelnikami książek marynistycznych, studentami, doktor nauk ekonomicznych, pisarz, publicysta, żeglarz, pewnie trzymał ster spotkania, ze znajomością prawideł żeglugi odbywał rejs po wyspach, wysepkach, portach i przystaniach, gdzie czekały nań egzotyczne krajobrazy, przyjaciele żeglarze. A na szczecińskim cmentarzu Ku Słońcu – Kuba Jaworski, Ludek Mączka w objęciach Marii, Jurek Madeja. Na ich grobach w Dniu Zmarłych zapalone znaki nawigacyjne prowadzą do złamanej stengi masztu–krzyża, kwatery pamięci tych, co nie wrócili z morza. Wykreślony przez niego kierunek wiódł do wspomnień, do …kolokwium tematów zamilkłych pod mułem czasu i przybrzeżnymi ławicami.

Do obieżyświatów, włóczykijów przemawiał nie autor kilku wierszy z rodzynkami metafor, z tęczą epitetów, z mostami porównań przerzuconymi między światem rzeczywistym, a śnionym. Do zwykłych śmiertelników, którzy ledwo nadążali za morskimi milami, mówił ktoś, kto dzięki oceanom stał się poetą.

Tacie – uważała – na pewno ktoś taki zaimponuje. Szczególnie wiele da mu do myślenia moment, gdy przez kluzy kotwiczne lecą łańcuchy i poeta staje Na kotwicowisku.

Ileż to razy odbierała z mamą telefon. Skąd dzwonisz? Z kotwicowiska. To tak blisko, to tak daleko. Jeszcze jeden dzień, dwa oddalenia, rozłąki. Nieraz więcej – tydzień, dwa. Taki czas wydłuża się w nieskończoność i tylko poeci potrafią mu nadać głębszy sens: Na holu / warkocza kilwateru / płonąca arka / z frachtem manuskryptów; / hieroglifami misji Jana Pawła / zszarganym światem Kapuścińskiego / wyszydzonymi myślami Kołakowskiego / podważoną życzliwością B. Skargi i ks. Tischnera?

Kim jest mężczyzna powracający z dalekiej podróży? Z jakim bagażem zjawia się Na krawędzi dwóch żywiołów? / morza i ziemi? Jak przyjmą go ci z lądu? Z poczuciem odpowiedzialności za losy Jana, Pawła, Kapuścińskiego, Kołakowskiego, Piotra Skargi, ks. Józefa Tischnera? Milczeniem? Z pytającym wpatrywaniem się w twarz prawie obcą, z której tak trudno odczytać, k i m powraca?

Z morza, z dalekiego rejsu, w rodzimym porcie kotwiczą nie ci sami ludzie. Odmienia ich koralowy ogród zwątpienia, przypływy, odpływy, obecność mlecznej drogi, bardziej odczuwanej na oceanie, niż gdziekolwiek.

Biały wiersz Zbigniewa Kosiorowskiego Na kotwicowisku podsuwa pod czytelniczą wyobraźnię maszt, na który – jeżeli chce się, by stanowił nieodzowną część żaglowca – trzeba podnieść żagle. Wymaga pracy podobnej do tej, jaką wykonują na pokładzie uczestnicy rejsu.

Tata – miała nadzieję Dorota – na pewno to zrozumie i dołączy do tych, którzy czekają na chwilę, gdy wiersz ożywi morski wiatr.

Kończyły pić kawę.

– Ciekawa praca – oceniła Izabela.

– Dziwne, że jej nie znałaś.

– Zawiodła się na mnie. Namówiłam ją, by pisała o Czopik. To był niewypał. Woli teraz sama podejmować decyzje.

– Brakuje jej ojca – stwierdziła polonistka. – Jest do niego bardzo przywiązana.

– Nieraz myślę, że za bardzo.

– Co ty mówisz! – oburzyła się wychowawczyni Doroty.

– Pewne uczucia bywają niebezpieczne. Szczególnie dla wrażliwej dziewczyny.

