Rozkosze życia. La Joie de vivre - Émile Zola - ebook

Rozkosze życia. La Joie de vivre ebook

Emile Zola

0,0

Opis

„Rozkosze życia” to przejmująca powieść napisana przez wybitnego autora, Emila Zolę. Akcja powieści rozgrywa się w malowniczej nadmorskiej wiosce Bonneville w Normandii w latach 1863-1873. Dziesięcioletnia Pauline, która straciła rodziców, trafia do rodziny Chanteau. Jednak idylliczny obraz wioski kryje mroczne tajemnice i chorobę panującą w domu Chanteau. Pauline, pełna optymizmu, stanowi kontrast wobec pesymistycznego Lazare'a, a jej miłość do niego i miasta skłania ją do pomocy potrzebującym, mimo wewnętrznych konfliktów. Powieść ukazuje, jak lęk przed śmiercią i obsesyjno-kompulsywne zachowania wpływają na małżeństwo Lazare'a i jego relacje z Pauline. To fascynujące dzieło Emila Zoli, które bada ludzką naturę i trudności życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1144

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Émile Zola

 

 

Rozkosze życia

La Joie de vivre

 

 

Książka w dwóch wersjach językowych:

polskiej i francuskiej.

Version bilingue: polonaise et française.

 

na język polski przełożył:

anonimowy tłumacz

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekstpolski wg edycji z roku 1932. 

Tekstfrancuski wg edycji z roku 1884. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-527-2 

 

 

 

Rozkosze życia

 

I.

  

Gdy szóstą godzinę wykukała kukułka w sali jadalnej, Chanteau stracił resztę nadziei. Podniósł się z trudnością z fotelu, na którym siedząc wygrzewał przed ogniem z koksu swe nogi podagryczne. Od dwóch godzin oczekiwał on na panią Chanteau, która po pięciotygodniowej nieobecności wrócić miała tego właśnie dnia z Paryża, przywożąc ze sobą kuzyneczkę, Paulinkę Quenu, sierotę dziesięcioletnią, nad którą państwo Chanteau przyjęli opiekę.

— Doprawdy pojąć tego nie mogę, Weroniko! — zawołał, otwierając drzwi do kuchni — musiało im się chyba nieszczęście jakieś wydarzyć.

Służąca, wysoka, trzydziestopięcioletnia dziewczyna, o ogromnych męskich rękach, z twarzy przypominająca żandarma, właśnie zajęta była zmniejszaniem ognia, na którym piekła się baranina. Nie gderała ona, ale z koncentrującej się złości twarda skóra jej policzków bielała.

— Pani sobie pewno w Paryżu została! Bodajto z temi wszystkiemi historjami, z któremi niema końca i od których cały dom do góry nogami się przewraca.

— O nie! to nie może być. Wczorajszy telegram donosi, że interesa małej są już ostatecznie w porządku... Pani dziś rano przyjechała do Caen, gdzie się musiała zatrzymać, żeby się zobaczyć z Davoinami. O pierwszej znowu wsiadła do wagonu, o drugiej stanęła w Bayeux, na trzecią omnibusem ojca Malivoire dojechała do Arromanches i chociażby nawet tenże Malivoire nie zaraz zaprzągł do swojej starej landary, powinna być tutaj około czwartej, a już o wpół do piątej najpóźniej... Z Arromanches do Bonneville zaledwie dziesięć kilometrów...

Kucharka, cała swoją pieczenią baranią zajęta, słuchając tego rachunku, kiwała tylko głową. Po chwili pan Chanteau dodał jakoś trwożliwie:

— Możeby dobrze było, żebyś poszła wyjrzeć na róg, Weroniko.

Ona spojrzała na niego, jeszcze bardziej blednąc ze złości.

— Ciekawam po co?... Kiedy już pan Lazar wyszedł na to błoto naprzeciwko nich, to cóż pomoże, że i ja się jak kaczka uwalam w błocie.

— Bo widzisz, — bardzo delikatnie rzekł Chanteau — już nareszcie i o syna mego zaczynam być niespokojny... i jego jakoś nie widać. Co on może robić tam na drodze od godziny?...

Nie odpowiedziawszy ani słowa, Weronika zdjęła z gwoździa stary, czarny szal wełniany, którym nakryła głowę i ramiona. Potem, gdy Chanteau wyszedł za nią aż do sieni, odwróciła się gniewnie i wykrzyknęła:

— Wróć że się pan tam na fotel przed ogień, bo jutro znowu będzie wrzask z bólami przez cały dzień!

Zamknąwszy, a raczej zatrzasnąwszy drzwi z sieni, wkładając na nogi drewniane saboty, krzyczała jeszcze, ale już chyba dla uszu wiatrów:

— A licho ją nadało! a to dopiero smarkata, może sobie powinszować, że nas tu wszystkich w ośle głowy pozamieniała.

Pana Chanteau nic to nie zrażało, był on przyzwyczajony do gderania służącej, która weszła w obowiązki do tego domu, mając lat piętnaście. Gdy już przestał dochodzić go odgłos drewnianych trzewików, kontent, jak student, któremu się figiel udał, pobiegł prawie na drugi koniec korytarza i stanął przy drzwiach oszklonych, z których był widok na morze. Tam, jakby zapomniawszy się na chwilę, krótki, okrągły pan Chanteau zapatrzył się w niebo wielkiemi swemi niebieskiemi oczami, płytko osadonemi, wyglądającemi z pod dosyć niskiego czoła, nad którem podnosiła się, jakby czapeczka śnieżna z włosów krótko przy skórze przystrzyżonych, czupryna. Miał on zaledwie pięćdziesiąt sześć lat, chociaż ataki podagry, na którą cierpiał, postarzały go przedwcześnie. Zapatrzony tak, zapomniawszy o swym niepokoju, myślał, że przecież mała Paulinka jakoś pozyska sobie Weronikę.

A zresztą, cóż on temu winien. Jak mu ten notarjusz z Paryża doniósł, że brat jego cioteczny Quenu, owdowiały od sześciu miesięcy, umarł, jemu testamentem przekazując opiekę nad swoją córką, nie miał siły odmówić. Niby to widywano się rzadko, rodzina rozpierzchł i się jakoś, ojciec pana Chanteau kiedyś tam, przeszedłszy całą Francję jako robotnik ciesielski, założył był w Caen handel drzewem budowlanem z północy; tymczasem mały Quenu od śmierci matki wywędrował do Paryża, gdzie mu jakiś inny wuj odstąpił wielką masarnię, w samym środku hal centralnych. Od tego czasu spotkali się zaledwie dwa czy trzy razy i dopiero później widzieli się dłużej, gdy Chanteau zmuszony cierpieniami do porzucenia handlu, odbył podróż do Paryża, dla poradzenia się znakomitości lekarskiej. Szanowali się jednak bardzo obaj cioteczni nawzajem... A może umierający marzył dla swej córki o zdrowem powietrzu morskiem? Zresztą jej w dziedzictwie przypadała masarnia, więc ciężarem dla opiekunów być nie mogła. Przytem pani Chanteau tak żywo przyjęła tę opiekę do serca, że dla oszczędzenia choremu mężowi trudu podróży, sama pojechała do Paryża, chodziła, biegała, umawiała się, regulowała interesa, jakby odmłodzona tą nową działalnością; dla pana Chanteau zaś wystarczało to, że jego żona była zadowolona.

Ale dlaczegóż nie przyjeżdżały nareszcie? Obawy jego na nowo wzrastały, tembardziej, że po tem niebie ołowianem wiatr zachodni pędził wielkie chmury czarno, jakby płachty sadzy, ciągnące się aż tam daleko ponad morze. Była to jedna z tych burz marcowych, podczrs których fale zwrotnikowe gwałtownie biją w wybrzeże. Wznosić się dopiero zaczynając, wzburzone oceanu wody, wąską jeszcze linją białą na horyzoncie się rysowały, linją z piany delikatnej, niknącej; a wybrzeża tak szeroko otwarte i puste, ta cała masa skał i porostów wodnych, ta gładka płaszczyzna, na której, jak plamy żałobne czarno odbijały doły błotne, straszno jakoś i melancholijnie wyglądała przy zapadającym zmroku, pod tą ucieczką chmur przestraszonych. — A może je wiatr gdzie rzucił do rowu? — szepnął Chanteau.

Jakaś potrzeba widzenia opanowała go. Otworzył oszklone drzwi, przy których stał i ostrożnie stąpając w obuwiu z łyka plecionego, wysunął się na taras panujący nad wsią. Kilka grubych kropel deszczu, które huragan wyrzucił spoliczkowały go, straszny wiatr podrywał na nim gruby kaftan z błękitnej wełny. Ale on uparł się jakoś i wygiąwszy się, jakby głową chciał burzę przemódz, dotarł aż do balustrady, o którą się oparł i wychylił tak, aby dojrzeć drogę u stóp tarasu biegnącą. Droga ta wiła się między dwoma wzniesieniami, jakby w rozdarciu skały, z pośród której wysypało się te kilka metrów ziemi, na których stało dwadzieścia pięć nędznych chat wioski Bonneville. Zdawało się, że każdy przypływ morza zgniecie je o ich kamienną podstawę. Na lewo widać było mały port w wązkiej zatoce, pas piasku, na którym ludzie w równej odległości przywiązywali do kołów bark dziesiątek.

Było tu może ze dwustu mieszkańców wszystkiego. Żyli oni z morza bardzo nędznie, jakby przyrośli do swoich skał z uporem bezmyślnym skorupiaków, A ponad temi nędznemi dachami, które corocznie burze zimowe niszczyły, widać tylko było nieco wyżej, na tle wzgórza, na prawo kościółek, a na lewo dom przez Chanteau zamieszkały. Obie te wyniosłości oddzielał od siebie wąwóz, w głębi którego była droga.

Oto całe Bonneville.

— A co!? to czas dopiero! — odezwał się głos jakiś.

Chanteau, podniósłszy oczy, poznał proboszcza, księdza Horteur. Był to człowiek niski, krępy, o grubym, wieśniaczym karku. Rudych jego włosów nie zbieliła jeszcze pięćdziesiąta jesień. Przed kościołem, na gruncie cmentarnym ksiądz założył sobie sad warzywny i właśnie stał tam pomiędzy grzędami młodziutkiej sałatki, ściskając między nogami sutannę, żeby mu jej wiatr na głowę nie zarzucił.

