Rozpad umysłu. Biografia schizofrenii - Jeffrey Lieberman - ebook

Rozpad umysłu. Biografia schizofrenii ebook

Jeffrey Lieberman

4,9
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa książka autora bestsellerowej Czarnej owcy medycyny.
Schizofrenia. Przez wielu uważana za najbardziej tajemniczą chorobę psychiczną. Dawniej nie znano jej przyczyn, więc chorych uznawano za opętanych przez diabelskie siły. Nie dawało się jej leczyć, więc pacjentów i pacjentki trzymano w zamkniętych ośrodkach i poddawano okrutnym zabiegom. Jednak dzięki dziesiątkom badań, setkom eksperymentów, tysiącom prób i błędów dziś o schizofrenii wiemy już bardzo dużo i wkrótce być może uda się jej zapobiegać.
Jeffrey A. Lieberman w przystępny sposób dzieli się swoją bogatą wiedzą psychiatryczną. Wciągające opisy badań naukowców i przypadków klinicznych przeplata z dramatycznymi przeżyciami pacjentów i swoimi doświadczeniami z praktyki medycznej. Jego książka to obowiązkowa, pełna empatii lektura dla zainteresowanych historią medycyny i psychiatrią oraz tych, których życie zostało naznaczone schizofrenią – dla bliskich i rodzin osób zmagających się z tym zaburzeniem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 845

Rok wydania: 2024

Oceny
4,9 (7 ocen)
6
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IwonaPekala

Nie oderwiesz się od lektury

dużo wiedzy:)
00
agatkazne

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wyczerpujące studium schizofrenii, możliwości jej leczenia oraz rzetelnie pokazana historia podejścia do choroby.
00
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa publikacją na temat chorób psychicznych. Wiele przykładów z życia pacjentów. Długa i szczegółowa publikacją.
00
Karol555668

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra książka, wiele wyjaśnia, uświadomiła mnie, że chorzy psychicznie mają bardzo ciężko w życiu, czasami to życie może stać się piekłem, nie do udźwignięcia, co może doprowadzić do cierpienia wielkiego i w ostateczności do samobójstwa.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Ma­lady of the Mind: Schi­zo­ph­re­nia and the Path to Pre­ven­tion
Co­py­ri­ght © 2022 by Jef­frey A. Lie­ber­man Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Scrib­ner, a Di­vi­sion of Si­mon & Schu­s­ter, Inc. All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Jan Dzierz­gow­ski, 2024
Re­dak­torka ini­cju­jąca: Pau­lina Sur­niak
Re­dak­tor pro­wa­dzący: An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Re­dak­cja: Anna Zien­tek
Re­dak­cja me­ry­to­ryczna: dr Adam Ze­mełka
Ko­rekta: Ka­ta­rzyna Dra­gan, Be­ata Wój­cik
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza i ła­ma­nie: Ma­te­usz Cze­kała • cze­kala.net.pl
Pro­jekt okładki: Pa­tryk Mo­gil­nicki
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68045-80-2
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wszyst­kie hi­sto­rie pa­cjen­tów opi­sane w tej książce są praw­dziwe. In­for­ma­cje po­zy­skano na pod­sta­wie po­głę­bio­nych wy­wia­dów prze­pro­wa­dzo­nych przez au­tora lub jego asy­stenta z cho­rymi, człon­kami ro­dzin i in­nymi ludźmi, któ­rzy od­gry­wali dużą rolę w ży­ciu pa­cjen­tów, na przy­kład z le­ka­rzami i spe­cja­li­stami w za­kre­sie opieki psy­chia­trycz­nej. Ko­rzy­stano z do­ku­men­ta­cji me­dycz­nej i, w nie­któ­rych przy­pad­kach, z ar­ty­ku­łów pra­so­wych. Wszy­scy cho­rzy wy­ra­zili ustną zgodę na wy­wiad i przed­sta­wie­nie ich lo­sów w książce.

Czę­ści z nich nie za­le­żało na ano­ni­mo­wo­ści, w przy­padku po­zo­sta­łych zmie­niono imiona i inne in­for­ma­cje, które po­zwo­li­łyby ich zi­den­ty­fi­ko­wać. Nie­kiedy de­cy­do­wano się na po­łą­cze­nie hi­sto­rii kilku osób w jedną – w ten spo­sób ła­twiej było przed­sta­wić naj­waż­niej­sze ce­chy schi­zo­fre­nii. Co do psy­chia­trów i na­ukow­ców, wy­mie­niono przede wszyst­kim tych, któ­rzy ode­grali szcze­gól­nie ważną rolę w dzie­jach ba­dań nad cho­ro­bami psy­chicz­nymi. W książce ich na­zwi­ska łą­czą się za­zwy­czaj z roz­ma­itymi po­glą­dami, teo­riami, hi­po­te­zami i kon­cep­cjami – trzeba jed­nak pa­mię­tać, że nie byli je­dy­nymi, któ­rzy się pod nimi pod­pi­sy­wali. Za­mia­rem au­tora nie było umniej­sza­nie zna­cze­nia na­ukow­ców i psy­chia­trów, mimo że o nich nie wspo­mina.

Wszyst­kie przy­ta­czane ba­da­nia, w któ­rych uczest­ni­czył au­tor, zo­stały za­ak­cep­to­wane przez od­po­wied­nie ko­mi­sje do spraw etyki. Ba­dani wy­ra­zili świa­domą zgodę na udział. Za­kłada się, że tak samo było w przy­padku po­zo­sta­łych przy­ta­cza­nych tu współ­cze­snych ba­dań na­uko­wych.

Źró­dła cy­ta­tów i in­for­ma­cji przed­sta­wiono w przy­pi­sach. Je­śli cho­dzi o po­ten­cjalny kon­flikt in­te­re­sów, au­tor nie po­siada udzia­łów w żad­nej fir­mie z branży far­ma­ceu­tycz­nej lub bio­tech­no­lo­gicz­nej albo pro­du­ku­ją­cej sprzęt me­dyczny. Nie otrzy­muje wy­na­gro­dze­nia za wy­kłady ani dzia­ła­nia mar­ke­tin­gowe od żad­nej firmy.

Dla Mi­cha­ela Ju­mana

1965–1994

To za­gadka spo­wita ta­jem­nicą i ukryta w enig­ma­tach – ale może ist­nieje klucz do jej roz­wią­za­nia.

Win­ston Chur­chill

Pro­log

Jo­nah miał dwa­dzie­ścia lat, kiedy się po­zna­li­śmy. Był in­te­li­gentny, uta­len­to­wany, sta­wiał so­bie nie­zwy­kle am­bitne cele i wy­glą­dało na to, że zdoła po­ko­nać każdą prze­szkodę. Miał mnó­stwo pew­no­ści sie­bie. Po­cho­dził z ro­dziny or­to­dok­syj­nych ży­dów; jego przod­ko­wie wy­emi­gro­wali z Pol­ski po pierw­szej woj­nie świa­to­wej i osie­dlili się na Bro­okly­nie. Za­li­czali się do ży­dow­skiej elity, na­le­żeli do rodu ka­pła­nów, który wy­wo­dził się od Aarona, brata pro­roka Moj­że­sza[1]. Wie­dzia­łem, że Jo­nah może po­chwa­lić się wy­bit­nymi osią­gnię­ciami w na­uce. Ro­dzice uwa­żali go za ge­nial­nego „wy­brańca losu”. Wiele za­in­we­sto­wali w jego przy­szłe suk­cesy: za­wsze go­towi byli wy­da­wać pie­nią­dze, a także po­świę­cać mu czas. Wią­zali z nim ogromne na­dzieje. Choć nie­kiedy ta­kie ocze­ki­wa­nia stają się nie­zno­śnym cię­ża­rem, Jo­nah nie­zmier­nie ce­nił so­bie swój wy­jąt­kowy sta­tus. Jak wielu „po­rząd­nych, ży­dow­skich chłop­ców” za­mie­rzał zo­stać le­ka­rzem – i to wy­bit­nym, pod­kre­ślała z dumą jego matka.

Ale w 1980 roku, kiedy Jo­nah za­czął stu­dia, jego wspa­niała przy­szłość sta­nęła pod zna­kiem za­py­ta­nia. Do tej pory był pil­nym i obo­wiąz­ko­wym uczniem, miał nie­na­ganne ma­niery i nie­na­ganny wy­gląd. Te­raz czę­sto zda­rzało się, że nie przy­cho­dził na za­ję­cia, stał się nie­chlujny, za­cho­wy­wał się oso­bli­wie, wy­da­wał się sku­piony wy­łącz­nie na so­bie. Za­drę­czał wszyst­kich do­okoła roz­mo­wami na te­mat za­wi­łych kwe­stii fi­lo­zo­ficz­nych, które ob­se­syj­nie roz­trzą­sał. Współ­lo­ka­tor Jo­naha za­nie­po­ko­jony tą na­głą zmianą za­cho­wa­nia po­in­for­mo­wał o niej dy­rek­tora aka­de­mika. Dy­rek­tor skon­tak­to­wał się z ro­dzi­cami chło­paka i po­wie­dział, że za­mie­rza skie­ro­wać go do le­ka­rza na kam­pu­sie. Ro­dzice za­pro­te­sto­wali i po­sta­no­wili sami za­jąć się sprawą.

W ten spo­sób Jo­nah tra­fił do Mo­unt Si­nai Ho­spi­tal w No­wym Jorku. Pra­co­wa­łem tam wów­czas jako młod­szy psy­chia­tra na noc­nym dy­żu­rze. Jo­nah prze­cho­dził wła­śnie pierw­szy epi­zod psy­chozy. Ob­jawy, a także roz­ma­ite zda­rze­nia z jego hi­sto­rii wska­zy­wały na to, że roz­wija się u niego schi­zo­fre­nia. (Dziś w ta­kich przy­pad­kach mówi się o za­bu­rze­niu schi­zo­fre­no­for­micz­nym, czyli za­bu­rze­niu pod po­sta­cią schi­zo­fre­nii, w któ­rym ob­jawy wy­stę­pują od nie­ca­łych sze­ściu mie­sięcy). Przy­jęto go na od­dział, za­czął do­sta­wać leki prze­ciw­p­sy­cho­tyczne[2].

Ob­jawy ustą­piły, w ciągu czte­rech ty­go­dni znik­nęły pra­wie cał­ko­wi­cie. Kiedy go wy­pi­sano, zgo­dzi­łem się nad­zo­ro­wać dal­szą te­ra­pię am­bu­la­to­ryjną. Przez kilka ko­lej­nych ty­go­dni Jo­nah spo­ra­dycz­nie przy­cho­dził na wi­zyty. Po­tem na­gle prze­rwał le­cze­nie – wró­cił na uczel­nię, bo chciał nad­ro­bić stra­cony czas i po­za­li­czać za­ję­cia.

Trzy mie­siące póź­niej znów za­cho­ro­wał. Oka­zało się, że od­sta­wił le­kar­stwa, gdyż uznał, że są nie­po­trzebne, skoro ob­jawy ustą­piły. Rzecz ja­sna, cho­roba wkrótce wró­ciła. Za­nim prze­ra­żeni ro­dzice się ze mną skon­tak­to­wali, Jo­nah był już na gra­nicy ko­lej­nego na­padu psy­chozy. Sły­szał głosy, które za­po­wia­dały nad­cho­dzącą glo­balną ka­ta­strofę. Wszę­dzie wi­dział jej za­po­wie­dzi. Oba­wiał się, że Bóg prze­grywa walkę z si­łami zła i że wkrótce na­stąpi ko­niec świata.

Po­now­nie przy­ję­li­śmy Jo­naha do szpi­tala, da­li­śmy mu neu­ro­lep­tyk po­wo­du­jący nieco inne skutki uboczne, po­dej­rze­wa­li­śmy bo­wiem, że od­sta­wił po­przedni lek, gdyż źle się po nim czuł. Na szczę­ście do­brze re­ago­wał na te­ra­pię i zy­skał ko­lejną szansę na po­wrót do daw­nego ży­cia, ale nie zdo­łał jej wy­ko­rzy­stać. Z po­wodu le­ków do­sta­wał drga­wek, miał też trud­no­ści z kon­cen­tra­cją, co prze­szka­dzało mu w na­uce. Po­nie­waż psy­choza po­now­nie ustą­piła, Jo­nah po­czuł się zbyt pewny sie­bie – w przy­padku mło­dych lu­dzi to dość czę­ste – i po pół roku znów po­sta­no­wił od­sta­wić pi­gułki. Po ko­lej­nych dwóch na­wro­tach cho­roby i dwóch ho­spi­ta­li­za­cjach mu­siał osta­tecz­nie prze­rwać stu­dia.

Czu­łem fru­stra­cję i bez­rad­ność, zwró­ci­łem się więc o radę do mo­jego daw­nego pro­mo­tora. Chcia­łem, żeby Jo­nah prze­ła­mał błędne koło. Jak mo­głem mu po­móc? Są­dzi­łem, że pro­mo­tor wy­głosi ja­kąś mą­drą mak­symę lub przy­naj­mniej okaże mi współ­czu­cie. Za­miast tego oznaj­mił szorstko: „Cza­sami mu­sisz po­zwo­lić, żeby pa­cjent od­cier­piał swoje i w ten spo­sób zro­zu­miał, że po­trze­buje te­ra­pii”.

Jego słowa wpra­wiły mnie w osłu­pie­nie. Ta­kie rze­czy mó­wiło się ra­czej o lu­dziach uza­leż­nio­nych od nar­ko­tyku lub al­ko­holu – pod­no­szono ar­gu­ment, że nie­kiedy trzeba zna­leźć się na sa­mym dnie, aby się od niego od­bić – ale prze­cież roz­ma­wia­li­śmy o chło­paku cier­pią­cym na schi­zo­fre­nię. Po­stawa pro­mo­tora wy­dała mi się szo­ku­jąco bez­duszna. Jo­na­howi gro­ziło śmier­telne nie­bez­pie­czeń­stwo. Gdyby cho­dziło o pa­cjenta on­ko­lo­gicz­nego, który prze­rywa che­mio­te­ra­pię, bo nie może znieść jej skut­ków ubocz­nych, ża­den le­karz nie po­wie­działby: „Po­cze­kajmy, aż doj­dzie do ko­lej­nych prze­rzu­tów. Wtedy chory na pewno zro­zu­mie, że musi wzno­wić che­mię”.

Trzeba od­dać Jo­na­howi spra­wie­dli­wość: miał prawo nie zda­wać so­bie sprawy, jak strasz­liwe by­wają skutki schi­zo­fre­nii. Więk­szość lu­dzi dys­po­nuje co naj­mniej pod­sta­wową wie­dzą na te­mat no­wo­two­rów, cho­rób serca i cu­krzycy, ale o schi­zo­fre­nii mało kto po­trafi po­wie­dzieć co­kol­wiek kon­kret­nego. W li­te­ra­tu­rze me­dycz­nej pierw­sza wzmianka o „psy­cho­edu­ka­cji” – czyli ob­ja­śnia­niu pa­cjen­tom i ich bli­skim, czym ob­ja­wia się zdia­gno­zo­wana cho­roba i jak może prze­bie­gać – po­ja­wia się w roku 1980. Za­nim jed­nak psy­cho­edu­ka­cja za­częła się upo­wszech­niać, mu­siało mi­nąć ko­lejne dzie­sięć lat. Zresztą, na­wet obec­nie nie jest ona do­sta­tecz­nie sze­roko prak­ty­ko­wana. Kiedy Jo­nah za­cho­ro­wał, psy­chia­tria do­piero co za­czy­nała od­cho­dzić od po­wszech­nie sto­so­wa­nej za­sady na­ka­zu­ją­cej ukry­wa­nie dia­gnoz przed pa­cjen­tami i ich ro­dzi­nami. Chło­pak wie­dział, że jest chory. Wie­dzieli o tym rów­nież jego ro­dzice. Nie mieli jed­nak po­ję­cia, że cho­roba bę­dzie na­wra­cać, że może po­wo­do­wać nie­od­wra­calną nie­peł­no­spraw­ność i że je­śli nie bę­dzie od­po­wied­nio le­czona, na za­wsze unie­moż­liwi Jo­na­howi nor­malne funk­cjo­no­wa­nie. Nie­stety, za długo zwle­ka­li­śmy z wy­ja­śnie­niami. Po­stę­po­wa­li­śmy zgod­nie z przy­ka­za­niami, które wpa­jano nam od po­czątku stu­diów. Uni­ka­li­śmy edu­ko­wa­nia pa­cjenta i jego ro­dziny na te­mat schi­zo­fre­nii, bo są­dzi­li­śmy, że to nie­wła­ściwa prak­tyka, mo­gąca wy­rzą­dzać po­ważne szkody.

