Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Nowa książka autora bestsellerowej Czarnej owcy medycyny.
Schizofrenia. Przez wielu uważana za najbardziej tajemniczą chorobę psychiczną. Dawniej nie znano jej przyczyn, więc chorych uznawano za opętanych przez diabelskie siły. Nie dawało się jej leczyć, więc pacjentów i pacjentki trzymano w zamkniętych ośrodkach i poddawano okrutnym zabiegom. Jednak dzięki dziesiątkom badań, setkom eksperymentów, tysiącom prób i błędów dziś o schizofrenii wiemy już bardzo dużo i wkrótce być może uda się jej zapobiegać.
Jeffrey A. Lieberman w przystępny sposób dzieli się swoją bogatą wiedzą psychiatryczną. Wciągające opisy badań naukowców i przypadków klinicznych przeplata z dramatycznymi przeżyciami pacjentów i swoimi doświadczeniami z praktyki medycznej. Jego książka to obowiązkowa, pełna empatii lektura dla zainteresowanych historią medycyny i psychiatrią oraz tych, których życie zostało naznaczone schizofrenią – dla bliskich i rodzin osób zmagających się z tym zaburzeniem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 845
Rok wydania: 2024
Wszystkie historie pacjentów opisane w tej książce są prawdziwe. Informacje pozyskano na podstawie pogłębionych wywiadów przeprowadzonych przez autora lub jego asystenta z chorymi, członkami rodzin i innymi ludźmi, którzy odgrywali dużą rolę w życiu pacjentów, na przykład z lekarzami i specjalistami w zakresie opieki psychiatrycznej. Korzystano z dokumentacji medycznej i, w niektórych przypadkach, z artykułów prasowych. Wszyscy chorzy wyrazili ustną zgodę na wywiad i przedstawienie ich losów w książce.
Części z nich nie zależało na anonimowości, w przypadku pozostałych zmieniono imiona i inne informacje, które pozwoliłyby ich zidentyfikować. Niekiedy decydowano się na połączenie historii kilku osób w jedną – w ten sposób łatwiej było przedstawić najważniejsze cechy schizofrenii. Co do psychiatrów i naukowców, wymieniono przede wszystkim tych, którzy odegrali szczególnie ważną rolę w dziejach badań nad chorobami psychicznymi. W książce ich nazwiska łączą się zazwyczaj z rozmaitymi poglądami, teoriami, hipotezami i koncepcjami – trzeba jednak pamiętać, że nie byli jedynymi, którzy się pod nimi podpisywali. Zamiarem autora nie było umniejszanie znaczenia naukowców i psychiatrów, mimo że o nich nie wspomina.
Wszystkie przytaczane badania, w których uczestniczył autor, zostały zaakceptowane przez odpowiednie komisje do spraw etyki. Badani wyrazili świadomą zgodę na udział. Zakłada się, że tak samo było w przypadku pozostałych przytaczanych tu współczesnych badań naukowych.
Źródła cytatów i informacji przedstawiono w przypisach. Jeśli chodzi o potencjalny konflikt interesów, autor nie posiada udziałów w żadnej firmie z branży farmaceutycznej lub biotechnologicznej albo produkującej sprzęt medyczny. Nie otrzymuje wynagrodzenia za wykłady ani działania marketingowe od żadnej firmy.
Dla Michaela Jumana
1965–1994
To zagadka spowita tajemnicą i ukryta w enigmatach – ale może istnieje klucz do jej rozwiązania.
Winston Churchill
Prolog
Jonah miał dwadzieścia lat, kiedy się poznaliśmy. Był inteligentny, utalentowany, stawiał sobie niezwykle ambitne cele i wyglądało na to, że zdoła pokonać każdą przeszkodę. Miał mnóstwo pewności siebie. Pochodził z rodziny ortodoksyjnych żydów; jego przodkowie wyemigrowali z Polski po pierwszej wojnie światowej i osiedlili się na Brooklynie. Zaliczali się do żydowskiej elity, należeli do rodu kapłanów, który wywodził się od Aarona, brata proroka Mojżesza[1]. Wiedziałem, że Jonah może pochwalić się wybitnymi osiągnięciami w nauce. Rodzice uważali go za genialnego „wybrańca losu”. Wiele zainwestowali w jego przyszłe sukcesy: zawsze gotowi byli wydawać pieniądze, a także poświęcać mu czas. Wiązali z nim ogromne nadzieje. Choć niekiedy takie oczekiwania stają się nieznośnym ciężarem, Jonah niezmiernie cenił sobie swój wyjątkowy status. Jak wielu „porządnych, żydowskich chłopców” zamierzał zostać lekarzem – i to wybitnym, podkreślała z dumą jego matka.
Ale w 1980 roku, kiedy Jonah zaczął studia, jego wspaniała przyszłość stanęła pod znakiem zapytania. Do tej pory był pilnym i obowiązkowym uczniem, miał nienaganne maniery i nienaganny wygląd. Teraz często zdarzało się, że nie przychodził na zajęcia, stał się niechlujny, zachowywał się osobliwie, wydawał się skupiony wyłącznie na sobie. Zadręczał wszystkich dookoła rozmowami na temat zawiłych kwestii filozoficznych, które obsesyjnie roztrząsał. Współlokator Jonaha zaniepokojony tą nagłą zmianą zachowania poinformował o niej dyrektora akademika. Dyrektor skontaktował się z rodzicami chłopaka i powiedział, że zamierza skierować go do lekarza na kampusie. Rodzice zaprotestowali i postanowili sami zająć się sprawą.
W ten sposób Jonah trafił do Mount Sinai Hospital w Nowym Jorku. Pracowałem tam wówczas jako młodszy psychiatra na nocnym dyżurze. Jonah przechodził właśnie pierwszy epizod psychozy. Objawy, a także rozmaite zdarzenia z jego historii wskazywały na to, że rozwija się u niego schizofrenia. (Dziś w takich przypadkach mówi się o zaburzeniu schizofrenoformicznym, czyli zaburzeniu pod postacią schizofrenii, w którym objawy występują od niecałych sześciu miesięcy). Przyjęto go na oddział, zaczął dostawać leki przeciwpsychotyczne[2].
Objawy ustąpiły, w ciągu czterech tygodni zniknęły prawie całkowicie. Kiedy go wypisano, zgodziłem się nadzorować dalszą terapię ambulatoryjną. Przez kilka kolejnych tygodni Jonah sporadycznie przychodził na wizyty. Potem nagle przerwał leczenie – wrócił na uczelnię, bo chciał nadrobić stracony czas i pozaliczać zajęcia.
Trzy miesiące później znów zachorował. Okazało się, że odstawił lekarstwa, gdyż uznał, że są niepotrzebne, skoro objawy ustąpiły. Rzecz jasna, choroba wkrótce wróciła. Zanim przerażeni rodzice się ze mną skontaktowali, Jonah był już na granicy kolejnego napadu psychozy. Słyszał głosy, które zapowiadały nadchodzącą globalną katastrofę. Wszędzie widział jej zapowiedzi. Obawiał się, że Bóg przegrywa walkę z siłami zła i że wkrótce nastąpi koniec świata.
Ponownie przyjęliśmy Jonaha do szpitala, daliśmy mu neuroleptyk powodujący nieco inne skutki uboczne, podejrzewaliśmy bowiem, że odstawił poprzedni lek, gdyż źle się po nim czuł. Na szczęście dobrze reagował na terapię i zyskał kolejną szansę na powrót do dawnego życia, ale nie zdołał jej wykorzystać. Z powodu leków dostawał drgawek, miał też trudności z koncentracją, co przeszkadzało mu w nauce. Ponieważ psychoza ponownie ustąpiła, Jonah poczuł się zbyt pewny siebie – w przypadku młodych ludzi to dość częste – i po pół roku znów postanowił odstawić pigułki. Po kolejnych dwóch nawrotach choroby i dwóch hospitalizacjach musiał ostatecznie przerwać studia.
Czułem frustrację i bezradność, zwróciłem się więc o radę do mojego dawnego promotora. Chciałem, żeby Jonah przełamał błędne koło. Jak mogłem mu pomóc? Sądziłem, że promotor wygłosi jakąś mądrą maksymę lub przynajmniej okaże mi współczucie. Zamiast tego oznajmił szorstko: „Czasami musisz pozwolić, żeby pacjent odcierpiał swoje i w ten sposób zrozumiał, że potrzebuje terapii”.
Jego słowa wprawiły mnie w osłupienie. Takie rzeczy mówiło się raczej o ludziach uzależnionych od narkotyku lub alkoholu – podnoszono argument, że niekiedy trzeba znaleźć się na samym dnie, aby się od niego odbić – ale przecież rozmawialiśmy o chłopaku cierpiącym na schizofrenię. Postawa promotora wydała mi się szokująco bezduszna. Jonahowi groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Gdyby chodziło o pacjenta onkologicznego, który przerywa chemioterapię, bo nie może znieść jej skutków ubocznych, żaden lekarz nie powiedziałby: „Poczekajmy, aż dojdzie do kolejnych przerzutów. Wtedy chory na pewno zrozumie, że musi wznowić chemię”.
Trzeba oddać Jonahowi sprawiedliwość: miał prawo nie zdawać sobie sprawy, jak straszliwe bywają skutki schizofrenii. Większość ludzi dysponuje co najmniej podstawową wiedzą na temat nowotworów, chorób serca i cukrzycy, ale o schizofrenii mało kto potrafi powiedzieć cokolwiek konkretnego. W literaturze medycznej pierwsza wzmianka o „psychoedukacji” – czyli objaśnianiu pacjentom i ich bliskim, czym objawia się zdiagnozowana choroba i jak może przebiegać – pojawia się w roku 1980. Zanim jednak psychoedukacja zaczęła się upowszechniać, musiało minąć kolejne dziesięć lat. Zresztą, nawet obecnie nie jest ona dostatecznie szeroko praktykowana. Kiedy Jonah zachorował, psychiatria dopiero co zaczynała odchodzić od powszechnie stosowanej zasady nakazującej ukrywanie diagnoz przed pacjentami i ich rodzinami. Chłopak wiedział, że jest chory. Wiedzieli o tym również jego rodzice. Nie mieli jednak pojęcia, że choroba będzie nawracać, że może powodować nieodwracalną niepełnosprawność i że jeśli nie będzie odpowiednio leczona, na zawsze uniemożliwi Jonahowi normalne funkcjonowanie. Niestety, za długo zwlekaliśmy z wyjaśnieniami. Postępowaliśmy zgodnie z przykazaniami, które wpajano nam od początku studiów. Unikaliśmy edukowania pacjenta i jego rodziny na temat schizofrenii, bo sądziliśmy, że to niewłaściwa praktyka, mogąca wyrządzać poważne szkody.