Chanteau, który, zwrócony pod wiatr, nie mógł się dać słyszeć, ukłonił się tylko ręką.

— Dobrze robią, że ściągają łodzie — wołał ksiądz — koło dziesiątej mieliby się spyszna!

W tej chwili właśnie silniejszy wiatr o nowym zwrocie wydarł proboszczowi sutanną i przykrył go nią całego. Trzeba było uciekać do domu. Chanteau też odwrócił się, wygięte plecy przedstawiając wiatrowi. Oczyma zalanemi wodą spojrzał na ogródek swój i na domek z cegieł czerwonych o dwóch piętrach po pięć okien, których żaluzje mimo przytwierdzenia już tylko co wylecieć miały. Gdy wiatr się na chwilę uspokoił, Chanteau wychylił się znów na drogę, ale właśnie Weronika wracała, a zobaczywszy go, krzyczeć zaczęła:

— Jak można było wyłazić! Prędzej mi zaraz przed kominek do domu!

A dogoniwszy go w korytarzu, burczeć nań poczęła jak na dziecko, na gorącym uczynku złapane.

— A jutro co? znowu będzie ból, będzie wrzask! a kto się będzie panem opiekowali? Chyba ja!

— Nie widziałaś nic? — zapytał pokornie.

— Rozumie się, że nie widziałam. Cóżbym miała widzieć? Pani pewno gdzie w bezpiecznem schronieniu siedzi!

Nie śmiał jej powiedzieć, że byłaby dobrze zrobiła, żeby poszła trochę dalej. W tej chwili nieobecność syna najbardziej go niepokoiła.

— Widziałam, — poczęła znowu służąca — że wszystko jest do góry nogami. Już wszyscy z chałup powyłazili... Już we wrześniu chata Cuchów rozpadła się na dwoje, a Prouan, który szedł dzwonić na dzwonnicę, przysięga mi się, że będzie jutro leżała jak długa.

Ale w tej właśnie chwili, wysoki, młody chłopak lat dziewiętnastu, jednym susem przeskoczył trzy stopnie przedsionka. Czoło miał szerokie, oczy jasne, a delikatny puszek ciemnego zarostu otaczał jego ściągłą twarz.

— A to już dobrze! Lazar przyszedł! — zawołał Chanteau i odetchnął lżej. — Jakiś ty zmoczony, dziecko kochane!

Młody człowiek powiesił na kołku w sieni płaszcz, z którego woda się lała.

— No i cóż? — zapytał znowu ojciec.

— I cóż, nic, niema nikogo — odpowiedział Lazar. Doszedłem aż do Verchemont, tam wlazłem pod szopę oberży i patrzyłem przez godzinę na drogę, która jest prawdziwą reką błota. Nie przyjechały!... Bałem się, że będziesz o mnie niespokojny, ojcze, i wróciłem.

Lazar, skończył w sierpniu liceum w Caen, gdzie zdawał egzamin dojrzałości i od ośmiu miesięcy bawił w domu, nie mogąc się zdecydować na wybór zajęcia i namiętnie oddając się muzyce, co doprowadzało do rozpaczy jego matkę. Pojechała rozgniewana na niego, za to że nie chciał z nią jechać do Paryża, gdzie spodziewała się przy okazji znaleźć mu jakieś stanowisko. Z powodu tych nieporozumień, panował w całym domu jakiś kwas, który wspólne życie powiększało ciągle.

— A teraz, kiedym cię już uprzedził ojcze, — zaczął znowu młody człowiek — możebym dotarł aż do Arromanches?

— Nie, nie, daj pokój, noc zapada! — zawołał Chanteau — niepodobna żeby matka nie dała znać o sobie — Może telegram... ale słuchajcie... coś jakby turkot...

Weronika otworzyła drzwi.

— Prawda jedzie!... to powozik doktora Cazenove! — zawołała. — Czy miał przyjechać, proszę pana?... O la Boga! toćto pani!

Wszyscy żywo przed dom wybiegli. Wielki pies górskiej rasy mieszanej z neufunlandzką, który spał w kącie przedsionka, wybiegł też, szczekając gwałtownie. Na ten hałas mała kotka, biała, z delikatną minką, ukazała się na progu, ale wobec podwórza pełnego błota z wstrętem wstrząsnąwszy się, usiadła na czystem miejscu u szczytu schodków, ciekawie się przypatrując.

Tymczasem kobieta lat około pięćdziesięciu, wyskoczyła z powoziku ze zwinnością młodej dzieweczki. Była ona drobna i szczupła, włosy miała jeszcze zupełnie czarne, twarz przyjemną, którą szpecił duży nos, ambicję zdradzający. Jednym skokiem pies rzucił się do niej, oparł łapy na jej ramionach i zaczął całować.

— No, Maciek, pójdziesz! — wołała pół gniewnie. — Głupi jesteś;... No dosyć tego! pójdziesz!

Lazar, dążąc za psem, biegł ku niej, wołając:

— Nic się złego nie stało? mamo, nic!?

— Nie, nie — odpowiedziała pani Chanteau.

— Bośmy byli tak niespokojni! — mówił stary, idąc za synem, pomimo wiatru i deszczu.

— Ale cóż się stało, powiedzże nam?

— Ot, same tylko kłopoty — odpowiedziała. — Najprzód, drogi są tak strasznie popsute, że z Bayeux jechałyśmy dwie godziny. Potem, w Arromanches stał się wypadek, koń Malivoira złamał nogę. Innego nie było i już myślałam, że będziemy musiały nocować... Aż nareszcie doktór był łaskaw pożyczyć nam swego powoziku, poczciwy Marcin nas przywiózł.

Woźnica, starowina o nodze drewnianej, niegdyś majtek, operowany przez chirurga marynarki Cazenova i który pozostał później w służbie u niego, przywiązywał właśnie konia. P. Chanteau przerwała potok słów, którym tłumaczyła swoje opóźnienie i zawołała:

— Marcinie! a pomóżcież panience wysiąść.

Nikt nie pomyślał jeszcze o dziecku. Ponieważ buda powoziku zachodziła bardzo nisko, widać tylko było z pod niej sukienkę dziewczynki, taśmą żałobną obszytą i rączki w czarnych rękawiczkach. Na zawołanie, nie czekając na Marcina, wyskoczyła lekko z powozu. Wiatr silny wiał, rozwiewając jej ubranie. Promienie ciemnych włosów wybiegły z pod jej krepowego kapelusika. Zdawała się duża na swoje lat 10. Wargi miała grube, twarz pełną i białą, tą białością dzieci, wychowanych w ciemnych, przysklepowych mieszkaniach paryskich. Wszystkich oczy zwrócone były na nią. Weronika, która właśnie nadchodziła powitać panią, zatrzymała się z boku, spoglądając niechętnie i zazdrośnie. Tylko Maciek, nie naśladował tej ogólnej wstrzemięźliwości; rzucił się dziewczynce na ramiona i jednem machnięciem języka, umył jej całą twarz.

— Nie bój się! — krzyknęła pani Chanteau — on cię nie ugryzie.

— O! ja się nie boję — odpowiedziała Paulinka. — Ja bardzo lubię psy.

W istocie była zupełnie spokojna pośród gwałtownych karesów Maćka. Małą jej twarzyczkę, o smutnym wyrazie, rozjaśnił uśmiech, a wziąwszy za łeb Maćka, od dała mu jego pocałunek.

— A ludzi ty nie przywitasz? — odezwała się znowu pani Chanteau. Oto patrzaj: twój wuj, skoro ja jestem twoją ciotką, a to twój brat cioteczny z tej samej racji, wielki ladaco, nie taki grzeczny jak ty.

Dziewczynka nie zdawała się wcale zakłopotaną. Ucałowała obydwóch i znalazła dla każdego jakieś słówko z wdziękiem młodej paryżanki, już do grzeczności przyzwyczajonej.

— Dziękuję wujkowi, że jest taki łaskaw i bierze mnie do siebie... Zobaczysz, kuzynku, że niedługo będziemy dobrymi przyjaciółmi...

— Doprawdy śliczna dziewczynka! — zawołał Chanteau zachwycony.

Lazar przypatrywał się jej zdziwiony. Wyobrażał ją sobie mniejszą, więcej dziecinną i gapiowatą.

— Tak, tak, śliczna dziewczynka! — powtórzyła pani Chanteau. — A przytem wyobraźcie sobie: odważna!... Wiatr nam dął prosto w twarz w tym powoziku i oczy nam zalewał pyłem wody. Ze dwadzieścia razy myślałam, że buda, co piszczała jak żagiel, rozpadnie się na kawałki, a ją to, wyobraźcie sobie, bawiło, śmiała się do rozpuku... Ale co my tu robimy na błocie? Czego mokniemy? Oto znowu deszcz zaczyna.

Oglądała się, szukając oczyma Weroniki, a gdy ją spostrzegła stojącą na boku i nadąsaną, rzekła do niej z pewnym odcieniem ironji w głosie:

— Jak się masz Weroniko, zdrowaś?... Moja kochana, zanim się zapytasz o moje zdrowie, idź i przynieś jaką butelczynę dla Marcina, dobrze?... Nie mogłyśmy zabrać ze sobą naszych taborów, Malivoire je jutro przywiezie z samego rana.

I znów przerwała sobie, a oglądając się ku powozikowi, wy krzyknęła:

— A mój worek!... O, jest! a tom się zlękła!... Już myślałam, że mi wyleciał w drodze.

Był to wielki worek ze skóry czarnej, już przez użycie na rogach zbielałej. Nie pozwoliła go wziąść synowi, tylko niosła go sama. Wszyscy zwrócili się ku domowi. Przed samem drzwiami jeszcze ich raz wstrzymał silny wiatr, który im oddech tamował. Na progu, na tem samem miejscu, siedziała spokojnie kotka, przyglądając się ciekawie walce ich z wiatrem. Pani Chanteau zapytała, czy Minuszka dobrze się sprawowała podczas jej nieobecności. Ta nazwa Minuszka znowu wywołała uśmiech na poważną twarz Paulinki. Pochyliła się i pogłaskała kotkę, która też zaraz, podniósłszy ogon do góry, poczęła się wycierać o jej spódniczki. Maciek znowu począł szczekać gwałtownie, wesoło oznajmiając powrót pod dach rodzinny, kontent, że nareszcie wszyscy wchodzą do przedsionka i że on też moknąć już nie będzie na deszczu.