Ukry­wa­nie in­for­ma­cji przed cho­rymi sta­no­wiło wy­pad­kową róż­nych czyn­ni­ków. Ów­cze­śni le­ka­rze byli zdy­stan­so­wani, chłodni i rze­czowi, uwa­żali rów­nież, że nie na­leży mó­wić pa­cjen­tom o szcze­gól­nie nie­po­myśl­nych dia­gno­zach. Po­nadto w psy­chia­trii na­dal obo­wią­zy­wało za­le­ce­nie wy­wo­dzące się z psy­cho­ana­lizy, aby nie ob­ja­śniać pa­cjen­towi istoty drę­czą­cej go cho­roby, gdyż mo­głoby to ne­ga­tyw­nie wpły­nąć na sku­tecz­ność psy­cho­te­ra­pii. Skoro tak, w roz­mo­wach z pa­cjen­tami po­mi­ja­li­śmy wiele istot­nych spraw, choć tak na­prawdę po­trze­bo­wali peł­nej in­for­ma­cji – do­ty­czyło to zwłasz­cza lu­dzi mło­dych, któ­rzy za­częli cho­ro­wać względ­nie nie­dawno, a do tego czuli się nie­śmier­telni, nie­zwy­cię­żeni, przez co mieli skłon­ność do ba­ga­te­li­zo­wa­nia pro­blemu i prze­ry­wa­nia te­ra­pii, gdy tylko ob­jawy usta­wały.

Do­piero dziś ro­zu­miem, że i Jo­nah, i ja po­zna­wa­li­śmy wów­czas gorzką prawdę na te­mat schi­zo­fre­nii – prawdę, która na­zna­czyła nas obu w zu­peł­nie różny spo­sób. Jo­nah uświa­do­mił so­bie, że nie jest wszech­mo­gący i że nie może kon­tro­lo­wać pew­nych aspek­tów swo­jego ży­cia. Za­ata­ko­wała go naj­bar­dziej bez­li­to­sna ze wszyst­kich cho­rób psy­chicz­nych, która z cza­sem po­trafi ska­zać czło­wieka na nie­peł­no­spraw­ność umy­słową, a do tego, ze względu na swoje nie­zwy­kle skom­pli­ko­wane pod­łoże ge­ne­tyczne i neu­ro­lo­giczne, opiera się pró­bom le­cze­nia. Te­raz Jo­nah mu­siał na wła­snej skó­rze prze­ko­nać się, co to zna­czy. Ja na­to­miast uświa­do­mi­łem so­bie ogra­ni­cze­nia współ­cze­snej psy­chia­trii oraz tra­giczne kon­se­kwen­cje cho­rób psy­chicz­nych. Mój mło­dzień­czy ide­alizm kłó­cił się z ogól­nie przy­ję­tymi stan­dar­dami opieki.

Hi­sto­ria Jo­naha była nie­zwy­kle przy­gnę­bia­jąca, ale nie­stety dość ty­powa. Na po­czątku lat osiem­dzie­sią­tych u osób ze zdia­gno­zo­waną schi­zo­fre­nią czę­sto do­cho­dziło do cy­klicz­nych na­wro­tów cho­roby i po­now­nych ho­spi­ta­li­za­cji. Okre­ślano to po­tocz­nym mia­nem syn­dromu drzwi ob­ro­to­wych. Nie­stety, słowa mo­jego pro­mo­tora do­sko­nale wy­ra­żały po­wszechny w psy­chia­trii pe­sy­mizm. Ow­szem, obu­rza­łem się, że pa­cjenci są lek­ce­wa­żeni, ale prze­cież by­łem po­cząt­ku­ją­cym le­ka­rzem i nie śmia­łem kwe­stio­no­wać obo­wią­zu­ją­cej or­to­dok­sji. Za­ra­zem w głębi du­szy bun­to­wa­łem się prze­ciwko tak nie­ludz­kiej prak­tyce. Le­ka­rze nie ro­zu­mieli, że mu­szą ko­niecz­nie jak naj­szyb­ciej prze­ko­nać pa­cjen­tów do pod­ję­cia te­ra­pii. Co prawda do­piero de­kadę póź­niej ba­da­nia wy­ka­zały, że cze­ka­nie, aż chory „od­bije się od dna”, po­wo­duje nie­od­wra­calne szkody, mimo to już wtedy, na po­czątku lat osiem­dzie­sią­tych, uwa­ża­łem ta­kie po­dej­ście za ha­niebne. Z per­spek­tywy czasu wy­daje mi się, że słowa mo­jego pro­mo­tora były pierw­szym z wielu bodź­ców, które spra­wiły, że po­sta­no­wi­łem za­jąć się ba­da­niem schi­zo­fre­nii i szu­ka­niem sku­tecz­niej­szych form le­cze­nia.

Schi­zo­fre­nia, bar­dziej niż ja­ka­kol­wiek inna cho­roba umy­słowa, jest w po­tocz­nej świa­do­mo­ści utoż­sa­miana z obłę­dem. Ko­ja­rzy się z bez­dom­nym, który stoi boso na mro­zie i krzy­czy na ja­kie­goś nie­wi­dzial­nego prze­ciw­nika; z ku­zynką prze­ko­naną, że są­sie­dzi wpusz­czają tru­jący gaz przez ścianę; z przy­ja­cie­lem po­wta­rza­ją­cym, że rząd za­in­sta­lo­wał w jego miesz­ka­niu ka­mery; ze spraw­cami ir­ra­cjo­nal­nych, nie­zro­zu­mia­łych, ma­so­wych strze­la­nin. Czło­wiek prze­ży­wa­jący epi­zod psy­chozy nie po­trafi nie­kiedy od­róż­niać rze­czy­wi­sto­ści od swo­ich wy­obra­żeń. Kiedy mamy z kimś ta­kim do czy­nie­nia, wy­daje się nam oczy­wi­ste, że wi­dzimy praw­dziwe ob­li­cze sza­leń­stwa.

Nie mó­wimy o no­wej ani rzad­kiej cho­ro­bie. Schi­zo­fre­nia ist­nieje naj­praw­do­po­dob­niej od se­tek, a może i ty­sięcy lat. Za­li­cza się do głów­nych przy­czyn nie­peł­no­spraw­no­ści[3]; cho­ruje na nią około 0,5 pro­cent glo­bal­nej po­pu­la­cji osób do­ro­słych[4]. To 3,3 mi­liona lu­dzi w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i 78 mi­lio­nów lu­dzi na ca­łym świe­cie. Nie jest wy­bredna. Po­trafi za­ata­ko­wać wzo­ro­wego ucznia, który wy­biera się na jedną z to­po­wych uczelni w kraju, świet­nego, mło­dego spor­towca albo ubo­giego dzie­ciaka z roz­bi­tej ro­dziny. Do­tyka wszyst­kich bez względu na płeć, rasę lub po­cho­dze­nie et­niczne. Ani za­moż­ność, ani do­bre wy­kształ­ce­nie nie za­pew­niają ochrony. Trzeba na­to­miast pa­mię­tać, że czyn­niki spo­łeczno-eko­no­miczne i przy­na­leż­ność ra­sowa w znacz­nym stop­niu wpły­wają na to, czy cho­roba zo­sta­nie od­po­wied­nio szybko zdia­gno­zo­wana, a także na ro­dzaj i ja­kość pod­ję­tej te­ra­pii. Szcze­gól­nie okrutne jest to, że schi­zo­fre­nia daje o so­bie znać za­zwy­czaj w póź­nej na­sto­let­nio­ści lub we wcze­snej do­ro­sło­ści, a więc wtedy, gdy młody czło­wiek po­wi­nien cie­szyć się naj­lep­szymi la­tami swo­jego ży­cia.

Dzięki ogrom­nym po­stę­pom na­uko­wym, które do­ko­nały się od po­łowy XX wieku, wiemy obec­nie, że schi­zo­fre­nia to cho­roba mó­zgu po­wo­du­jąca za­bu­rze­nie my­śle­nia, per­cep­cji i emo­cji. Za­czę­li­śmy też po­zna­wać jej przy­czyny. Po­tra­fimy już za­ob­ser­wo­wać pewne zmiany w struk­tu­rze mó­zgu, bio­che­miczne ano­ma­lie i mu­ta­cje ge­ne­tyczne za­pi­sane w czą­stecz­kach kwasu dez­ok­sy­ry­bo­nu­kle­ino­wego (DNA) cho­rych i ich krew­nych. Po­mału po­zna­jemy bio­lo­giczne pod­łoże schi­zo­fre­nii, co po­zwala le­piej ukie­run­ko­wać ba­da­nia ma­jące na celu od­kry­cie no­wych le­ków i form te­ra­pii.

Ob­jawy schi­zo­fre­nii są z po­czątku trudno do­strze­galne, z cza­sem jed­nak przy­bie­rają na sile i przyj­mują trzy formy: mó­wimy o ob­ja­wach po­zy­tyw­nych (uro­je­nia i omamy), ne­ga­tyw­nych (an­he­do­nia, czyli nie­moż­ność od­czu­wa­nia przy­jem­no­ści; spły­ce­nie emo­cji) i ko­gni­tyw­nych (ogra­ni­czona zdol­ność sku­pia­nia uwagi, za­bu­rze­nia pa­mięci, za­bu­rze­nia funk­cji wy­ko­naw­czych, na przy­kład zdol­no­ści roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów lub pla­no­wa­nia i or­ga­ni­zo­wa­nia). Symp­tomy na­si­lają się za­zwy­czaj po­woli, aż wresz­cie nad­cho­dzi psy­choza. Roz­po­częte w porę sku­teczne le­cze­nie może spra­wić, że ob­jawy znikną, a więk­szość pa­cjen­tów za­cznie wra­cać do zdro­wia. Je­śli jed­nak te­ra­pia nie zo­sta­nie pod­jęta lub je­śli chory do­świad­cza licz­nych na­wro­tów, jego umysł bę­dzie dzia­łał co­raz go­rzej, aż wresz­cie nor­malne funk­cjo­no­wa­nie sta­nie się nie­moż­liwe. Czło­wiek jest wów­czas zu­peł­nie bez­bronny i na­ra­żony na śmierć przed­wcze­sną na­wet o kil­ka­dzie­siąt lat, je­śli – co nie­stety praw­do­po­dobne – jego re­la­cje z in­nymi po­sy­pią się, a roz­ma­ite naj­zu­peł­niej zwy­czajne cho­roby fi­zyczne nie zo­staną w porę roz­po­znane i wy­le­czone.

Dawno już za­uwa­żono, że schi­zo­fre­nia czę­sto do­tyka człon­ków jed­nej ro­dziny, co wska­zuje na jej dzie­dziczne, ge­ne­tyczne pod­łoże. Od­kąd po­ja­wiły się nowe tech­niki se­kwen­cjo­no­wa­nia ge­no­mów, na­ukow­com udało się zi­den­ty­fi­ko­wać po­nad sto ge­nów, które na roz­ma­ite spo­soby mogą być po­wią­zane z cho­robą[5]. Ry­zyko ro­śnie też za sprawą pew­nych czyn­ni­ków śro­do­wi­sko­wych, ma­ją­cych wpływ na roz­wój mó­zgu w okre­sie ciąży i po­rodu, na przy­kład uszko­dzeń fi­zycz­nych[6]. Ob­jawy psy­chozy mogą wy­stą­pić pod wpły­wem nar­ko­ty­ków, acz­kol­wiek nar­ko­tyki wy­wo­łają dłu­go­trwałą cho­robę wy­łącz­nie u osób po­dat­nych ge­ne­tycz­nie lub, w nie­któ­rych przy­pad­kach, na sku­tek dłu­go­trwa­łego, in­ten­syw­nego sto­so­wa­nia[7].

Choć schi­zo­fre­nia to względ­nie czę­sto spo­ty­kana cho­roba po­cią­ga­jąca za sobą ol­brzy­mie koszty po­no­szone przez całe spo­łe­czeń­stwo, nie bu­dzi tak wiel­kiego za­in­te­re­so­wa­nia jak inne plagi, z któ­rymi bo­ryka się ludz­kość[8]. Brak za­in­te­re­so­wa­nia ozna­cza, rzecz ja­sna, mniej pie­nię­dzy na ba­da­nia i le­cze­nie. Zda­rzali się sławni cho­rzy – można tu wy­mie­nić choćby le­gen­dar­nego tan­ce­rza ba­le­to­wego Wa­cława Ni­żyń­skiego i ma­te­ma­tyka Johna Na­sha, no­bli­stę, o któ­rego ży­ciu opo­wia­dają przej­mu­jąca książka Sy­lvii Na­sar i film Piękny umysł na­gro­dzony w 2001 roku Osca­rem – ale, w prze­ci­wień­stwie do cu­krzycy, cho­roby Par­kin­sona czy al­zhe­imera, schi­zo­fre­nia nie ma swo­ich rzecz­ni­ków-ce­le­bry­tów. Jest po­wszechna, a za­ra­zem nie­wi­dzialna. Są­dzę, że więk­szość lu­dzi nie po­tra­fi­łaby wy­mie­nić ani jed­nej osoby pu­blicz­nej cier­pią­cej na schi­zo­fre­nię, a tym bar­dziej osoby, która zdo­łała dojść do sie­bie i otwar­cie o tym opo­wiada.

Nie­wy­klu­czone, że po­mału się to zmie­nia. Opty­mi­stycz­nym zwia­stu­nem no­wego spo­sobu mó­wie­nia o cho­ro­bie jest choćby au­to­bio­gra­ficzna książka Elyn Saks Schi­zo­fre­nia. Moja droga przez sza­leń­stwo wy­dana w 2007 roku, lecz ty­po­wym wy­obra­że­niom od­po­wiada ra­czej ob­raz przed­sta­wiony przez dzien­ni­ka­rza Ro­berta Kol­kera w re­por­tażu W ciem­nej do­li­nie z 2020 roku, opo­wia­da­ją­cym o ame­ry­kań­skiej ro­dzi­nie, w któ­rej sze­ściu braci za­cho­ro­wało na schi­zo­fre­nię i do­świad­czyło jej tra­gicz­nych skut­ków.

Esmé We­ijun Wang, pi­sarka ży­jąca z za­bu­rze­niem schi­zo­afek­tyw­nym, wy­dała zbiór ese­jów za­ty­tu­ło­wany The Col­lec­ted Schi­zo­ph­re­nias [Schi­zo­fre­nie ze­brane]. Roz­po­czyna go tek­stem na te­mat dia­gnozy i to­wa­rzy­szą­cego jej piętna. Pierw­sze zda­nie brzmi: „Schi­zo­fre­nia prze­raża”[9].