Ukrywanie informacji przed chorymi stanowiło wypadkową różnych czynników. Ówcześni lekarze byli zdystansowani, chłodni i rzeczowi, uważali również, że nie należy mówić pacjentom o szczególnie niepomyślnych diagnozach. Ponadto w psychiatrii nadal obowiązywało zalecenie wywodzące się z psychoanalizy, aby nie objaśniać pacjentowi istoty dręczącej go choroby, gdyż mogłoby to negatywnie wpłynąć na skuteczność psychoterapii. Skoro tak, w rozmowach z pacjentami pomijaliśmy wiele istotnych spraw, choć tak naprawdę potrzebowali pełnej informacji – dotyczyło to zwłaszcza ludzi młodych, którzy zaczęli chorować względnie niedawno, a do tego czuli się nieśmiertelni, niezwyciężeni, przez co mieli skłonność do bagatelizowania problemu i przerywania terapii, gdy tylko objawy ustawały.
Dopiero dziś rozumiem, że i Jonah, i ja poznawaliśmy wówczas gorzką prawdę na temat schizofrenii – prawdę, która naznaczyła nas obu w zupełnie różny sposób. Jonah uświadomił sobie, że nie jest wszechmogący i że nie może kontrolować pewnych aspektów swojego życia. Zaatakowała go najbardziej bezlitosna ze wszystkich chorób psychicznych, która z czasem potrafi skazać człowieka na niepełnosprawność umysłową, a do tego, ze względu na swoje niezwykle skomplikowane podłoże genetyczne i neurologiczne, opiera się próbom leczenia. Teraz Jonah musiał na własnej skórze przekonać się, co to znaczy. Ja natomiast uświadomiłem sobie ograniczenia współczesnej psychiatrii oraz tragiczne konsekwencje chorób psychicznych. Mój młodzieńczy idealizm kłócił się z ogólnie przyjętymi standardami opieki.
Historia Jonaha była niezwykle przygnębiająca, ale niestety dość typowa. Na początku lat osiemdziesiątych u osób ze zdiagnozowaną schizofrenią często dochodziło do cyklicznych nawrotów choroby i ponownych hospitalizacji. Określano to potocznym mianem syndromu drzwi obrotowych. Niestety, słowa mojego promotora doskonale wyrażały powszechny w psychiatrii pesymizm. Owszem, oburzałem się, że pacjenci są lekceważeni, ale przecież byłem początkującym lekarzem i nie śmiałem kwestionować obowiązującej ortodoksji. Zarazem w głębi duszy buntowałem się przeciwko tak nieludzkiej praktyce. Lekarze nie rozumieli, że muszą koniecznie jak najszybciej przekonać pacjentów do podjęcia terapii. Co prawda dopiero dekadę później badania wykazały, że czekanie, aż chory „odbije się od dna”, powoduje nieodwracalne szkody, mimo to już wtedy, na początku lat osiemdziesiątych, uważałem takie podejście za haniebne. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że słowa mojego promotora były pierwszym z wielu bodźców, które sprawiły, że postanowiłem zająć się badaniem schizofrenii i szukaniem skuteczniejszych form leczenia.
Schizofrenia, bardziej niż jakakolwiek inna choroba umysłowa, jest w potocznej świadomości utożsamiana z obłędem. Kojarzy się z bezdomnym, który stoi boso na mrozie i krzyczy na jakiegoś niewidzialnego przeciwnika; z kuzynką przekonaną, że sąsiedzi wpuszczają trujący gaz przez ścianę; z przyjacielem powtarzającym, że rząd zainstalował w jego mieszkaniu kamery; ze sprawcami irracjonalnych, niezrozumiałych, masowych strzelanin. Człowiek przeżywający epizod psychozy nie potrafi niekiedy odróżniać rzeczywistości od swoich wyobrażeń. Kiedy mamy z kimś takim do czynienia, wydaje się nam oczywiste, że widzimy prawdziwe oblicze szaleństwa.
Nie mówimy o nowej ani rzadkiej chorobie. Schizofrenia istnieje najprawdopodobniej od setek, a może i tysięcy lat. Zalicza się do głównych przyczyn niepełnosprawności[3]; choruje na nią około 0,5 procent globalnej populacji osób dorosłych[4]. To 3,3 miliona ludzi w Stanach Zjednoczonych i 78 milionów ludzi na całym świecie. Nie jest wybredna. Potrafi zaatakować wzorowego ucznia, który wybiera się na jedną z topowych uczelni w kraju, świetnego, młodego sportowca albo ubogiego dzieciaka z rozbitej rodziny. Dotyka wszystkich bez względu na płeć, rasę lub pochodzenie etniczne. Ani zamożność, ani dobre wykształcenie nie zapewniają ochrony. Trzeba natomiast pamiętać, że czynniki społeczno-ekonomiczne i przynależność rasowa w znacznym stopniu wpływają na to, czy choroba zostanie odpowiednio szybko zdiagnozowana, a także na rodzaj i jakość podjętej terapii. Szczególnie okrutne jest to, że schizofrenia daje o sobie znać zazwyczaj w późnej nastoletniości lub we wczesnej dorosłości, a więc wtedy, gdy młody człowiek powinien cieszyć się najlepszymi latami swojego życia.
Dzięki ogromnym postępom naukowym, które dokonały się od połowy XX wieku, wiemy obecnie, że schizofrenia to choroba mózgu powodująca zaburzenie myślenia, percepcji i emocji. Zaczęliśmy też poznawać jej przyczyny. Potrafimy już zaobserwować pewne zmiany w strukturze mózgu, biochemiczne anomalie i mutacje genetyczne zapisane w cząsteczkach kwasu dezoksyrybonukleinowego (DNA) chorych i ich krewnych. Pomału poznajemy biologiczne podłoże schizofrenii, co pozwala lepiej ukierunkować badania mające na celu odkrycie nowych leków i form terapii.
Objawy schizofrenii są z początku trudno dostrzegalne, z czasem jednak przybierają na sile i przyjmują trzy formy: mówimy o objawach pozytywnych (urojenia i omamy), negatywnych (anhedonia, czyli niemożność odczuwania przyjemności; spłycenie emocji) i kognitywnych (ograniczona zdolność skupiania uwagi, zaburzenia pamięci, zaburzenia funkcji wykonawczych, na przykład zdolności rozwiązywania problemów lub planowania i organizowania). Symptomy nasilają się zazwyczaj powoli, aż wreszcie nadchodzi psychoza. Rozpoczęte w porę skuteczne leczenie może sprawić, że objawy znikną, a większość pacjentów zacznie wracać do zdrowia. Jeśli jednak terapia nie zostanie podjęta lub jeśli chory doświadcza licznych nawrotów, jego umysł będzie działał coraz gorzej, aż wreszcie normalne funkcjonowanie stanie się niemożliwe. Człowiek jest wówczas zupełnie bezbronny i narażony na śmierć przedwczesną nawet o kilkadziesiąt lat, jeśli – co niestety prawdopodobne – jego relacje z innymi posypią się, a rozmaite najzupełniej zwyczajne choroby fizyczne nie zostaną w porę rozpoznane i wyleczone.
Dawno już zauważono, że schizofrenia często dotyka członków jednej rodziny, co wskazuje na jej dziedziczne, genetyczne podłoże. Odkąd pojawiły się nowe techniki sekwencjonowania genomów, naukowcom udało się zidentyfikować ponad sto genów, które na rozmaite sposoby mogą być powiązane z chorobą[5]. Ryzyko rośnie też za sprawą pewnych czynników środowiskowych, mających wpływ na rozwój mózgu w okresie ciąży i porodu, na przykład uszkodzeń fizycznych[6]. Objawy psychozy mogą wystąpić pod wpływem narkotyków, aczkolwiek narkotyki wywołają długotrwałą chorobę wyłącznie u osób podatnych genetycznie lub, w niektórych przypadkach, na skutek długotrwałego, intensywnego stosowania[7].
Choć schizofrenia to względnie często spotykana choroba pociągająca za sobą olbrzymie koszty ponoszone przez całe społeczeństwo, nie budzi tak wielkiego zainteresowania jak inne plagi, z którymi boryka się ludzkość[8]. Brak zainteresowania oznacza, rzecz jasna, mniej pieniędzy na badania i leczenie. Zdarzali się sławni chorzy – można tu wymienić choćby legendarnego tancerza baletowego Wacława Niżyńskiego i matematyka Johna Nasha, noblistę, o którego życiu opowiadają przejmująca książka Sylvii Nasar i film Piękny umysł nagrodzony w 2001 roku Oscarem – ale, w przeciwieństwie do cukrzycy, choroby Parkinsona czy alzheimera, schizofrenia nie ma swoich rzeczników-celebrytów. Jest powszechna, a zarazem niewidzialna. Sądzę, że większość ludzi nie potrafiłaby wymienić ani jednej osoby publicznej cierpiącej na schizofrenię, a tym bardziej osoby, która zdołała dojść do siebie i otwarcie o tym opowiada.
Niewykluczone, że pomału się to zmienia. Optymistycznym zwiastunem nowego sposobu mówienia o chorobie jest choćby autobiograficzna książka Elyn Saks Schizofrenia. Moja droga przez szaleństwo wydana w 2007 roku, lecz typowym wyobrażeniom odpowiada raczej obraz przedstawiony przez dziennikarza Roberta Kolkera w reportażu W ciemnej dolinie z 2020 roku, opowiadającym o amerykańskiej rodzinie, w której sześciu braci zachorowało na schizofrenię i doświadczyło jej tragicznych skutków.
Esmé Weijun Wang, pisarka żyjąca z zaburzeniem schizoafektywnym, wydała zbiór esejów zatytułowany The Collected Schizophrenias [Schizofrenie zebrane]. Rozpoczyna go tekstem na temat diagnozy i towarzyszącego jej piętna. Pierwsze zdanie brzmi: „Schizofrenia przeraża”[9].
Ignorowanie schizofrenii to w ogromnej mierze skutek uprzedzeń, które zawsze rodzą się, gdy brakuje wiedzy. Postępy nauki i rozwój cywilizacji pozwoliły ograniczyć lub wyeliminować piętno towarzyszące takim chorobom jak trąd, ospa prawdziwa, gruźlica, nowotwory czy AIDS. Losy schizofrenii potoczyły się jednak inaczej. Na jej temat nadal krąży wiele błędnych opinii i kłamstw. Schizofrenia nie oznacza „rozdwojenia jaźni”. Nie ma nic wspólnego z gwałtownym przechodzeniem z jednej skrajności w drugą – posłowi czy ministrowi, który zmienia zdanie w jakiejś kwestii, nie należy przypisywać „politycznej schizofrenii”. Mylne okazało się również stwierdzenie psychiatry R. D. Lainga, który w latach sześćdziesiątych XX wieku nazywał schizofrenię „w pełni racjonalną reakcją na szaleństwo świata”[10]. Jakby tego wszystkiego było mało, schizofrenię łatwo pomylić z innymi chorobami psychicznymi, zwłaszcza z ciężkim zaburzeniem afektywnym dwubiegunowym, z zaburzeniami nastroju, którym towarzyszą objawy psychozy, oraz z zaburzeniami psychotycznymi wywołanymi przez substancję/lek. W każdej z tych chorób mogą pojawiać się objawy psychozy, istnieją jednak wyraźne różnice. Do głównych symptomów zaburzeń afektywnych, którym towarzyszą objawy psychozy, należą skrajne emocje. Zaburzenie psychotyczne wywołane przyjęciem substancji psychoaktywnej ustępuje spontanicznie, gdy tylko zostaje ona usunięta z organizmu. Wyróżnia się także zaburzenie schizoafektywne: podstawowe objawy schizofrenii łączą się tu z depresją lub manią. Niekiedy mówi się o osobowości schizoidalnej. Występuje ona u ludzi, u których obserwuje się część objawów schizofrenii z wyjątkiem psychozy.