– Jak mam to rozumieć?

Izabela zwlekała z odpowiedzią.

– Jej ojciec jest marynarzem. To gość w domu. Byłoby lepiej, gdyby miała tę świadomość.

– Nie za wiele od niej wymagasz? Chcesz, by mniej tęskniła, kochała, niż jej serce dyktuje? – dziwiła się polonistka.

– Serce… Oszczędź mi literatury.

Ewa Wiśniewska nerwowo zerknęła na zegarek.

– Musimy się zbierać.

– Niestety – zgodziła się z nią przyjaciółka.

Izabela otworzyła torbę na długim pasku, sprawdziła jej zawartość. Prócz dokumentów, pieniędzy, karty kredytowej w zasuwanej przegródce, szminki, chusteczek higienicznych z kampanii wyborczej senatora Jana Olecha, notatnika z długopisem, komórki telefonicznej Motorola zawsze nosiła z sobą krzyżówkę do rozwiązania; uważała, że to dobry sposób na sprawdzanie inteligencji oraz zabijanie wolnego czasu.

– Kochana – mówiła polonistka wstając z krzesła – musisz pomyśleć o dobrym liceum dla córki, by jej talent się rozwijał – radziła. – Dla niej liceum im. Bolesława Krzywoustego w Kamieniu Pomorskim to za mało, liceum im. św. Jadwigi Królowej w Świnoujściu nie wystarcza, wolińskie liceum im. św. Ottona z Bambergu też nie. Musisz pomyśleć o najlepszej placówce oświatowej w Szczecinie, w Poznaniu.

Myśl o tym, że Dorota powinna opuścić dom, przerażała Izabelę. Szczecin, Poznań? Ma ją skazywać na to, co sama przeżyła? Tak jak Wisława Szymborska urodziła się w Prowencie, na obszarze dworskim Kórnika koło Poznania i stamtąd powędrowała na studia do Poznania. Matka wynajęła jej pomieszczenie najpierw przy ul. Marii Curie–Skłodowskiej, w dzielnicy za drogiej na jej możliwości finansowe, potem niewiele większe od tapczanu u bezdzietnej rodziny zajmującej trzy pokoje na trzecim piętrze tak zwanego „jamnika”, składającego się z ośmiu klatek wejściowych. Izabela wegetowała tam przez wszystkie lata studiów, cały czas marząc o tak zwanym domu wolno stojącym. Właściciele tego mieszkania też nie mieli szacunku do miejsca swego pobytu. Zresztą nie tylko do niego, ich niechęć przenosiła się na wszystko, co się z nim wiązało, także do innych mieszkańców. Ile razy na progu mieszkania pojawiała się z jakimś dokumentem ze spółdzielni dozorczyni, tyle razy po zamknięciu za nią drzwi gospodarz ściągał brwi, marszczył czoło, dotykał czubka nosa i głęboko zastanawiał się, co właściwie znaczy słowo „dozorczyni”? Swe rozważania kończył złośliwą uwagą, że dotąd kojarzyło się mu z pracownikami ZOO, a nie spółdzielni mieszkaniowej. Dlatego nie zdziwiło specjalnie nikogo, gdy od pewnego czasu dozorczyni przestała ogłaszać, że w klatce schodowej nie będzie częściej sprzątać niż trzy razy w tygodniu; poprzestawała tu na sformułowaniu podobnie oszczędnym jak jej fizyczny wysiłek: k l a t k a.