Igno­ro­wa­nie schi­zo­fre­nii to w ogrom­nej mie­rze sku­tek uprze­dzeń, które za­wsze ro­dzą się, gdy bra­kuje wie­dzy. Po­stępy na­uki i roz­wój cy­wi­li­za­cji po­zwo­liły ogra­ni­czyć lub wy­eli­mi­no­wać piętno to­wa­rzy­szące ta­kim cho­ro­bom jak trąd, ospa praw­dziwa, gruź­lica, no­wo­twory czy AIDS. Losy schi­zo­fre­nii po­to­czyły się jed­nak ina­czej. Na jej te­mat na­dal krąży wiele błęd­nych opi­nii i kłamstw. Schi­zo­fre­nia nie ozna­cza „roz­dwo­je­nia jaźni”. Nie ma nic wspól­nego z gwał­tow­nym prze­cho­dze­niem z jed­nej skraj­no­ści w drugą – po­słowi czy mi­ni­strowi, który zmie­nia zda­nie w ja­kiejś kwe­stii, nie na­leży przy­pi­sy­wać „po­li­tycz­nej schi­zo­fre­nii”. Mylne oka­zało się rów­nież stwier­dze­nie psy­chia­try R. D. La­inga, który w la­tach sześć­dzie­sią­tych XX wieku na­zy­wał schi­zo­fre­nię „w pełni ra­cjo­nalną re­ak­cją na sza­leń­stwo świata”[10]. Jakby tego wszyst­kiego było mało, schi­zo­fre­nię ła­two po­my­lić z in­nymi cho­ro­bami psy­chicz­nymi, zwłasz­cza z cięż­kim za­bu­rze­niem afek­tyw­nym dwu­bie­gu­no­wym, z za­bu­rze­niami na­stroju, któ­rym to­wa­rzy­szą ob­jawy psy­chozy, oraz z za­bu­rze­niami psy­cho­tycz­nymi wy­wo­ła­nymi przez sub­stan­cję/lek. W każ­dej z tych cho­rób mogą po­ja­wiać się ob­jawy psy­chozy, ist­nieją jed­nak wy­raźne róż­nice. Do głów­nych symp­to­mów za­bu­rzeń afek­tyw­nych, któ­rym to­wa­rzy­szą ob­jawy psy­chozy, na­leżą skrajne emo­cje. Za­bu­rze­nie psy­cho­tyczne wy­wo­łane przy­ję­ciem sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nej ustę­puje spon­ta­nicz­nie, gdy tylko zo­staje ona usu­nięta z or­ga­ni­zmu. Wy­róż­nia się także za­bu­rze­nie schi­zo­afek­tywne: pod­sta­wowe ob­jawy schi­zo­fre­nii łą­czą się tu z de­pre­sją lub ma­nią. Nie­kiedy mówi się o oso­bo­wo­ści schi­zo­idal­nej. Wy­stę­puje ona u lu­dzi, u któ­rych ob­ser­wuje się część ob­ja­wów schi­zo­fre­nii z wy­jąt­kiem psy­chozy.

Schi­zo­fre­nia fa­scy­no­wała mnie na długo, za­nim po­zna­łem jej na­zwę. Jako dziecko uwiel­bia­łem sta­ro­żytne mity o Mar­duku, Gil­ga­me­szu, Jahwe i Ody­nie, ba­bi­loń­skie, per­skie i grec­kie opo­wie­ści, a także re­la­cje na te­mat lu­dów za­miesz­ku­ją­cych ce­sar­stwo rzym­skie i śre­dnio­wieczną Eu­ropę. Naj­bar­dziej lu­bi­łem mi­to­lo­gię grecką. Czę­sto za­da­wa­łem so­bie py­ta­nia, czy bo­ha­te­ro­wie Iliady i Ody­sei na­prawdę są­dzą, że roz­ma­wiają z bo­gami, czy też jest to tylko za­bieg li­te­racki.

Pró­bo­wa­łem po­rów­ny­wać moje ży­cie z ży­ciem sta­ro­żyt­nych lu­dzi. Więk­szość mi­tów do­ty­czyła spraw, dla któ­rych w Ame­ryce po­łowy XX wieku można było zna­leźć ja­kie­goś ro­dzaju pa­ra­lele: po­ru­szano w nich ta­kie te­maty jak pro­wa­dze­nie domu, praca, przy­go­to­wy­wa­nie żyw­no­ści, po­li­tyka, re­li­gia, związki i kon­flikty. Za­ra­zem nie­które za­cho­wa­nia sta­ro­żyt­nych wy­da­wały się kom­plet­nie obce i nie­zro­zu­miałe. W daw­nych tek­stach czę­sto po­ja­wiały się rów­nież dziwne po­staci, jak gdyby „nie z tego świata”.

Za­li­czał się do nich na przy­kład Sy­meon z Emesy, ży­jący w VI wieku[11]. Spę­dziw­szy wiele lat na pu­styni, usły­szał głos Boga, który ka­zał mu zba­wiać ludz­kie du­sze. Sy­meon udał się za­tem do Emesy, (obec­nie Hims w za­chod­niej Sy­rii). Po dro­dze zna­lazł mar­twego psa le­żą­cego na ku­pie gnoju. Roz­luź­nił sznur swo­jej szaty, przy­wią­zał nim łapę psa i wszedł do mia­sta, cią­gnąc za sobą tru­chło. Miej­scowe dzieci bie­gały za nim i ob­rzu­cały go wy­zwi­skami. W ko­ściele Sy­meon gło­śno tłukł orze­chy i zdmu­chi­wał świece. Kiedy lu­dzie pró­bo­wali go prze­go­nić, ci­skał w ko­biety orze­chami i wy­wra­cał stoły z je­dze­niem. Tłum po­bił go nie­mal na śmierć. Sy­meon do­pusz­czał się też in­nych wy­bry­ków: pił na umór, wy­próż­niał się pu­blicz­nie, cho­dził nago uli­cami, cza­sami zda­rzało mu się wtar­gnąć do łaźni dla ko­biet.

W dzie­ciń­stwie uwa­ża­łem go za po­stać z daw­nej epoki, w któ­rej pa­no­wały roz­ma­ite dziwne za­bo­bony i pry­mi­tywne wie­rze­nia. Są­dzi­łem, że tego ro­dzaju święci czy pół­bo­go­wie nie mają żad­nych współ­cze­snych od­po­wied­ni­ków. Po­dob­nie od­no­si­łem się do Fran­ciszka z Asyżu czy Jo­anny d’Arc. Byli apo­kry­ficz­nymi ano­ma­liami spo­wi­tymi mgłą hi­sto­rii, przed­sta­wi­cie­lami mi­tycz­nego, wy­mar­łego ga­tunku, po­dob­nie jak ty­tani z grec­kiej mi­to­lo­gii czy ofiary bi­blij­nego po­topu. Do­piero póź­niej uświa­do­mi­łem so­bie, że mowa tu o naj­zu­peł­niej zwy­czaj­nych lu­dziach prze­ja­wia­ją­cych symp­tomy schi­zo­fre­nii: stąd dziwne, ir­ra­cjo­nalne za­cho­wa­nia, brak kon­taktu z rze­czy­wi­sto­ścią, omamy wzro­kowe i słu­chowe.

Krótko po pierw­szych li­te­rac­kich spo­tka­niach z Sy­me­onem z Emesy, świę­tym Fran­cisz­kiem i Jo­anną d’Arc uj­rza­łem obłęd na wła­sne oczy. W 1961 roku, kiedy cho­dzi­łem do siód­mej klasy, w ra­mach lek­cji na te­mat zdro­wia i hi­gieny urzą­dzono nam szkolną wy­cieczkę do szpi­tala psy­chia­trycz­nego. Mia­łem dwa­na­ście lat. Wie­dzę na te­mat cho­rób umy­sło­wych czer­pa­łem wy­łącz­nie z hor­ro­rów o psy­cho­pa­tycz­nych za­bój­cach. Nie po­tra­fi­łem po­wie­dzieć, skąd biorą się owe cho­roby ani jak się je le­czy.

Szpi­tal Sta­nowy w Cle­ve­land znaj­do­wał się w po­łu­dniowo-wschod­niej czę­ści mia­sta. Wy­bu­do­wano go w 1855 roku, pier­wot­nie no­sił na­zwę Za­kład dla Obłą­ka­nych Pół­noc­nego Ohio[12]. Nasz szkolny au­to­bus mi­nął bramę; w pierw­szej chwili od­nie­śli­śmy wra­że­nie, że je­ste­śmy na te­re­nie li­ceum z in­ter­na­tem lub na zie­lo­nym kam­pu­sie uni­wer­sy­tetu. Złu­dze­nia pry­sły, gdy tylko uj­rze­li­śmy sy­piące się bu­dynki z czer­wo­nej ce­gły. Za­trzy­ma­li­śmy się przed jed­nym z nich.

W holu po­wi­tała nas pie­lę­gniarka w nie­ska­zi­tel­nie bia­łym far­tu­chu. Po­pro­wa­dziła nas dłu­gim, ob­skur­nym ko­ry­ta­rzem przez od­działy dla męż­czyzn i ko­biet. Cze­kały nas tam ma­ka­bryczne wi­doki: pa­mię­tam lu­dzi o gro­te­skowo wy­krzy­wio­nych twa­rzach i po­wy­krę­ca­nych cia­łach, któ­rzy drep­tali po ciem­nych sa­lach. Ota­czał nas smród od­cho­dów. Ucie­kli­śmy przed nim do­piero, gdy mi­nę­li­śmy wiel­kie sta­lowe drzwi i zna­leź­li­śmy się w ogrom­nej kuchni, gdzie w ko­tłach go­to­wała się wła­śnie ja­kaś bura, kle­ista papka.

Pa­cjenci wy­glą­dali dziw­nie, mieli nie­ty­powo wy­dłu­żone głowy i koń­czyny. Nie­któ­rzy cią­gle się wier­cili lub po­dry­gi­wali, je­den z nich się ma­stur­bo­wał. Inni za­szyli się w ką­tach, sie­dzieli sku­leni na łóż­kach albo le­żeli na pod­ło­dze. Ich twa­rze były kom­plet­nie pu­ste. Wszy­scy bez względu na wiek wy­da­wali się sta­rzy i wy­nisz­czeni. Stą­pali po­woli, po­włó­cząc no­gami. Cza­sami roz­le­gały się na­głe wy­bu­chy śmie­chu albo czy­jeś gwał­towne krzyki.

Wi­zyta do­bie­gła końca. Ru­szy­li­śmy do drzwi, chcie­li­śmy stam­tąd uciec, czu­li­śmy obrzy­dze­nie, za­ra­zem jed­nak by­li­śmy dziw­nie pod­eks­cy­to­wani. Wszystko, co wi­dzie­li­śmy, było nowe i nie­znane, ni­czym obcy kraj lub obca pla­neta. Po­ka­zano nam inny świat, inny aspekt ludz­kiego do­świad­cze­nia, któ­rego wcze­śniej nie po­tra­fi­li­by­śmy so­bie na­wet wy­obra­zić. Nie mia­łem wów­czas po­ję­cia, że w szpi­talu tym prze­by­wało nie­gdyś dwoje człon­ków mo­jej ro­dziny. Do­wie­dzia­łem się o tym do­piero, kiedy pra­co­wa­łem nad ni­niej­szą książką.

Po­zna­nie szpi­tal­nych re­aliów mo­gło na za­wsze znie­chę­cić mnie do zaj­mo­wa­nia się oso­bami cho­rymi psy­chicz­nie i ich pro­ble­mami, ale jesz­cze w li­ceum za­czą­łem się in­te­re­so­wać mó­zgiem i ludz­kimi za­cho­wa­niami – w tym rów­nież przy­czy­nami cho­rób umy­sło­wych. Na trze­cim roku stu­diów po­sta­no­wi­łem wy­brać spe­cja­li­za­cję psy­chia­tryczną.

Fo­to­gra­fia Szpi­tala Sta­no­wego w Cle­ve­land zro­biona w 1927 roku. Szpi­tal wy­bu­do­wano w 1855 roku. Do lat sie­dem­dzie­sią­tych XIX wieku no­sił na­zwę Za­kład dla Obłą­ka­nych Pół­noc­nego Ohio

W 1975 roku prze­pro­wa­dzi­łem się do No­wego Jorku i za­czą­łem staż w Szpi­talu św. Win­cen­tego w Gre­en­wich Vil­lage. Czasy były mroczne: Nowy Jork znaj­do­wał się na skraju ban­kruc­twa, na izbach przy­jęć ro­iło się od agre­syw­nych, ciężko za­bu­rzo­nych lu­dzi bę­dą­cych pod wpły­wem PCP, czyli fen­cy­kli­dyny. Se­ryjny za­bójca Da­vid Ber­ko­witz znany jako Syn Sama – który, jak się póź­niej oka­zało, cier­piał na schi­zo­fre­nię – przez dwa lata ter­ro­ry­zo­wał mia­sto. Nie­długo po­tem za­częło przy­by­wać pa­cjen­tów z dziw­nymi in­fek­cjami i za­ka­że­niami, któ­rych nie po­tra­fi­li­śmy dia­gno­zo­wać ani le­czyć. Zna­ko­mici le­ka­rze i pie­lę­gniarki nie wie­dzieli, co ro­bić. Bez­sil­nie pa­trzyli, jak pa­cjenci umie­rają. Osta­tecz­nie oka­zało się, że za wszyst­kim stoi nowa cho­roba: ze­spół na­by­tego nie­do­boru od­por­no­ści, czyli AIDS. Po­czu­łem wielką ulgę, kiedy przy­szła pora, że­bym roz­po­czął staż psy­chia­tryczny. Są­dzi­łem, że psy­chia­tria zdą­żyła już do­brze po­znać cho­roby umy­słowe i może za­ofe­ro­wać pa­cjen­tom sku­teczne le­cze­nie. By­łem w błę­dzie.

Wkrótce do­wie­dzia­łem się, że ro­ko­wa­nia lu­dzi ze zdia­gno­zo­waną schi­zo­fre­nią przed­sta­wiają się nie­mal rów­nie fa­tal­nie, jak ro­ko­wa­nia pierw­szych cho­rych na AIDS. Od­kąd w la­tach pięć­dzie­sią­tych za­częto sto­so­wać pierw­szy lek prze­ciw­p­sy­cho­tyczny, czyli chlo­ro­pro­ma­zynę, le­ka­rzom udało się za­pa­no­wać nad ob­ja­wami psy­chozy: oma­mami, uro­je­niami, dzi­wacz­nymi my­ślami i za­cho­wa­niami cho­rych. Uwa­żano jed­nak, że chlo­ro­pro­ma­zyna je­dy­nie ła­go­dzi symp­tomy, ale nie le­czy pier­wot­nych przy­czyn schi­zo­fre­nii ani nie za­po­biega jej cięż­kim skut­kom. Owo błędne prze­ko­na­nie wy­ni­kało po czę­ści z wiary w to, że schi­zo­fre­nia jest kon­se­kwen­cją kon­flik­tów psy­chicz­nych (a nie funk­cjo­no­wa­nia ge­nów, bia­łek, neu­ro­prze­kaź­ni­ków czy neu­ro­nów), któ­rym za­ra­dzić można je­dy­nie dzięki te­ra­pii mó­wio­nej, wy­ra­sta­ją­cej z psy­cho­ana­lizy.

W na­stęp­nych de­ka­dach nie­zwy­kłe osią­gnię­cia psy­cho­far­ma­ko­lo­gii i neu­ro­bio­lo­gii spra­wiły, że freu­dyzm stra­cił na zna­cze­niu. Przez nie­mal cały XX wiek psy­chia­tria sku­piała się głów­nie na nie­uświa­do­mio­nych kon­flik­tach i trau­mach z wcze­snej fazy ży­cia. Te­raz miało się to zmie­nić. Nie­stety, wy­niki ba­dań na­uko­wych nie tylko przy­czy­niły się do roz­wia­nia mi­tów, ale też wpę­dzały le­ka­rzy w pe­sy­mizm.