Schizofrenia fascynowała mnie na długo, zanim poznałem jej nazwę. Jako dziecko uwielbiałem starożytne mity o Marduku, Gilgameszu, Jahwe i Odynie, babilońskie, perskie i greckie opowieści, a także relacje na temat ludów zamieszkujących cesarstwo rzymskie i średniowieczną Europę. Najbardziej lubiłem mitologię grecką. Często zadawałem sobie pytania, czy bohaterowie Iliady i Odysei naprawdę sądzą, że rozmawiają z bogami, czy też jest to tylko zabieg literacki.
Próbowałem porównywać moje życie z życiem starożytnych ludzi. Większość mitów dotyczyła spraw, dla których w Ameryce połowy XX wieku można było znaleźć jakiegoś rodzaju paralele: poruszano w nich takie tematy jak prowadzenie domu, praca, przygotowywanie żywności, polityka, religia, związki i konflikty. Zarazem niektóre zachowania starożytnych wydawały się kompletnie obce i niezrozumiałe. W dawnych tekstach często pojawiały się również dziwne postaci, jak gdyby „nie z tego świata”.
Zaliczał się do nich na przykład Symeon z Emesy, żyjący w VI wieku[11]. Spędziwszy wiele lat na pustyni, usłyszał głos Boga, który kazał mu zbawiać ludzkie dusze. Symeon udał się zatem do Emesy, (obecnie Hims w zachodniej Syrii). Po drodze znalazł martwego psa leżącego na kupie gnoju. Rozluźnił sznur swojej szaty, przywiązał nim łapę psa i wszedł do miasta, ciągnąc za sobą truchło. Miejscowe dzieci biegały za nim i obrzucały go wyzwiskami. W kościele Symeon głośno tłukł orzechy i zdmuchiwał świece. Kiedy ludzie próbowali go przegonić, ciskał w kobiety orzechami i wywracał stoły z jedzeniem. Tłum pobił go niemal na śmierć. Symeon dopuszczał się też innych wybryków: pił na umór, wypróżniał się publicznie, chodził nago ulicami, czasami zdarzało mu się wtargnąć do łaźni dla kobiet.
W dzieciństwie uważałem go za postać z dawnej epoki, w której panowały rozmaite dziwne zabobony i prymitywne wierzenia. Sądziłem, że tego rodzaju święci czy półbogowie nie mają żadnych współczesnych odpowiedników. Podobnie odnosiłem się do Franciszka z Asyżu czy Joanny d’Arc. Byli apokryficznymi anomaliami spowitymi mgłą historii, przedstawicielami mitycznego, wymarłego gatunku, podobnie jak tytani z greckiej mitologii czy ofiary biblijnego potopu. Dopiero później uświadomiłem sobie, że mowa tu o najzupełniej zwyczajnych ludziach przejawiających symptomy schizofrenii: stąd dziwne, irracjonalne zachowania, brak kontaktu z rzeczywistością, omamy wzrokowe i słuchowe.
Krótko po pierwszych literackich spotkaniach z Symeonem z Emesy, świętym Franciszkiem i Joanną d’Arc ujrzałem obłęd na własne oczy. W 1961 roku, kiedy chodziłem do siódmej klasy, w ramach lekcji na temat zdrowia i higieny urządzono nam szkolną wycieczkę do szpitala psychiatrycznego. Miałem dwanaście lat. Wiedzę na temat chorób umysłowych czerpałem wyłącznie z horrorów o psychopatycznych zabójcach. Nie potrafiłem powiedzieć, skąd biorą się owe choroby ani jak się je leczy.
Szpital Stanowy w Cleveland znajdował się w południowo-wschodniej części miasta. Wybudowano go w 1855 roku, pierwotnie nosił nazwę Zakład dla Obłąkanych Północnego Ohio[12]. Nasz szkolny autobus minął bramę; w pierwszej chwili odnieśliśmy wrażenie, że jesteśmy na terenie liceum z internatem lub na zielonym kampusie uniwersytetu. Złudzenia prysły, gdy tylko ujrzeliśmy sypiące się budynki z czerwonej cegły. Zatrzymaliśmy się przed jednym z nich.
W holu powitała nas pielęgniarka w nieskazitelnie białym fartuchu. Poprowadziła nas długim, obskurnym korytarzem przez oddziały dla mężczyzn i kobiet. Czekały nas tam makabryczne widoki: pamiętam ludzi o groteskowo wykrzywionych twarzach i powykręcanych ciałach, którzy dreptali po ciemnych salach. Otaczał nas smród odchodów. Uciekliśmy przed nim dopiero, gdy minęliśmy wielkie stalowe drzwi i znaleźliśmy się w ogromnej kuchni, gdzie w kotłach gotowała się właśnie jakaś bura, kleista papka.
Pacjenci wyglądali dziwnie, mieli nietypowo wydłużone głowy i kończyny. Niektórzy ciągle się wiercili lub podrygiwali, jeden z nich się masturbował. Inni zaszyli się w kątach, siedzieli skuleni na łóżkach albo leżeli na podłodze. Ich twarze były kompletnie puste. Wszyscy bez względu na wiek wydawali się starzy i wyniszczeni. Stąpali powoli, powłócząc nogami. Czasami rozlegały się nagłe wybuchy śmiechu albo czyjeś gwałtowne krzyki.
Wizyta dobiegła końca. Ruszyliśmy do drzwi, chcieliśmy stamtąd uciec, czuliśmy obrzydzenie, zarazem jednak byliśmy dziwnie podekscytowani. Wszystko, co widzieliśmy, było nowe i nieznane, niczym obcy kraj lub obca planeta. Pokazano nam inny świat, inny aspekt ludzkiego doświadczenia, którego wcześniej nie potrafilibyśmy sobie nawet wyobrazić. Nie miałem wówczas pojęcia, że w szpitalu tym przebywało niegdyś dwoje członków mojej rodziny. Dowiedziałem się o tym dopiero, kiedy pracowałem nad niniejszą książką.
Poznanie szpitalnych realiów mogło na zawsze zniechęcić mnie do zajmowania się osobami chorymi psychicznie i ich problemami, ale jeszcze w liceum zacząłem się interesować mózgiem i ludzkimi zachowaniami – w tym również przyczynami chorób umysłowych. Na trzecim roku studiów postanowiłem wybrać specjalizację psychiatryczną.
Fotografia Szpitala Stanowego w Cleveland zrobiona w 1927 roku. Szpital wybudowano w 1855 roku. Do lat siedemdziesiątych XIX wieku nosił nazwę Zakład dla Obłąkanych Północnego Ohio
W 1975 roku przeprowadziłem się do Nowego Jorku i zacząłem staż w Szpitalu św. Wincentego w Greenwich Village. Czasy były mroczne: Nowy Jork znajdował się na skraju bankructwa, na izbach przyjęć roiło się od agresywnych, ciężko zaburzonych ludzi będących pod wpływem PCP, czyli fencyklidyny. Seryjny zabójca David Berkowitz znany jako Syn Sama – który, jak się później okazało, cierpiał na schizofrenię – przez dwa lata terroryzował miasto. Niedługo potem zaczęło przybywać pacjentów z dziwnymi infekcjami i zakażeniami, których nie potrafiliśmy diagnozować ani leczyć. Znakomici lekarze i pielęgniarki nie wiedzieli, co robić. Bezsilnie patrzyli, jak pacjenci umierają. Ostatecznie okazało się, że za wszystkim stoi nowa choroba: zespół nabytego niedoboru odporności, czyli AIDS. Poczułem wielką ulgę, kiedy przyszła pora, żebym rozpoczął staż psychiatryczny. Sądziłem, że psychiatria zdążyła już dobrze poznać choroby umysłowe i może zaoferować pacjentom skuteczne leczenie. Byłem w błędzie.
Wkrótce dowiedziałem się, że rokowania ludzi ze zdiagnozowaną schizofrenią przedstawiają się niemal równie fatalnie, jak rokowania pierwszych chorych na AIDS. Odkąd w latach pięćdziesiątych zaczęto stosować pierwszy lek przeciwpsychotyczny, czyli chloropromazynę, lekarzom udało się zapanować nad objawami psychozy: omamami, urojeniami, dziwacznymi myślami i zachowaniami chorych. Uważano jednak, że chloropromazyna jedynie łagodzi symptomy, ale nie leczy pierwotnych przyczyn schizofrenii ani nie zapobiega jej ciężkim skutkom. Owo błędne przekonanie wynikało po części z wiary w to, że schizofrenia jest konsekwencją konfliktów psychicznych (a nie funkcjonowania genów, białek, neuroprzekaźników czy neuronów), którym zaradzić można jedynie dzięki terapii mówionej, wyrastającej z psychoanalizy.
W następnych dekadach niezwykłe osiągnięcia psychofarmakologii i neurobiologii sprawiły, że freudyzm stracił na znaczeniu. Przez niemal cały XX wiek psychiatria skupiała się głównie na nieuświadomionych konfliktach i traumach z wczesnej fazy życia. Teraz miało się to zmienić. Niestety, wyniki badań naukowych nie tylko przyczyniły się do rozwiania mitów, ale też wpędzały lekarzy w pesymizm.
Hipoteza neurorozwojowa, opracowana i upowszechniona w latach osiemdziesiątych, głosiła, że geny oraz czynniki środowiskowe wpływające na ich ekspresję – na przykład urazy fizyczne lub kontakt z toksynami – stanowią przyczynę nieprawidłowego rozwoju mózgu, na skutek czego w późniejszym okresie życia pojawia się schizofrenia[13]. Mówiąc inaczej, schizofrenię zaliczono do genetycznych zaburzeń neurorozwojowych, razem z autyzmem, zespołem łamliwego chromosomu X, zespołem Retta czy zespołem Downa. Oznaczało to, że chorych czeka wyjątkowo ponura przyszłość: nawet gdyby dzięki terapii udało się na pewien czas powstrzymać objawy, prędzej czy później i tak doszłoby do zaburzenia funkcji poznawczych. Przekonanie, że schizofrenia ma podłoże genetyczne, jest skutkiem nieprawidłowego rozwoju mózgu i nieuchronnie prowadzi do niepełnosprawności, zaowocowało upowszechnieniem się postawy, którą można określić mianem terapeutycznego nihilizmu. Jak to ujął pewien wpływowy brytyjski psychiatra: „los wydał wyrok na chorych, zanim jeszcze przyszli na świat”[14]. Jonah i inni pacjenci szukający pomocy trafiali do lekarzy, którzy od początku nie dawali im większych szans na poprawę. Złe rokowania zakładane przez hipotezę neurorozwojową były w istocie samospełniającą się przepowiednią.