— A! jak tu dobrze! — rzekła matka — już myślałam, że chyba nigdy nie przyjedziemy... No dobrze, dobrze, już dosyć Maćku! Poczciwe jesteś psisko, ale już daj nam pokój. Proszę cię, Lazar, każ mu być cicho, od tego szczekania uszy mi popuchną.

Pies szczekał uparcie i wstęp rodziny Chanteau do sali jadalnej dokonany został przy odgłosie tych okrzyków wesołości. Przed sobą prowadzili Paulinke, nowe dziecię tego domu, za niemi szedł Maciek, szczekając ciągle, a za nim zamykała pochód Minuszka, której sierść nerwowo drżała w tym całym hałasie. Już w kuchni Marcin wypił dwie szklanki wina jedną po drugiej i zabierał się do odwrotu, stukając szczudłem w podłogę i życząc dobranoc całemu towarzystwu. Weronika przybliżyła do ognia baraninę, która ostygła.

Po chwili otworzyła drzwi do pokoju i zapytała:

— Czy się będzie jadło?

— Rozumie się, siódma godzina — rzekł Chanteau. — Tylko, moja droga, potrzeba poczekać, aż pani i panienka się przebiorą.

— O la Boga! ale niema walizy Paulinki! — zawołała pani Chanteau. Na szczęście, że tylko po wierzchu jesteśmy trochę zmoczone... Zdejmij płaszczyk i kapelusz, kochanko... Pomóż-że jej Weroniko... i zdejmij trzewiczki, dobrze? Już ja tu mam co jej włożyć na nogi.

Służąca uklęknąć musiała przy dziewczynce, która usiadła. Tymczasem pani wydobyła z worka swego parę małych pantofelków filcowych, Które sama włożyła na nogi Paulince. Wreszcie sama kazała sobie zdjąć trzewiki i znowu z worka wydobyła parę pantofli dla siebie.

— No, więc już podaję? — zapytała jeszcze raz Weronikę?

— Zaraz, zaraz... Paulinko, chodźno do kuchni tymczasem umyć ręce i twarz... Szalenie nam się jeść chce... Jutro się umyjemy jak się należy.

Paulinka pierwsza wróciła z kuchni, zostawiając ciotkę z nosem w miednicy. Chanteau wrócił na swoje miejsce przed ogniem i zasiadł w głębokim fotelu, żółtym Utrechtem pokrytym. Siedząc tak, machinalnym ruchem rozcierał sobie nogi w obawie bliskiego ataku podagry. Tymczasem Lazar krajał chleb, stojąc przed stołem, na którym symetrycznie ustawione cztery nakrycia stały od godziny. Obadwaj zaambarasowani, uśmiechali się do Paulinki; nie mogąc znaleść słowa dla rozpoczęcia z nią rozmowy. Ona spokojnie rozglądała się po sali, umeblowanej na orzech. Oczyma przechodziła od kredensu i pół tuzina krzeseł, do lampy zawieszonej na łańcuszkach z miedzi polerowanej i zatrzymała się najdłużej na pięciu oprawionych w ramy litografjach, przedstawiających cztery pory roku i widok Wezuwjusza, które to obrazy dziwnie odbijały na tle obicia papierowego, kasztanowatego koloru. Zapewne fałszywe lambrekiny papierowe na dąb malowane, w wielu miejscach naddarte, podłoga z ciemnemi, tłustemi plamami; i ogólne zaniedbanie tego pokoju wspólnego, w którym przeważnie żyła rodzina, przywodziły jej na pamięć piękną marmurową masarnię; gdyż wzrok jej posmutniał i przez chwilę zdawało się, jakby odgadywała kwasy i nieporozumienia, kryjące się pod powłoką poczciwości tego, tak dla niej nowego, otoczenia. Nakoniec oczy jej, które przez chwilę zatrzymały się na starożytnym barometrze, osadzonym w deseczce z złoconego drzewa, utkwiły w dziwnym jakimś przedmiocie, który zajmował cały wierzch kominka Było to coś, jakby pudło szklanne, przy zetknięciu z podstawą oblamowane wązką bordiunką z papieru niebieskiego. Pod szkłem coś jakby; zabawka dziecięca, jakby most drewniany w miniaturze, ale most niezwykło skomplikowanej struktury.

— To twój dziadek to zrobił — tłumaczył Chanteau, kontent, że nareszcie znalazł przedmiot do rozmowy. — Tak, mój ojciec rozpoczął karjerę od ciesielstwa... oddawna zachowuję jego arcydzieło.

Nie wstydził on się swego pochodzenia, a pani Chanteau znosiła model ów na kominku, mimo rozmaitych kłopotów, jakie jej sprawiało to dziwo, tyle miejsca zajmujące, a przypominające jej ciągle, że mąż jej — był synem rzemieślnika. Aie już dziewczynka nie słuchała swojego wuja; spojrzała w okno i ujrzała horyzont bezgraniczny. Wstała więc z miejsca, przebiegła pokój i stanęła przed szybami, u których firanki muślinowe podniesione były zapomocą bawełnianych sznurów. Od chwili wyjazdu z Paryża, myśl o morzu bezustannie ją zajmowała, jej wrażliwy umysł marzył o niem. Jadąc koleją, co chwila wypytywała się ciotki, chcąc się dowiedzieć przy każdym pagórku, czy przypadkiem za nim nie jest już morze. Wreszcie na wybrzeżu z Arromanches z podziwu oniemiała, oczy jej się szeroko rozwarły, a z piersi wydarło głębokie westchnienie. Później, w drodze z Arromanches do Bonneville, co chwila wychylała główkę z pod budy powóziku pomimo wiatru, chcąc widzieć na lewo morze, które zdawało się biec za niemi. A teraz morze było przed nią, morze tu będzie ciągle, niby coś do niej należące. Powoli wzrokiem zdawała się obejmować je w swoje posiadanie.

Noc zapadła na smutnem niebie, po którem wiatry popędzały galop rozbieganych chmur. W tym chaosie zwiększających się ciemności, już rozróżnić tylko było można bladość wznoszących się fal. Była to piana biała, coraz szerzej się rozlewająca, coś, jakby cały szereg obrusów białych, rozwijających się pokolei, zalewając smugi mchów nadmorskich, przykrywając skaliste stopnie i posuwając się coraz wyżej ruchem łagodnym i kołyszącym, którego zbliżanie się pieszczotą być się zdawało. Ale w dali huk bałwanów się wzmagał, olbrzymie wód słupy piętrzyły się i spadały i widmo śmierci u stop skał nadbrzeżnych zdawało się ciężyć nad Bonneville, ukryte w głębi wąwozu. Barki opuszczone, przyparte do ław piaszczystych, wyglądały zdała, jak wyrzucone przez fale szkielety potworów morskich. Poza strumieniami gęstego deszczu wioska kryła się, jakby za mgłą. Kościół tylko widać było jeszcze wyraźnie odbijający na tle jaśniejszego w tej stronie nieba.

Paulinka milczała. Małe jej serduszko znowu ciężkiem westchnieniem wezbrało. Potęga widoku tego przygniotła ją. Westchnęła nareszcie długo i ciężko, jakby cały dech z siebie oddała.

— A co? to szersze jak Sekwana — rzekł Lazar, stojący poza nią.

Ta mała dziewczyna jeszcze go ciągle dziwiła. Doznawał wobec niej jakiejś dziwnej obawy i poczucia swej niezdarności.

— O tak, — odpowiedziała po cichu, nie odwracając głowy — szersze.

Już miał jej ty powiedzieć, ale się wstrzymał.

— To panienki nie przestrasza?

Obejrzała się na niego ze zdziwieniem.

— Nie... czegóż bym się miała bać. Przecież się woda aż tu do nas nie podniesie.

— Kto wie... — odparł, nie mogąc się wstrzymać od zażartowania z niej. — Czasami woda podnosi się aż nad kościół.

Mała wybuchnęła głośnym i szczerym śmiechem. W tej małej istotce pełnej zastanowienia, był to wybuch głośnej i zdrowej wesołości, wesołości osoby rozumnej, którą niedorzeczność rozśmiesza. I ona pierwsza familjarnie odezwała się do swego kuzyna, biorąc go za ręce jakby się z nim bawić chciała.

— O kuzynku! ja już nie jestem taka głupia... Czyżbyś ty tu został, gdyby woda się miała podnieść ponad kościół?

Lazar roześmiał się serdecznie, ściskając rączki dziecka, już w dobrej z nią przyjaźni. Właśnie wśród wybuchów tego śmiechu, weszła pani Chanteau. Zdawała się uszczęśliwioną.

— No, jużeście się poznajomili widzę — rzekła, wycierając ręce. — Wiedziałam, że to prędko nastąpi.

— Więc podaję, proszę pani — przerwała Weronika, stając we drzwiach kuchni.

— Dobrze, dobrze, moja kochana... Tylko słuchaj no, możeby lepiej odrazu zapalić lampę, bo już ciemno.

Noc istotnie zapadła tak szybko, że ponura sala jadalna oświetlona już była tylko odbłyskiem koksu z kominka. Było to nowe opóźnienie. Służąca ściągnęła lampę i nareszcie cztery nakrycia zajaśniały w promieniach żywego światła.

Zasiedli do stołu. Paulinka zajęła miejsce między wujem i Lazarem, naprzeciw ciotki, która jednak, nie usiadłszy jeszcze prawie, zerwała się znów z miejsca z żywością starej, szczupłej kobiety, ani chwili bez ruchu pozostać nie mogącej.

— Gdzie mój worek?... Poczekaj, kochanko, dam ci twój kubek... Zabierz tę szklankę, Weroniko. Ta dziecina przyzwyczajona jest pić ze swego kubka, dlaczegóż jej tego nie zrobić?

Wyciągnęła z worka pogięty już kubek srebrny, wytarła go serwetką i postawiła przed Paulinką, a worek za siebie na krzesło zarzuciła.