Hi­po­teza neu­ro­ro­zwo­jowa, opra­co­wana i upo­wszech­niona w la­tach osiem­dzie­sią­tych, gło­siła, że geny oraz czyn­niki śro­do­wi­skowe wpły­wa­jące na ich eks­pre­sję – na przy­kład urazy fi­zyczne lub kon­takt z tok­sy­nami – sta­no­wią przy­czynę nie­pra­wi­dło­wego roz­woju mó­zgu, na sku­tek czego w póź­niej­szym okre­sie ży­cia po­ja­wia się schi­zo­fre­nia[13]. Mó­wiąc ina­czej, schi­zo­fre­nię za­li­czono do ge­ne­tycz­nych za­bu­rzeń neu­ro­ro­zwo­jo­wych, ra­zem z au­ty­zmem, ze­spo­łem łam­li­wego chro­mo­somu X, ze­spo­łem Retta czy ze­spo­łem Do­wna. Ozna­czało to, że cho­rych czeka wy­jąt­kowo po­nura przy­szłość: na­wet gdyby dzięki te­ra­pii udało się na pe­wien czas po­wstrzy­mać ob­jawy, prę­dzej czy póź­niej i tak do­szłoby do za­bu­rze­nia funk­cji po­znaw­czych. Prze­ko­na­nie, że schi­zo­fre­nia ma pod­łoże ge­ne­tyczne, jest skut­kiem nie­pra­wi­dło­wego roz­woju mó­zgu i nie­uchron­nie pro­wa­dzi do nie­peł­no­spraw­no­ści, za­owo­co­wało upo­wszech­nie­niem się po­stawy, którą można okre­ślić mia­nem te­ra­peu­tycz­nego ni­hi­li­zmu. Jak to ujął pe­wien wpły­wowy bry­tyj­ski psy­chia­tra: „los wy­dał wy­rok na cho­rych, za­nim jesz­cze przy­szli na świat”[14]. Jo­nah i inni pa­cjenci szu­ka­jący po­mocy tra­fiali do le­ka­rzy, któ­rzy od po­czątku nie da­wali im więk­szych szans na po­prawę. Złe ro­ko­wa­nia za­kła­dane przez hi­po­tezę neu­ro­ro­zwo­jową były w isto­cie sa­mo­speł­nia­jącą się prze­po­wied­nią.

Po­mału uczy­łem się kry­tycz­nego my­śle­nia na­uko­wego i z cza­sem za­czą­łem kwe­stio­no­wać do­gmaty. Mój scep­ty­cyzm wy­ni­kał z tego, że hi­po­teza za­bu­rzeń roz­woju mó­zgu nie wy­ja­śniała wielu aspek­tów schi­zo­fre­nii. Dla­czego ob­jawy cho­roby po­ja­wiały się do­piero w póź­nej na­sto­let­nio­ści lub na po­czątku trze­ciej de­kady ży­cia? Co spra­wiało, że w przy­padku nie­któ­rych pa­cjen­tów cho­roba po­stę­po­wała, po­wo­do­wała nie­peł­no­spraw­ność i, jak się zda­wało, trwałe, nie­od­wra­calne szkody, a w przy­padku in­nych nie? Była też inna za­gadka. Lu­dzie cier­piący na schi­zo­fre­nię względ­nie rzadko mają dzieci – dla­czego za­tem czę­stość wy­stę­po­wa­nia cho­roby w po­pu­la­cji nie spada? Teo­ria nie pa­so­wała do ob­ser­wa­cji kli­nicz­nych. Wielu pa­cjen­tów, z któ­rymi mia­łem do czy­nie­nia, świet­nie funk­cjo­no­wało, do­póki nie wy­stą­piły u nich ob­jawy, a po­nadto do­brze re­ago­wali na le­cze­nie. Dla­czego za­tem mie­li­by­śmy za­kła­dać, że nad ich cho­robą nie da się za­pa­no­wać i że nie­peł­no­spraw­ność jest nie­uchronna? Tego ro­dzaju nie­spój­no­ści ka­zały mi za­dać so­bie py­ta­nie, czy ja­kość te­ra­pii i mo­ment jej roz­po­czę­cia nie są aby klu­czo­wymi czyn­ni­kami wpły­wa­ją­cymi na ro­ko­wa­nia.

Pro­blem po­le­gał na tym, że bra­ko­wało da­nych, które wspie­ra­łyby nieco mniej pe­sy­mi­styczne po­dej­ścia, a od czasu wpro­wa­dze­nia le­ków prze­ciw­p­sy­cho­tycz­nych nie opra­co­wano wła­ści­wie żad­nych no­wych, lep­szych form te­ra­pii. Zmie­niło się to w ciągu na­stęp­nych trzech de­kad za sprawą ba­da­czy, któ­rzy sku­pili się na po­cząt­ko­wych sta­diach schi­zo­fre­nii i po­sta­no­wili usta­lić, czy wcze­sna in­ter­wen­cja far­ma­ko­lo­giczna w po­łą­cze­niu z te­ra­pią psy­cho­spo­łeczną (psy­cho­te­ra­pią, re­ha­bi­li­ta­cją, in­ter­wen­cjami so­cjal­nymi) mogą mieć wpływ na prze­bieg cho­roby.

Z ba­dań tych wy­nika, że więk­szość pa­cjen­tów (około 80 pro­cent) na wcze­snym eta­pie cho­roby do­brze re­aguje na leki prze­ciw­p­sy­cho­tyczne i do­świad­cza zła­go­dze­nia ob­ja­wów[15]. Wy­ka­zano także, że im wię­cej czasu upływa mię­dzy wy­stą­pie­niem pierw­szych symp­to­mów a pod­ję­ciem te­ra­pii, tym wol­niej pa­cjent re­aguje na leki i tym go­rzej przed­sta­wiają się jego dłu­go­okre­sowe ro­ko­wa­nia[16]. Sło­wem: psy­choza źle wpływa na mózg. Z dru­giej strony, je­śli uda nam się od­po­wied­nio szybko roz­po­cząć sku­teczną te­ra­pię, a także ogra­ni­czyć dłu­gość nie­le­czo­nych epi­zo­dów psy­chozy i liczbę na­wro­tów, być może zdo­łamy nie tylko za­ra­dzić symp­to­mom, ale też nie do­pu­ścić do uszko­dzeń mó­zgu, uchro­nić cho­rego przed ciężką nie­peł­no­spraw­no­ścią i za­pew­nić mu więk­szą szansę na zdro­wie­nie. Zy­ska­li­śmy wresz­cie po­rządne dane, zmu­sza­jące nas do od­rzu­ce­nia ni­hi­li­zmu, z któ­rym do tej pory pod­cho­dzono do schi­zo­fre­nii.

Le­czę pa­cjen­tów od czter­dzie­stu lat i wi­dzia­łem już wszyst­kie moż­liwe skutki schi­zo­fre­nii – pa­trzy­łem, jak lu­dziom, któ­rzy zda­wali się ska­zani na klę­skę, uda­wało się od­zy­skać dawne ży­cie, ob­ser­wo­wa­łem też tra­ge­die sta­no­wiące kon­se­kwen­cję nie­le­czo­nej cho­roby. Dzie­siątki razy mia­łem do czy­nie­nia z pa­cjen­tami, u któ­rych schi­zo­fre­nia cy­klicz­nie ustę­po­wała i po­wra­cała. Znam wszyst­kie ob­jawy: pa­ra­no­iczne po­dej­rze­nia i skom­pli­ko­wane uro­je­nia, dzi­waczne prze­ko­na­nia, omamy wzro­kowe, słu­chowe, wę­chowe i do­ty­kowe, dez­or­ga­ni­za­cję psy­chiczną, cha­otyczną mowę (tak zwana sa­łata słowna), za­sty­ga­nie w dzi­wacz­nych po­zy­cjach, ka­ta­to­nię. Część ła­god­niej­szych ob­ja­wów da się zi­gno­ro­wać, ale je­śli się na­si­lają, two­rzą nową, wszech­ogar­nia­jącą rze­czy­wi­stość, mogą wpły­wać na za­cho­wa­nia pa­cjenta. Zda­rzało się, że mu­sia­łem długo od­wo­dzić lu­dzi od sa­mo­bój­stwa, sta­no­wią­cego ich zda­niem je­dyny spo­sób, by uwol­nić się od cier­pie­nia. Pa­mię­tam mło­dego pa­cjenta, który prze­wier­cił so­bie mo­stek wier­tarką, i pa­cjenta, który pró­bo­wał roz­pła­tać so­bie brzuch, bo był prze­ko­nany, że w jego wnętrz­no­ściach wiją się węże. By­wało, że cho­rzy do­ma­gali się ope­ra­cji ma­ją­cej na celu usu­nię­cie czi­pów kom­pu­te­ro­wych, które im rze­komo wsz­cze­piono. Albo że gło­dzili się na śmierć, bo wie­rzyli, że do­stają za­trute je­dze­nie. Cza­sami ja­kiś głos na­ka­zy­wał pa­cjen­towi za­ata­ko­wać, a na­wet za­bić człon­ków ro­dziny lub zu­peł­nie ob­cych lu­dzi.

Nie­mal za każ­dym ra­zem krewni i przy­ja­ciele pa­cjenta byli kom­plet­nie za­sko­czeni, gdy schi­zo­fre­nia da­wała o so­bie znać. Pra­wie nic na jej te­mat nie wie­dzieli. Po­grą­żeni w cier­pie­niu i cha­osie, spo­wo­do­wa­nymi przez cho­robę, nie umieli od­na­leźć się w gąsz­czu in­for­ma­cji ani po­ra­dzić so­bie z sys­te­mem opieki zdro­wot­nej, by za­pew­nić bli­skiej oso­bie od­po­wied­nie le­cze­nie. Czę­sto udzie­lano im nie­od­po­wied­nich po­rad. Nie byli pewni, co ro­bić, więc chory nie mógł li­czyć na wła­ściwą te­ra­pię. Sam już nie wiem, ile razy sły­sza­łem z ust ro­dzi­ców pa­cjenta słowa: „Gdy­by­śmy tylko wie­dzieli wcze­śniej...”. Ale było już za późno: syn lub córka mi­nęli punkt bez po­wrotu, ob­jawy nie chciały ustę­po­wać, tra­cili szansę na zdo­by­cie wy­kształ­ce­nia, do­pusz­czali się ak­tów prze­mocy, po­peł­niali sa­mo­bój­stwa.

Choć Jo­nah od­sta­wiał leki, przez pe­wien czas uda­wało mu się uni­kać po­waż­nych kon­se­kwen­cji. Gdy znów po­dej­mo­wał te­ra­pię, do­brze na nią re­ago­wał i sta­wał na nogi. W końcu jed­nak za­bra­kło mu szczę­ścia. Po trze­cim na­wro­cie i czwar­tym epi­zo­dzie cho­roby leki prze­ciw­p­sy­cho­tyczne nie zdo­łały zła­go­dzić ob­ja­wów. Upo­rczywe uro­je­nia, omamy i za­bu­rzone my­śle­nie, a także nie­zdol­ność ra­dze­nia so­bie z co­dzien­nymi czyn­no­ściami ozna­czały, że stał się osobą nie­peł­no­sprawną. Mu­siał po­go­dzić się z fak­tem, że ni­gdy nie skoń­czy stu­diów, nie bę­dzie pra­co­wał, nie ożeni się, nie do­czeka się po­tom­stwa i nie prze­dłuży rodu. Za­le­d­wie cztery lata wcze­śniej miał ogromny po­ten­cjał i aspi­ra­cje – te­raz był za­leżny od po­mocy in­nych lu­dzi.

Jego tra­giczny los bar­dzo mnie po­ru­szył. Współ­czu­łem mu, a na­wet za­czą­łem się z nim utoż­sa­miać. Obaj by­li­śmy ży­dami, obu nas po­cią­gał za­wód le­ka­rza. Po­cho­dzi­li­śmy z rodu ka­pła­nów (pa­nień­skie na­zwi­sko mo­jej matki to Kohn; jej oj­ciec był ży­dow­skim teo­lo­giem w Au­strii na po­czątku XX wieku). Do­strze­ga­łem co­raz wię­cej po­do­bieństw mię­dzy mną i Jo­na­hem. Wła­śnie dla­tego za wszelką cenę pra­gną­łem mu po­móc.

Kiedy Jo­nah za­cho­ro­wał, psy­chia­tria nie mo­gła mu za­pro­po­no­wać od­po­wied­nio do­brej te­ra­pii. Od tam­tej pory wiele się zmie­niło: mamy dziś znacz­nie więk­szy wpływ na przy­szły los cho­rych. Le­piej ro­zu­miemy związki mię­dzy czyn­ni­kami bio­lo­gicz­nymi a kli­nicz­nymi ob­ja­wami, co po­zwo­liło opra­co­wać sku­tecz­niej­sze me­tody le­cze­nia. Re­mi­sja, zdro­wie­nie, a na­wet pre­wen­cja stały się cał­kiem re­alne. Ist­nieją nowe formy te­ra­pii, oparte na rze­tel­nej wie­dzy em­pi­rycz­nej, które po­zwa­lają le­ka­rzom kon­tro­lo­wać symp­tomy schi­zo­fre­nii, za­po­bie­gać po­now­nym na­pa­dom cho­roby i jej nisz­czy­ciel­skim skut­kom[17].

Klu­czem do osią­ga­nia lep­szych re­zul­ta­tów są trafne dia­gnozy i od­po­wied­nia te­ra­pia sto­so­wana w ra­mach in­no­wa­cyj­nego, kom­plek­so­wego mo­delu opieki prze­zna­czo­nego dla mło­dych osób na wcze­snych sta­diach cho­roby. Pro­gramy słu­żące wcze­snemu wy­kry­wa­niu schi­zo­fre­nii i no­wa­tor­skie in­ter­wen­cje mogą za­ha­mo­wać jej roz­wój. Obec­nie le­ka­rze po­dej­mują dzia­ła­nia już w tak zwa­nej fa­zie pro­dro­mal­nej, a więc za­nim jesz­cze cho­roba w pełni się roz­wi­nie i za­nim wy­stą­pią pierw­sze silne ob­jawy psy­chozy. Czuj­ność i wcze­sne in­ter­wen­cje po­zwa­lają ogra­ni­czyć po­wszech­ność i zła­go­dzić skutki cho­rób serca, uda­rów mó­zgu, cu­krzycy, cho­rób za­kaź­nych, no­wo­two­rów piersi i pro­staty. To samo do­ty­czy schi­zo­fre­nii.

Dzięki do­ko­nu­ją­cym się po­stę­pom po­tra­fimy za­po­biec licz­nym cier­pie­niom i uchro­nić lu­dzi przed nie­peł­no­spraw­no­ścią. Daw­niej cho­rzy byli ska­zani na nie­ustę­pliwe, drę­czące ob­jawy. Ich ży­cie oraz ży­cie ich bli­skich cał­ko­wi­cie się zmie­niało, z cza­sem zaś cze­kała ich nie­od­wra­calna utrata spraw­no­ści in­te­lek­tu­al­nej. Obec­nie nie na­leży już za­kła­dać, że wszystko to jest nie­uchronne.

Przez całe ty­siąc­le­cia by­li­śmy bez­bronni wo­bec schi­zo­fre­nii, bez względu na to, czy w da­nej kul­tu­rze uwa­żano ją za pro­blem du­chowy, czy też mo­ralny, psy­chiczny lub neu­ro­bio­lo­giczny. Dziś, w pierw­szej po­ło­wie XXI wieku, osią­gnę­li­śmy hi­sto­ryczny prze­łom. Je­ste­śmy w sta­nie za­trzy­mać roz­wój cho­roby i za­po­biec jej strasz­li­wym kon­se­kwen­cjom. Jo­nah nie do­cze­kał tej chwili, ale przy­szłe po­ko­le­nia pa­cjen­tów mogą li­czyć na znacz­nie lep­sze ro­ko­wa­nia. Tra­ge­dia po­lega jed­nak na tym, że bar­dzo nie­wielki od­se­tek lu­dzi cier­pią­cych na schi­zo­fre­nię zdaje so­bie sprawę z po­stę­pów i ma moż­li­wość sko­rzy­sta­nia z te­ra­pii, które ozna­czają róż­nicę mię­dzy ży­ciem ak­tyw­nym i speł­nio­nym a ży­ciem peł­nym cier­pie­nia. Fakt, że nie po­tra­fimy za­pew­nić po­trze­bu­ją­cym le­cze­nia, które zna­cząco po­lep­szy­łoby ich los, a na­wet uchro­ni­łoby ich od śmierci, to nie tylko pro­blem sys­temu ochrony zdro­wia – to ra­żąca nie­spra­wie­dli­wość. Na­pi­sa­łem tę książkę, żeby zwró­cić uwagę na roz­ziew mię­dzy tym, co je­ste­śmy w sta­nie osią­gnąć, a tym, co fak­tycz­nie ro­bimy. Nikt nie po­wi­nien cier­pieć tak jak Jo­nah i wielu in­nych cho­rych.