Z tej „klatki” można było na parterze wejść do mieszkania młodego małżeństwa z dzieckiem w wózku pozostawiającym na podłodze ślady kół, albo do samotnika w kawalerce pana Andrzeja rozkoszującego się papierosowym dymkiem snującym się od dołu ku górze. Okropność! Tym większa, że tytoń nie należał do gatunkowych i jego spopielanie nikomu w bloku nie sprawiało najmniejszej przyjemności. Z drugiego piętra rodzina wieloosobowa przepadała za gotowaną kapustą. Jej zapach roznosił się od rana do późnego popołudnia, a potem jeszcze intensywniejszy przez całą noc z worka ze śmieciami wystawionymi na korytarz. Obok rozmiłowanych w kapuście, na pewno nie gotowanej według przepisu Magdy Gessler, zameldowała się starsza pani w ognistowłosej peruce, a z nią hałaśliwy, wiecznie ujadający mieszaniec. Ale nie tyle z rasą był problem, co ze zwyczajami nobliwej pani w peruce. Miała zwyczaj wypuszczać czworonożnego przyjaciela, z jakim spędzała żywot, w ostatniej chwili, gdy nieraz pęcherz kundla już nie wytrzymywał i nieszczęśnik załatwiał swą potrzebę w drodze do drzwi wyjściowych. Z dalszym opróżnianiem nie było lepiej, zwierzak był leniwy, przystawał niedaleko stojącej pani i wykonywał fizjologiczną czynność. O sprzątaniu w klatce, czy przed blokiem nie było mowy. Właścicielka psa była głęboko przekonana, że ona wywiązuje się ze swego obowiązku, płaci za czworonoga, a ci którzy pobierają tę należność, to niech wiedzą, za co biorą pieniądze. Trzecie piętro, sąsiedzi, zajęli fani muzyki. Dwoje wygolonych do skóry wyrostków uwielbiało dźwięki ostre i głośne. Drżały ściany, odpadał tynk. Na prośby, by ściszyli głośniki, odpowiadali powszechnie szanowanym uzasadnieniem: wolność Tomku w swoim domku. Argument, że to nie był domek, a niewielkie mieszkanie we wspólnym bloku, nie trafiał do ich przekonania. Zatem jak najszybciej zamykano drzwi od korytarza, byle ochronić uszy przed nadmiarem decybeli. W tej klatce małżeństwo z trzeciego piętra, u którego Izabela wynajmowała pokoik, wyróżniała nadzwyczajna zdolność do wydawania błyskawicznych ocen wszystkiego, co było w zasięgu zmysłów wzroku, słuchu, powonienia, dotyku, smaku. Kobieta, mężczyzna jakby uczestniczyli w niekończących się zawodach na szybkie określenie, zdefiniowanie wydarzeń, pojawiających się postaci. Raz on był górą, raz ona. Izabela dopiero dojrzewała do rywalizowania z nimi. Przysłuchiwała się im, starała się zapamiętać co ciekawsze sformułowania, by w przyszłości je wykorzystać.

Nie miała pojęcia, kiedy życie w bloku zaczęło się jej kojarzyć z ogrodem zoologicznym. Być może nazwa „klatka” ją nasunęło, albo raz po raz spotykana na niej dozorczyni, coraz bardziej ponura, coraz częściej informująca, że w tym, a w tym tygodniu ograniczy sprzątanie do jednego dnia, bo za te pieniądze, pożal się Boże, jakie dostaje z administracji, więcej się nie należy. Chętnie strajkowałaby, jak to jest na przykład wśród salowych w szpitalu, ale brakuje jej wiedzy o sposobie organizacji takiego protestu, o formie zdobycia funduszy na baner, farby, sznury.