Służąca podała rosół z makaronem, uprzedzając z miną niechętną, że musi być niedobry, bo jest przegotowany. Nikt nie śmiał się skarżyć, wszyscy byli głodni i rosół szybko zmietli z talerzy łyżkami. Potem przyszła na stół sztuka mięsa. Chanteau, wielki smakosz, dotknął jej zaledwie, zachowując swój apetyt na baraninę. Ale gdy ta ostatnia ukazała się na stole, biesiadnicy nie mogli się wstrzymać od głośnej protestacji; pieczeń była sucha jak wiór. Jeść tego nie było można.

— Przecież ja to sama wiem dobrze — odparła spokojnie Weronika. — Ale któż tu winien? nie trzeba było kazać czekać do siódmej.

Paulinka wesoło krajała mięso na drobne kawałeczki, i jadła mimo wszystko. Lazar zwykle cieszył się doskonałym apetytem, jadł, nie wiedząc nawet, co ma na talerzu, byłby łykał kawałki chleba za potrawkę z pulardy. Jeden tylko Chanteau z prawdziwym smutkiem spoglądał na baraninę.

— A do tego co nam dasz, Weroniko? — zapytał.

— Kartofelki duszone, proszą pana.

Chanteau z rozpaczą osunął się na swój fotel.

— A może podać jeszcze sztuką mięsa? — zapytała służąca.

Odmówił melancholijnym ruchem głowy. Chleb suchy, czy sztuka mięsa, to wszystko jedno. Smutny obiad, mój Boże! A tu w taką burzę nawet i ryby nie można było dostać. Pani Chanteau, która sama bardzo mało jadała, popatrzyła na niego z litością.

— Biedny mój stary! — zawołała nagle. — Litość mnie nad tobą bierze, chowałam na jutro podarunek dla ciebie, no, ale kiedy dziś głód mrzesz...

I znów zagłębiwszy rękę w worek, wyciągnęła zeń glinianą puszkę z pasztetem z wątróbek gęsich. Oczy pana Chanteau zabłysły. Wątróbki gęsie, owoc zakazany, smakołyk ulubiony, wzbroniony absolutnie przez doktora.

— Tylko słuchaj, — mówiła dalej żona — tylko na jeden kawałek pozwalam. Sam zresztą powinieneś być rozsądny, wiesz, że czego nie można, to nie można!...

On pochwycił puszką i, nie słysząc jej przełożeń, wybierał sobie pasztet na talerz rękami drżącemi. Często odbywały się w nim takie walki wewnętrzne pomiędzy obawą ataków podagry z jednej i łakomstwem z drugiej strony i prawie zawsze łakomstwo zwyciężało. Niech tam, cierpieć będę, ale zjem te przysmaki.

Weronika, która z boku stojąc, widziała, jak wielki kawał Chanteau sobie odkroił, cofała się ku drzwiom kuchni, mrucząc:

— To dopiero pan będzie wrzeszczał.

Mówiła to tak prosto i naturalnie, że trudno się było gniewać na nią. Pan „wrzeszczał“, gdy miał atak podagry i w istocie nie było to nic innego tylko wrzaski.

Koniec obiadu był bardzo wesoły. Lazar z żartem i śmiechem odebrał ojcu puszkę. Ale gdy podano deser, kawał sera z Pont-L’Eveque i biszkopty, wielką radość sprawiło wszystkim nagłe ukazanie się Maćka. Do tej chwili spał on sobie spokojnie, gdzieś pod stołem. Przybycie biszkoptów obudziło go, zdawało się, że je przez sen czuje i co wieczór, o tej samej porze, budził się, wyłaził z pod stołu, otrząsał się, obchodził do koła, wypatrując, kto dlań będzie miał najlepsze serce. Zwykle najłatwiej rozczulać się dawał Lazar, ale tego wieczoru Maciek, po raz drugi obchodząc stół, zatrzymał się przed Paulinką i wpatrzył się w nią swemi prawie ludzkiemi oczyma. Potem, przeczuwając w niej wielką przyjaciółkę ludzi i zwierząt, położył olbrzymią swą głowę na małem kolanku dziecka, nie spuszczając z niej wzroku pełnego czułych suplikacji.

— O ty, żebraku — zawołała pani Chanteau. — Lekko Maciek! Nie rzucaj-że się tak na łakocie.

Pies jednym łykiem wciągnął w siebie kawałek biszkoptu, który mu podała Paulinka i napowrót kładąc głowę na jej kolanie, wpatrzywszy się w oczy swej nowej przyjaciółki, prosił o drugi kawałek. Ona śmiała się, całowała go, głaskała i znajdowała go ślicznym z uszami spuszczonemi i łatką czarną na lewem oku, jedyną plamą na białej jego sukni z długiej wijącej się sierści. Ale wydarzył się przytem wypadek. Minuszka zazdrosna wskoczyła lekko na brzeg stołu i, mrucząc, przeciągając się z gracją kotkom właściwą, bodła głową w podbródek Paulinki. Były to jej pieszczoty. Czuć było nosek jej zimny i blizkość jej ostrych ząbków, podczas gdy nóżkami przebierała na jednem miejscu, jakby mieszała niemi ciasto lub gliną. Paulinka była zachwycona miedzy temi dwoma zwierzętami, kotką na lewo i psem na prawo, opanowana przez nie, wyzyskiwana niegodnie, aż do ostatniego źdźbła jej deseru.

— Odpędź-że ją! Maciek idź precz! — wołała ciotka. — Nic ci nie zostawią.

— Nic nie szkodzi — odpowiedziała spokojnie, szczęśliwa, że karmić je mogła.

Skończył się obiad, Weronika sprzątnęła ze stołu. Pies i kotka, widząc stół pusty, odeszły, nie podziękowawszy, zazdrośnie spoglądając na siebie.

Paulinka wstała, podeszła do okna i starała się coś zobaczyć. Już od początku obiadu spoglądała z pod oka w to okno, które, powoli się zaciemniając, dochodziło do czarności atramentu. W tej chwili był to mur nieprzejrzany, masa ciemności, w której ginęło wszystko, niebo, woda, wioska i kościółek nawet. Jakkolwiek nie przerażały ją żarty kuzyna, szukała oczyma morza, niepokoiło ją pragnienie świadomości, jak też wysoko ta woda dojdzie i słyszała tylko, że huk się wzmaga i staje się rykiem, grzmotem strasznym, potwornym, którego groza z każdą chwilą potężniała wśród wycia wichru i ciągłego plusku deszczu. Już ani śladu światła, ani nawet białości piany morskiej widać nie było wśród tego chaosu cieniów — nic, tylko galop fal pędzonych przez burzę w głębie nieskończone.

— Patrzcie no — rzekł Chanteau — to tęga woda... i jeszcze dwie godziny będzie się podnosiła.

— Zdaje mi się, — dodał Lazar, — że gdyby wiatr dął z północy, Bonneville by zginęło. Na szczęście z boku na nas uderza.

Mała odwróciła główkę i słuchała, co mówią, a w oczach jej malowała się litość zaniepokojona.

— E! co tam, — zawołała pani Chanteau — myśmy bezpieczni, niech sobie tam inni dają radę jak mogą... Każdy niech się broni, jak umie przeciw nieszczęściu... Ty, kochanko, pewnobyś wypiła filiżankę herbaty gorącej, co? Wypijesz, a potem pójdziemy spać.

Weronika, sprzątnąwszy ze stołu, rzuciła nań starą, dużą czerwoną serwetę dywanową w wielkie kwiaty. Dokoła zasiadła cała rodzina, każdy na swojem miejscu. Lazar wyszedł na chwilę i wrócił niosąc kałamarz, pióro, i całą garść papierów. Rozpostarł się pod lampą i zaczął przepisywać nuty. Pani Chanteau, która od chwili przyjazdu bardzo czule spoglądała na syna, nagle spochmurniała.

— Znowu nuty! nie możesz więc poświęcić nam jednego wieczoru, nawet w dniu mego powrotu!...

— Ależ, mateczko, nie odchodzę przecie, zostaję z tobą... przecież mi to nawet do rozmowy nie przeszkadza. Słucham uważnie i jak powiesz coś do mnie, odpowiem z pewnością.

I z pewnym uporem zajął swojemi papierami połowę stołu. Chanteau wcisnął się w fotel rozkosznie i opuścił ręce swobodnie na kolana. Przed ogniem Maciek zasypiaj tymczasem Minuszka, wskoczywszy na stół, na serwecie zajęła się swoją toaletą, a podniósłszy jedną łapkę w górę, starannie myła sobie sierść na brzuchu. Z pod wiszącej lampy, w kręgu światła, zdawała się ogarniać wszystkich jakaś serdeczność i spokój i niezadługo Paulinka, która uśmiechała się przymkniętemi oczkami do swej nowej rodziny, zmęczona w ciepłej tej atmosferze, senności oprzeć się nie mogła. Główka jej osunęła się, opadła na ramię i mimo padającego wprost na nią światła lampy, dziewczynka zasnęła. Delikatne jej powieki wydawały się jakby zasłonka jedwabna, zaciągnięta na oczy, z czystych jej usteczek wydobywał się regularny i spokojny oddech.

— Już biedactwo upada ze znużenia — rzekła pani Chanteau, zniżając głos. — Obudzimy ją, jak będzie herbata gotowa i potem położymy spać.

Cisza zapanowała. Przy oddalonem huczeniu burzy słychać było tylko skrzyp pióra Lazara. Był to wielki spokój, senność dawnych przyzwyczajeń, życie przeżuwane co wieczór na tem samem miejscu. Długo ojciec i matka spoglądali na siebie, nie mówiąc ani słowa. Nakoniec Chanteau zapytał nieśmiało:

— No i jakże tam w Caen? Davoine porządny zrobił inwentarz?

Z gniewem wzruszyła ramionami.

— Tak, porządny, dobrze ci mówić porządny, dawnom ci mówiła, że się dajesz oszukiwać!

Teraz, gdy mała drzemała, można było rozmawiać swobodnie. Z początku mówili po cichu, chcieli tylko zakomunikować sobie najpilniejsze nowiny. Ale namiętność przemogła i wszystkie kłopoty domowe stały się przedmiotem żywej rozmowy.