Przed­sta­wię za­tem hi­sto­rię schi­zo­fre­nii, hi­sto­rię na­szych sta­rań, by zro­zu­mieć przy­czyny cho­roby i ob­my­ślić spo­soby le­cze­nia. Będę się od­wo­ły­wał do usta­leń na­uko­wych i kli­nicz­nych, ale książka prze­zna­czona jest dla la­ików: dla cho­rych, ich bli­skich i dla każ­dego, kogo in­te­re­suje schi­zo­fre­nia, naj­po­waż­niej­sza i jedna z naj­bar­dziej ta­jem­ni­czych cho­rób psy­chicz­nych. Za­mie­rzam cof­nąć się w da­leką prze­szłość: będę się przy­glą­dał schi­zo­fre­nii z róż­nych per­spek­tyw hi­sto­rycz­nych, kul­tu­ro­wych i na­uko­wych. Przy­wo­łam ma­giczne wie­rze­nia i prze­sądy z daw­nych epok, a także naj­now­sze usta­le­nia neu­ro­bio­lo­gii. (Ka­len­da­rium pre­zen­tu­jące naj­waż­niej­sze wy­da­rze­nia oraz ewo­lu­cję spo­łecz­nego i na­uko­wego po­dej­ścia do schi­zo­fre­nii znaj­duje się w za­łącz­niku 1).

W czę­ści pierw­szej opi­suję prze­ko­na­nia na te­mat schi­zo­fre­nii w świe­cie sta­ro­żyt­nym i w śre­dnio­wie­czu. Przed­sta­wiam na­ro­dziny szpi­tali dla obłą­ka­nych i opo­wia­dam o pierw­szych po­stu­la­tach re­form w za­kre­sie le­cze­nia cho­rób psy­chicz­nych, które to po­stu­laty za­częto wy­su­wać w XVIII i XIX wieku.

Część druga opo­wiada o po­cząt­kach psy­chia­trii i pierw­szych pró­bach wy­ka­za­nia, że cho­roby psy­chiczne sta­no­wią kon­se­kwen­cję za­bu­rzo­nego funk­cjo­no­wa­nia mó­zgu. Przed­sta­wiam wielką ka­rierę psy­cho­ana­lizy i de­spe­rac­kie me­tody sto­so­wane przez le­ka­rzy w celu le­cze­nia psy­chozy, za­nim po­ja­wiły się neu­ro­lep­tyki. Po­ka­zuję też, jak do­nio­słe były kli­niczne i spo­łeczne skutki opra­co­wa­nia tych le­ków. Z jed­nej strony neu­ro­lep­tyki po­zwa­lały uśmie­rzyć cier­pie­nie pa­cjen­tów, z dru­giej – przy­czy­niły się do de­in­sty­tu­cjo­na­li­za­cji, czyli pro­wa­dzo­nej od końca lat pięć­dzie­sią­tych XX wieku ka­ta­stro­fal­nej po­li­tyki za­my­ka­nia szpi­tali psy­chia­trycz­nych i ma­so­wego wy­pi­sy­wa­nia pa­cjen­tów. (Idea była szczytna, lecz cały pro­ces zo­stał fa­tal­nie prze­pro­wa­dzony, gdyż środki fi­nan­sowe i roz­ma­ite za­soby oraz pro­gramy so­cjalne, które po­winny były słu­żyć nie­sie­niu po­mocy lu­dziom cho­rym psy­chicz­nie, wy­ko­rzy­stano w zu­peł­nie in­nych ce­lach).

W trze­ciej czę­ści za­glą­dam do mó­zgu. Przy­bli­żam od­kryte przez na­ukow­ców me­tody ba­da­nia tego na­rządu na co­raz bar­dziej szcze­gó­ło­wym po­zio­mie. Wy­ja­śniam, w jaki spo­sób pro­to­neu­ro­bio­lo­dzy z XIX i po­czątku XX wieku po­zna­wali ana­to­mię mó­zgu i od­kry­wali jego pod­sta­wowe ele­menty: neu­rony, ob­wody neu­ro­nalne i neu­ro­prze­kaź­niki, dzięki któ­rym neu­rony mogą się ko­mu­ni­ko­wać. Oma­wiam fe­no­me­nalne tech­niki neu­ro­obra­zo­wa­nia, które po­zwa­lają dziś ba­dać mózg bez ko­niecz­no­ści ja­kiej­kol­wiek in­ter­wen­cji chi­rur­gicz­nej. Opi­suję rów­nież gi­gan­tyczną rolę od­gry­waną przez geny od­po­wie­dzialne za ko­or­dy­na­cję pro­cesu roz­woju mó­zgu i – w przy­padku nie­któ­rych osób – mo­gące po­wo­do­wać pre­dys­po­zy­cję do za­cho­ro­wa­nia na schi­zo­fre­nię.

Na­stęp­nie, w czę­ści czwar­tej, sku­piam się na obec­nej sy­tu­acji, na dia­gno­styce, na prze­ło­mo­wych te­ra­piach i for­mach wspar­cia, a kon­kret­nie na wcze­snym wy­kry­wa­niu cho­roby i wcze­snej in­ter­wen­cji obej­mu­ją­cej far­ma­ko­te­ra­pię, psy­cho­te­ra­pię i re­ha­bi­li­ta­cję, co po­zwala nie tylko za­pew­nić pa­cjen­tom szansę na po­wrót do zdro­wia, ale też spra­wia, że ba­da­cze za­czy­nają już my­śleć o pre­wen­cji. Nie­stety, ist­nieje ogromne ry­zyko, że z po­wodu nie­od­po­wied­nio za­pro­jek­to­wa­nego sys­temu opieki psy­chia­trycz­nej zmar­nu­jemy oka­zję, by po­móc cho­rym. Spró­buję za­tem wy­ja­śnić, ja­kie zmiany są nie­zbędne, aby po­ten­cjał ist­nie­ją­cych dziś te­ra­pii mógł zo­stać w pełni wy­ko­rzy­stany.

Główną rolę w tej hi­sto­rii od­gry­wają pa­cjenci. To oni cier­pią z po­wodu okrut­nych skut­ków cho­roby. Ich zdro­wie psy­chiczne, ich ży­cie za­leży od tego, czy zdo­łamy zro­zu­mieć schi­zo­fre­nię i zna­leźć sku­tecz­niej­sze spo­soby le­cze­nia. Nie­ustan­nie uczę się od mo­ich pa­cjen­tów. Każ­dego dnia przy­po­mi­nają mi, że schi­zo­fre­nia nie spro­wa­dza się wy­łącz­nie do nad­miaru tego czy in­nego neu­ro­prze­kaź­nika, do za­kłó­ceń ak­tyw­no­ści neu­ro­nów ani do mu­ta­cji ge­ne­tycz­nych. Mó­wimy o cho­ro­bie, która kom­plet­nie de­sta­bi­li­zuje i nisz­czy ludz­kie ży­cie, która wpływa na los ca­łych ro­dzin i po­wo­duje nie­po­we­to­wane straty dla spo­łe­czeń­stwa. Za­leży mi na tym, aby czy­tel­nicy jak naj­le­piej zro­zu­mieli jej na­turę, aby mo­gli do­wie­dzieć się, co czują i co prze­ży­wają ofiary schi­zo­fre­nii – dla­tego wła­śnie w książce przed­sta­wi­łem jak naj­wię­cej hi­sto­rii pa­cjen­tów, w tym, rzecz ja­sna, hi­sto­rie zdro­wie­nia. Tak na­prawdę jed­nak chcia­łem opo­wie­dzieć, że dzięki po­stę­pom i suk­ce­som na­uki schi­zo­fre­nia, która zde­cy­do­wa­nie zbyt długo bu­dziła fa­scy­na­cję i prze­ra­że­nie, nie musi już ozna­czać roz­padu umy­słu.

Część pierw­sza

Me­ta­fory sza­leń­stwa

Roz­dział pierw­szy

Od świata sta­ro­żyt­nego po eg­zor­cy­zmy ojca Amor­tha

Wię­cej jest rze­czy na nie­bie i ziemi,

Niż się wy­daje na­szym fi­lo­zo­fom.

Wil­liam Sha­ke­spe­are, Ham­let,przeł. S. Ba­rań­czak

Ramy rze­czy­wi­sto­ści

Po po­łu­dniu 7 lipca 2016 roku za­dzwo­nił do mnie Wil­liam Fried­kin, re­ży­ser le­gen­dar­nego hor­roru Eg­zor­cy­sta no­mi­no­wa­nego do dzie­się­ciu Osca­rów i na­gro­dzo­nego dwiema sta­tu­et­kami, mię­dzy in­nymi za sce­na­riusz. Eg­zor­cy­sta opo­wiada o ma­łej dziew­czynce, która za­czyna się dziw­nie za­cho­wy­wać. Jej matka, znana ak­torka fil­mowa, za­biera ją do naj­lep­szych le­ka­rzy. Dziew­czynka prze­cho­dzi skom­pli­ko­wane ba­da­nia me­dyczne i psy­chia­tryczne, ale nikt nie po­trafi wska­zać przy­czyny jej agre­sji ani dzi­wacz­nych kon­tor­sji, które zdają się prze­czyć pra­wom fi­zyki i bio­lo­gii. Zroz­pa­czona matka po­sta­na­wia zwró­cić się o po­moc do Ko­ścioła ka­to­lic­kiego. Ściąga sta­rego eg­zor­cy­stę, któ­rego za­da­niem bę­dzie re­pre­zen­to­wa­nie Boga w star­ciu z si­łami zła. Fried­kin – ka­zał mó­wić do sie­bie Billy – naj­wy­raź­niej na­dal in­te­re­so­wał się opę­ta­niami. Opo­wie­dział mi, że w maju 2016 roku po­je­chał do Rzymu, bo dzie­więć­dzie­się­cio­jed­no­letni oj­ciec Ga­briele Amorth, główny eg­zor­cy­sta Wa­ty­kanu, po­zwo­lił mu ob­ser­wo­wać praw­dziwy ry­tuał wy­pę­dza­nia dia­bła, który rze­komo opę­tał ko­bietę imie­niem Rosa. Wszystko zo­stało sfil­mo­wane. Te­raz Billy szy­ko­wał do­ku­men­talny se­quel Eg­zor­cy­sty.

Po­ka­zał na­grany ma­te­riał dwóm le­ka­rzom ze Szkoły Me­dycz­nej Uni­wer­sy­tetu Ka­li­for­nij­skiego w Los An­ge­les. Zda­niem Ne­ila Mar­tina, szefa od­działu neu­ro­chi­rur­gii, Rosa nie wy­glą­dała na schi­zo­fre­niczkę, nie miała też ra­czej pa­daczki, naj­wy­raź­niej jed­nak cier­piała na ja­kie­goś ro­dzaju uro­je­nia. Mar­tin prze­pro­wa­dził w ży­ciu ty­siące ope­ra­cji mó­zgu, usu­wał guzy, na­pra­wiał uszko­dze­nia po­wstałe na sku­tek urazu lub pęk­nię­tego tęt­niaka, ni­gdy jed­nak nie miał do czy­nie­nia z ob­ja­wami, które wy­stą­piły u Rosy. It­zhak Fried, spe­cja­li­sta od pa­daczki, był rów­nie zdu­miony na­gra­niami Billy’ego. Nie po­dej­rze­wał, że Rosa sy­mu­luje. Pod­kre­ślał za to, że jest ko­bietą nie­zwy­kle re­li­gijną. Jego zda­niem u osoby, która nie przy­kłada tak wiel­kiej wagi do wiary, po­dobne symp­tomy za­pewne ni­gdy by się nie po­ja­wiły. „Mó­wimy tu o sta­nie fi­zjo­lo­gicz­nym. [...] Czy po­tra­fię go scha­rak­te­ry­zo­wać? Być może. Czy umiem go le­czyć? Nie”[1].

Ich re­ak­cja za­sko­czyła Billy’ego, który spo­dzie­wał się, że le­ka­rze po pro­stu po­wie­dzą mu, że Rosa jest chora psy­chicz­nie albo sy­mu­luje. Nie są­dził, że obaj będą tak bar­dzo skon­ster­no­wani. Le­ka­rze do­pusz­czali na­wet moż­li­wość, że me­dy­cyna nie zdoła wy­ja­śnić tego przy­padku ani za­pro­po­no­wać od­po­wied­niej te­ra­pii. W tej sy­tu­acji Billy po­sta­no­wił zwró­cić się do psy­chia­trów. Skon­tak­to­wał się ze mną, za­py­tał, czy ze­chcę prze­stu­dio­wać przy­pa­dek Rosy. Naj­pierw jed­nak wy­py­tał, czy do­pusz­czam moż­li­wość ist­nie­nia du­chów, de­mo­nów i zja­wisk pa­ra­nor­mal­nych. Po chwili za­sta­no­wie­nia rze­czo­wym to­nem udzie­li­łem mu dy­plo­ma­tycz­nej od­po­wie­dzi. Jako le­karz i na­uko­wiec za­wsze szu­kam przede wszyst­kim do­wo­dów em­pi­rycz­nych, po­zwa­la­ją­cych wy­ja­śnić ob­ser­wa­cje kli­niczne. Z dru­giej strony sta­ram się mieć otwarty umysł i nie wy­klu­czam ist­nie­nia sfery du­cho­wej, ani tego, że nie­kiedy może ona prze­ni­kać się ze świa­tem na­tu­ral­nym.

Od­po­wiedź za­do­wo­liła Billy’ego. „Kiedy mogę cię od­wie­dzić?”, za­py­tał pod­eks­cy­to­wany.

W umó­wiony wrze­śniowy dzień Billy przy­je­chał do No­wo­jor­skiego In­sty­tutu Psy­chia­trii sta­no­wią­cego część Uni­wer­sy­tetu Co­lum­bia. Po­pro­si­łem trzech ko­le­gów, eks­per­tów w dzie­dzi­nie dia­gno­styki, żeby do nas do­łą­czyli. Dok­tor Mi­chael First ode­grał klu­czową rolę w przy­go­to­wa­niu czwar­tego i pią­tego wy­da­nia pod­ręcz­nika Kry­te­ria dia­gno­styczne za­bu­rzeń psy­chicz­nych (Dia­gno­stic and Sta­ti­sti­cal Ma­nual of Men­tal Di­sor­ders, DSM), bę­dą­cego praw­dziwą bi­blią psy­chia­trii. Na roz­po­zna­wa­niu cho­rób umy­sło­wych znał się jak mało kto. Dok­tor Ro­berto Le­wis-Fer­nán­dez, prze­wod­ni­czący Świa­to­wego Sto­wa­rzy­sze­nia Psy­chia­trii Kul­tu­ro­wej, był eks­per­tem w za­kre­sie spo­łecz­nych i kul­tu­ro­wych uwa­run­ko­wań wpły­wa­ją­cych na de­fi­nio­wa­nie i prze­bieg cho­rób psy­chicz­nych. Trzeci z za­pro­szo­nych uczest­ni­ków spo­tka­nia, dok­tor Ryan Law­rence, stu­dio­wał nie­gdyś fi­lo­zo­fię i teo­lo­gię na Uni­wer­sy­te­cie Chi­ca­gow­skim. Uzna­łem, że bar­dzo się nam przyda, gdyż łą­czył me­dy­cynę z dys­cy­pli­nami zaj­mu­ją­cymi się du­cho­wo­ścią.

