Rozbitkowie z "Jonathana" Część 2 - Juliusz Verne - ebook

Rozbitkowie z "Jonathana" Część 2 ebook

Juliusz Verne

0,0

Opis

Rok 1880. Tubylcy z magellańskiego archipelagu wielbią zagadkowego i dobrego człowieka, który już od lat otacza ich opieką. Nadali mu przydomek Kaw-djer (Dobroczyńca). Ten osobnik żyje w towarzystwie Fuegeńczyków: Karoly’ego i jego syna, Halga, którego darzy prawie ojcowskim uczuciem. Dowiedziawszy się, że Chile i Argentyna podzieliły między siebie ten region, Kaw-djer, zwolennik anarchizmu, odczuwa głęboką gorycz. Ratuje on rozbitków z „Jonathana”, statku emigrantów, wyrzuconego na brzeg wyspy Hoste, blisko przylądka Horn. Pasażerowie decydują pozostać na wyspie i ją skolonizować, a wtedy Chile proponuje niezależność tej ziemi w zamian za podniesienie jej dobrobytu. Pomiędzy tym tysiącem rozbitków, wyrwanych z korzeniami z różnych narodowości, znajdują się uczciwi pracownicy, ale także liczni awanturnicy, a nawet dwaj polityczni teoretycy, Beauval i Dorrick, którzy zaczynają walczyć ze sobą w imię swych partykularnych ideałów. Kaw-djer sympatyzuje najpierw z Rhodesem, a później z Hartlepoolem, bosmanem statku; interesuje się także dwoma chłopcami okrętowymi: Dickiem i Sandem. Dzięki zręcznemu manewrowi, Beauvalowi udaje się zostać obranym gubernatorem wyspy, ale jego niekompetencja w zarządzaniu zachęca do rozruchów i plądrowania. Rhodes i Hartlepool odzyskują z ładunku statku fuzje, tworzą milicję, integrują ludzi i zaklinają Kaw-djera, by stanął na jej czele. Wobec bliskiego niebezpieczeństwa ten akceptuje propozycję, jednak całkowicie świadomy tego, że ten wybór niweczy jego libertyńskie idee. Bardzo szybko, w imię odpowiedzialności, na nowo modeluje miasto, a następnie zapewnia sobie pomoc wykwalifikowanych robotników, którzy budują infrastrukturę wyspy Hoste. Wszystko to nie podoba się Dorrickowi i jego akolitom, którzy decydują się na wyeliminowanie nowego przełożonego. Dzięki interwencji Dicka i Sanda, spisek zostaje odkryty, a spiskowcy zabici podczas eksplozji ich własnej bomby. Na nieszczęście dwoje dzieci płaci wielką cenę za swe poświęcenie: Sand ma połamane nogi, a Dick, strasznie przeżywszy ten dramat, doznaje udaru mózgu. Kaw-djerowi udaje się ich uratować, ale Sand pozostanie chorowity. Kolonia zaczyna powoli prosperować, kiedy nagle zagraża jej poważna groźba inwazji patagońskich rabusiów. Kaw-djer, ujawniając swe talenty stratega, pomimo mniejszej ilości swych wojsk, zadaje im klęskę. W 1890 roku wyspa dochodzi do pełnego rozkwitu i teraz emigranci żyją  w pełnym dostatku. Halg żeni się, Dick i Sand dorastają, i wszyscy trzej rozwijają harmonijnie swoje przymioty. Jednak przypadkowe odkrycie złotonośnych żył wywraca wszystko do góry nogami. Koloniści porzucają wszelkie swoje zwykłe zajęcia, by oddawać się poszukiwaniom, przez co wali się cała gospodarka. Ponadto przybywają tysiące poszukiwaczy złota i sieją nieporządek. Kaw-djer próbuje ich wypchnąć z ziemi, ale wobec ich agresywności każe otworzyć do nich ogień. Setki ludzi pada pod kulami, a pozostali przy życiu uciekają. Wyspa jest uratowana, ale za jaką cenę! Kaw-djer, bardzo doświadczony tym wydarzeniem, przechodzi ciężki kryzys umysłowy, spotęgowany jeszcze interwencją Chile, które to państwo poddaje w wątpliwość niezależność wyspy i jednocześnie pożąda jej bogactw. Dowiadujemy się też, że ten wyjątkowy człowiek jest potomkiem europejskiej rodziny królewskiej, której nazwiska jednak nie poznamy. Negocjuje z władzą warunki istnienia kolonii i wyznacza Dicka na swego następcę.