Pomału uczyłem się krytycznego myślenia naukowego i z czasem zacząłem kwestionować dogmaty. Mój sceptycyzm wynikał z tego, że hipoteza zaburzeń rozwoju mózgu nie wyjaśniała wielu aspektów schizofrenii. Dlaczego objawy choroby pojawiały się dopiero w późnej nastoletniości lub na początku trzeciej dekady życia? Co sprawiało, że w przypadku niektórych pacjentów choroba postępowała, powodowała niepełnosprawność i, jak się zdawało, trwałe, nieodwracalne szkody, a w przypadku innych nie? Była też inna zagadka. Ludzie cierpiący na schizofrenię względnie rzadko mają dzieci – dlaczego zatem częstość występowania choroby w populacji nie spada? Teoria nie pasowała do obserwacji klinicznych. Wielu pacjentów, z którymi miałem do czynienia, świetnie funkcjonowało, dopóki nie wystąpiły u nich objawy, a ponadto dobrze reagowali na leczenie. Dlaczego zatem mielibyśmy zakładać, że nad ich chorobą nie da się zapanować i że niepełnosprawność jest nieuchronna? Tego rodzaju niespójności kazały mi zadać sobie pytanie, czy jakość terapii i moment jej rozpoczęcia nie są aby kluczowymi czynnikami wpływającymi na rokowania.
Problem polegał na tym, że brakowało danych, które wspierałyby nieco mniej pesymistyczne podejścia, a od czasu wprowadzenia leków przeciwpsychotycznych nie opracowano właściwie żadnych nowych, lepszych form terapii. Zmieniło się to w ciągu następnych trzech dekad za sprawą badaczy, którzy skupili się na początkowych stadiach schizofrenii i postanowili ustalić, czy wczesna interwencja farmakologiczna w połączeniu z terapią psychospołeczną (psychoterapią, rehabilitacją, interwencjami socjalnymi) mogą mieć wpływ na przebieg choroby.
Z badań tych wynika, że większość pacjentów (około 80 procent) na wczesnym etapie choroby dobrze reaguje na leki przeciwpsychotyczne i doświadcza złagodzenia objawów[15]. Wykazano także, że im więcej czasu upływa między wystąpieniem pierwszych symptomów a podjęciem terapii, tym wolniej pacjent reaguje na leki i tym gorzej przedstawiają się jego długookresowe rokowania[16]. Słowem: psychoza źle wpływa na mózg. Z drugiej strony, jeśli uda nam się odpowiednio szybko rozpocząć skuteczną terapię, a także ograniczyć długość nieleczonych epizodów psychozy i liczbę nawrotów, być może zdołamy nie tylko zaradzić symptomom, ale też nie dopuścić do uszkodzeń mózgu, uchronić chorego przed ciężką niepełnosprawnością i zapewnić mu większą szansę na zdrowienie. Zyskaliśmy wreszcie porządne dane, zmuszające nas do odrzucenia nihilizmu, z którym do tej pory podchodzono do schizofrenii.
Leczę pacjentów od czterdziestu lat i widziałem już wszystkie możliwe skutki schizofrenii – patrzyłem, jak ludziom, którzy zdawali się skazani na klęskę, udawało się odzyskać dawne życie, obserwowałem też tragedie stanowiące konsekwencję nieleczonej choroby. Dziesiątki razy miałem do czynienia z pacjentami, u których schizofrenia cyklicznie ustępowała i powracała. Znam wszystkie objawy: paranoiczne podejrzenia i skomplikowane urojenia, dziwaczne przekonania, omamy wzrokowe, słuchowe, węchowe i dotykowe, dezorganizację psychiczną, chaotyczną mowę (tak zwana sałata słowna), zastyganie w dziwacznych pozycjach, katatonię. Część łagodniejszych objawów da się zignorować, ale jeśli się nasilają, tworzą nową, wszechogarniającą rzeczywistość, mogą wpływać na zachowania pacjenta. Zdarzało się, że musiałem długo odwodzić ludzi od samobójstwa, stanowiącego ich zdaniem jedyny sposób, by uwolnić się od cierpienia. Pamiętam młodego pacjenta, który przewiercił sobie mostek wiertarką, i pacjenta, który próbował rozpłatać sobie brzuch, bo był przekonany, że w jego wnętrznościach wiją się węże. Bywało, że chorzy domagali się operacji mającej na celu usunięcie czipów komputerowych, które im rzekomo wszczepiono. Albo że głodzili się na śmierć, bo wierzyli, że dostają zatrute jedzenie. Czasami jakiś głos nakazywał pacjentowi zaatakować, a nawet zabić członków rodziny lub zupełnie obcych ludzi.
Niemal za każdym razem krewni i przyjaciele pacjenta byli kompletnie zaskoczeni, gdy schizofrenia dawała o sobie znać. Prawie nic na jej temat nie wiedzieli. Pogrążeni w cierpieniu i chaosie, spowodowanymi przez chorobę, nie umieli odnaleźć się w gąszczu informacji ani poradzić sobie z systemem opieki zdrowotnej, by zapewnić bliskiej osobie odpowiednie leczenie. Często udzielano im nieodpowiednich porad. Nie byli pewni, co robić, więc chory nie mógł liczyć na właściwą terapię. Sam już nie wiem, ile razy słyszałem z ust rodziców pacjenta słowa: „Gdybyśmy tylko wiedzieli wcześniej...”. Ale było już za późno: syn lub córka minęli punkt bez powrotu, objawy nie chciały ustępować, tracili szansę na zdobycie wykształcenia, dopuszczali się aktów przemocy, popełniali samobójstwa.
Choć Jonah odstawiał leki, przez pewien czas udawało mu się unikać poważnych konsekwencji. Gdy znów podejmował terapię, dobrze na nią reagował i stawał na nogi. W końcu jednak zabrakło mu szczęścia. Po trzecim nawrocie i czwartym epizodzie choroby leki przeciwpsychotyczne nie zdołały złagodzić objawów. Uporczywe urojenia, omamy i zaburzone myślenie, a także niezdolność radzenia sobie z codziennymi czynnościami oznaczały, że stał się osobą niepełnosprawną. Musiał pogodzić się z faktem, że nigdy nie skończy studiów, nie będzie pracował, nie ożeni się, nie doczeka się potomstwa i nie przedłuży rodu. Zaledwie cztery lata wcześniej miał ogromny potencjał i aspiracje – teraz był zależny od pomocy innych ludzi.
Jego tragiczny los bardzo mnie poruszył. Współczułem mu, a nawet zacząłem się z nim utożsamiać. Obaj byliśmy żydami, obu nas pociągał zawód lekarza. Pochodziliśmy z rodu kapłanów (panieńskie nazwisko mojej matki to Kohn; jej ojciec był żydowskim teologiem w Austrii na początku XX wieku). Dostrzegałem coraz więcej podobieństw między mną i Jonahem. Właśnie dlatego za wszelką cenę pragnąłem mu pomóc.
Kiedy Jonah zachorował, psychiatria nie mogła mu zaproponować odpowiednio dobrej terapii. Od tamtej pory wiele się zmieniło: mamy dziś znacznie większy wpływ na przyszły los chorych. Lepiej rozumiemy związki między czynnikami biologicznymi a klinicznymi objawami, co pozwoliło opracować skuteczniejsze metody leczenia. Remisja, zdrowienie, a nawet prewencja stały się całkiem realne. Istnieją nowe formy terapii, oparte na rzetelnej wiedzy empirycznej, które pozwalają lekarzom kontrolować symptomy schizofrenii, zapobiegać ponownym napadom choroby i jej niszczycielskim skutkom[17].
Kluczem do osiągania lepszych rezultatów są trafne diagnozy i odpowiednia terapia stosowana w ramach innowacyjnego, kompleksowego modelu opieki przeznaczonego dla młodych osób na wczesnych stadiach choroby. Programy służące wczesnemu wykrywaniu schizofrenii i nowatorskie interwencje mogą zahamować jej rozwój. Obecnie lekarze podejmują działania już w tak zwanej fazie prodromalnej, a więc zanim jeszcze choroba w pełni się rozwinie i zanim wystąpią pierwsze silne objawy psychozy. Czujność i wczesne interwencje pozwalają ograniczyć powszechność i złagodzić skutki chorób serca, udarów mózgu, cukrzycy, chorób zakaźnych, nowotworów piersi i prostaty. To samo dotyczy schizofrenii.
Dzięki dokonującym się postępom potrafimy zapobiec licznym cierpieniom i uchronić ludzi przed niepełnosprawnością. Dawniej chorzy byli skazani na nieustępliwe, dręczące objawy. Ich życie oraz życie ich bliskich całkowicie się zmieniało, z czasem zaś czekała ich nieodwracalna utrata sprawności intelektualnej. Obecnie nie należy już zakładać, że wszystko to jest nieuchronne.
Przez całe tysiąclecia byliśmy bezbronni wobec schizofrenii, bez względu na to, czy w danej kulturze uważano ją za problem duchowy, czy też moralny, psychiczny lub neurobiologiczny. Dziś, w pierwszej połowie XXI wieku, osiągnęliśmy historyczny przełom. Jesteśmy w stanie zatrzymać rozwój choroby i zapobiec jej straszliwym konsekwencjom. Jonah nie doczekał tej chwili, ale przyszłe pokolenia pacjentów mogą liczyć na znacznie lepsze rokowania. Tragedia polega jednak na tym, że bardzo niewielki odsetek ludzi cierpiących na schizofrenię zdaje sobie sprawę z postępów i ma możliwość skorzystania z terapii, które oznaczają różnicę między życiem aktywnym i spełnionym a życiem pełnym cierpienia. Fakt, że nie potrafimy zapewnić potrzebującym leczenia, które znacząco polepszyłoby ich los, a nawet uchroniłoby ich od śmierci, to nie tylko problem systemu ochrony zdrowia – to rażąca niesprawiedliwość. Napisałem tę książkę, żeby zwrócić uwagę na rozziew między tym, co jesteśmy w stanie osiągnąć, a tym, co faktycznie robimy. Nikt nie powinien cierpieć tak jak Jonah i wielu innych chorych.