Po śmierci ojca, ongi robotnika ciesielskiego, który prowadził handel drzewem z północy, z pewnem zuchwalstwem awanturniczej głowy — sukcesor Chanteau, znalazł interesa domu bardzo skompromitowane. Mało czynny, rutynicznie ostrożny, zadowolony był, że mu się udało zapomocą porządku i systematyczności ocalić sytuację i żyć spokojnie z pewnych zysków. Jedynym romansem jego życia był ten, który go przed ołtarz zaprowadził. Ożenił on się z nauczycielką, którą poznał w jednym z domów, w których bywał. Eugenia de la Viniére, sierota szlacheckiego rodu z Cotentin, podupadłego, liczyła na to, że swemi ambitnemi dążeniami natchnie swego męża. Ale on, którego edukacja była niekompletna, z powodu, iż do nauki dano mu sposobność nieco zapóźno, cofał się przed większemi przedsiębiorstwami i ambitnym porywom swojej żony przeciwstawiał wrodzoną swą ociężałość. Gdy urodził im się syn, ona na dziecko to przeniosła całe nadzieje wielkiej fortuny, posyłała go do liceum, sama uczyła co wieczór. Tymczasem nowa przeszkoda pokrzyżowała jej zamiary. Chanteau, który od czterdziestego roku życia cierpiał na podagrę, w końcu tak częstych i tak bolesnych doznawał jej ataków, że zaczął wspominać o sprzedaniu domu handlowego. Była to miernota, drobne oszczędności zjadane na ustroniu, dziecko rzucone w wir życia, bez podpory dwudziestu tysięcy franków renty, o których dla niego marzyła.

Wtedy pani Chanteau postanowiła przynajmniej sama zająć się sprzedażą. Zyski z handlu tego wynosiły około dziesięciu tysięcy franków rocznie, z których rodzina żyła wystawnie, gdyż pani przyjmować lubiła. Ona tedy wynalazła jakiegoś pana Davoine i następującą przyjęła kombinację. Davoine kupił handel drzewem za sto tysięcy franków, lecz zapłacił tylko pięćdziesiąt tysięcy; zostawiając mu drugie pięćdziesiąt, państwo Chanteau pozostawali wspólnikami jego i mieli dzielić z nim zyski. Ów Davoine wydawał się człowiekiem inteligentnym i energicznym. Przypuszczając nawet, że więcej dochodu niż dotąd, z handlu nie osiągnie, było to zawsze pięć tysięcy franków zapewnionych, które dodane do trzech, jakie przyniosły pięćdziesiąt tysięcy franków, umieszczonych na hipotece, czyniły razem dochód roczny wynoszący ośm tysięcy. Z tem już można było cierpliwie wyczekiwać sukcesów syna, które z miernego stanu wyprowadzić ich miały.

Uregulowano się w ten sposób. Chanteau kupił właśnie przed dwoma laty domek, nad brzegiem morza w Bonnevilie, z upadłości jednego z klijentów uratowane źdźbło. Zamiast go odprzedać, jakto z początku pani Chanteau miiała zamiar, postanowiła ona zamieszkać w nim przynajmniej do pierwszych tryumfów Lazara. Wyrzec się swoich zajęć w Caen, zakopać się w takim odludnym zakątku, było to dla niej samobójstwem, ale ustępowała cały dom Davoinowi, trzebaby było wynająć gdzieindziej; i, wziąwszy na odwagę, postanowiła oszczędzać, nie opuszczając jednak myśli tryumfalnego powrotu do Caen kiedyś, gdy syn jej zajmować tam będzie poważne stanowisko. Chanteau zgadzał się na wszystko. Podagra jego przecie zgodzić się będzie musiała z sąsiedztwem morza, zresztą z trzech lekarzy, których się radzono, dwóch przez grzeczność powiedziało, że jakkolwiek, ale jednakże szeroki wiatr na wybrzeżu, powietrze, jeżeli nie na podagrę, to przynajmniej dla ogólnego stanu zdrowia korzystne może będą. Tak więc, pewnego poranku majowego państwo Chanteau opuścili Caen, pozostawiając w liceum Lazara, wówczas czternastoletniego i wyjechali na stałe mieszkanie do Bonneville.

Od chwili tego bohaterskiego wydarcia się, pięć już lat upłynęło, a interesa rodziny szły coraz gorzej. Davoine rzucał się na wielkie przedsięwzięcia i potrzebował, a przynajmniej mówił że potrzebuje ciągle nowych kapitałów. Potem osiągnięte zyski znowu na kartę stawiał tak, że inwentarze jego doroczne prawie zupełnie pokrywały się stratami. Trzeba było w Bonnevile żyć z trzech tysięcy franków z biedą, tak, że trzeba było sprzedać konie i że Weronika musiała się zajmować sadem warzywnym.

— Moja Eugenjo, — odważył się powiedzieć Chanteau — jeżeli mówisz, że mnie oszukano, to przyznać zechciej, że jest potrosze w tem twojej winy.

Ale ona już tej odpowiedzialności przyjąć na siebie nie chciała i chętnie zapomniała, że spółka z Davoinem była jej dziełem.

— Jakto? moja wina? — zawołała sucho. — Czyżto ja jestem chora? Gdybyś ty nie był chory, możebyśmy mieli miljony teraz.

Za każdym razem, gdy cierpkość żony wybuchała w ten sposób, Chanteau spuszczał głowę zaambarasowany jakoś i zawstydzony, że w kościach swoich daje schronienie takiej nieprzyjaciółce rodziny, jaką jest nieszczęsna podagra.

— Poczekajmy — szepnął. — Davoine zdaje się być pewnym zysków w tem nowem przedsiębiorstwie. Jeśli sosna podniesie się w cenie, odrazu zrobimy majątek.

— A zresztą co tam, — zawołał Lazar, nie przerywając sobie w robocie — i tak mamy co jeść. Poco się kłopotać? Niema to jak ja, kpię sobie z pieniędzy i basta!

Pani Chanteau powtórnie wzruszyła ramionami.

— Lepiejbyś zrobił, żebyś nie tak bardzo kpił z pieniędzy i nie tracił czasu na głupstwa.

I powiedzieć tu, że to ona nauczyła go grać na fortepianie. Teraz sam widok kajetu nut w rozpacz ją wprowadzał. Ostatnia nadzieja upadła. Ten syn, którego spodziewała się widzieć prefektem lub prezesem trybunału, mówi, że będzie opery pisał. A ona już go widzi biegającego po błocie ulicznem z lekcji na lekcję.

— Oto zresztą — rzekła — masz tu relację z trzech ostatnich miesięcy... dał mi to Davoine... Jeżeli tak dalej pójdzie, przyjdzie do tego, że w końcu roku my mu będziemy jeszcze winni.

Położyła worek na stole i poszukawszy, wydobyła zeń papier, który podała mężowi. Wziął go z niechęcią, obejrzał, obrócił w palcach i położył przed sobą, nie otwierając. Właśnie Weronika wniosła herbatę. Nastała długa cisza, filiżanki stały próżne. Przy cukierniczce Minuszka, założywszy łapki, przymykała powieki leniwie, tymczasem przed kominkiem Maciek chrapał jak człowiek. A morze huczało ciągle jakby las olbrzymi, służący za akompanjament tym wszystkim drobnym hałasom i niepokojom.

— Mateczko, możebyś ty ją obudziła, — rzekł Lazar — musi jej być tak niewygodnie spać.

— Tak, tak, niewygodnie — mruknęła pani Chanteau, patrząc na Paulinkę, ale widocznie czem innem zajęta.

Wszyscy troje spojrzeli na drzemiącą dziewczynkę. Tchnienie jej uspokoiło się jeszcze bardziej. Policzki białe i różowe usteczka w świetle lampy miały słodycz nieruchomą bukietu. Jedynie tylko krótkie ciemne włoski przez wiatr potargane, rzucały cień na delikatne jej czoło. I umysł pani Chanteau powracał do Paryża, do tych kłopotów, które przeszła; i dziwiła się sama zapałowi, z jakim przyjęła tę opiekę, przejęta jakimś instyktownym szacunkiem dla wychowanki bogatej, choć skrupułów nie uczuwała i nie miała żadnej złej myśli co do majątku, którego strzec miała.

— Kiedym wysiadła przed tym sklepem, — zaczęła opowiadać powoli — zastałam ją ubraną w czarną sukienkę. Całowała mnie i płakała, aż się zanosiła... Śliczny sklep, masarnia cała z marmuru i luster, wprost naprzeciwko hal... Zastałam tam babę, służącą, wysoką jak snop słomy, świeżą, czerwoną, która uprzedziła notarjusza, kazała wszystko opieczętować i sprzedawała w dalszym ciągu jak najspokojniej kiełbasę i salcesony... Owa Adela opowiadała mi okoliczności śmierci naszego biednego kuzyna Quenu. Jak mu umarła żona Eliza, przez sześć miesięcy krew go dusiła, ciągle podnosił ręce do szyi, jakby chciał sobie krawat rozwiązać; aż nareszcie jednego dnia znaleziono go na ziemi z twarzą fjoletową i z nosem w dzieży sadła... Podobno jego wuj Gradelle tak samo umarł.

Umilkła. Cisza znowu zapanowała. Śpiącej Paulince śnić się coś przyjemnego musiało. Po twarzyczce jej przebiegł uśmiech rozkoszy.

— A z pełnomocnictwem jakże poszło? — zapytał Chanteau.

— Bardzo dobrze... ale ten twój notarjusz doskonale się znalazł, że kazał pozostawić miejsce na nazwisko mandatarjusza, gdyż jak się zdaje, jabym cię w tem nie mogła zastąpić. Kobiety są wyłączone od tego rodzaju interesów... Jakem ci o tem już pisała, zaraz po przyjeździe do Paryża poszłam do tego notarjusza, który ci to przysłał wyciąg z testamentu, mianujący cię opiekunem. On też zaraz wypisał pełnomocnictwo na imię swego starszego dependenta, co jak mi powiedział, bardzo często się zdarza... I tak dopiero mogliśmy działać. U sędziego pokoju zawezwałam do rady familijnej trzech kuzynów z rodziny Elizy, dwóch młodych braci ciotecznych, Oktawiusza Mouret i Klaudjusza Lantier i jeszcze trzeciego pana Rambaut, który mieszka w Marsylji. Potem z naszej strony, z rodziny Quenu wzięłam siostrzeńców Naudeta, Liardina i Delorma i, jak widzisz, złożyłam radę familijną bardzo przyzwoitą, z którą będziemy mogli robić, co nam się podoba, dla szczęścia dziecka... Otóż na pierwszem zebraniu wybrali oni podopiekuna, którego rozumie się, trzeba było wziąć z rodziny matki Paulinki, Pan Saccard...