Seria wydawnicza „Biblioteka Andrzeja” zawiera ponad 50 powieści Juliusza Verne’a i z każdym miesiącem się rozrasta. Publikowane są w niej tłumaczenia utworów dotąd niewydanych, bądź takich, których przekład pochodzący z XIX lub XX wieku był niekompletny. Powoli wprowadzane są także utwory należące do kanonu twórczości wielkiego Francuza. Wszystkie wydania są nowymi tłumaczeniami i zostały wzbogacone o komplet ilustracji pochodzących z XIX-wiecznych wydań francuskich i przypisy. Patronem serii jest Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Juliusz Verne

 

 

Rozbitkowie z „Jonathana”

Tom drugi

 

 

Przełożyła Iwona Janczy

Sześćdziesiąta ósma publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Tytuł oryginału francuskiego: Les naufragés du „Jonathan”

 

© Copyright for the Polish translation by by Iwona Janczy, 2019

 

59 ilustracji, w tym 11 kolorowych: George Roux

(zaczerpnięte z XIX-wiecznego wydania francuskiego)

 

 

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Przypisy: Iwona Janczy, Andrzej Zydorczak

Korekta: Andrzej Zydorczak

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

Patron serii „Biblioteka Andrzeja”:

Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2019

 

ISBN 978-83-66268-16-6 (całość)

ISBN 978-83-66268-18-0 (tom drugi)

Część trzecia

 

Rozdział I

Pierwsze zarządzenia

 

Kaw-djer na czele piętnastu ochotników szybkim krokiem przebył równinę. Wystarczyło im kilka minut na dojście do Liberii.

Na placu wciąż jeszcze trwała bójka, choć już nie z poprzednią zażartością, gdyż teraz nawet nie wiedziano, o co poszło.

Przybycie małego uzbrojonego oddziałku wprawiło walczących w zdumienie, gdyż zupełnie się tego nie spodziewali. Wichrzyciele nawet przez chwilę nie przypuszczali, że ktokolwiek zdoła postawić tamę ich krwiożerczym instynktom. Walka natychmiast ustała. Ci, co zostali napadnięci i których bito, uciekli swoim oprawcom, ci, co zadawali razy, stanęli jak wryci, jedni nadal oszołomieni tym, co im się przydarzyło, drudzy zagubieni i zadyszani jak ludzie, którzy w momencie jakichś zawirowań wykonali kawał nieprzyjemnej roboty, ale jej celu sami nie rozumieli. W jednej chwili, bez żadnego etapu przejściowego, silne wzburzenie ustąpiło miejsca odprężeniu.

Kaw-djer zajął się najpierw ugaszeniem pożaru, którego płomienie, podsycane lekkim południowym wietrzykiem, mogły zagrozić całemu obozowisku. To, co niegdyś było „pałacem” Beauvala, spłonęło w trzech czwartych. Wystarczyło kilka uderzeń kolbami, by lekka konstrukcja całkowicie runęła, zamieniając się w stos wypalonych szczątków, z których unosił się cierpki swąd.

Pozostawiwszy pięciu zbrojnych na straży tłumu zgromadzonego na placu, Kaw-djer z pozostałymi dziesięcioma towarzyszami udał się na równinę dla zebrania rozproszonych emigrantów. Nie sprawiło mu to zbytniego kłopotu, gdyż sami wracali ze wszystkich stron do Liberii. Zarówno tworzący awangardę zmęczeni napastnicy, którym złość już minęła, jak i napadnięci, ci nieco z dala, wciąż jeszcze przestraszeni, zbliżali się bojaźliwie. Dopiero na widok Kaw-djera odzyskali rezon i przyspieszyli kroku, tak że do Liberii jedni i drudzy dotarli równocześnie.

W niecałą godzinę później cała ludność stolicy zgromadziła się na placu. Spoglądając na tę zwartą masę, na równe szeregi, jeden obok drugiego, aż trudno było sobie wyobrazić, że kiedykolwiek ludzie ci dzielili się na dwa wrogie stronnictwa. Gdyby nie ofiary ostatniej utarczki, leżące na ziemi, nie pozostałby żaden ślad po niedawnych rozruchach.

Tłum nie okazywał niecierpliwości, lecz opanowała go ciekawość. Wciąż zdumieni ludzie nie odrywali oczu od grupki piętnastu zbrojnych, która tak nieoczekiwanie zainterweniowała, i spokojnie czekali na dalszy rozwój wydarzeń.