Przedstawię zatem historię schizofrenii, historię naszych starań, by zrozumieć przyczyny choroby i obmyślić sposoby leczenia. Będę się odwoływał do ustaleń naukowych i klinicznych, ale książka przeznaczona jest dla laików: dla chorych, ich bliskich i dla każdego, kogo interesuje schizofrenia, najpoważniejsza i jedna z najbardziej tajemniczych chorób psychicznych. Zamierzam cofnąć się w daleką przeszłość: będę się przyglądał schizofrenii z różnych perspektyw historycznych, kulturowych i naukowych. Przywołam magiczne wierzenia i przesądy z dawnych epok, a także najnowsze ustalenia neurobiologii. (Kalendarium prezentujące najważniejsze wydarzenia oraz ewolucję społecznego i naukowego podejścia do schizofrenii znajduje się w załączniku 1).
W części pierwszej opisuję przekonania na temat schizofrenii w świecie starożytnym i w średniowieczu. Przedstawiam narodziny szpitali dla obłąkanych i opowiadam o pierwszych postulatach reform w zakresie leczenia chorób psychicznych, które to postulaty zaczęto wysuwać w XVIII i XIX wieku.
Część druga opowiada o początkach psychiatrii i pierwszych próbach wykazania, że choroby psychiczne stanowią konsekwencję zaburzonego funkcjonowania mózgu. Przedstawiam wielką karierę psychoanalizy i desperackie metody stosowane przez lekarzy w celu leczenia psychozy, zanim pojawiły się neuroleptyki. Pokazuję też, jak doniosłe były kliniczne i społeczne skutki opracowania tych leków. Z jednej strony neuroleptyki pozwalały uśmierzyć cierpienie pacjentów, z drugiej – przyczyniły się do deinstytucjonalizacji, czyli prowadzonej od końca lat pięćdziesiątych XX wieku katastrofalnej polityki zamykania szpitali psychiatrycznych i masowego wypisywania pacjentów. (Idea była szczytna, lecz cały proces został fatalnie przeprowadzony, gdyż środki finansowe i rozmaite zasoby oraz programy socjalne, które powinny były służyć niesieniu pomocy ludziom chorym psychicznie, wykorzystano w zupełnie innych celach).
W trzeciej części zaglądam do mózgu. Przybliżam odkryte przez naukowców metody badania tego narządu na coraz bardziej szczegółowym poziomie. Wyjaśniam, w jaki sposób protoneurobiolodzy z XIX i początku XX wieku poznawali anatomię mózgu i odkrywali jego podstawowe elementy: neurony, obwody neuronalne i neuroprzekaźniki, dzięki którym neurony mogą się komunikować. Omawiam fenomenalne techniki neuroobrazowania, które pozwalają dziś badać mózg bez konieczności jakiejkolwiek interwencji chirurgicznej. Opisuję również gigantyczną rolę odgrywaną przez geny odpowiedzialne za koordynację procesu rozwoju mózgu i – w przypadku niektórych osób – mogące powodować predyspozycję do zachorowania na schizofrenię.
Następnie, w części czwartej, skupiam się na obecnej sytuacji, na diagnostyce, na przełomowych terapiach i formach wsparcia, a konkretnie na wczesnym wykrywaniu choroby i wczesnej interwencji obejmującej farmakoterapię, psychoterapię i rehabilitację, co pozwala nie tylko zapewnić pacjentom szansę na powrót do zdrowia, ale też sprawia, że badacze zaczynają już myśleć o prewencji. Niestety, istnieje ogromne ryzyko, że z powodu nieodpowiednio zaprojektowanego systemu opieki psychiatrycznej zmarnujemy okazję, by pomóc chorym. Spróbuję zatem wyjaśnić, jakie zmiany są niezbędne, aby potencjał istniejących dziś terapii mógł zostać w pełni wykorzystany.
Główną rolę w tej historii odgrywają pacjenci. To oni cierpią z powodu okrutnych skutków choroby. Ich zdrowie psychiczne, ich życie zależy od tego, czy zdołamy zrozumieć schizofrenię i znaleźć skuteczniejsze sposoby leczenia. Nieustannie uczę się od moich pacjentów. Każdego dnia przypominają mi, że schizofrenia nie sprowadza się wyłącznie do nadmiaru tego czy innego neuroprzekaźnika, do zakłóceń aktywności neuronów ani do mutacji genetycznych. Mówimy o chorobie, która kompletnie destabilizuje i niszczy ludzkie życie, która wpływa na los całych rodzin i powoduje niepowetowane straty dla społeczeństwa. Zależy mi na tym, aby czytelnicy jak najlepiej zrozumieli jej naturę, aby mogli dowiedzieć się, co czują i co przeżywają ofiary schizofrenii – dlatego właśnie w książce przedstawiłem jak najwięcej historii pacjentów, w tym, rzecz jasna, historie zdrowienia. Tak naprawdę jednak chciałem opowiedzieć, że dzięki postępom i sukcesom nauki schizofrenia, która zdecydowanie zbyt długo budziła fascynację i przerażenie, nie musi już oznaczać rozpadu umysłu.
Część pierwsza
Metafory szaleństwa
Rozdział pierwszy
Od świata starożytnego po egzorcyzmy ojca Amortha
Więcej jest rzeczy na niebie i ziemi,
Niż się wydaje naszym filozofom.
William Shakespeare, Hamlet,przeł. S. Barańczak
Ramy rzeczywistości
Po południu 7 lipca 2016 roku zadzwonił do mnie William Friedkin, reżyser legendarnego horroru Egzorcysta nominowanego do dziesięciu Oscarów i nagrodzonego dwiema statuetkami, między innymi za scenariusz. Egzorcysta opowiada o małej dziewczynce, która zaczyna się dziwnie zachowywać. Jej matka, znana aktorka filmowa, zabiera ją do najlepszych lekarzy. Dziewczynka przechodzi skomplikowane badania medyczne i psychiatryczne, ale nikt nie potrafi wskazać przyczyny jej agresji ani dziwacznych kontorsji, które zdają się przeczyć prawom fizyki i biologii. Zrozpaczona matka postanawia zwrócić się o pomoc do Kościoła katolickiego. Ściąga starego egzorcystę, którego zadaniem będzie reprezentowanie Boga w starciu z siłami zła. Friedkin – kazał mówić do siebie Billy – najwyraźniej nadal interesował się opętaniami. Opowiedział mi, że w maju 2016 roku pojechał do Rzymu, bo dziewięćdziesięciojednoletni ojciec Gabriele Amorth, główny egzorcysta Watykanu, pozwolił mu obserwować prawdziwy rytuał wypędzania diabła, który rzekomo opętał kobietę imieniem Rosa. Wszystko zostało sfilmowane. Teraz Billy szykował dokumentalny sequel Egzorcysty.
Pokazał nagrany materiał dwóm lekarzom ze Szkoły Medycznej Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles. Zdaniem Neila Martina, szefa oddziału neurochirurgii, Rosa nie wyglądała na schizofreniczkę, nie miała też raczej padaczki, najwyraźniej jednak cierpiała na jakiegoś rodzaju urojenia. Martin przeprowadził w życiu tysiące operacji mózgu, usuwał guzy, naprawiał uszkodzenia powstałe na skutek urazu lub pękniętego tętniaka, nigdy jednak nie miał do czynienia z objawami, które wystąpiły u Rosy. Itzhak Fried, specjalista od padaczki, był równie zdumiony nagraniami Billy’ego. Nie podejrzewał, że Rosa symuluje. Podkreślał za to, że jest kobietą niezwykle religijną. Jego zdaniem u osoby, która nie przykłada tak wielkiej wagi do wiary, podobne symptomy zapewne nigdy by się nie pojawiły. „Mówimy tu o stanie fizjologicznym. [...] Czy potrafię go scharakteryzować? Być może. Czy umiem go leczyć? Nie”[1].
Ich reakcja zaskoczyła Billy’ego, który spodziewał się, że lekarze po prostu powiedzą mu, że Rosa jest chora psychicznie albo symuluje. Nie sądził, że obaj będą tak bardzo skonsternowani. Lekarze dopuszczali nawet możliwość, że medycyna nie zdoła wyjaśnić tego przypadku ani zaproponować odpowiedniej terapii. W tej sytuacji Billy postanowił zwrócić się do psychiatrów. Skontaktował się ze mną, zapytał, czy zechcę przestudiować przypadek Rosy. Najpierw jednak wypytał, czy dopuszczam możliwość istnienia duchów, demonów i zjawisk paranormalnych. Po chwili zastanowienia rzeczowym tonem udzieliłem mu dyplomatycznej odpowiedzi. Jako lekarz i naukowiec zawsze szukam przede wszystkim dowodów empirycznych, pozwalających wyjaśnić obserwacje kliniczne. Z drugiej strony staram się mieć otwarty umysł i nie wykluczam istnienia sfery duchowej, ani tego, że niekiedy może ona przenikać się ze światem naturalnym.
Odpowiedź zadowoliła Billy’ego. „Kiedy mogę cię odwiedzić?”, zapytał podekscytowany.
W umówiony wrześniowy dzień Billy przyjechał do Nowojorskiego Instytutu Psychiatrii stanowiącego część Uniwersytetu Columbia. Poprosiłem trzech kolegów, ekspertów w dziedzinie diagnostyki, żeby do nas dołączyli. Doktor Michael First odegrał kluczową rolę w przygotowaniu czwartego i piątego wydania podręcznika Kryteria diagnostyczne zaburzeń psychicznych (Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders, DSM), będącego prawdziwą biblią psychiatrii. Na rozpoznawaniu chorób umysłowych znał się jak mało kto. Doktor Roberto Lewis-Fernández, przewodniczący Światowego Stowarzyszenia Psychiatrii Kulturowej, był ekspertem w zakresie społecznych i kulturowych uwarunkowań wpływających na definiowanie i przebieg chorób psychicznych. Trzeci z zaproszonych uczestników spotkania, doktor Ryan Lawrence, studiował niegdyś filozofię i teologię na Uniwersytecie Chicagowskim. Uznałem, że bardzo się nam przyda, gdyż łączył medycynę z dyscyplinami zajmującymi się duchowością.
Usiedliśmy, żeby obejrzeć materiały przywiezione przez Billy’ego[2]. Rosa była wysoką, ciemnowłosą, młodą kobietą, która przyjechała do Rzymu z Alatri, małej, niezwykle pobożnej, górskiej wioski. Pragnęła, by ktoś uwolnił ją od „ataków”, przychodzących zazwyczaj w dni związane z ważnymi wydarzeniami w życiu Jezusa (Boże Narodzenie, Przemienienie Pańskie, Wielki Tydzień, Niedziela Wielkanocna). Wierzyła, że została opętana przez demona. Do zespołu ojca Amortha należało czterech księży w średnim wieku i dwaj krzepcy asystenci. W niewielkim pokoiku stłoczyło się też chyba dziesięcioro krewnych Rosy, którzy mieli obserwować przebieg rytuału. Gdy tylko zaczęto egzorcyzm, Rosa natychmiast dostała konwulsji. Chwilami wydawało się, że traci przytomność. Na usta występowała jej piana. Wszyscy asystenci ojca Amortha musieli się natrudzić, żeby ją obezwładnić.