— Cicho, budzi się — przerwał Lazar.

W istocie Paulinka otworzyła szeroko oczy. Nie ruszając się, ze zdziwieniem spoglądała na rozmawiających. Potem, z półsennym uśmiechem, zamknęła znowu powieki, nie mogąc się oprzeć znużeniu, a twarz jej nieruchoma przybrała napowrót mleczną przezroczystość kamelji.

— Ten Saccard, to podobno jakiś spekulant? — zapytał Chanteau.

— Tak — odpowiedziała żona. — Widziałam go, rozmawiałam z nim. Bardzo przyzwoity człowiek... Tyle ma interesów na głowie, że odrazu mi powiedział, iż niema co na niego liczyć w interesach opieki... To i owszem, myślę sobie, nie potrzebujemy nikogo. Kiedy bierzemy małą, to już bierzemy, nieprawdaż? Ja tam nie lubię, żeby kto wściubiał nos w moje interesa... I tak cała sprawa załatwioną została. Twoje pełnomocnictwo, na szczęście, zawierało wyszczególnienia konieczne. Odjęto pieczęcie, zrobiono inwentarz całego majątku, sprzedano na licytacji masarnię... Ale patrz, jakie szczęście! znalazło się dwóch konkurentów, którzy się podbijali zawzięcie; dziewięćdziesiąt tysięcy franków zapłacili gotówką! Notarjusz już znalazł pomieszczenie na sześćdziesiąt tysięcy franków, a oto akt, prosiłam go, żeby się dalej tem zajmował i oto sto pięćdziesiąt tysięcy przywiozłam ze sobą w papierach wartościowych. Głównemu dependentowi dałam pokwitowanie z pieniędzy, któreś na moje żądanie przysłał odwrotną pocztą, no i pokwitowanie z całego interesu... Patrzajcie teraz..

Zagłębiła rękę w worek i wydobyła z niego gruby pakiet rozmaitych papierów wartościowych, włożonych w dwa półarkusiki okładek starego regestru masarni, z których wydarto kartki. Okładki te, zielonym marmurkowym papierem oklejone, miały na sobie liczne plamy z tłuszczu. Ojciec i syn spojrzeli na ten majątek, który spadał na zużytą serwetą ich stołu.

— Herbata wystygnie, mamo — rzekł Lazar, rzucając nareszcie pióro. — Może ja naleją?

Wstał dla zadowolenia nerwowej potrzeby ruchu i zaczął napełniać filiżanki. Matka nie odpowiedziała na jego pytanie, oczy jej spoczywały ciągle na pieniądzach.

— Naturalnie — mówiła dalej powolnym głosem — na ostatniem posiedzeniu rady familijnej, zwołanem na moje żądanie, powiedziałam im, żeby mi zwrócili koszta podróży... a także, aby ustanowiono wysokość wynagrodzenia za utrzymanie małej u nas. Oznaczono je na osiemset franków rocznie. Jesteśmy biedniejsi niż ona, nie mamy potrzeby robić jej łaski. Nikt z nas nie chciałby zarobić na jej nieszczęściu, ale cóż mamy dokładać ze swego? Procenta od jej rent będzie się składało i do czasu jej pełnoletności kapitał jej się podwoi... Robi sią, co się powinno... Ostatniej woli zmarłego trzeba być posłusznym... A jeśli to nie wystarczy i jeśli się co i naszego wyda dla niej, to nam to może przyniesie szczęście, którego tak bardzo potrzebujemy... Kochane dziecko, tak była wzruszona biedaczka, aż się zanosiła od płaczu, jak się żegnała ze służącą! Pragną, żeby u nas szczęśliwą była.

Obaj mężczyźni zdawali się podzielać życzliwość pani Chanteau dla małej.

— To pewna, że ja jej nic złego nie zrobią — rzekł Chanteau.

— Śliczna jest — dodał Lazar. — Ja już bardzo ją kocham.

Śpiący pod stałem Maciek poczuł herbatą. Wylazł z pod stołu, przeciągnął się i położył znowu wielki swój łeb na brzegu stołu. Minuszka także przysunęła się, ziewając, przyczem sierść jej się na karku jeżyła. Było to trudne budzenie sią, nareszcie kotka wyciągnęła szyją tak, że powąchać mogła pakiet pieniędzy w okładkach zatluszczonych. A gdy państwo Chanteau zwrócili swe spojrzenia na Paulinkę, spostrzegli, że ta, otworzywszy oczy, patrzyła na papiery, na ten stary regestr zniszczony, który tu odnajdywała.

— O! ona wie dobrze, co jest w tych okładach — rzekła pani Chanteau, — Nieprawdaż, kochaneczko? Pokazywałam ci to w Paryżu... to jest to, co twój poczciwy ojciec i biedna matka tobie zostawili.

Łzy zakręciły się w oczach dziewczynki i spłynęły po jej policzkach. Żal jej budził się jeszcze tak nagle, jak powodzie wiosenne. Już przez łzy uśmiechała się, bawiła się Minuszką, która, obwąchawszy pakiet, zachęcona zapachem zaczęła go potrącać i przewracać, głową uderzając w rogi tej niby książki.

— Minuszka połóż to! — wykrzyknęła pani Chanteau. — Któż widział bawić się pieniędzmi.

Chanteau śmiał się, Lazar także. Na rogu stołu Maciek bardzo rozgniewany, pożerając błyszczącemi oczyma papiery, które widocznie brał za jakieś jedzenie, szczekał zapamiętale na kotkę. I cała rodzina zaczęła się śmiać głośno. Paulinka, zachwycona tą zabawą, schwyciła w objęcia Minuszkę, którą kołysała i pieściła jak lalkę.

Z obawy, aby dziewczynka znowu nie zasnęła, pani Chanteau podała jej zaraz herbatę i potem zawołała Weroniki.

— Podaj nam świece... tak przy gawędce zapomina się o spaniu. To już przecie dziesiąta, a mnie się przed dwiema godzinami tak już spać chciało, żem jadła śpiącaQ

Ale w kuchni dał się słyszeć jakiś głos męski i gdy Weronika wniosła cztery świece zapalone, pani Chanteau zapytała:

— Z kimże tam rozmawiasz?

— Proszę pani Prouane... przyszedł powiedzieć panu, że tam na dole niedobrze się dzieje, przypływ morza wszystko podobnie łamie.

Chanteau musiał przyjąć obowiązki mera Bonneville, a Prouane, pijaczyna, który przy księdzu Horteur był zakrystianem, pełnił zarazem obowiązki sekretarza municypalności. Niegdyś, gdy służył w marynarce, nie był prostym majtkiem, ale miał jakiś stopień, a pisał jak nauczyciel szkoły elementarnej. Zawołano na niego, żeby wszedł i zaraz też ukazał się w progu, w długich butach, w kaftanie, z czapką wełnianą w ręku. Całe to ubranie przesiąkłe było wodą.

— Cóż tam słychać, Prouane?

— Co ma być panie? Dom Cuchów już teraz licho wzięło. Jeśli tak dalej pójdzie, to i z Goninami tak będzie... Byliśmy tam wszyscy na miejscu, Tourmal, Houtelard, ja i inni. Ale cóż na to poradzi, niema środka przeciw morzu, już tak widać zapisane, że co roku zabierze nam to ladaco szmat ziemi.

Cisza zapanowała. Płomienie czterech świec wznosiły się w górę, a w dali słychać było morze, to ladaco, którego fale rozbijały się o skały. W tej chwili było ono w całej pełni przypływu, każdy bałwan, zapadając się, wstrząsał domami. Były to jakby strzały artylerji olbrzymiej, ponure i regularne, które się rozlegały wśród ciągłego dudnienia odłamków skał spadających, podobnego do rotowego ognia piechoty. Wśród ryku burzy, wiatr jęki swe roznosił, a deszcz, co chwila się wzmagając, bił w ściany i okna, jakby grad kulek ołowianych.

— To prawdziwy koniec świata! — zawołała pani Chanteau. — A cuchowie gdzie się schronili?

— Trzeba będzie znaleźć im jakiś przytułek — rzekł Prouane. — Tymczasem już są u Goninów... Gdybyście państwo to widzieli!... Mały, co ma trzy lata, cały zmoczony jak chleb w zupie, i matka w spódniczynie tylko, co na niej przylega tak, że wszystko, bez urazy państwa, widać jak ją Pan Bóg stworzył, i biedny Cuchę z głową rozciętą przez belkę spadającą, gdy uparcie bronił swojej biednej chudoby!

Paulinka wstała od stołu. Usunięta ku oknu, słuchała z powagą dorosłej osoby. Na twarzy jej malowały się dobroć i litość zarazem. Ogarniała ją gorączka sympatji i współczucia, od której duże jej wargi drżały.

— O! ciociu, biedni ludzie!

I spojrzenie jej pobiegło nazewnątrz, w tę przepaść czarną, w której ciemności jeszcze bardziej się wzmogły. Czuć było, że morze dotarło aż do drogi, że było tuż, wezbrane, ryczące, ale go widać nie było. Zdawało się, że czarnemi jak atrament falami zalana jest wioska, skały, wybrzeża i horyzont cały. Dla dziecka była to bolesna niespodzianka. Ta woda, która jej się zdawała tak piękną, teraz rzucała się na ludzi.

— Biegnę z wami Prouane! — wykrzyknął Lazar. — Może się tam przydam na co!

— O! tak, dobrze kuzynku! — zawołała Paulinka, której oczy zabłysły.

Ale Prouane wstrząsnął głową.

— Niema się poco trudzić, panie Lazar. Nie pomożesz pan więcej jak inni. Jesteśmy tam wszyscy i patrzymy, jak zabiera, co mu się podoba, a jak mu się już nie podoba zabierać, to i tak trzeba będzie podziękować zato, co zostawiło... Ja tylko tak przyszedłem zawiadomić pana mera...