Kaw-djer wysunął się na środek placu i patrząc na osadników, których spojrzenia kierowały się teraz ku niemu, oświadczył mocnym głosem:

– Od teraz ja jestem waszym przywódcą!

Jakąż drogę musiał przebyć, aby te kilka słów przeszło mu przez usta! Tak więc nie tylko zaakceptował zasadę autorytetu, nie tylko ją przyjął wbrew wcześniejszej odrazie, nie tylko stał się jej wyrazicielem, ale przeszedł z jednej skrajności do drugiej, jawiąc się jako absolutny autokrata. Bynajmniej nie zadowolił się wyrzeczeniem swego dotychczasowego ideału wolności, po prostu go zdeptał własnymi nogami! Nie obchodziła go nawet formalna aprobata tych, których przywódcą się ogłosił. Nie była to już nawet rewolucja, lecz zamach stanu!

Był to zamach stanu dokonany z zadziwiającą łatwością. Po krótkim oświadczeniu Kaw-djera na moment zapadła całkowita cisza, a potem rozlegała się burza okrzyków. Prawdziwy huragan oklasków, wiwatów i gromkich „hurra”! Ściskano sobie ręce, wzajemnie gratulowano, matki przyciskały do piersi dzieci. Był to wybuch szalonego entuzjazmu.

Zgromadzeni tu biedacy w jednej chwili przeszli od zwątpienia ku nadziei. Z chwilą, gdy Kaw-djer brał w swe ręce ich losy, byli ocaleni. Przecież to on najlepiej wiedział, jak ich wyciągnąć z biedy. Jak…? Jakim sposobem…? Tym już sobie nikt głowy nie zawracał, ale i też nikt się tym nie zajmował. Nie było po co się martwić, skoro tego zadania podjął się Kaw-djer.

Jednakże znaleźli się tacy, którym to było nie w smak. Rozproszeni w wiwatującym tłumie zwolennicy Beauvala i Lewisa Doricka, choć sami nie wyrażali radości, to przecież nie ośmielili się na żaden inny gest niezadowolenia jak tylko milczenie. Cóż zresztą mogliby więcej zrobić? Teraz ich znikoma mniejszość musiała się liczyć z większością, odkąd ta zyskała wodza. To wielkie ciało o niezliczonych ramionach miało obecnie głowę i mózg, co sprawiało, że pogardzany dotychczas tłum stał się niebezpiecznym przeciwnikiem.

Kaw-djer uniósł dłoń. Niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zapadła cisza.

– Hostelianie – powiedział – by polepszyć naszą sytuację, niezbędne jest mi wasze absolutne posłuszeństwo. Liczę, że nikt z was nie zmusi mnie do użycia siły. Teraz niech każdy spokojnie wraca do siebie i czeka na instrukcje, które już niebawem zostaną wydane.

Ta zdecydowana i lakoniczna przemowa odniosła jak najlepszy skutek. Zrozumiano, że odtąd ktoś będzie nimi rządził i że wystarczy słuchać. Nic nie mogłoby bardziej pokrzepić nieszczęśników, którzy właśnie doświadczyli tragicznej konfrontacji z własną wolnością i z chęcią oddaliby ją za pewny kawałek chleba. Istotnie, wolność to wielkie dobro, lecz tylko wówczas, gdy jest się przy życiu. Teraz zaś jedynym pragnieniem zgromadzonego tu tłumu było po prostu przeżyć.

Posłuchano skwapliwie i bez szemrania. Plac w mgnieniu oka opustoszał i wszyscy, nawet Lewis Dorick, zgodnie z rozkazem zamknęli się w swoich domkach lub namiotach.

Kaw-djer śledził wzrokiem rozchodzący się tłum, a na jego ustach zawitał prawie niewidoczny grymas goryczy. Jeśli miał jeszcze jakieś złudzenia, to w tej chwili ostatecznie je utracił. Doprawdy istota ludzka wcale nie ma w wielkiej nienawiści nakładanego na nią przymusu, jak to sobie wcześniej wyobrażał. Tyle uległości – prawie graniczącej z tchórzostwem! Nic z tego nie licowało z nieograniczoną wolnością!

Około setka kolonistów nie poszła jednak za przykładem pozostałych. Kaw-djer zwrócił się ze zmarszczoną brwią ku tym niepokornym. Natychmiast jeden z nich wyszedł przed szereg towarzyszy, by przemówić w ich imieniu. Jeśli nie odchodzili, by powrócić do swoich mieszkań, to jedynie dlatego, że ich nie posiadali. Wygnani ze swoich farm przez bandę rabusiów, dotarli na wybrzeże – jedni przed kilkoma dniami, a inni dopiero wczoraj – tak więc ich schronisko było pod gołym niebem.