W przeciwieństwie do swych gospodarzy Izabela zaczęła na dozorczynię patrzeć ze współczuciem. W tym maleńkim ZOO chyba na to zasługiwała. Miała figurę dobrze wypasionej foki, poruszała się wolno, ostrożnie. Gdy spadł śnieg, ona nie szła, ona przesuwała nogi centymetr po centymetrze z obawy, by nie potknąć się, nie runąć w zaspę, z której samej trudno byłoby się podźwignąć. Izabela nie była pewna, czy ktoś chętnie pospieszyłby jej z pomocą. Takich sytuacji ludzie na ogół nie widzą, jak widzą, to omijają, bo z leżącym tylko kłopot. Może to zawał? Może nietrzeźwość? Ciąża? Bez znaczenia co, zaraz musi być telefon, policja, karetka pogotowia. Więc lepiej od takich wydarzeń być jak najdalej. Nie daj Boże, jeżeli to coś poważnego, bo wtedy protokoły, zeznania na posterunku policji, w sądzie i kto wie, gdzie jeszcze. Najprawdopodobniej i gospodarz mieszkania bacznie przyglądający się wszystkiemu, co dzieje się w zasięgu jego zmysłów, w takim przypadku przytępiłby wzrok czy słuch. W dość dużej twarzy miała małe głęboko osadzone oczka, którymi wypatrywała leżące papierki, butelki po sokach i wodzie mineralnej, pety. Były to oczy bardzo zmęczone codziennym wypatrywaniem na parkingu przed blokiem wciąż przybywających śmieci. Na pewno wieczorem nie miały ochoty na oglądanie jakiegoś telewizyjnego serialu czy filmu poszatkowanego reklamami. Nawet na słuchanie Rozmów w toku pod redakcją Ewy Drzyzgi. One chyba pragnęły tylko jednego: jak najszybciej zasnąć, dać im odpocząć, by o świcie znów ruszyć na poszukiwanie papierków, pustych butelek, petów. Usta miała wąskie, niewielkie, aż nieprawdopodobne wydawało się, że potrafił się przez nie wydobyć pełen wychowawczej pewności głos ganiący łobuzów z innych klatek, bałaganiących przy śmietnikach, czy grających w piłkę na parkingu między samochodami.

Izabela wiedziała, co się o niej mówi w klatce, co się myśli o jej flegmatycznym przemieszczaniu przez parking, klatki schodowe. Ale co ona myśli o mieszkańcach? Co mówi wieczorem zmęczona swoim bliskim o mieszkańcach klatki schodowej, o właścicielach dziecięcego wózka, o samotniku kopcącym kiepskie papierosy, o rozsmakowanych w gotowanej kapuście, o hałaśliwych wyrostkach, o właścicielce ognistowłosej peruki i wielorasowego psa? I o tych z ostatniego piętra?

Któregoś słonecznego dnia Izabela wracała do domu szczególnie radosna. Taki piękny dzień, i na uczelni nieźle poszło. Drzwi do klatki były szeroko otwarte, a gdy przestąpiła próg, zobaczyła pochyloną nad podłogą dozorczynię. Nad wiadrem wykręcała wielką ścierę. Zakasała rękawy aż po łokcie, rozpięła bluzkę na piersiach, a i tak z jej czoła spływały krople potu. Otarła je łokciem, popatrzyła na Izabelę swymi małymi oczkami. Wyprostowała się nieco, robiąc dla niej miejsce w przejściu. „Dzień dobry”, pozdrowiła ją Izabela, wciąż rozradowana wiosennym dniem i szczęśliwa z niezłej oceny egzaminacyjnej. Chyba nie dotarło do niej pozdrowienie, bo popatrzyła tylko i nic nie odpowiedziała. „Nie najprzyjemniejsza praca – stwierdziła Izabela ze szczerym współczuciem, jakim ją od dłuższego czasu darzyła. Dozorczyni oparła ciężkie ciało o balustradę schodów, opuściła rękę z mokrą szmatą nad podłogę i przyglądała się bacznie Izabeli. – I codziennie to samo – ciągnęła dalej, coraz bardziej zakłopotana jej milczeniem. – Nie wiem, czy wytrzymałabym długo. Chyba nie”. Może to, co powiedziała, było niegrzeczne, ale tak naprawdę myślała i podziwiała dozorczynię, że chce się jej robić to, co robi i nawet aż tak głośno nie uskarża się na swą sytuację jak inni. Dozorczyni zmrużyła oczka. „Pani nie jest z tej klatki?”, zapytała. „Oczywiście, że z tej”, odpowiedziała Izabela natychmiast. „Spod którego numeru?” Iza podała jej numer mieszkania. „Ach, tak – rzekła dozorczyni po krótkim namyśle. – Nie przypominam sobie, by mi pani czymś podpadła, jak ci z innych klatek. Rodzice dobrze wychowali”.