Usie­dli­śmy, żeby obej­rzeć ma­te­riały przy­wie­zione przez Billy’ego[2]. Rosa była wy­soką, ciem­no­włosą, młodą ko­bietą, która przy­je­chała do Rzymu z Ala­tri, ma­łej, nie­zwy­kle po­boż­nej, gór­skiej wio­ski. Pra­gnęła, by ktoś uwol­nił ją od „ata­ków”, przy­cho­dzą­cych za­zwy­czaj w dni zwią­zane z waż­nymi wy­da­rze­niami w ży­ciu Je­zusa (Boże Na­ro­dze­nie, Prze­mie­nie­nie Pań­skie, Wielki Ty­dzień, Nie­dziela Wiel­ka­nocna). Wie­rzyła, że zo­stała opę­tana przez de­mona. Do ze­społu ojca Amor­tha na­le­żało czte­rech księży w śred­nim wieku i dwaj krzepcy asy­stenci. W nie­wiel­kim po­ko­iku stło­czyło się też chyba dzie­się­cioro krew­nych Rosy, któ­rzy mieli ob­ser­wo­wać prze­bieg ry­tu­ału. Gdy tylko za­częto eg­zor­cyzm, Rosa na­tych­miast do­stała kon­wul­sji. Chwi­lami wy­da­wało się, że traci przy­tom­ność. Na usta wy­stę­po­wała jej piana. Wszy­scy asy­stenci ojca Amor­tha mu­sieli się na­tru­dzić, żeby ją obez­wład­nić.

Ksiądz prze­pro­wa­dza eg­zor­cyzm z po­wodu rze­ko­mego opę­ta­nia

Oj­ciec Amorth cały czas mó­wił. „In­fer tibi li­bera”, po­wta­rzał, gła­dząc jej włosy. „Uwol­nij się”. „Re­cede in no­mini pa­tris!” „Odejdź w imię Ojca!”

„Mai!”, war­czała Rosa. „Ni­gdy!”

„Cede! Cede!” „Pod­daj się!”

Z gar­dła Rosy do­był się wrzask: „Io sono Sa­tana!”. „Je­stem Sza­ta­nem!”

W końcu po dłu­gim cza­sie oj­ciec Amorth po­wie­dział: „Re­quie, cre­atue Dei” („Od­pocz­nij, istoto Boża”), a Rosa wy­szła z transu. Przez chwilę była spo­kojna, ale kiedy oj­ciec Amorth po­bło­go­sła­wił jej ro­dzi­ców, znów za­częła się wić i po­war­ki­wać. Na­gra­nie trwało pra­wie go­dzinę. Billy za­py­tał nas, co są­dzimy.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że Rosa na­prawdę cierpi – ża­den z nas nie uwa­żał, że mamy do czy­nie­nia z sy­mu­lantką. Aby wy­ja­śnić, co się z nią dzieje, nie trzeba było od­wo­ły­wać się do sił nad­przy­ro­dzo­nych. Wszy­scy wi­dzie­li­śmy ta­kie za­cho­wa­nia u osób cho­rych psy­chicz­nie, do­świad­cza­ją­cych sil­nego po­bu­dze­nia, dy­so­cja­cji lub psy­chozy. Zgod­nie orze­kli­śmy, że Rosa cierpi naj­pew­niej na trans dy­so­cja­cyjny to­wa­rzy­szący dy­so­cja­cyj­nemu za­bu­rze­niu toż­sa­mo­ści. Mia­nem tym okre­śla się nie­zwy­kle skom­pli­ko­wany stan psy­cho­lo­giczny, który sta­nowi za­zwy­czaj re­ak­cję na skrajną lub po­wta­rza­jącą się traumę fi­zyczną, sek­su­alną bądź emo­cjo­nalną z wcze­snego dzie­ciń­stwa. Jej wspo­mnie­nia są tak okrutne, że nie da się nad nimi za­pa­no­wać za po­mocą zwy­kłych pro­ce­sów neu­ro­bio­lo­gicz­nych czy psy­cho­lo­gicz­nych.

U osób do­ro­słych traumy tego ro­dzaju po­wo­dują ze­spół stresu po­ura­zo­wego, czyli PTSD, lecz w przy­padku dzieci rzecz ma się ina­czej. Po­znaw­cze i emo­cjo­nalne po­zo­sta­ło­ści trau­ma­tycz­nego do­świad­cze­nia zo­stają wy­parte ze świa­do­mo­ści. Nie mó­wimy tu po pro­stu o nie­przy­jem­nym wspo­mnie­niu: cho­dzi o rzecz tak bo­le­sną, tak prze­ra­ża­jącą, że czło­wiek nie chce wie­rzyć, że wy­da­rzyła się na­prawdę, to­też pró­buje wy­rzu­cić ją ze swo­jego „ja”. Do­cho­dzi do dy­so­cja­cji, do za­mknię­cia trau­ma­tycz­nych wspo­mnień w osob­nej prze­gródce we­wnątrz umy­słu. Tego ro­dzaju psy­cho­lo­giczny me­cha­nizm obronny spraw­dza się mniej wię­cej do czasu, gdy czło­wiek osiąga do­ro­słość. Wów­czas wy­pie­rane do­świad­cze­nia mogą prze­ja­wiać się w róż­nych for­mach dy­so­cja­cji. Jedną z nich bywa na­śla­do­wa­nie psy­chozy lub opę­ta­nia przez de­mona, dia­bła lub du­cha.

Ro­berto pod­kre­ślił rolę kul­tu­rowo po­dzie­la­nych zna­czeń. „Nie­któ­rym uczest­ni­kom sy­tu­acji sprzyja fakt, że wszy­scy obecni pod­czas eg­zor­cy­zmu przyj­mują ten sam ob­raz rze­czy­wi­sto­ści”. Mi­chael po­rów­nał eg­zor­cyzm do zbio­ro­wego pla­cebo. Jego sku­tecz­ność bie­rze się stąd, że „uczest­nicy po­dzie­lają okre­śloną wi­zję świata”, stwier­dził. Ryan do­dał, że ma obec­nie pod opieką pa­cjentkę, która wie­rzy, że zo­stała opę­tana przez dia­bła. Ko­bieta po­cho­dzi z re­li­gij­nej ro­dziny, w prze­szło­ści do­świad­czyła traum. Te­raz przyj­muje leki i uczest­ni­czy w psy­cho­te­ra­pii. Nie był to jej pierw­szy po­byt w szpi­talu: Ryan wie­dział, że „opę­ta­nie” z cza­sem ustąpi, a stan ko­biety po­prawi się na tyle, że bę­dzie można wy­pi­sać ją do domu.

Naj­pow­szech­niej­szym zda­rze­niem po­wo­du­ją­cym za­bu­rze­nia dy­so­cja­cyjne jest wcze­sna trauma bę­dąca skut­kiem prze­mocy lub mo­le­sto­wa­nia sek­su­al­nego[3]. Nie dys­po­nu­jemy od­po­wied­nimi in­for­ma­cjami na te­mat prze­szło­ści Rosy, by wy­cią­gać jed­no­znaczne wnio­ski, ale na pod­sta­wie tego, co wiemy i wi­dzie­li­śmy, uwa­żamy, że do­świad­czyła ona ja­kie­goś ro­dzaju za­bu­rze­nia rów­no­wagi psy­cho­lo­gicz­nej. Aby so­bie z nim po­ra­dzić, wy­ko­rzy­stała je­dyną formę wy­ra­ża­nia traumy ak­cep­to­waną w jej spo­łecz­no­ści: opę­ta­nie, które po­zwala uzy­skać do­stęp do te­ra­pii w po­staci eg­zor­cy­zmu.

Me­dy­cyna i re­li­gia za­wsze były ze sobą ści­śle po­wią­zane[4]. W tra­dy­cyj­nych spo­łecz­no­ściach nie roz­róż­niano re­li­gii, me­dy­cyny i ma­gii. Cho­roby uwa­żano za sku­tek dzia­łal­no­ści de­mo­nów lub sił du­cho­wych, które przej­mują kon­trolę nad cia­łem ofiary. „Le­cze­nie” sku­piało się wła­śnie na prze­zwy­cię­że­niu owych sił, tak jak dziś sku­pia się na drob­no­ustro­jach bądź gu­zach no­wo­two­ro­wych po­wo­du­ją­cych okre­ślone ob­jawy. W przy­padku Rosy naj­lep­szą formą te­ra­pii był eg­zor­cyzm. Do­wie­dzie­li­śmy się wkrótce, że nie był to pierw­szy ry­tuał wy­pę­dza­nia de­mona, w któ­rym uczest­ni­czyła: wcze­śniej eg­zor­cy­zmo­wano ją aż osiem razy.

Są­dzi­łem, że Billy pod­waży na­szą dia­gnozę lub wy­su­nie ja­kieś kontr­ar­gu­menty, ale się my­li­łem. Za­dał tro­chę do­dat­ko­wych py­tań, po­tem spa­ko­wał sprzęt, po­dzię­ko­wał nam i spo­tka­nie do­bie­gło końca.

Wie­dzia­łem, że kręci do­ku­ment na te­mat wa­ty­kań­skiego eg­zor­cy­zmu i że czę­ścią filmu będą wy­wiady z roz­ma­itymi spe­cja­li­stami, mię­dzy in­nymi z na­szą trójką. Po­dej­rze­wa­łem, że na­sze wy­po­wie­dzi nie pa­sują do wi­zji ar­ty­stycz­nej Billy’ego, nie by­łem za­tem pe­wien, czy nie zo­staną prze­ina­czone. Nie mu­sia­łem długo cze­kać: w li­sto­pa­dzie 2016 roku opu­bli­ko­wał ar­ty­kuł na te­mat Rosy w „Va­nity Fair”, film miał pre­mierę nie­spełna rok póź­niej. Na­sze wy­po­wie­dzi zo­stały przed­sta­wione wier­nie i rze­tel­nie. Billy do­trzy­mał słowa – za­ra­zem jed­nak w za­koń­cze­niu filmu zręcz­nie za­su­ge­ro­wał, że nie da się na sto pro­cent wy­klu­czyć opę­ta­nia.

Wy­obra­że­nia na te­mat sza­leń­stwa

Dzięki wie­lo­let­niemu zaj­mo­wa­niu się psy­chia­trią do­brze znam kli­niczne ob­jawy schi­zo­fre­nii i spo­soby ich le­cze­nia. Dla osób cho­rych, ich bli­skich i dla zwy­kłych lu­dzi są one jed­nak rów­nie nie­po­ko­jące i prze­ra­ża­jące, jak w sta­ro­żyt­no­ści. Od po­czątku hi­sto­rii czło­wieka schi­zo­fre­nia była wie­lo­krot­nie przede­fi­nio­wy­wana i do­pa­so­wy­wana do róż­nych kon­tek­stów kul­tu­ro­wych: po­gań­skich, re­li­gij­nych i świec­kich. Za­równo daw­niej, w epo­kach, w któ­rych rzą­dziły emo­cje i ir­ra­cjo­nalne prze­ko­na­nia, jak i w epoce na­uki i oświe­ce­nia prze­kra­czała gra­nice dzie­lące mi­sty­cyzm i obłęd, ge­niusz i sza­leń­stwo. W jej ofia­rach do­pa­try­wano się pier­wiast­ków dia­bel­skich lub bo­skich. Cho­rzy ucho­dzili za prze­klę­tych lub bło­go­sła­wio­nych, uzna­wano ich za mą­ci­wo­dów, de­ge­ne­ra­tów, a wresz­cie za in­wa­li­dów.

Na po­stawy wo­bec każ­dej cho­roby za­wsze wpływa stan wie­dzy me­dycz­nej oraz to, w ja­kim stop­niu po­tra­fimy ją le­czyć. Im go­rzej orien­tu­jemy się w kwe­stii przy­czyn, im mniej mamy do za­ofe­ro­wa­nia cho­rym, tym więk­szą rolę od­gry­wać mogą roz­ma­ite po­toczne prze­ko­na­nia lub wręcz prze­sądy. Do­ty­czyło to naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­cych cho­rób, z ja­kimi ludz­kość miała do czy­nie­nia. Su­san Son­tag opo­wia­dała o tym w książce Cho­roba jako me­ta­fora z 1978 roku. Przed­sta­wiała mię­dzy in­nymi pa­ra­lelę mię­dzy spa­czo­nym, ro­man­tycz­nym po­strze­ga­niem gruź­licy i obłędu. Gruź­li­kom przy­pi­sy­wano „cha­rak­ter me­lan­cho­lijny”, który sta­no­wił „ce­chę istot wyż­szego rzędu: wraż­li­wych, twór­czych, in­nych niż wszy­scy”[5]. W mi­cie gruź­licy, cią­gnie Son­tag, nie cho­dziło je­dy­nie o przed­sta­wie­nie twór­czej oso­bo­wo­ści, ale rów­nież pew­nej wi­zji bo­hemy, do któ­rej można było na­le­żeć, na­wet je­śli nie było się ar­ty­stą. Chory był „wy­rzut­kiem, wę­drow­cem nie­ustan­nie szu­ka­ją­cym zdro­wego miej­sca”[6].

Mit gruź­licy głę­boko i na długo za­ko­rze­nił się w kul­tu­rze, choć był ewi­dent­nie sprzeczny z ludz­kimi do­świad­cze­niami i z wie­dzą me­dyczną gro­ma­dzoną przez dwa stu­le­cia. Stra­cił moc do­piero wów­czas, gdy zi­den­ty­fi­ko­wano prątki gruź­licy i gdy opra­co­wano pierw­sze dwa sku­teczne an­ty­bio­tyki (strep­to­my­cynę w 1944 roku, izo­nia­zyd w 1952 roku).

Na­stęp­nie Son­tag stwier­dza:

Je­śli w dal­szym ciągu trudno so­bie wy­obra­zić, jak re­alia tej okrop­nej cho­roby mo­gły ulec tak nie­do­rzecz­nemu prze­kształ­ce­niu, wy­pada może przyj­rzeć się po­dob­nym za­fał­szo­wa­niom do­ko­ny­wa­nym w na­szych cza­sach rów­nież w celu wy­ra­że­nia ro­man­tycz­nego sto­sunku do ludz­kiego „ja”. [...] W wieku dwu­dzie­stym prze­ra­ża­jącą, okrutną cho­robą, którą zmie­niono w symp­tom wyż­szej wraż­li­wo­ści, w drogę pro­wa­dzącą wprost do „udu­cho­wie­nia” oraz w symp­tom „kry­tycz­nego” nie­za­do­wo­le­nia ze świata, jest obłęd[7].

Inną cho­robą, któ­rej kul­tu­rowa otoczka ani tro­chę nie przy­sta­wała do rze­czy­wi­sto­ści, było AIDS. Epi­de­mia za­częła się w 1980 roku. Z po­czątku nie ro­zu­mie­li­śmy, co się dzieje, i nie po­tra­fi­li­śmy po­móc umie­ra­ją­cym pa­cjen­tom. Ofiary trak­to­wano ni­czym trę­do­wa­tych. Po­nie­waż bra­ko­wało in­for­ma­cji i po­nie­waż cho­roba do­ty­kała przede wszyst­kim osoby z grup dys­kry­mi­no­wa­nych – ho­mo­sek­su­al­nych męż­czyzn i osoby przyj­mu­jące nar­ko­tyki drogą do­żylną – nie­któ­rzy lu­dzie, ni­czym w epoce sta­ro­żyt­nej, za­częli gło­sić, że jest ona Bożą karą za grze­chy. Do­piero kiedy ak­ty­wi­ści LGBT za­częli kam­pa­nię ma­jącą na celu zmu­sze­nie władz pań­stwo­wych, uczelni i firm far­ma­ceu­tycz­nych, aby za­jęły się kry­zy­sem AIDS, ba­da­nia na­ukowe ru­szyły pełną parą, dzięki czemu do­szło do wielu prze­ło­mo­wych wy­da­rzeń: w 1984 roku wy­izo­lo­wano ludzki wi­rus nie­do­boru od­por­no­ści (HIV), w 1987 roku po­ja­wił się pierw­szy lek, czyli azy­do­ty­mi­dyna, w ko­lej­nych la­tach po­wstały nowe leki an­ty­re­tro­wi­ru­sowe i in­hi­bi­tory pro­te­azy, aż wresz­cie w 1995 roku opra­co­wano sku­teczną te­ra­pię trój­le­kową. Udało się też ogra­ni­czyć uprze­dze­nia wo­bec ge­jów i hi­ste­ria wo­kół AIDS wy­ga­sła. Dziś re­klamy le­ków prze­ciwko HIV czę­sto po­ja­wiają się w te­le­wi­zji. Stały się czymś zu­peł­nie zwy­czaj­nym.