Kaw-djer zapewnił ich, że szybko zajmie się ich losem, a tymczasem kazał im rozbić pozostałe w rezerwie namioty, i podczas gdy oni, usłuchawszy go, zajęli się tym, sam udał się pospiesznie do ofiar niedawnych zamieszek.

Było ich sporo, zarówno na całej równinie, jak i w okolicach obozu. Wyruszono natychmiast na ich poszukiwanie i wkrótce wszyscy zostali zniesieni do obozowiska. Ostatecznie okazało się, że rozruchy kosztowały życie dwunastu kolonistów, w tym trzech rabusiów, którzy śmierć znaleźli pod farmą Rivière’ów. W sumie nie było kogo żałować. Tylko jeden z zabitych należał do osadników, którzy powrócili zimą ze swoich gospodarstw, i mógłby być zaliczony do zdrowej części hosteliańskiej populacji. Co do pozostałych, to wszyscy należeli albo do klanu Beauvala, albo Doricka, tak więc zwolennicy ładu i pracy tylko na ich odejściu zyskali.

Największe straty ponieśli bowiem sami wichrzyciele, zażarci zarówno w ataku, jak i w obronie. Pośród ciekawskich z bezbronnego tłumu, na który tamci rzucili się tak bestialsko po podpaleniu „pałacu”, w zasadzie, prócz zabitego osadnika, o którym była mowa wyżej, dominowały tylko obrażenia – kontuzje, złamania, kilka ran od noża, jednak szczęśliwie nic z tego nie stało się przyczyną zagrożenia życia.

Uporanie się z tym również należało do Kaw-djera. Bynajmniej go to nie przerażało. Wiedział, co robi, podejmując się opieki nad tysiącem istnień ludzkich, i jakkolwiek nie było to łatwe zadanie, to wcale go nie przerastało.

Po zbadaniu – i tam, gdzie to było konieczne, opatrzeniu rannych – Kaw-djer odesłał ich do domów. Plac zupełnie opustoszał. Pozostawił na nim tylko pięciu ludzi na straży, a z dziesięcioma innymi powrócił do Nowego Miasta. Tam wzywał go inny obowiązek, ponieważ tam znajdował się umierający Halg, a być może już nawet martwy…

Halg wciąż pozostawał w tym samym stanie, nie brakowało mu umiejętnej opieki. Chcąc wesprzeć Karroly’ego, do łoża chorego dołączyła Graziella z matką i z całą pewnością na poświęcenie tych sanitariuszek można było liczyć! Zaprawiona w twardej szkole życia panna potrafiła zapanować nad własnym cierpieniem. Ze spokojną, jasną twarzą rzeczowo odpowiadała Kaw-djerowi na pytania. Halg – jak mówiła – miał już niewielką gorączkę, lecz nadal trwał w letargu, a podczas snu wydawał tylko od czasu do czasu słabe jęki. Na jego pobladłych wargach wciąż pojawiała się różowa piana, jednak już znacznie mniej obficie i nie aż tak przesycona krwią jak początkowo. Z pewnością był to pocieszający symptom.

W tym samym czasie dziesięciu ludzi, którzy towarzyszyli Kaw-djerowi, podjęło się rozdzielenia żywności z zapasów Nowego Miasta. Bez chwili wytchnienia wrócili do Liberii i chodząc od drzwi do drzwi, każdemu wręczali przynależną mu porcję. Po rozdaniu żywności Kaw-djer wyznaczył nocne straże, potem zaś owinął się kołdrą, rozciągnął na ziemi i usiłował zasnąć.

 

Sen jednak nie nadchodził. Pomimo potwornego fizycznego zmęczenia jego uparty umysł nie przestawał pracować.

O kilka kroków od niego trwali nieruchomo niczym posągi dwaj strażnicy. Najlżejszy szmer nie zakłócał nocnej ciszy. Kaw-djer, wpatrzony w ciemność szeroko otwartymi oczami, śnił na jawie.