Nareszcie Chanteau się rozgniewał znudzony tym dramatem, który mu psuje noc i którym się nazajutrz będzie musiał zajmować.

— Bo też — wykrzyknął — djabeł wam przyniósł myśl budować tak głupio wieś! Wleźliście pod bałwany, to i cóż dziwnego u kroćset, że wam morze zabiera chałupę po chałupie... I zresztą czego siedzicie w tej nędznej dziurze? Jak tu niedobrze, to się idzie gdzieindziej!

— A gdzie? — zapytał Prouane, który tego wybuchu słuchał z ogłupiałą miną. — Tu się jest, panie merze, to się i tu zostaje... Człowiek przecież musi gdzieś być.

— W tem to jest i racja — zakonkludowała pani Chanteau. — A czy tu, czy tam, zawsze zupełnie dobrze nie jest... Właśnie szliśmy spać. Dobranoc. Jutro za widoku zobaczymy.

Prouane, kłaniając się, wyszedł i słychać było jak Weronika zanim drzwi zamykała. Każda z czworga osób, rodzinę składających, trzymała w ręku lichtarz z palącą się świecą; pogłaskano jeszcze Maćka i Minuszkę, które spały razem w kuchni, Lazar zebrał swoje nuty, tymczasem pani Chanteau ścisnęła pod pachą stare, zatłuszczone okładki z pieniędzmi wewnątrz: ona też zabrała ze stołu Inwentarz Davoina, o którym jej mąż zapomniał. Papier ten serce jej krwawił; nie było potrzeby ciągle go mieć na oczach.

— Idziemy na górę, Weroniko — wołała jeszcze pani Chanteau — a i ty pewno już nie będziesz się kołatać o tej godzinie.

A gdy z kuchni dało się słyszeć tylko mruczenie jakieś do warczenia podobne, ciągnęła dalej trochę ciszej:

— Co jej się zrobiło? Myślałby kto, żem jej przywiozła dziecko do karmienia i do odstawienia.

— Daj jej pokój, — rzekł Chanteau, — wiesz przecie, że na nią takie chwile przychodzą... No i cóż? jesteśmy... wszyscy czworo?... No, to dobranoc.

On sam sypiał na dole, z drugiej strony korytarza, w dawnym salonie przerobionym na pokój sypialny. W ten sposób łatwiej było, gdy miał atak podagry, wytoczyć go z fotelem do stołu, albo na taras. Otworzył drzwi, zatrzymał się na chwilę, nogi miał jakieś zdrętwiałe, głuchy ból je przejmował, a sztywność stawów już od dnia poprzedniego, zapowiadała mu bliskość ataku.

— Do licha! źlem zrobił, żem jadł ten pasztet — szepnął sam do siebie.

To przekonanie do rozpaczy go doprowadzało.

— Dobranoc, — powtórzył zbolałym głosem... wy zawsze spać możecie, wy zdrowi... dobranoc kochanko, śpij spokojnie... to twemu wiekowi właściwe.

— Dobranoc, wujeczku — rzekła Paulinka, całując go.

Drzwi się zamknęły. Pani Chanteau prowadziła na górę Paulinkę przed sobą, Lazar szedł za niemi.

— To pewna, że mnie dziś nie trzeba będzie do snu kołysać — rzekła. — A zresztą mnie ten hałas usypia, to mi wcale nie przeszkadza i nie jest mi nieprzyjemnem... W Paryżu jakoś mi tego brakowało, nic mną w łóżku nie wstrząsało.

Wszyscy troje weszli na pierwsze piętro. Paulinkę, która trzymała świecę prosto przed sobą, bawiła ta procesja „gęsiego“ ze świecami, od świateł których cienie wirowały na ścianie. U szczytu schodów dziewczynka zatrzymała się niepewna, nie wiedząc gdzie ją ciotka prowadzi. Pani Chanteau popchnęła ją łagodnie.

— Idź prosto przed siebie... Oto widzisz pokój dla przyjaciół, a wprost naprzeciwko mój pokój... Wejdź na chwilkę, zobaczysz.

Był to pokój wybity kretonem żółtym w zielony deseń, bardzo skromnie umeblowany mahoniowemi meblami: łóżko, szafa, biurko. Pośrodku stał mały stolik na czerwonym dywaniku. Gdy już pani Chanteau pokazała wszystkie kąty, zbliżyła się ze świecą do biurka i opuściła klapę.

— Chodź, zobacz — powtórzyła.

Otworzyła jedną z małych szufladek, w której z westchnieniem umieściła smutny inwentarz Davoina. Potem, opróżniła szufladkę powyżej, wyjęła ją, wstrząsnęła dla wyrzucenia dawnego pyłu i okruchów i przygotowywała się do włożenia w nią owych pieniędzy w okładkach zapuszczonych. Paulinka stała i patrzyła.

— Patrz! kładę je tu, będzie im dobrze, będą same... tu czysto, nic im nie będzie przeszkadzało... Chcesz je sama włożyć?

Paulinkę wstyd jakiś ogarnął, z którego sobie sprawy nie zdawała. Zarumieniła się.

— O! cioteczko, poco!

Ale nim to wyrzekła, już jej ciotka w rękę wsunęła pakiet; musiała go włożyć do głębi szuflady, podczas gdy Lazar świecą podniesioną oświecał wnętrze biurka.

— Tak, — mówiła dalej pani Chanteau — teraz pewna jesteś i bądź spokojna, z głodu możemy przy tem umrzeć... Pamiętaj, pierwsza szufladka na lewo, nie wyjdą stąd aż w dniu, kiedy już będziesz taką dużą panienką, że je sama zabierzesz... No, przecie ich tu Minuszka zjeść nie przyjdzie!

Myśl o kotce otwierającej biurko i jedzącej papiery, pobudziła Paulinkę do głośnego śmiechu. Chwilowe zakłopotanie jej znikło, bawiła się z Lazarem, który drażniąc ją, mruczał jak kotka i udawał, że się dobiera do szufladki. On śmiał się też z całego serca. Ale matka jego uroczyście zamknęła klapę i energicznie dwa razy obróciła klucz w zamku.

— Skończyliśmy — rzekła... No, Lazar, nie udawaj zwierzęcia... Teraz pójdę na górę zobaczyć, czy wszystko dla niej przygotowane.

I wszystko troje, jedno za drugiem, znowu znaleźli się na schodach. Na drugim piętrze Paulinka znowu nie pewna, otworzyła drzwi na lewo, ale ciotka zawołał na nią:

— Nie, nie, nie z tej strony, to pokój twego brata. Twój pokój jest naprzeciwko.

Paulinka stała na progu nieruchomie, zaciekawiona wielkością pokoju i mnóstwem gratów, które go zapełniały: fortepian, sofa, stół olbrzymi, książki, obrazy. Nakoniec otworzyła drzwi naprzeciwko i znów stanęła zachwycona, chociaż pokoik jej w porównaniu z tamtym, wydał się jej maleńkim. Obity on był papierem: tło piaskowego koloru, a na niem błękitne róże. Stało tam łóżeczko żelazne, osłonięte firankami muślinowemi, tualetka, komoda i trzy krzesełka.

— Wszystko jest — szepnęła pani Chanteau, — woda, cukier, ręczniki, mydło... no, śpij spokojnie... Weronika śpi w izdebce obok. Gdybyś się czego zlękła, to tylko w ścianę uderz.

— A zresztą, ja tu jestem — oświadczył Lazar — jak przyjdzie jaki duch, to jak go machnę wielką szablą...

Drzwi obu pokojów, naprzeciwko siebie położonych stały otworem. Paulinka przebiegła oczyma z jednego pokoju do drugiego.

— Duchy nie chodzą — rzekła z swoją wesołą minką. Wielka szabla, to na złodziei... Dobranoc, cioteczko! Dobranoc, kuzynku.

— Dobranoc, kochanko... A będziesz ty umiała sama się rozebrać i spać położyć?

— O! będę ciociu. Już nie jestem przecie małem dzieckiem. W Paryżu wszystko sama robiłam.

Pocałowali ją oboje. Pani Chanteau powiedziała jej, odchodząc, że może drzwi zamknąć na klucz. Ale już dziewczynka była przy oknie, niespokojna, chcąc się dowiedzieć, czy ono na morze wychodzi. Fale deszczu spływały po szybach z taką gwałtownością, ze nie śmiała okna otworzyć. Było bardzo ciemno. Ona jednak szczęśliwą była, słysząc morze kłębiące się u jej stóp. Potem, pomimo, że ze zmęczenia ledwo na nogach się trzymała, obeszła pokoik dokoła i obejrzała mebelki. Myśl, że ma swój pokoik, oddzielny od innych, pokoik, w którym mogła się zamknąć, napełniała ją dumą osoby dorosłej. Jednakże w chwili, gdy miała klucz przekręcić w zamku i gdy już, zdjąwszy sukienkę, była tylko w spódniczce, zawahała się i jakiś niepokój ją ogarnął, A gdyby kto wszedł? Zadrżała, otworzyła drzwi, żeby zobaczyć, czy za niemi niema kogo w korytarzu. Naprzeciwko, na środku swego pokoju, przy otwartych drzwiach, stał jeszcze Lazar i spójrzał na nią.

— A co? — zapytał — czy potrzebujesz czego?

Zarumieniła się cała. Chciała skłamać, lecz po chwili! zwykła szczerość przemogła.

— Nie, nie... tylko widzisz, ja się boję, jak drzwi są na klucz zamknięte, to też ja nie zamknę, a jeśli zastukam, to żebyś przyszedł. Ale ty żebyś przyszedł, rozumiesz, nie służąca.

Zbliżył się do niej, ujęty wdziękiem tego dziecka, tak naiwnego i serdecznego.

— Dobranoc, — powtórzył, wyciągając ku niej ręce.

Jednym skokiem rzuciła mu się na szyję i, nie zwracając uwagi na swój negliż dziecięcy, objęła go swemi chudemi ramionami i ucałowała.

— Dobranoc, kuzynku.

W pięć minut później, odważnie zgasiła świecę i wsunęła się w głąb łóżeczka, przysłoniętego muślinem. Z początku, ze zbytku znużenia, sen jej był bardzo lekki.