Na prze­strzeni stu­leci wie­lo­krot­nie zda­rzało się, że ludz­kie spo­łecz­no­ści prze­zwy­cię­żały igno­ran­cję i zdo­by­wały wie­dzę na te­mat tej czy in­nej cho­roby. Nie­stety, w przy­padku schi­zo­fre­nii po­stępy do­ko­nują się bar­dzo po­woli, a wiele sta­rych, nie­traf­nych prze­ko­nań upar­cie nie chce umrzeć. Re­wo­lu­cja na­ukowa w me­dy­cy­nie spra­wiła, że od XIX wieku znacz­nie le­piej ro­zu­miemy, czym są zdro­wie i cho­roba, ale po­dej­ście do cho­rób psy­chicz­nych za­częło się zmie­niać do­piero sto lat póź­niej. Obłęd po­wo­duje cier­pie­nia – ale przez długi czas ich przy­czyną było także nie­od­po­wied­nie trak­to­wa­nie cho­rych wy­ni­ka­jące z braku wie­dzy. Do­piero w ciągu kilku ostat­nich de­kad po­stępy w dzie­dzi­nie far­ma­ko­lo­gii, bio­che­mii, neu­ro­obra­zo­wa­nia, bio­lo­gii mo­le­ku­lar­nej i ge­ne­tyki po­zwo­liły nam usta­lić bio­lo­giczne pod­łoże roz­ma­itych za­bu­rzeń psy­chicz­nych, uwa­ża­nych daw­niej za sku­tek opę­ta­nia, prze­jaw de­wia­cji spo­łecz­nej lub winę ro­dzi­ców.

Choć mu­simy być bar­dzo ostrożni, gdy pró­bu­jemy sto­so­wać współ­cze­sne ka­te­go­rie dia­gno­styczne w od­nie­sie­niu do lu­dzi, któ­rzy żyli w daw­nych epo­kach, na­leży pod­kre­ślić, że opisy ob­ja­wów ty­po­wych dla za­bu­rzeń psy­cho­tycz­nych – w tym schi­zo­fre­nii – znaj­du­jemy w tek­stach hi­sto­rycz­nych po­cho­dzą­cych na­wet z 1550 roku p. n. e. Pa­pi­rus Ebersa[8], sta­ro­egip­ski trak­tat me­dyczny, za­wiera in­for­ma­cje na te­mat cho­roby, która jako żywo przy­po­mina schi­zo­fre­nię[9]. Głosi, że przy­czy­nami sza­leń­stwa są opę­ta­nie przez de­mony, a także kał, za­bu­rze­nia krwi bądź tru­ci­zny prze­ni­ka­jące do serca lub ma­cicy. O cho­ro­bach cha­rak­te­ry­zu­ją­cych się dzi­wacz­nymi za­cho­wa­niami, utratą sa­mo­kon­troli, skłon­no­ścią do cho­dze­nia nago i za­nie­dby­wa­niem hi­gieny mowa rów­nież w We­dach po­cho­dzą­cych z ok. 1400 roku p. n. e.[10] Jedno z pierw­szych stu­diów przy­padku, ja­kimi dys­po­nu­jemy, do­ty­czy sza­leń­stwa Saula, króla Izra­eli­tów, który spra­wo­wał swoje rządy pod ko­niec XI stu­le­cia p. n. e.[11] We­dług Sta­rego Te­sta­mentu (1 Księgi Sa­mu­ela) Saul po­padł w obłęd, gdy sprze­ci­wił się woli Pana. Cier­piał na sku­tek gwał­tow­nych wa­hań na­stroju, pa­ra­noi, na­pa­dów szału i okrop­nej roz­pa­czy. Pew­nego razu Saul zrzu­cił szaty i pro­ro­ko­wał, po­tem przez cały dzień i całą noc le­żał nagi. (Po he­braj­sku ist­nieje słowo ozna­cza­jące za­równo „pro­ro­ko­wać”, jak i „ma­ja­czyć”). Gdyby żył w dzi­siej­szych cza­sach, naj­pew­niej stwier­dzono by u niego de­pre­sję z ob­ja­wami psy­chozy lub za­bu­rze­nie schi­zo­afek­tywne. Co in­te­re­su­jące, opo­wieść o Saulu za­wiera też in­for­ma­cje na te­mat „te­ra­pii” – ulgę nie­sie Sau­lowi mu­zyka:

Saula na­to­miast opu­ścił duch Pań­ski, a opę­tał go duch zły, ze­słany przez Pana. [...] A kiedy zły duch ze­słany przez Boga na­pa­dał na Saula, brał Da­wid cy­trę i grał. Wtedy Saul do­zna­wał ulgi, czuł się le­piej, a zły duch od­stę­po­wał od niego[12].

Kil­ka­set lat póź­niej po­dobny los spo­tkał Na­bu­cho­do­no­zora, króla ba­bi­loń­skiego. We­dług Księgi Da­niela władca zo­stał uka­rany przez Pana za dumę i bez­boż­ność.

Wy­pę­dzono go spo­śród lu­dzi, ży­wił się trawą jak woły, a rosa z nieba zwil­żała go. Włosy jego uro­sły [niby] pióra orła, pa­znok­cie zaś jego jak [pa­zury] ptaka[13].

W sta­ro­żyt­nych spo­łecz­no­ściach cho­robę uwa­żano za sku­tek Bo­żego gniewu, karę wy­mie­rzoną lu­dziom za na­ru­sze­nie na­tu­ral­nego po­rządku[14]. Skoro tak ści­śle łą­czyła się ze sferą re­li­gijną, nic dziw­nego, że rolę uzdro­wi­cieli od­gry­wali ka­płani, a te­ra­pia spro­wa­dzała się do mo­dlitw, ry­tu­ałów, skła­da­nia ofiar i od­pra­wia­nia cza­rów.

Jak za­uważa hi­sto­ryk me­dy­cyny An­drew Scull, w świe­cie rzą­dzo­nym przez istotę Bożą, która chęt­nie ka­rze każ­dego, kto się jej sprze­ciwi, wszel­kim nie­szczę­ściom przy­pi­sy­wano sens re­li­gijny lub nad­na­tu­ralny[15]. Skutki sza­leń­stwa uwa­żano za do­wód Bo­żego gniewu, efekt ma­gii lub opę­ta­nia przez złego du­cha.

Po­chwy­cić coś, czego nie ma

Grec­kie mity, tra­ge­die i po­ezje czę­sto łą­czą obłęd z ma­chi­na­cjami bo­gów. He­ra­kles, nie­ślubny po­to­mek Dzeusa, zo­staje uka­rany przez Herę, która „zsyła na niego sza­leń­stwo”[16]. Achil­les wścieka się na Aga­mem­nona: „Wi­docz­nie sam Dzeus roz­są­dek mu od­jął”[17]. W Ilia­dzie, Ody­sei oraz w póź­niej­szych sztu­kach Aj­schy­losa, So­fo­klesa i Eu­ry­pi­desa obłęd bu­dzi fa­scy­na­cję. Grecy wszę­dzie do­strze­gali oznaki dzia­łal­no­ści bo­gów. Miesz­kańcy Olimpu in­ge­ro­wali w naj­roz­ma­it­sze pro­cesy za­cho­dzące w świe­cie na­tu­ral­nym – a za­tem wy­daje się lo­giczne, że od­po­wia­dali także za cho­roby psy­chiczne.

Mimo to w sta­ro­żyt­nej Gre­cji po­dej­ście do owych cho­rób ewo­lu­owało. Z cza­sem prze­stało być kształ­to­wane wy­łącz­nie przez mity i tek­sty li­te­rac­kie. Zmiana do­ko­nała się głów­nie za sprawą Hip­po­kra­tesa (ok. 460–357 roku p. n. e.), uwa­ża­nego po­wszech­nie za ojca za­chod­niej me­dy­cyny. Hip­po­kra­tes i jego ucznio­wie stwo­rzyli kor­pus tek­stów em­pi­rycz­nych i teo­re­tycz­nych, opra­co­wali też wiele pro­ce­dur le­kar­skich i te­ra­pii. Kiedy wy­ja­śniali przy­czyny cho­rób, w tym rów­nież za­bu­rzeń psy­chicz­nych, nie od­wo­ły­wali się do woli bo­gów ani do zja­wisk nad­na­tu­ral­nych – me­dy­cyna hip­po­kra­tej­ska opie­rała się na ob­ser­wa­cjach, z któ­rych sta­ran­nie wy­cią­gano wnio­ski. Ważne było rów­nież zgro­ma­dze­nie jak naj­bar­dziej kom­plet­nej i szcze­gó­ło­wej hi­sto­rii każ­dego przy­padku. Na­le­żało do­wie­dzieć się wszyst­kiego o oto­cze­niu pa­cjenta (gdzie żył, ja­kie pa­no­wały tam wa­runki po­go­dowe) i na te­mat jego sa­mego (wiek, dieta, skłon­ność do wa­hań na­stroju, ja­kość snu, re­gu­lar­ność i prze­bieg men­stru­acji, sny, stan ape­tytu). Każdy ob­jaw sta­ran­nie ana­li­zo­wano, na­stęp­nie sta­wiano dia­gnozę i do­bie­rano od­po­wied­nią te­ra­pię. Po­dej­ście Hip­po­kra­tesa, gło­szące, że me­dy­cyna po­winna opie­rać się na ob­ser­wa­cjach, na usta­la­niu przy­czyn i skut­ków, a także na tym, co ra­cjo­nalne, a nie na kon­cep­cjach me­ta­fi­zycz­nych czy re­li­gij­nych, stało się fun­da­men­tem me­dy­cyny, którą znamy obec­nie. Po dziś dzień uży­wamy roz­ma­itych po­jęć za­czerp­nię­tych z kor­pusu tek­stów hip­po­kra­tej­skich: przy­kłady to choćby symp­tom, dia­gnoza, te­ra­pia, trauma i sepsa. Do na­szych cza­sów prze­trwała także przy­sięga Hip­po­kra­tesa.

Przed­sta­wi­ciele szkoły hip­po­kra­tej­skiej pod­kre­ślali, że na­wet ma­nię czy me­lan­cho­lię można wy­ja­śnić w ka­te­go­riach czy­sto na­tu­ra­li­stycz­nych[18]. Były to cho­roby ciała. Aby je opi­sać, wy­star­czyło od­wo­łać się choćby do czyn­ni­ków spo­łecz­nych, nie miały bo­wiem nic wspól­nego z wi­dzi­mi­się bo­gów.

Lu­dzie winni wie­dzieć, że z ni­czego in­nego ucie­chy i ra­do­ści, śmie­chy i żarty nie ro­dzą się, jak tylko stam­tąd [z mó­zgu – J. L.]. Po­przez niego wła­śnie naj­wię­cej poj­mu­jemy i my­ślimy, wi­dzimy i sły­szymy, roz­po­zna­jemy rze­czy szpetne i piękne, złe i do­bre, przy­jemne i od­ra­ża­jące. [...] Z tejże przy­czyny sza­le­jemy i do­sta­jemy obłędu, uka­zują się nam wi­dzia­dła i stra­chy, jedne w nocy, inne za dnia[19].

Me­dycy, któ­rzy po­szli śla­dem Hip­po­kra­tesa, kpili ze świą­tyn­nych uzdro­wi­cieli[20]. Uwa­żali ich za szar­la­ta­nów prze­ko­na­nych, że sza­leń­stwo to sku­tek opę­ta­nia, a je­dy­nym środ­kiem za­rad­czym może być skom­pli­ko­wany ry­tuał. Je­den z waż­niej­szych tek­stów wcho­dzą­cych w skład kor­pusu hip­po­kra­tej­skiego, za­ty­tu­ło­wany O świę­tej cho­ro­bie (ty­tuł jest iro­niczny lub po pro­stu źle do­brany – główna teza głosi wszak, że przy­czyną pa­daczki jest pa­to­lo­gia cie­le­sna, a nie kara ze­słana przez bo­gów[21]), za­rzu­cał „ma­gom i oczy­ści­cie­lom, że­brzą­cym ka­pła­nom i szar­la­ta­nom”, że nie mogą za­ofe­ro­wać lu­dziom żad­nej sku­tecz­nej te­ra­pii i dla­tego za­sła­niają się si­łami nad­przy­ro­dzo­nymi. „Oni więc, pod po­zo­rami bo­sko­ści ukry­wa­jący swą nie­wie­dzę o tym, jaką na­leży sto­so­wać te­ra­pię [...] wy­my­ślili, że to cier­pie­nie jest święte”[22].

Co za­tem sta­ro­żytni my­śleli o sza­leń­stwie? Czy uro­je­nia i omamy lu­dzi z tam­tych cza­sów przy­stają do dzi­siej­szego ro­zu­mie­nia schi­zo­fre­nii?

Na­stępcy Hip­po­kra­tesa do­sko­nale wie­dzieli, czym są omamy. Przy­pi­sy­wali je cho­ro­bie mó­zgu, która spra­wia, że „ro­zum zo­staje za­bu­rzony, ofiara zaś wi­dzi nie­ist­nie­jące rze­czy. Scho­rze­niu temu to­wa­rzy­szą in­ten­sywny śmiech i gro­te­skowe uro­je­nia”[23]. Po­nadto cho­rzy „pró­bują po­chwy­cić coś, czego nie ma [...] lub wy­dłu­bują tynk ze ścian. Złe to ob­jawy. Wię­cej – to ob­jawy śmier­telne”[24]. Symp­tomy wska­zy­wały, że cho­roba ma pod­łoże fi­zyczne. Do­strze­gano także, że nie­któ­rzy lu­dzie są bar­dziej na­ra­żeni na za­cho­ro­wa­nie. Ist­niała ka­te­go­ria „na wpół sza­lo­nych”: za­li­czano do nich osoby, które wpa­dały w sza­leń­stwo pod wpły­wem do­dat­ko­wych czyn­ni­ków ta­kich jak stres lub sub­stan­cje odu­rza­jące.

Przez pierw­sze dwa stu­le­cia na­szej ery cho­roby psy­chiczne na­dal wy­ja­śniano w ka­te­go­riach na­tu­ra­li­stycz­nych[25]. Au­lus Cor­ne­lius Cel­sus (ok. 25 roku p. n. e. – 50 roku n. e.), au­tor en­cy­klo­pe­dii De Me­di­cina, sta­no­wią­cej obec­nie nie­zwy­kle ważne źró­dło hi­sto­ryczne na te­mat świata rzym­skiego, od­róż­niał psy­chozę ostrą od prze­wle­kłej[26]. Opi­sy­wał formę obłędu, który nie ustę­po­wał przez całe ży­cie: pa­cjenci byli zdrowi fi­zycz­nie, a mimo to aż do śmierci cho­ro­wali umy­słowo i „ma­miły ich zjawy”[27]. Ten ro­dzaj sza­leń­stwa unie­moż­li­wiał czło­wie­kowi nor­malne funk­cjo­no­wa­nie i nie da­wał się le­czyć. Nie­stety, Cel­sus za­le­cał roz­ma­ite bar­ba­rzyń­skie te­ra­pie. Twier­dził, że pa­cjen­tów „uzdro­wić mogą tor­tury”, na przy­kład gło­dze­nie, sku­wa­nie nóg i chło­sta. Na „śmie­chy w nie­sto­sow­nych mo­men­tach” na­le­żało re­ago­wać „re­pry­men­dami i groź­bami”.

Cel­sus utrzy­my­wał także, że nad­cho­dzący epi­zod obłędu da się z re­guły prze­wi­dzieć, pa­cjent bo­wiem staje się na­gle bar­dziej ga­da­tliwy[28]. Nie­mal na pewno mamy tu do czy­nie­nia z opi­sem ob­jawu, który dziś uważa się za zwia­stun epi­zodu ma­nii i który bywa za­li­czany do cha­rak­te­ry­stycz­nych symp­to­mów schi­zo­fre­nii.