Cóż tutaj robił…?! Dlaczego pozwolił, żeby fakty zadały kłam jego przekonaniom i by to wszystko przysporzyło mu tyle cierpienia…? Nawet jeśli do tej pory żył sobie, hołdując błędnym przekonaniom, to przynajmniej był szczęśliwy… Szczęśliwy! A któż mu broni nadal takim pozostać? Wystarczyłoby, żeby zechciał… Cóż musiałby uczynić? Mniej niż nic… Wstać i odejść stąd, zapomnieć o całej okropnej awanturze, powrócić do swego wędrownego życia, które tak długo dawało mu tyle radości…

Niestety… ale czy teraz odnalazłby swoje rozwiane złudzenia? I jakie byłoby jego życie z nieustannymi wyrzutami sumienia, że tyle istnień ludzkich poświęcił w ofierze swym fałszywym bożkom…? Nie, ten tłum, za który wziął odpowiedzialność, musi krok po kroku doprowadzić szczęśliwie do spokojnej przystani. Był to winien sam sobie.

Zgoda! ale jaką drogę obrać…? Czy nie było już za późno? Czy ktoś taki jak on miał dość sił, by zawrócić ten lud z równi pochyłej, lud niejako predestynowany do samounicestwienia z powodu własnych przywar, złych przyzwyczajeń, miałkości intelektualnej i moralnej?

Kaw-djer na zimno oceniał ciężar, który podjął się udźwignąć. Przeanalizował swoje obowiązki i zastanawiał się nad najlepszymi sposobami, by im podołać. Uchronić tych ludzi od śmierci głodowej… Tak. To przede wszystkim. Ale to najdrobniejsza sprawa wobec całokształtu przyszłego dzieła. Żyć to nie tylko zaspokajać potrzeby materialne swych życiowych organów, to znacznie więcej, a może nawet przede wszystkim być świadomym swej ludzkiej godności. To oznacza liczyć na siebie samego, a także poświęcać się dla innych, to oznacza być silnym, być dobrym. Po ocaleniu żyjących od śmierci trzeba było jeszcze zrobić z nich ludzi.

Czyż byli oni zdolni, aby wznieść się ku ideałowi? Z całą pewnością nie wszyscy, jednak niektórzy – tak, wystarczy im wskazać jaśniejącą na firmamencie gwiazdę, której sami by nie dostrzegli, wystarczy ich poprowadzić za rękę do celu.

W taki sposób Kaw-djer rozmyślał nocą. Obalał jedną po drugiej wcześniejsze wątpliwości, przełamywał własne opory i z wolna w jego umyśle powstawał plan działania, któremu odtąd zamierzał podporządkować wszystkie swe czyny.

Świt zastał go już na nogach. Nim wyszedł z Nowego Miasta, upewnił się wcześniej z radością, że stan Halga choć minimalnie, to jednak się poprawił. Potem zaś udał się do Liberii, gdzie natychmiast wszedł w rolę szefa.

Jego pierwsza decyzja zdumiała nawet tych, którzy bardzo dobrze go znali. Zaczął od zwołania dwudziestu czy dwudziestu pięciu murarzy i stolarzy wchodzących w skład kolonii, a następnie, przydzieliwszy im dwudziestu pomocników przywykłych do pracy łopatą i motyką, każdemu wyznaczył konkretną pracę. W miejscu, które wskazał, trzeba było zostawić pustą przestarzeń na wstawienie ścian przenośnego domku, który miał się tutaj wznosić. Po postawieniu domku murarze mieli wzmocnić jego ściany podmurówkami oraz podzielić wnętrze przegrodami, zgodnie z planem, który został wyrysowany na ziemi. Wydawszy instrukcje, podczas gdy robotnicy ruszyli z pracą pod nadzorem cieśli Hobarta awansowanego do roli majstra, Kaw-djer z eskortą dziesięciu ludzi poszedł do pobliskiego domku.

Niedaleko stał największy z przenośnych domków. Mieszkało w nim pięć osób. W towarzystwie braci Moore’ów, Sirdeya i Kennedy’ego wybrał go na swą siedzibę Lewis Dorick. Kaw-djer poszedł prosto tam.

W chwili gdy wszedł, pięciu mężczyzn zawzięcie o czymś rozprawiało. Na jego widok poderwali się na równe nogi.

– Cóż pan tu robisz? – zapytał go nieuprzejmym tonem Lewis Dorick.

Kaw-djer od progu odpowiedział mu chłodno:

– Kolonia hosteliańska potrzebuje tego domu.

– Potrzebuje tego domu…! – powtórzył Lewis Dorick, który jak to się mówi, nie wierzył własnym uszom. – A niby do czego?

– By tu ulokować swoje urzędy. Proszę panów o natychmiastowe opuszczenie go.

– Jak to?! A my gdzie się mamy podziać? – ironizował Dorick.

– Gdzie wam się podoba. Nikt wam nie broni, żebyście sobie zbudowali nowy dom.