Ksiądz przeprowadza egzorcyzm z powodu rzekomego opętania
Ojciec Amorth cały czas mówił. „Infer tibi libera”, powtarzał, gładząc jej włosy. „Uwolnij się”. „Recede in nomini patris!” „Odejdź w imię Ojca!”
„Mai!”, warczała Rosa. „Nigdy!”
„Cede! Cede!” „Poddaj się!”
Z gardła Rosy dobył się wrzask: „Io sono Satana!”. „Jestem Szatanem!”
W końcu po długim czasie ojciec Amorth powiedział: „Requie, creatue Dei” („Odpocznij, istoto Boża”), a Rosa wyszła z transu. Przez chwilę była spokojna, ale kiedy ojciec Amorth pobłogosławił jej rodziców, znów zaczęła się wić i powarkiwać. Nagranie trwało prawie godzinę. Billy zapytał nas, co sądzimy.
Nie ulegało wątpliwości, że Rosa naprawdę cierpi – żaden z nas nie uważał, że mamy do czynienia z symulantką. Aby wyjaśnić, co się z nią dzieje, nie trzeba było odwoływać się do sił nadprzyrodzonych. Wszyscy widzieliśmy takie zachowania u osób chorych psychicznie, doświadczających silnego pobudzenia, dysocjacji lub psychozy. Zgodnie orzekliśmy, że Rosa cierpi najpewniej na trans dysocjacyjny towarzyszący dysocjacyjnemu zaburzeniu tożsamości. Mianem tym określa się niezwykle skomplikowany stan psychologiczny, który stanowi zazwyczaj reakcję na skrajną lub powtarzającą się traumę fizyczną, seksualną bądź emocjonalną z wczesnego dzieciństwa. Jej wspomnienia są tak okrutne, że nie da się nad nimi zapanować za pomocą zwykłych procesów neurobiologicznych czy psychologicznych.
U osób dorosłych traumy tego rodzaju powodują zespół stresu pourazowego, czyli PTSD, lecz w przypadku dzieci rzecz ma się inaczej. Poznawcze i emocjonalne pozostałości traumatycznego doświadczenia zostają wyparte ze świadomości. Nie mówimy tu po prostu o nieprzyjemnym wspomnieniu: chodzi o rzecz tak bolesną, tak przerażającą, że człowiek nie chce wierzyć, że wydarzyła się naprawdę, toteż próbuje wyrzucić ją ze swojego „ja”. Dochodzi do dysocjacji, do zamknięcia traumatycznych wspomnień w osobnej przegródce wewnątrz umysłu. Tego rodzaju psychologiczny mechanizm obronny sprawdza się mniej więcej do czasu, gdy człowiek osiąga dorosłość. Wówczas wypierane doświadczenia mogą przejawiać się w różnych formach dysocjacji. Jedną z nich bywa naśladowanie psychozy lub opętania przez demona, diabła lub ducha.
Roberto podkreślił rolę kulturowo podzielanych znaczeń. „Niektórym uczestnikom sytuacji sprzyja fakt, że wszyscy obecni podczas egzorcyzmu przyjmują ten sam obraz rzeczywistości”. Michael porównał egzorcyzm do zbiorowego placebo. Jego skuteczność bierze się stąd, że „uczestnicy podzielają określoną wizję świata”, stwierdził. Ryan dodał, że ma obecnie pod opieką pacjentkę, która wierzy, że została opętana przez diabła. Kobieta pochodzi z religijnej rodziny, w przeszłości doświadczyła traum. Teraz przyjmuje leki i uczestniczy w psychoterapii. Nie był to jej pierwszy pobyt w szpitalu: Ryan wiedział, że „opętanie” z czasem ustąpi, a stan kobiety poprawi się na tyle, że będzie można wypisać ją do domu.
Najpowszechniejszym zdarzeniem powodującym zaburzenia dysocjacyjne jest wczesna trauma będąca skutkiem przemocy lub molestowania seksualnego[3]. Nie dysponujemy odpowiednimi informacjami na temat przeszłości Rosy, by wyciągać jednoznaczne wnioski, ale na podstawie tego, co wiemy i widzieliśmy, uważamy, że doświadczyła ona jakiegoś rodzaju zaburzenia równowagi psychologicznej. Aby sobie z nim poradzić, wykorzystała jedyną formę wyrażania traumy akceptowaną w jej społeczności: opętanie, które pozwala uzyskać dostęp do terapii w postaci egzorcyzmu.
Medycyna i religia zawsze były ze sobą ściśle powiązane[4]. W tradycyjnych społecznościach nie rozróżniano religii, medycyny i magii. Choroby uważano za skutek działalności demonów lub sił duchowych, które przejmują kontrolę nad ciałem ofiary. „Leczenie” skupiało się właśnie na przezwyciężeniu owych sił, tak jak dziś skupia się na drobnoustrojach bądź guzach nowotworowych powodujących określone objawy. W przypadku Rosy najlepszą formą terapii był egzorcyzm. Dowiedzieliśmy się wkrótce, że nie był to pierwszy rytuał wypędzania demona, w którym uczestniczyła: wcześniej egzorcyzmowano ją aż osiem razy.
Sądziłem, że Billy podważy naszą diagnozę lub wysunie jakieś kontrargumenty, ale się myliłem. Zadał trochę dodatkowych pytań, potem spakował sprzęt, podziękował nam i spotkanie dobiegło końca.
Wiedziałem, że kręci dokument na temat watykańskiego egzorcyzmu i że częścią filmu będą wywiady z rozmaitymi specjalistami, między innymi z naszą trójką. Podejrzewałem, że nasze wypowiedzi nie pasują do wizji artystycznej Billy’ego, nie byłem zatem pewien, czy nie zostaną przeinaczone. Nie musiałem długo czekać: w listopadzie 2016 roku opublikował artykuł na temat Rosy w „Vanity Fair”, film miał premierę niespełna rok później. Nasze wypowiedzi zostały przedstawione wiernie i rzetelnie. Billy dotrzymał słowa – zarazem jednak w zakończeniu filmu zręcznie zasugerował, że nie da się na sto procent wykluczyć opętania.
Wyobrażenia na temat szaleństwa
Dzięki wieloletniemu zajmowaniu się psychiatrią dobrze znam kliniczne objawy schizofrenii i sposoby ich leczenia. Dla osób chorych, ich bliskich i dla zwykłych ludzi są one jednak równie niepokojące i przerażające, jak w starożytności. Od początku historii człowieka schizofrenia była wielokrotnie przedefiniowywana i dopasowywana do różnych kontekstów kulturowych: pogańskich, religijnych i świeckich. Zarówno dawniej, w epokach, w których rządziły emocje i irracjonalne przekonania, jak i w epoce nauki i oświecenia przekraczała granice dzielące mistycyzm i obłęd, geniusz i szaleństwo. W jej ofiarach dopatrywano się pierwiastków diabelskich lub boskich. Chorzy uchodzili za przeklętych lub błogosławionych, uznawano ich za mąciwodów, degeneratów, a wreszcie za inwalidów.
Na postawy wobec każdej choroby zawsze wpływa stan wiedzy medycznej oraz to, w jakim stopniu potrafimy ją leczyć. Im gorzej orientujemy się w kwestii przyczyn, im mniej mamy do zaoferowania chorym, tym większą rolę odgrywać mogą rozmaite potoczne przekonania lub wręcz przesądy. Dotyczyło to najbardziej przerażających chorób, z jakimi ludzkość miała do czynienia. Susan Sontag opowiadała o tym w książce Choroba jako metafora z 1978 roku. Przedstawiała między innymi paralelę między spaczonym, romantycznym postrzeganiem gruźlicy i obłędu. Gruźlikom przypisywano „charakter melancholijny”, który stanowił „cechę istot wyższego rzędu: wrażliwych, twórczych, innych niż wszyscy”[5]. W micie gruźlicy, ciągnie Sontag, nie chodziło jedynie o przedstawienie twórczej osobowości, ale również pewnej wizji bohemy, do której można było należeć, nawet jeśli nie było się artystą. Chory był „wyrzutkiem, wędrowcem nieustannie szukającym zdrowego miejsca”[6].
Mit gruźlicy głęboko i na długo zakorzenił się w kulturze, choć był ewidentnie sprzeczny z ludzkimi doświadczeniami i z wiedzą medyczną gromadzoną przez dwa stulecia. Stracił moc dopiero wówczas, gdy zidentyfikowano prątki gruźlicy i gdy opracowano pierwsze dwa skuteczne antybiotyki (streptomycynę w 1944 roku, izoniazyd w 1952 roku).
Następnie Sontag stwierdza:
Jeśli w dalszym ciągu trudno sobie wyobrazić, jak realia tej okropnej choroby mogły ulec tak niedorzecznemu przekształceniu, wypada może przyjrzeć się podobnym zafałszowaniom dokonywanym w naszych czasach również w celu wyrażenia romantycznego stosunku do ludzkiego „ja”. [...] W wieku dwudziestym przerażającą, okrutną chorobą, którą zmieniono w symptom wyższej wrażliwości, w drogę prowadzącą wprost do „uduchowienia” oraz w symptom „krytycznego” niezadowolenia ze świata, jest obłęd[7].
Inną chorobą, której kulturowa otoczka ani trochę nie przystawała do rzeczywistości, było AIDS. Epidemia zaczęła się w 1980 roku. Z początku nie rozumieliśmy, co się dzieje, i nie potrafiliśmy pomóc umierającym pacjentom. Ofiary traktowano niczym trędowatych. Ponieważ brakowało informacji i ponieważ choroba dotykała przede wszystkim osoby z grup dyskryminowanych – homoseksualnych mężczyzn i osoby przyjmujące narkotyki drogą dożylną – niektórzy ludzie, niczym w epoce starożytnej, zaczęli głosić, że jest ona Bożą karą za grzechy. Dopiero kiedy aktywiści LGBT zaczęli kampanię mającą na celu zmuszenie władz państwowych, uczelni i firm farmaceutycznych, aby zajęły się kryzysem AIDS, badania naukowe ruszyły pełną parą, dzięki czemu doszło do wielu przełomowych wydarzeń: w 1984 roku wyizolowano ludzki wirus niedoboru odporności (HIV), w 1987 roku pojawił się pierwszy lek, czyli azydotymidyna, w kolejnych latach powstały nowe leki antyretrowirusowe i inhibitory proteazy, aż wreszcie w 1995 roku opracowano skuteczną terapię trójlekową. Udało się też ograniczyć uprzedzenia wobec gejów i histeria wokół AIDS wygasła. Dziś reklamy leków przeciwko HIV często pojawiają się w telewizji. Stały się czymś zupełnie zwyczajnym.