Szkoła Hip­po­kra­tesa miała ogromny wpływ na po­glądy sław­nego rzym­skiego le­ka­rza Ga­lena (ok. 129–216 roku n. e.). Ga­len uwa­żał, że cho­roby umy­słowe nie są sprawką bo­gów ani de­mo­nów, lecz „re­zul­ta­tem uszko­dzeń mó­zgu [...] wsku­tek któ­rych nie może on funk­cjo­no­wać pra­wi­dłowo”[29]. Jako dziecko czę­sto do­sta­wał go­rączki; mę­czyły go wów­czas omamy. Wiele lat póź­niej wy­wnio­sko­wał, że za­bu­rze­nia umy­słowe sta­no­wią je­dy­nie przej­ściowy ob­jaw in­nych cho­rób. Za­jął się le­cze­niem rzym­skich gla­dia­to­rów. Na­oglą­dał się ran, dzięki czemu zy­skał cenną wie­dzę z za­kresu ana­to­mii i fi­zjo­lo­gii, a także do­świad­cze­nie kli­niczne[30].

Opi­sał mię­dzy in­nymi przy­pa­dek pa­cjenta imie­niem Teo­fi­lus, który w swo­ich oma­mach wi­dział i sły­szał fle­ci­stów gra­ją­cych ca­łymi dniami i no­cami w jego domu[31]. Inny chory bał się, że Atlas, ty­tan ska­zany na dźwi­ga­nie świata na swo­ich bar­kach, zmę­czy się i po­rzuci swe brze­mię. Strach po­wo­do­wał u niego bez­sen­ność, bóle i me­lan­cho­lię. Był kom­plet­nie wy­czer­pany. Nie wia­domo, jaką te­ra­pię za­le­cił Ga­len, trzeba jed­nak pa­mię­tać, że rzym­ski le­karz po­tra­fił wy­ka­zy­wać się nie lada po­my­sło­wo­ścią. Pewna pa­cjentka wie­rzyła, że w jej brzu­chu za­gnieź­dził się wąż. Ga­len ka­zał jej zwy­mio­to­wać i za­raz po kry­jomu pod­rzu­cił praw­dzi­wego węża w rzy­go­winy. Prze­ko­nał ją, że po­zbyła się gada, i tym sa­mym zo­stała wy­le­czona.

Szkoła hip­po­kra­tej­ska gło­siła dość za­awan­so­wane kon­cep­cje, de­mi­sty­fi­ko­wała cho­roby – w tym za­bu­rze­nia umy­słowe – i przy­pi­sy­wała je czyn­ni­kom na­tu­ral­nym. Za­ra­zem kon­kretne teo­rie do­ty­czące przy­czyn cho­rób oraz za­le­cane te­ra­pie były kom­plet­nie nie­tra­fione. Ucznio­wie Hip­po­kra­tesa wie­rzyli, że za­bu­rze­nia umy­słowe to sku­tek nie­rów­no­wagi czte­rech pły­nów ustro­jo­wych zwa­nych hu­mo­rami. Ga­len roz­wi­nął tę teo­rię i przy­czy­nił się do tego, że prze­trwała ona aż do XVIII stu­le­cia. Za­kła­dała, że ist­nieją cztery hu­mory: krew, flegma, żółć i czarna żółć. Do­póki po­zo­sta­wały one w rów­no­wa­dze, do­póty czło­wiek był zdrowy. Cho­roby lub bóle brały się z nad­miaru bądź nie­do­statku któ­re­goś z hu­mo­rów. Me­lan­cho­lia przy­kła­dowo sta­no­wiła sku­tek nad­miaru czar­nej żółci; środ­kiem za­rad­czym miały być spe­cjalne diety i upusz­cza­nie krwi. Teo­ria hu­mo­ralna uwzględ­niała też wiele in­nych za­bu­rzeń psy­chicz­nych: ma­nię, me­lan­cho­lię, go­rączkę, obłęd, pa­ra­noję, pa­nikę i pa­daczkę.

Je­śli po­mi­nąć Ga­lena, wkład Rzy­mian w po­stępy me­dy­cyny i w na­ukę o cho­ro­bach psy­chicz­nych był nie­wielki. Po­zo­sta­wili za to po so­bie prze­ni­kliwy do­ku­ment praw­ni­czy, w któ­rym jest mowa o sza­leń­stwie i o prak­tycz­nych spo­so­bach ra­dze­nia so­bie z nim. Di­ge­sta Ju­sty­niań­skie (530–533 n. e.) nie od­no­siły się do przy­czyn obłędu, sku­piały się na­to­miast na tym, jak spo­łe­czeń­stwo po­winno ob­cho­dzić się z cho­rymi[32]. Za­bu­rze­nia prze­ja­wia­jące się „bier­no­ścią”, na przy­kład de­pre­sję, uznano za mniej pro­ble­ma­tyczne niż za­bu­rze­nia, które mo­gły wią­zać się z za­cho­wa­niami agre­syw­nymi. Rzy­mia­nie zda­wali so­bie sprawę, że obłęd nie­kiedy ustę­puje i po­wraca, to­też w pra­wie roz­gra­ni­czano uczynki po­peł­nione pod­czas na­padu sza­leń­stwa i uczynki po­peł­nione, gdy sprawca był w pełni władz umy­sło­wych (do dziś zma­gamy się z tym roz­róż­nie­niem). Sza­leń­com przy­słu­gi­wały pewne prawa, na przy­kład opieka ku­ra­tora. Za­cho­wy­wali wła­sność i sta­tus. Warto po­rów­nać owo prag­ma­tyczne, le­ga­li­styczne po­dej­ście z dok­tryną obo­wią­zu­jącą w XVII i XVIII wieku, gdy obłęd ucho­dził za pro­blem mo­ralny i spo­łeczny, a także z cza­sami obec­nymi. Po­cząw­szy od XIX wieku, na sza­leń­stwo pa­trzymy przede wszyst­kim z per­spek­tywy me­dycz­nej. Współ­ist­nieje ona – a cza­sami kłóci się – z roz­ma­itymi skom­pli­ko­wa­nymi kwe­stiami na­tury praw­nej i spo­łecz­nej. Nic dziw­nego, że na­uka na­dal musi do­kła­dać sta­rań, by uwol­nić lu­dzi cho­rych psy­chiczne od piętna cią­żą­cego na nich od wielu stu­leci.

Roz­dział drugi

Sza­leń­stwo w śre­dnio­wie­czu

Pło­mień świecy przy­gasa, za­czyna drżeć. Za­pada ciem­ność. Bu­dzą się de­mony.

Carl Sa­gan, Świat na­wie­dzany przez de­mony

Inny Duch

Po upadku ce­sar­stwa rzym­skiego cy­wi­li­za­cja za­chod­nia we­szła w wieki ciemne. Eu­ropę cze­kało wiele stu­leci ubó­stwa, cho­rób i wo­jen, a także in­te­lek­tu­al­nego i go­spo­dar­czego re­gresu[1]. Utrata tra­dy­cji ra­cjo­na­li­zmu i roz­prze­strze­nie­nie się chrze­ści­jań­stwa wpły­nęły na spo­sób, w jaki przez na­stępny ty­siąc lat po­strze­gano obłęd. Zgod­nie z chrze­ści­jań­ską dok­tryną cho­robę roz­pa­try­wano w ka­te­go­riach cier­pie­nia i od­ku­pie­nia[2]. Cho­roba sta­no­wiła kon­se­kwen­cję braku wiary, a księża i le­ka­rze byli na­rzę­dziami Pana, peł­nili za­tem po­dobne funk­cje: mieli za za­da­nie trosz­czyć się o cho­rych, nieść im po­cie­chę i uśmie­rzać cier­pie­nie. W tym celu mo­gli wy­ko­rzy­sty­wać naj­róż­niej­sze środki, na przy­kład mo­dli­twę, uzdro­wi­ciel­skie re­li­kwie, a na­wet kary.

Jedną z pierw­szych za­po­wie­dzi re­gresu w kwe­stii cho­rób psy­chicz­nych, który do­ko­nał się w śre­dnio­wie­czu, znaj­dziemy w pi­smach sław­nego teo­loga św. Au­gu­styna (354–430). Au­gu­styn pi­sał, że omamy wzro­kowe by­wają skut­kiem go­rączki, lecz także „wmie­sza­nia się ja­kie­goś in­nego du­cha, do­brego albo złego”[3]. Hi­sto­ryk Wil­liam V. Har­ris za­uważa: „Po­gląd, że do­świad­cze­nie oma­mów może być spo­wo­do­wane przez obcą istotę, do­cze­kało się tu in­te­lek­tu­al­nej le­gi­ty­mi­za­cji”[4].

Św. Fran­ci­szek z Asyżu otrzy­muje styg­maty. Ry­cina au­tor­stwa Wil­liama Ungera

O tym, że w śre­dnio­wie­czu za­tarto gra­nice mię­dzy cho­ro­bami psy­chicz­nymi a du­cho­wymi sta­nami me­ta­fi­zycz­nymi, mo­żemy prze­ko­nać się, zwłasz­cza je­śli prze­śle­dzimy losy św. Fran­ciszka z Asyżu. Fran­ci­szek przy­szedł na świat w 1181 roku w za­moż­nej ro­dzi­nie i od ma­łego cie­szył się przy­wi­le­jami. Był

mło­dzień­cem peł­nym ży­cia, prze­pa­dał za mu­zyką i bie­sia­do­wa­niem, a także za ro­man­tycz­nymi opo­wie­ściami. Ma­rzył, że zo­sta­nie ry­ce­rzem i wy­ru­szy na po­szu­ki­wa­nie skar­bów, lu­bił też sa­motne mo­dli­twy w ka­pli­cach[5].

W wieku dwu­dzie­stu lat wziął udział w woj­nie mię­dzy Asy­żem a Pe­ru­gią. Zo­stał wzięty do nie­woli i spę­dził w niej rok. Dwa lata póź­niej po­sta­no­wił przy­łą­czyć się do wojsk pa­pie­skich w Apu­lii i wła­śnie wtedy do­stą­pił ob­ja­wie­nia: Chry­stus ka­zał mu wró­cić do Asyżu i utwo­rzyć nowe ry­cer­stwo. Nie była to ostat­nia wi­zja Fran­ciszka. Do naj­waż­niej­szego ob­ja­wie­nia do­szło w ka­plicy San Da­miano pod Asy­żem, gdzie Fran­ci­szek usły­szał głos Pana do­bie­ga­jący z krzyża nad oł­ta­rzem: „Idź i od­bu­duj mój dom, al­bo­wiem wi­dzisz, że leży w ru­inie”[6].

Od­tąd Fran­ci­szek wiódł wę­drowny ży­wot po­kut­nika[7]. Zło­żył śluby ubó­stwa, zna­lazł też pierw­szych na­śla­dow­ców, dzięki czemu po­wstał za­lą­żek za­konu fran­cisz­ka­nów. Ad­rian Ho­use, je­den z bio­gra­fów Fran­ciszka, wy­mie­nia wiele jego oso­bli­wych za­cho­wań: Fran­ci­szek czcił ogień nie­mal jak bó­stwo, do tego stop­nia, że od­ma­wiał ga­sze­nia świec, wy­bu­chał śmie­chem w dziw­nych sy­tu­acjach, na przy­kład po tym, jak zo­stał po­bity przez żoł­nie­rzy suł­tana Egiptu, albo in­nym ra­zem, gdy od­krył, że w jego po­sła­niu za­lę­gły się my­szy. O swoim ciele mó­wił „brat osioł”. Po­nadto ce­cho­wał się upo­rem. Zda­rzyło mu się ro­ze­brać dach, uwa­żał bo­wiem, że je­śli bra­cia będą spali w wy­god­nej, su­chej izbie, zgnu­śnieją. Nie po­zwo­lił też, żeby zmie­niono mu ban­daże w pią­tek, bo prze­cież pią­tek to dzień ukrzy­żo­wa­nia.

Ban­daże, rzecz ja­sna, przy­kry­wały jego styg­maty, czyli rany w dło­niach, sto­pach i boku. Rany te krwa­wiły po­noć bez prze­rwy przez dwa lata – aż do śmierci Fran­ciszka. Otrzy­mał styg­maty po ko­lej­nym ob­ja­wie­niu, gdy po­ścił i mo­dlił się na gó­rze La Verna. „Gdy ob­ja­wie­nie do­bie­gło końca, serce Fran­ciszka wy­peł­niło się mi­ło­ścią, in­nym zaś cu­dem, który się wów­czas do­ko­nał, były styg­maty Ukrzy­żo­wa­nego”[8]. Fran­ci­szek umarł w roku 1226 w wieku czter­dzie­stu pię­ciu lat. Wiele wy­cier­piał z po­wodu styg­ma­tów i pra­wie oślepł na sku­tek za­ka­że­nia oka. Dwa lata po śmierci zo­stał ka­no­ni­zo­wany przez pa­pieża Grze­go­rza IX.

Nie chcę oczer­niać Fran­ciszka, nie za­mie­rzam kwe­stio­no­wać po­wo­dów, dla któ­rych zo­stał uznany za świę­tego, w tym przy­pi­sy­wa­nych mu cu­dów i ob­ja­wień, nie mogę też z całą pew­no­ścią stwier­dzić, że sam za­dał so­bie rany na dło­niach i sto­pach. Bez względu na to, czy uwie­rzymy w jego nad­na­tu­ralne prze­ży­cia, czy też uznamy je za apo­kry­ficzne zmy­śle­nia ha­gio­gra­fów bądź ob­jawy cho­roby psy­chicz­nej, mu­simy pa­mię­tać o jed­nym: pró­bu­jemy tu zin­ter­pre­to­wać opo­wie­ści sprzed wielu wie­ków, a na to, jak je od­czy­tamy, wpływa kon­tekst spo­łeczny, hi­sto­ryczny i kul­tu­rowy na­szych cza­sów. Za­ra­zem kon­kretne formy ob­ja­wów psy­chozy za­wsze sta­no­wią od­zwier­cie­dle­nie epoki, w któ­rej żyje chory. W trzy­na­sto­wiecz­nej Ita­lii za­cho­wa­nia i prze­ko­na­nia Fran­ciszka, które nam wy­dają się dziwne i oso­bliwe, nie od­bie­gały od kul­tu­ro­wych stan­dar­dów na tyle, by uznano je za nie­nor­malne. Prze­kła­da­jąc to na dzi­siej­sze re­alia, można by wy­obra­zić so­bie czło­wieka, który uważa, że jest ob­ser­wo­wany przez ame­ry­kań­ską Na­tio­nal Se­cu­rity Agency. Ow­szem, to dość skrajne prze­ko­na­nie, ale nie da się wy­klu­czyć, że służby na­prawdę go in­wi­gi­lują.

Za­cho­wa­nia, o któ­rych pi­szą bio­gra­fo­wie Fran­ciszka – wiara w swoją me­sjań­ską rolę, na­ru­sza­nie norm spo­łecz­nych, re­zy­gna­cja z wy­gód, cha­ry­zma­tyczne prze­mó­wie­nia – wi­dzia­łem u wielu pa­cjen­tów cier­pią­cych na schi­zo­fre­nię. Wszystko to jest ty­powe i dla mi­sty­ków, i dla lu­dzi cho­rych umy­słowo. Dziwne, nie­prze­wi­dy­walne za­cho­wa­nia Fran­ciszka za­częły się, gdy był on dość młody. W ostat­nich la­tach ży­cia bo­ry­kał się z co­raz po­waż­niej­szymi pro­ble­mami zdro­wot­nymi. To czę­sty los cho­rych na schi­zo­fre­nię: nie­zdol­ność dba­nia o sie­bie, a na­wet sa­mo­oka­le­cze­nia po­wo­dują, że ich zdro­wie z wie­kiem dra­ma­tycz­nie się po­gar­sza.

„Roz­stała się z ro­zu­mem”

W la­tach trzy­dzie­stych XIV