– Doprawdy…! A tymczasem?

– Dostaniecie do swojej dyspozycji namioty.

– A ja mam w nosie pańskie rozporządzenia! – krzyczał czerwony z gniewu Dorick.

Kaw-djer usunął się, odsłaniając tym sposobem stojącą na zewnątrz uzbrojoną eskortę.

– W takim razie – powiedział zdecydowanie – będę zmuszony użyć siły.

Lewis Dorick od jednego rzutu okiem zrozumiał, że wszelki opór byłby zbyteczny. Natychmiast spokorniał.

– Dobrze, już dobrze – burknął. – Dajcie nam tylko chwilę na zabranie naszych rzeczy, bo rozumiem, że możemy zabrać…

– Nic z tego – przerwał mu Kaw-djer. – Rzeczy osobiste zostaną wam wręczone. Cała reszta to własność kolonii.

Tego było za wiele. Rozwścieczony Dorick zapomniał o ostrożności.

– To jeszcze zobaczymy! – wykrzyknął, sięgając ręką za pas.

Jednak zanim wyciągnął nóż z pochwy, już został rozbrojony. Bracia Moore rzucili mu się na pomoc. Większy z nich, ucapiony za gardło przez Kaw-djera, zwalił się na podłogę. W tej samej chwili obstawa nowego przywódcy wtargnęła do wnętrza. Pięciu emigrantów przywołanych do porządku zrezygnowało z walki. Nie opierając się więcej, wyszli z domku.

Odgłosy sprzeczki przyciągnęły grupkę ciekawskich, którzy tłoczyli się pod drzwiami. Pokonani musieli torować sobie drogę wśród pospólstwa, nad którym jeszcze tak niedawno panowali. Sytuacja diametralnie się zmieniła. Powitano ich szyderczymi okrzykami.

Kaw-djer, wspomagany przez swych towarzyszy, przeprowadził szybką rewizję domku, w którego posiadanie wszedł. Tak jak obiecał, wszystkie przedmioty, które można było uznać za osobiste, zostały odłożone na bok do późniejszego zwrotu. Jednak prócz tego natrafili na więcej niż interesujące znaleziska! Jedno z najdalszych pomieszczeń zostało zamienione w prawdziwą spiżarnię. Zgromadzono w niej pokaźne zapasy żywności. Konserwy, suszone warzywa, suszone mięso, herbata i kawa, wszystkie te zapasy były tyleż obfite, co i przemyślnie dobrane. Jakim sposobem Lewis Dorick i jego akolici zdobyli to wszystko? Jakikolwiek był to sposób, jedno nie ulegało wątpliwości: żaden z nich nigdy nie musiał cierpieć powszechnego w kolonii głodu. To zresztą nie powstrzymało ich od występowania z pretensjami większymi niż pozostali oraz siania zamętu, który stał się powodem upadku Beauvala.

Kaw-djer kazał przenieść te zapasy na plac, gdzie je złożono pod ochroną strzelb, potem zaś wezwani wcześniej robotnicy pod nadzorem ślusarza Lawsona, podniesionego do rangi majstra, zabrali się do rozebrania domku.

Podczas gdy ta robota wrzała, Kaw-djer w towarzystwie kilku osób z obstawy odbył szereg „domowych wizyt”, przeczesując w ten sposób cały obóz, i nie ustał, póki nie sprawdził wszystkich siedzib. Domki i namioty zostały przekopane od dołu do góry. Przeszukania te, które zresztą zajęły im cały dzień, przyniosły nieoczekiwane rezultaty! U wszystkich emigrantów mniej lub ścisłej powiązanych z Lewisem Dorickiem i Fernandem Beauvalem, a także u kilku innych, którzy na własną rękę oszczędzali podczas dni dostatku, odkryto podobne skrytki jak ta, którą już wcześniej znaleziono w pierwszym domku.

Zapewne dla uniknięcia podejrzeń ich właściciele bynajmniej nie byli ostatni w ubolewaniach na brak pożywienia. Kaw-djer rozpoznał pośród nich i takich, którzy błagali go o pomoc i którzy bez skrupułów ją przyjmowali, choć tym sposobem pozbawiali żywności mieszkańców Nowego Miasta. Zdemaskowani, byli teraz mocno zażenowani, choć Kaw-djer najmniejszym gestem nie okazywał, jakie uczucia wzbudzała w nim ich chytrość.