Czy Dorota ma powtórzyć to, co ona przeszła? Tak jak Izabela ma i ona trafić do jakiejś k l a t k i i doświadczać tego samego? Chyba zasługuje na coś lepszego.

Do pokoju nauczycielskiego weszły ostatnie. Dyrektorka, rudowłosa z olbrzymimi okularami umieszczonymi nad czołem na krótko ostrzyżonych włosach, jedyną ozdobą ascetycznie wyglądającej nauczycielki matematyki o naturze kostycznej, upodobniającej się do byłej pani minister oświaty, zerknęła na wchodzące.

– Już po kawuni? – dręczyła. – Smakowała? – egzaminowała uszczypliwie. – Tak trudno oderwać się od kub… – z nauczycielskim przyzwyczajeniem do wspierania wypowiedzi przez uczniów, co rzekomo miało ich mobilizować do myślenia, czekała na dokończenie słowa właściwą sylabą. Grono pedagogiczne nie czuło się zobowiązane do zachowania jak uczniowie na lekcji matematyki, więc nie pospieszyło z podrzuceniem sylaby, dyrektorka musiała zrobić to sama: – Od kub–… od kub–… od kubków – wymęczyła wreszcie koniec zdania.

Kilka nauczycielek, które również znały zwyczaje spóźnionych, patrząc na przełożoną zachichotały przymilnie; najgłośniej prowadząca zajęcia artystyczne, młoda, z długimi sztucznymi rzęsami z ekstremalną czernią w stylu femme fatale.

– Kiedy jak kiedy, ale dziś chciałabym mieć na naradzie kom… kom… komplet – obwieściła dyrektorka stentorowym głosem. – To ważne spotkanie.

Izabela zajęła miejsce na końcu stołu, ale słysząc, że narada ma być niezwykle ważna, tak ważna, że dyrektorka oczekuje uczestniczenia w niej wszystkich koleżanek, nawet nie próbowała sięgnąć do torby po krzyżówkę. Nie lubiła dyrektorki, ale była wobec niej lojalna. Najbardziej nie mogła się pogodzić z jej entuzjastycznym stosunkiem do nauczania metodą pracy w grupie, metodą doradzaną wszystkim nauczycielom. „Ona przygotowuje wychowanków do działań w zes…, w zes…pole!”, Izabeli w pamięci została relacja córki jednej z lekcji. Matematyczka siedziała na pulpicie pierwszej ławki z założoną nogą na nogę, wykonując stopą w powietrzu dyrygenckie ruchy. Kiedy uczniowie pochylali się nad zadaniami z niewiadomymi, ona była daleko od nich. „Wczoraj widziałam Mu… mu…rzyna”, przerwała ciszę w klasie. Nikogo to oświadczenie nie zainteresowało, bo z pobliskiego portu w Świnoujściu często przyjeżdżali do miasteczka egzotyczni marynarze. ”Był czar… czar…ny! – dorzuciła nauczycielka. I to odkrywcze spostrzeżenie nie zdziwiło wychowanków. – Zupełnie czar… czarny!” Głowy uczniów podniosły się i bacznie zaczęły przyglądać się nauczycielce. Czy nie powinna wziąć kilka dni wolnego? A ta, która w życiu rozwiązała tysiące zadań z niewiadomymi, siedziała na pulpicie szkolnej ławki przed jedną wielką i wywołującą niepokój niewiadomą: „Nie mam pojęcia, jak czułabym się w tak niesamowicie czar… czar… nej skórze?”

Tymczasem dyrektorka opuściła znad czoła okulary, umieściła je we właściwym dla nich miejscu i spojrzała przez nie na leżącą przed nią zapisanym odręcznym pismem kartkę.

– Punkt pierwszy naszego spotkania dotyczy straj… straj…. strajku, jaki chcemy zorganizować na początku przyszłego roku szkolnego, a drugi redukcji co najmniej jednego etatu od września tego ro… ro… roku.

Słysząc, jaki