Na przestrzeni stuleci wielokrotnie zdarzało się, że ludzkie społeczności przezwyciężały ignorancję i zdobywały wiedzę na temat tej czy innej choroby. Niestety, w przypadku schizofrenii postępy dokonują się bardzo powoli, a wiele starych, nietrafnych przekonań uparcie nie chce umrzeć. Rewolucja naukowa w medycynie sprawiła, że od XIX wieku znacznie lepiej rozumiemy, czym są zdrowie i choroba, ale podejście do chorób psychicznych zaczęło się zmieniać dopiero sto lat później. Obłęd powoduje cierpienia – ale przez długi czas ich przyczyną było także nieodpowiednie traktowanie chorych wynikające z braku wiedzy. Dopiero w ciągu kilku ostatnich dekad postępy w dziedzinie farmakologii, biochemii, neuroobrazowania, biologii molekularnej i genetyki pozwoliły nam ustalić biologiczne podłoże rozmaitych zaburzeń psychicznych, uważanych dawniej za skutek opętania, przejaw dewiacji społecznej lub winę rodziców.
Choć musimy być bardzo ostrożni, gdy próbujemy stosować współczesne kategorie diagnostyczne w odniesieniu do ludzi, którzy żyli w dawnych epokach, należy podkreślić, że opisy objawów typowych dla zaburzeń psychotycznych – w tym schizofrenii – znajdujemy w tekstach historycznych pochodzących nawet z 1550 roku p. n. e. Papirus Ebersa[8], staroegipski traktat medyczny, zawiera informacje na temat choroby, która jako żywo przypomina schizofrenię[9]. Głosi, że przyczynami szaleństwa są opętanie przez demony, a także kał, zaburzenia krwi bądź trucizny przenikające do serca lub macicy. O chorobach charakteryzujących się dziwacznymi zachowaniami, utratą samokontroli, skłonnością do chodzenia nago i zaniedbywaniem higieny mowa również w Wedach pochodzących z ok. 1400 roku p. n. e.[10] Jedno z pierwszych studiów przypadku, jakimi dysponujemy, dotyczy szaleństwa Saula, króla Izraelitów, który sprawował swoje rządy pod koniec XI stulecia p. n. e.[11] Według Starego Testamentu (1 Księgi Samuela) Saul popadł w obłęd, gdy sprzeciwił się woli Pana. Cierpiał na skutek gwałtownych wahań nastroju, paranoi, napadów szału i okropnej rozpaczy. Pewnego razu Saul zrzucił szaty i prorokował, potem przez cały dzień i całą noc leżał nagi. (Po hebrajsku istnieje słowo oznaczające zarówno „prorokować”, jak i „majaczyć”). Gdyby żył w dzisiejszych czasach, najpewniej stwierdzono by u niego depresję z objawami psychozy lub zaburzenie schizoafektywne. Co interesujące, opowieść o Saulu zawiera też informacje na temat „terapii” – ulgę niesie Saulowi muzyka:
Saula natomiast opuścił duch Pański, a opętał go duch zły, zesłany przez Pana. [...] A kiedy zły duch zesłany przez Boga napadał na Saula, brał Dawid cytrę i grał. Wtedy Saul doznawał ulgi, czuł się lepiej, a zły duch odstępował od niego[12].
Kilkaset lat później podobny los spotkał Nabuchodonozora, króla babilońskiego. Według Księgi Daniela władca został ukarany przez Pana za dumę i bezbożność.
Wypędzono go spośród ludzi, żywił się trawą jak woły, a rosa z nieba zwilżała go. Włosy jego urosły [niby] pióra orła, paznokcie zaś jego jak [pazury] ptaka[13].
W starożytnych społecznościach chorobę uważano za skutek Bożego gniewu, karę wymierzoną ludziom za naruszenie naturalnego porządku[14]. Skoro tak ściśle łączyła się ze sferą religijną, nic dziwnego, że rolę uzdrowicieli odgrywali kapłani, a terapia sprowadzała się do modlitw, rytuałów, składania ofiar i odprawiania czarów.
Jak zauważa historyk medycyny Andrew Scull, w świecie rządzonym przez istotę Bożą, która chętnie karze każdego, kto się jej sprzeciwi, wszelkim nieszczęściom przypisywano sens religijny lub nadnaturalny[15]. Skutki szaleństwa uważano za dowód Bożego gniewu, efekt magii lub opętania przez złego ducha.
Pochwycić coś, czego nie ma
Greckie mity, tragedie i poezje często łączą obłęd z machinacjami bogów. Herakles, nieślubny potomek Dzeusa, zostaje ukarany przez Herę, która „zsyła na niego szaleństwo”[16]. Achilles wścieka się na Agamemnona: „Widocznie sam Dzeus rozsądek mu odjął”[17]. W Iliadzie, Odysei oraz w późniejszych sztukach Ajschylosa, Sofoklesa i Eurypidesa obłęd budzi fascynację. Grecy wszędzie dostrzegali oznaki działalności bogów. Mieszkańcy Olimpu ingerowali w najrozmaitsze procesy zachodzące w świecie naturalnym – a zatem wydaje się logiczne, że odpowiadali także za choroby psychiczne.
Mimo to w starożytnej Grecji podejście do owych chorób ewoluowało. Z czasem przestało być kształtowane wyłącznie przez mity i teksty literackie. Zmiana dokonała się głównie za sprawą Hippokratesa (ok. 460–357 roku p. n. e.), uważanego powszechnie za ojca zachodniej medycyny. Hippokrates i jego uczniowie stworzyli korpus tekstów empirycznych i teoretycznych, opracowali też wiele procedur lekarskich i terapii. Kiedy wyjaśniali przyczyny chorób, w tym również zaburzeń psychicznych, nie odwoływali się do woli bogów ani do zjawisk nadnaturalnych – medycyna hippokratejska opierała się na obserwacjach, z których starannie wyciągano wnioski. Ważne było również zgromadzenie jak najbardziej kompletnej i szczegółowej historii każdego przypadku. Należało dowiedzieć się wszystkiego o otoczeniu pacjenta (gdzie żył, jakie panowały tam warunki pogodowe) i na temat jego samego (wiek, dieta, skłonność do wahań nastroju, jakość snu, regularność i przebieg menstruacji, sny, stan apetytu). Każdy objaw starannie analizowano, następnie stawiano diagnozę i dobierano odpowiednią terapię. Podejście Hippokratesa, głoszące, że medycyna powinna opierać się na obserwacjach, na ustalaniu przyczyn i skutków, a także na tym, co racjonalne, a nie na koncepcjach metafizycznych czy religijnych, stało się fundamentem medycyny, którą znamy obecnie. Po dziś dzień używamy rozmaitych pojęć zaczerpniętych z korpusu tekstów hippokratejskich: przykłady to choćby symptom, diagnoza, terapia, trauma i sepsa. Do naszych czasów przetrwała także przysięga Hippokratesa.
Przedstawiciele szkoły hippokratejskiej podkreślali, że nawet manię czy melancholię można wyjaśnić w kategoriach czysto naturalistycznych[18]. Były to choroby ciała. Aby je opisać, wystarczyło odwołać się choćby do czynników społecznych, nie miały bowiem nic wspólnego z widzimisię bogów.
Ludzie winni wiedzieć, że z niczego innego uciechy i radości, śmiechy i żarty nie rodzą się, jak tylko stamtąd [z mózgu – J. L.]. Poprzez niego właśnie najwięcej pojmujemy i myślimy, widzimy i słyszymy, rozpoznajemy rzeczy szpetne i piękne, złe i dobre, przyjemne i odrażające. [...] Z tejże przyczyny szalejemy i dostajemy obłędu, ukazują się nam widziadła i strachy, jedne w nocy, inne za dnia[19].
Medycy, którzy poszli śladem Hippokratesa, kpili ze świątynnych uzdrowicieli[20]. Uważali ich za szarlatanów przekonanych, że szaleństwo to skutek opętania, a jedynym środkiem zaradczym może być skomplikowany rytuał. Jeden z ważniejszych tekstów wchodzących w skład korpusu hippokratejskiego, zatytułowany O świętej chorobie (tytuł jest ironiczny lub po prostu źle dobrany – główna teza głosi wszak, że przyczyną padaczki jest patologia cielesna, a nie kara zesłana przez bogów[21]), zarzucał „magom i oczyścicielom, żebrzącym kapłanom i szarlatanom”, że nie mogą zaoferować ludziom żadnej skutecznej terapii i dlatego zasłaniają się siłami nadprzyrodzonymi. „Oni więc, pod pozorami boskości ukrywający swą niewiedzę o tym, jaką należy stosować terapię [...] wymyślili, że to cierpienie jest święte”[22].
Co zatem starożytni myśleli o szaleństwie? Czy urojenia i omamy ludzi z tamtych czasów przystają do dzisiejszego rozumienia schizofrenii?
Następcy Hippokratesa doskonale wiedzieli, czym są omamy. Przypisywali je chorobie mózgu, która sprawia, że „rozum zostaje zaburzony, ofiara zaś widzi nieistniejące rzeczy. Schorzeniu temu towarzyszą intensywny śmiech i groteskowe urojenia”[23]. Ponadto chorzy „próbują pochwycić coś, czego nie ma [...] lub wydłubują tynk ze ścian. Złe to objawy. Więcej – to objawy śmiertelne”[24]. Symptomy wskazywały, że choroba ma podłoże fizyczne. Dostrzegano także, że niektórzy ludzie są bardziej narażeni na zachorowanie. Istniała kategoria „na wpół szalonych”: zaliczano do nich osoby, które wpadały w szaleństwo pod wpływem dodatkowych czynników takich jak stres lub substancje odurzające.
Przez pierwsze dwa stulecia naszej ery choroby psychiczne nadal wyjaśniano w kategoriach naturalistycznych[25]. Aulus Cornelius Celsus (ok. 25 roku p. n. e. – 50 roku n. e.), autor encyklopedii De Medicina, stanowiącej obecnie niezwykle ważne źródło historyczne na temat świata rzymskiego, odróżniał psychozę ostrą od przewlekłej[26]. Opisywał formę obłędu, który nie ustępował przez całe życie: pacjenci byli zdrowi fizycznie, a mimo to aż do śmierci chorowali umysłowo i „mamiły ich zjawy”[27]. Ten rodzaj szaleństwa uniemożliwiał człowiekowi normalne funkcjonowanie i nie dawał się leczyć. Niestety, Celsus zalecał rozmaite barbarzyńskie terapie. Twierdził, że pacjentów „uzdrowić mogą tortury”, na przykład głodzenie, skuwanie nóg i chłosta. Na „śmiechy w niestosownych momentach” należało reagować „reprymendami i groźbami”.
Celsus utrzymywał także, że nadchodzący epizod obłędu da się z reguły przewidzieć, pacjent bowiem staje się nagle bardziej gadatliwy[28]. Niemal na pewno mamy tu do czynienia z opisem objawu, który dziś uważa się za zwiastun epizodu manii i który bywa zaliczany do charakterystycznych symptomów schizofrenii.