Jednak to postępowanie otwierało mu oczy na naturę nieuchronnych praw rządzących ludzkością. Przymykając oczy na okrzyki rozpaczy swych głodujących towarzyszy niedoli, hipokryci dołączali także swoje lamenty, tylko po to, by uniknąć podziału własnych zapasów. Ludzie ci kolejny raz pokazali, jak działa okrutny egoistyczny instynkt dążący do zachowania za wszelką cenę jednostki. Doprawdy postępowaliby tak samo, gdyby nie byli istotami obdarzonymi rozumem i uczuciami, lecz jedynie zbitką materii ślepo posłusznej potrzebom fizjologii pierwszej i jedynej komórki, z jakiej powstali.

Ale Kaw-djer nie potrzebował już więcej dowodów na mylność swych wcześniejszych przekonań, a niestety nie były to wcale ostatnie z długiego szeregu dowodów na „nie”. Jego wspaniałe marzenia runęły z hukiem, a w sercu pozostała mu po nich męcząca pustka. Nie marzył nawet, by zdołał je wskrzesić. Wymowna brutalność faktów dowiodła, jak bardzo się mylił. Zrozumiał, że wymyślając swoją doktrynę, postąpił nie jak uczony, lecz jak filozof, i że tym sposobem zgrzeszył przeciwko duchowi nauki, która nie pozwala sobie na przypadkowe domniemania, lecz opiera się na czystej i obiektywnej analizie faktów. Otóż cnoty i przywary ludzkości, jej wielkość i słabość, jej potężna różnorodność są faktami, które trzeba umieć rozpoznać i z którymi należy się liczyć.

Poza tym, czy nie popełnił podstawowego błędu w rozumowaniu, potępiając en bloc wszystkich władców – pod pretekstem ich niedoskonałości – i zakładając, że naturalna doskonałość człowieka czyni wszelką władzę zbędną?! Tymczasem czy ci możni, dla których był tak surowy, nie są też ludźmi jak pozostali? Dlaczego tylko oni mieliby stanowić niedoskonałe wyjątki? Czy przypadkiem ich niedoskonałość nie pozwala wyciągnąć logicznego wniosku o niedoskonałości wszystkich innych i tym sposobem przyznać, że istnieje coś takiego jak potrzeba nałożenia praw oraz konieczność misji ich egzekwowania przez wybranych?

Jego słynna dewiza rozpadała się i rozsypała w proch. „Ni Boga, ni pana” – głosił niedawno, a teraz zmuszony był przyznać potrzebę pana. Tak więc z drugiego członu jego hasła nie pozostało zgoła nic, kompromitacja zaś drugiej części podważała i pierwszą. Bez wątpienia nie doszedł jeszcze do tego, by dotychczasowe zaprzeczenie zamienić na afirmację. Ale przynajmniej poznał już szlachetną niepewność uczonego, który stając przed nierozwiązywalnym w danej chwili problemem, przynajmniej zatrzymuje się u progu nieznanego i ocenia, wbrew samej istocie wiedzy, że niczego nie można przyjmować bez dowodów i że w świecie jest wyłącznie materia podlegająca określonym prawom. Zrozumiał, że w tego rodzaju zagadnieniach oczekiwanie jest konieczną ostrożnością, i że jeżeli każdemu przysługuje prawo osobistego tłumaczenia tajemnicy wszechświata, to wygłaszanie jakichkolwiek twierdzeń kategorycznych jest albo zarozumiałością, albo głupotą.

Największego odkrycia dokonano w chałupinie Irlandczyka Pattersona, w której mieszkał on z Longiem po śmierci drugiego ze współtowarzyszy. Domek poddano rewizji z obowiązku, gdyż był tak mały, że trudno byłoby sobie wyobrazić w nim miejsce na kryjówkę. Jednak przemyślny Patterson zaradził szczupłości swego lokum, wygrzebując coś w rodzaju piwniczki, którą ukrył pod deskami podłogi.

Imponująca była przede wszystkim ilość zgromadzonych tam zapasów, która bez problemu starczyłaby na wyżywienie całej osady przez okres tygodnia. Nagromadzenie tej żywności posiadało tragiczną wymowę, gdy przypomniano sobie o nieszczęsnym Blakerze, zmarłym z głodu pośród wszystkich tych dostatków. Kaw-djerem wstrząsnął dreszcz zgrozy na myśl o potwornej duszy Pattersona, który pozwolił na rozgrywający się pod jego dachem dramat.