  

Najprzód, słyszała Weronikę wchodzącą na górkę nieostrożnie, potrącając stołki i budzącą wszystkich, później już tylko ponury ryk burzy, deszcz, uparcie tłukący dachówki, wiatr wstrząsający oknami i świszczący pod murem i przez całą godzinę jeszcze ta kanonada grzmotów trwała, a każdy bałwan spadający wstrząsał nią w łóżeczku. Zdawało jej się, że dom cały, zburzony, zniszczony unosił się z wodą jak statek. Ciepło jej było i wygodnie, myśl jej już chwiejna, biegła z litością i pragnieniem dopomożenia ku tym biednym ludziom, których morze, tam na dole, wygnało z ich pościeli. Potem wszystko zniknęło, zasnęła głęboko.

  

II.

    

Od pierwszych dni obecność Paulinki wniosła radość w dom. Jej dobre zdrowie, rozsądek spokojny, uśmiech, uspakajały głuche niesnaski, w których żyta rodzina Chanteau. Ojciec znalazł w niej opiekunkę w chorobie, matka była szczęśliwa, że syn więcej w domu zostaje. Jedna tylko Weronika ciągle jeszcze gderała po cichu. Zdawało się, jakby owe sto pięćdziesiąt tysiecy franków, zamknięte w szufladce biurka, nadawały rodzinie wygląd ludzi bogatszych, jakkolwiek tych pieniędzy nie dotykano. Nowy związek tworzył się pomiędzy nim i powstawał on na podstawie jakiejś nadziei, wśród ich finansowej ruiny, chociaż nie wiedziano naprawdę jaka to była ta nadzieja.

W dwa dni później, w nocy, atak podagry, który Chanteau przeczuwał, wybuchł nakoniec. Od tygodnia już doznawał on jakichś strzykań w stawach, dreszczów nagłych, które wstrząsały jego członkami, wstrętu nieprzezwyciężonego do wszelkiego ruchu. Wieczorem położył się spać, mając nadzieje, że jeszcze uniknie ataku, lecz o trzeciej rano ból straszny objawił się w wielkim palcu lewej nogi. Potem przeszedł do piety i następnie ogarnął kostką. Do rana skarżył się po cichu, pocąc się pod kołdrą i nie chcąc budzić nikogo. Ataki jego były czemś przerażającem dla całego domu. Biedny stary ociągał się z wołaniem aż do ostatniej chwili. Wstyd mu było, że choroba wracała i rozpacz go brała z powodu ogólniej niechęci i niecierpliwości, jaką jego podagra w całym domu budziła. Jednakże, gdy Weronika przechodziła pod jego drzwiami około ósmej rano, nie mógł wstrzymać krzyku, który mu z piersi wydarł ból dotkliwszy w tej chwili.

— Oto jest, już go masz! — gderała służąca. — Stary znów wrzeszczy.

Weszła, ale popatrzywszy na niego, jak jęcząc, zwrócił ku niej głowę na puduszkach, nie znalazła nic na jego pocieszenie.

— Jeśli pan myśli, że pani będzie z tego kontenta — rzekła tylko — to się pan grubo myli.

W istocie, gdy pani, zawiadomiona o tem, co się dzieje, przyszła do pokoju chorego, opuściła ręce z gestem rozpaczliwego zniechęcenia.

— Znowu! — zawołała. — Zaledwie wróciłam i już się zaczyna.

Od lat piętnastu szaloną złością przeciw podagrze pałała. Nienawidziła jej jak nieprzyjaciółki swojej, jak złodziejki, która zrujnowała jej nadzieje, syna jej zubożyła, zabiła jej ambitne dążenia. Gdyby nie podagra, czyżby byli teraz tak wygnani na odludne prawie wybrzeże!? I mimo swego dobrego serca drżała z gniewu na samą myśl ataków choroby męża i z góry uznawała się niezręczną, nieumiejącą go w nich pielęgnować.

— O Boże! jakże cierpię... — jęczał biedaczysko. — Ten atak będzie silniejszy niż ostatni, już to czuję. A ty odejdź, żoneczko... wiem, że ci to przykrość robi, tylko poślij zaraz po doktora Cazenova.

Od tej chwili wszystko w domu już szło bez ładu. Lazar pojechał do Arromanches, chociaż cała rodzina niewielkie w doktorach pokładała zaufanie. Od lat piętnastu Chanteau próbował rozmaitych lekarstw i za każdą nową próbą choroba się wzmagała. Z początku dosyć słabe i rzadkie ataki, niezadługo w siłę się wzmogły i częściej powtarzać zaczęły. Dziś już cierpiał na obie nogi, a nawet jedno kolano było zaatakowane. Trzy już razy chory zmieniał system leczenia i biedne jego ciało stało się polem doświadczalnem, na którem staczały walkę reklamowane lekarstwa. Najprzód krwi upuszczono zbytecznie, potem przeczyszczano go nadto, a teraz pakowano w niego jakieś mikstury. To też przy osłabieniu krwi co do jakości i ilości i wycieńczeniu innych organów, przechodnia jego podagra, zamieniła się w chroniczną. Leczenie miejscowe również się nie udawało, od pijawek stawy twardniały, opium przedłużało kryzysy, a wizykatorje sprawiały owrzodzenia. Wiesbaden i Karlsbad żadnego nie sprawiły skutku, a jeden sezon w Vichy o mało go nie zabił.

— O Boże! jak ja cierpię! — powtarzał Chanteau. — Jakby psy wściekłe nogę mi szarpały.

I nerwowym ruchem, w przekonaniu, że mu ulży zmiana pozycji, przekładał i przesuwał nogę. Ale ból powiększał się ciągle, każdy ruch nowe wywoływał jęki. Niebawem w paroksyzmie cierpienia, ryk stał się ciągłym. Miał dreszcze i gorączkę, szalone pragnienie go paliło.

Tymczasem Paulinka wsunęła się do pokoju. Stanęła przy łóżku i patrzyła na wuja swego z powagą, lecz nie płakała. Pani Chanteau, zdenerwowana przez ten krzyk, traciła głowę. Weronika chciała poprawić kołdrę, której ciężaru chory nie mógł znieść; ale gdy wyciągnęła swoje wielkie męskie ręce, biedak zaczął krzyczeć jeszcze głośniej, nakazując jej, żeby go nie dotykała. Przerażała go; mówił, że wstrząsa nim, jak pękiem brudnej bielizny.

— No, to niech mnie pan nie woła! — krzyknęła rozłoszczona. — Kto ludzi odtrąca, to niech sam sobie radę daje.

Powoli zbliżyła się Paulinka, dziecięcemi paluszkami zręcznie i lekko podniosła kołdrę. Doznał lekkiej ulgi, z wdzięcznością, przyjął tę usługę.

— Dziękuję ci, maleńka — patrz, tam, ta fałda... waży sto centnarów... aj! nie tak prędko, przestraszyłaś mnie.

Ból swoją drogą wzmagał się ciągle. Gdy żona jego w tym niepokoju chciała także coś robić i kręciła się po pokoju, to idąc do okna dla spuszczenia firanek, to przybliżając do łóżka z filiżanką w ręku, gniewał się jeszcze bardziej.

— Proszę cię, już nie chodź, wszystko się trzęsie. Za każdym twoim krokiem, zdaje mi się, że mnie ktoś młotem wali.

Nie próbowała nawet się tłumaczyć i usunęła się. To zawsze się tak kończyło, trzeba go było w cierpieniach zostawić samego.

— Chodź, Paulinko — rzekła tylko. — Widzisz, że twój wuj znieść nas przy sobie nie może.

Ale Paulinka została. Ona posuwała się po pokoju ruchem tak delikatnym, że małe jej nóżki zaledwie dotykały podłogi. Od tej chwili nie opuściła już chorego i on nikogo oprócz niej w pokoju nie znosił. Jak sam mawiał, chciałby być w chorobie pielęgnowany przez cień, ona chodziła tam i napowrót tak, że jej nie czuł nawet. Miała poczucie odgadywania cierpienia i przynoszenia ulgi, uprzedzała jego życzenia, przysłaniała światło, podawała mu filiżanki napoju, które Weronika przynosiła do drzwi. Głównie zadawalało chorego to, że ją widział ciągle przy sobie, poważną i nieruchomą na brzegu krzesełka i wielkie jej, pełne współczucia oczy czuł ciągle w siebie utkwione. Starał się ją rozerwać, opowiadając jej swoje cierpienia.

— Widzisz dziecko, teraz tak, jak gdyby mi kto nożem wyszczerbionym kości w nogach rozcinał... I w tej samej chwili przysiągłbym, że mi ktoś leje ciepłą wodą na nogę.

Potem zmieniały się fazy bólu: to mu się zdawało, że mu obręczą żelazną ściskają nogę w kostce, to znowu, że mu wyciągają nerwy w nogach, jak struny na skrzypcach. Paulinka słuchała, jakby ją to w istocie zajmowało, zdawała się wszystko rozumieć, nie traciła głowy wśród krzyków jego i jęków, ciągle i jedynie zajęta niesieniem mu pomocy. Była nawet wesoła, udawało się jej rozśmieszać go między dwoma jękami.

Gdy przybył nakoniec doktór Cazenove, zdziwił się niepomniernie i serdeczny złożył pocałunek na włoskach małej opiekunki chorego. Był to człowiek lat około pięćdziesięciu czterech, suchy, lecz silny i kościsty, służył lat trzydzieści w marynarce i właśnie niedawno zamieszkał w Arromanches, gdzie odziedziczył dom po wuju swoim. Był on przyjacielem państwa Chanteau od chwili, gdy wyleczył panią z jakiegoś niepokojącego zwichnięcia nogi.

— No i cóż? — rzekł, zbliżając się do łóżka chorego. Znowu stara bieda! Przyjechałem raczej jak przyjaciel, niż jak doktór. Wiesz sam dobrze, że więcej jak ta mała i dziesięciu doktorów nie zrobi. Mój kochany, komu się dostanie podagra i kto z nią przejdzie pięćdziesiątkę, musi tę towarzyszkę zatrzymać do końca. Dodaj do tego, że cię dobili temi przeróżnemi pigułkami... Znasz sam jedyne lekarstwo: cierpliwość i flanela!