Szkoła Hippokratesa miała ogromny wpływ na poglądy sławnego rzymskiego lekarza Galena (ok. 129–216 roku n. e.). Galen uważał, że choroby umysłowe nie są sprawką bogów ani demonów, lecz „rezultatem uszkodzeń mózgu [...] wskutek których nie może on funkcjonować prawidłowo”[29]. Jako dziecko często dostawał gorączki; męczyły go wówczas omamy. Wiele lat później wywnioskował, że zaburzenia umysłowe stanowią jedynie przejściowy objaw innych chorób. Zajął się leczeniem rzymskich gladiatorów. Naoglądał się ran, dzięki czemu zyskał cenną wiedzę z zakresu anatomii i fizjologii, a także doświadczenie kliniczne[30].
Opisał między innymi przypadek pacjenta imieniem Teofilus, który w swoich omamach widział i słyszał flecistów grających całymi dniami i nocami w jego domu[31]. Inny chory bał się, że Atlas, tytan skazany na dźwiganie świata na swoich barkach, zmęczy się i porzuci swe brzemię. Strach powodował u niego bezsenność, bóle i melancholię. Był kompletnie wyczerpany. Nie wiadomo, jaką terapię zalecił Galen, trzeba jednak pamiętać, że rzymski lekarz potrafił wykazywać się nie lada pomysłowością. Pewna pacjentka wierzyła, że w jej brzuchu zagnieździł się wąż. Galen kazał jej zwymiotować i zaraz po kryjomu podrzucił prawdziwego węża w rzygowiny. Przekonał ją, że pozbyła się gada, i tym samym została wyleczona.
Szkoła hippokratejska głosiła dość zaawansowane koncepcje, demistyfikowała choroby – w tym zaburzenia umysłowe – i przypisywała je czynnikom naturalnym. Zarazem konkretne teorie dotyczące przyczyn chorób oraz zalecane terapie były kompletnie nietrafione. Uczniowie Hippokratesa wierzyli, że zaburzenia umysłowe to skutek nierównowagi czterech płynów ustrojowych zwanych humorami. Galen rozwinął tę teorię i przyczynił się do tego, że przetrwała ona aż do XVIII stulecia. Zakładała, że istnieją cztery humory: krew, flegma, żółć i czarna żółć. Dopóki pozostawały one w równowadze, dopóty człowiek był zdrowy. Choroby lub bóle brały się z nadmiaru bądź niedostatku któregoś z humorów. Melancholia przykładowo stanowiła skutek nadmiaru czarnej żółci; środkiem zaradczym miały być specjalne diety i upuszczanie krwi. Teoria humoralna uwzględniała też wiele innych zaburzeń psychicznych: manię, melancholię, gorączkę, obłęd, paranoję, panikę i padaczkę.
Jeśli pominąć Galena, wkład Rzymian w postępy medycyny i w naukę o chorobach psychicznych był niewielki. Pozostawili za to po sobie przenikliwy dokument prawniczy, w którym jest mowa o szaleństwie i o praktycznych sposobach radzenia sobie z nim. Digesta Justyniańskie (530–533 n. e.) nie odnosiły się do przyczyn obłędu, skupiały się natomiast na tym, jak społeczeństwo powinno obchodzić się z chorymi[32]. Zaburzenia przejawiające się „biernością”, na przykład depresję, uznano za mniej problematyczne niż zaburzenia, które mogły wiązać się z zachowaniami agresywnymi. Rzymianie zdawali sobie sprawę, że obłęd niekiedy ustępuje i powraca, toteż w prawie rozgraniczano uczynki popełnione podczas napadu szaleństwa i uczynki popełnione, gdy sprawca był w pełni władz umysłowych (do dziś zmagamy się z tym rozróżnieniem). Szaleńcom przysługiwały pewne prawa, na przykład opieka kuratora. Zachowywali własność i status. Warto porównać owo pragmatyczne, legalistyczne podejście z doktryną obowiązującą w XVII i XVIII wieku, gdy obłęd uchodził za problem moralny i społeczny, a także z czasami obecnymi. Począwszy od XIX wieku, na szaleństwo patrzymy przede wszystkim z perspektywy medycznej. Współistnieje ona – a czasami kłóci się – z rozmaitymi skomplikowanymi kwestiami natury prawnej i społecznej. Nic dziwnego, że nauka nadal musi dokładać starań, by uwolnić ludzi chorych psychiczne od piętna ciążącego na nich od wielu stuleci.
Rozdział drugi
Szaleństwo w średniowieczu
Płomień świecy przygasa, zaczyna drżeć. Zapada ciemność. Budzą się demony.
Carl Sagan, Świat nawiedzany przez demony
Inny Duch
Po upadku cesarstwa rzymskiego cywilizacja zachodnia weszła w wieki ciemne. Europę czekało wiele stuleci ubóstwa, chorób i wojen, a także intelektualnego i gospodarczego regresu[1]. Utrata tradycji racjonalizmu i rozprzestrzenienie się chrześcijaństwa wpłynęły na sposób, w jaki przez następny tysiąc lat postrzegano obłęd. Zgodnie z chrześcijańską doktryną chorobę rozpatrywano w kategoriach cierpienia i odkupienia[2]. Choroba stanowiła konsekwencję braku wiary, a księża i lekarze byli narzędziami Pana, pełnili zatem podobne funkcje: mieli za zadanie troszczyć się o chorych, nieść im pociechę i uśmierzać cierpienie. W tym celu mogli wykorzystywać najróżniejsze środki, na przykład modlitwę, uzdrowicielskie relikwie, a nawet kary.
Jedną z pierwszych zapowiedzi regresu w kwestii chorób psychicznych, który dokonał się w średniowieczu, znajdziemy w pismach sławnego teologa św. Augustyna (354–430). Augustyn pisał, że omamy wzrokowe bywają skutkiem gorączki, lecz także „wmieszania się jakiegoś innego ducha, dobrego albo złego”[3]. Historyk William V. Harris zauważa: „Pogląd, że doświadczenie omamów może być spowodowane przez obcą istotę, doczekało się tu intelektualnej legitymizacji”[4].
Św. Franciszek z Asyżu otrzymuje stygmaty. Rycina autorstwa Williama Ungera
O tym, że w średniowieczu zatarto granice między chorobami psychicznymi a duchowymi stanami metafizycznymi, możemy przekonać się, zwłaszcza jeśli prześledzimy losy św. Franciszka z Asyżu. Franciszek przyszedł na świat w 1181 roku w zamożnej rodzinie i od małego cieszył się przywilejami. Był
młodzieńcem pełnym życia, przepadał za muzyką i biesiadowaniem, a także za romantycznymi opowieściami. Marzył, że zostanie rycerzem i wyruszy na poszukiwanie skarbów, lubił też samotne modlitwy w kaplicach[5].
W wieku dwudziestu lat wziął udział w wojnie między Asyżem a Perugią. Został wzięty do niewoli i spędził w niej rok. Dwa lata później postanowił przyłączyć się do wojsk papieskich w Apulii i właśnie wtedy dostąpił objawienia: Chrystus kazał mu wrócić do Asyżu i utworzyć nowe rycerstwo. Nie była to ostatnia wizja Franciszka. Do najważniejszego objawienia doszło w kaplicy San Damiano pod Asyżem, gdzie Franciszek usłyszał głos Pana dobiegający z krzyża nad ołtarzem: „Idź i odbuduj mój dom, albowiem widzisz, że leży w ruinie”[6].
Odtąd Franciszek wiódł wędrowny żywot pokutnika[7]. Złożył śluby ubóstwa, znalazł też pierwszych naśladowców, dzięki czemu powstał zalążek zakonu franciszkanów. Adrian House, jeden z biografów Franciszka, wymienia wiele jego osobliwych zachowań: Franciszek czcił ogień niemal jak bóstwo, do tego stopnia, że odmawiał gaszenia świec, wybuchał śmiechem w dziwnych sytuacjach, na przykład po tym, jak został pobity przez żołnierzy sułtana Egiptu, albo innym razem, gdy odkrył, że w jego posłaniu zalęgły się myszy. O swoim ciele mówił „brat osioł”. Ponadto cechował się uporem. Zdarzyło mu się rozebrać dach, uważał bowiem, że jeśli bracia będą spali w wygodnej, suchej izbie, zgnuśnieją. Nie pozwolił też, żeby zmieniono mu bandaże w piątek, bo przecież piątek to dzień ukrzyżowania.
Bandaże, rzecz jasna, przykrywały jego stygmaty, czyli rany w dłoniach, stopach i boku. Rany te krwawiły ponoć bez przerwy przez dwa lata – aż do śmierci Franciszka. Otrzymał stygmaty po kolejnym objawieniu, gdy pościł i modlił się na górze La Verna. „Gdy objawienie dobiegło końca, serce Franciszka wypełniło się miłością, innym zaś cudem, który się wówczas dokonał, były stygmaty Ukrzyżowanego”[8]. Franciszek umarł w roku 1226 w wieku czterdziestu pięciu lat. Wiele wycierpiał z powodu stygmatów i prawie oślepł na skutek zakażenia oka. Dwa lata po śmierci został kanonizowany przez papieża Grzegorza IX.
Nie chcę oczerniać Franciszka, nie zamierzam kwestionować powodów, dla których został uznany za świętego, w tym przypisywanych mu cudów i objawień, nie mogę też z całą pewnością stwierdzić, że sam zadał sobie rany na dłoniach i stopach. Bez względu na to, czy uwierzymy w jego nadnaturalne przeżycia, czy też uznamy je za apokryficzne zmyślenia hagiografów bądź objawy choroby psychicznej, musimy pamiętać o jednym: próbujemy tu zinterpretować opowieści sprzed wielu wieków, a na to, jak je odczytamy, wpływa kontekst społeczny, historyczny i kulturowy naszych czasów. Zarazem konkretne formy objawów psychozy zawsze stanowią odzwierciedlenie epoki, w której żyje chory. W trzynastowiecznej Italii zachowania i przekonania Franciszka, które nam wydają się dziwne i osobliwe, nie odbiegały od kulturowych standardów na tyle, by uznano je za nienormalne. Przekładając to na dzisiejsze realia, można by wyobrazić sobie człowieka, który uważa, że jest obserwowany przez amerykańską National Security Agency. Owszem, to dość skrajne przekonanie, ale nie da się wykluczyć, że służby naprawdę go inwigilują.
Zachowania, o których piszą biografowie Franciszka – wiara w swoją mesjańską rolę, naruszanie norm społecznych, rezygnacja z wygód, charyzmatyczne przemówienia – widziałem u wielu pacjentów cierpiących na schizofrenię. Wszystko to jest typowe i dla mistyków, i dla ludzi chorych umysłowo. Dziwne, nieprzewidywalne zachowania Franciszka zaczęły się, gdy był on dość młody. W ostatnich latach życia borykał się z coraz poważniejszymi problemami zdrowotnymi. To częsty los chorych na schizofrenię: niezdolność dbania o siebie, a nawet samookaleczenia powodują, że ich zdrowie z wiekiem dramatycznie się pogarsza.
„Rozstała się z rozumem”
W latach trzydziestych XIV