 

Tymczasem Irlandczyk nawet w najmniejszym stopniu nie poczuwał się do winy. Przeciwnie, arogancko i energicznie protestował przeciwko grabieży, której stał się ofiarą. Kaw-djer długo i cierpliwie tłumaczył mu obowiązek każdego do współdziałania dla dobra ogółu. Patterson nie chciał o niczym słyszeć. Nie większy skutek odniosła groźba użycia siły. Nie udało się go onieśmielić, jak to zrobiono z Lewisem Dorickiem. Obstawę nowego szefa miał za nic. Kutwa broniłby swego dobra nawet wbrew całej armii! Wszystko to było jego własnością, zapasy zbierane kosztem niezliczonych osobistych wyrzeczeń. Ograniczenia nałożył na siebie nie w imię dobra ogółu, które mu narzucano, lecz swego własnego, osobistego… Jeśli rzeczywiście ma zostać pozbawiony tego dobra, trzeba mu wypłacić pieniężną rekompensatę.

Argumentacja ta niegdyś wzbudziłaby u Kaw-djera tylko śmiech. Dziś jednak dała mu do myślenia. W sumie Patterson miał rację. Jeżeli miał zdobyć zaufanie rozczarowanych Hostelian, musiał przywrócić znaczenie prawom, do których poszanowania byli przyzwyczajeni. Otóż pierwszym prawem, uświęconym jednogłośnie za zgodą wszystkich narodów kuli ziemskiej, było prawo własności.

Dlatego Kaw-djer wysłuchał cierpliwie obrończej tyrady Pattersona i dlatego zapewnił go, że nie chodzi tu o żaden rabunek, gdyż wszystko, co zostało zarekwirowane dla dobra ogółu, zapłacone będzie stosownie do swej wartości przez wspólnotę. Skąpiec natychmiast przestał protestować, ale za to zaczął jęczeć. Wszystkie te produkty były tak rzadkie, a przez to tak drogie na Wyspie Hoste’a! Najdrobniejsza rzecz miała tu nieocenioną wartość! Zanim doszli do porozumienia, Kaw-djer długo musiał się z nim targować o kwotę, którą miano mu wypłacić. Gdy wreszcie przyszło do ugody, Patterson sam zabrał się do przenoszenia towarów.

Około szóstej wieczorem wszystkie odnalezione produkty zostały złożone na głównym placu. Przedstawiały wcale pokaźną pryzmę! Kaw-djer ocenił je jednym rzutem oka, a dodawszy w myśli jeszcze i to, co pozostało w Nowym Mieście, uznał, że przy ścisłym racjonowaniu wystarczy ich na jakieś dwa miesiące.

Natychmiast też przystąpiono do pierwszego rozdziału. Emigranci jeden po drugim przechodzili rządkiem i każdy z nich otrzymywał należną mu porcję dla niego samego oraz dla rodziny. Nie mogli wyjść ze zdumienia na widok podobnego nagromadzenia bogactw, podczas gdy już im się zdawało, że są w przededniu śmierci głodowej. Wszystko to zakrawało na cud, którego sprawcą był Kaw-djer!

Gdy tylko zakończono rozdzielanie żywności, Kaw-djer wraz z Harrym Rhodesem powrócili do Nowego Miasta, gdzie udali się prosto do Halga. Tam z radością stwierdzili, że w stanie chorego pod stałą opieką Tullii i Grazielli nastąpiła poprawa.

Kaw-djer, uspokojony przynajmniej z tej strony, ze stanowczym uporem wrócił do wykonywania planu, który obmyślił sobie podczas długiej bezsennej nocy. Odwrócił się ku Harry’emu Rhodesowi i obwieścił poważnym głosem:

– Nadeszła pora, abyśmy porozmawiali, panie Rhodes. Proszę łaskawie za mną…

Poważny, wręcz bolesny wyraz jego twarzy, uderzył Harry’ego Rhodesa, usłuchał więc w milczeniu. Obaj zniknęli za drzwiami pokoju Kaw-djera, zaryglowawszy je za sobą starannie na zasuwkę.

Godzinę później drzwi się otworzyły, jednak nic z tego, co zostało powiedziane podczas tej rozmowy, przez nie się nie przedostało. Kaw-djer wyszedł ze swą zwyczajną miną, być może nawet jeszcze chłodniejszą, za to Harry Rhodes wprost kipiał radością. Skłonił się z wielkim uszanowaniem przed gospodarzem, który odprowadził go do progu domu, a na pożegnanie ściskał długo i gorąco podaną mu dłoń. Na odchodnym zaś powiedział:

– Proszę na mnie liczyć.

– Liczę – odparł Kaw-djer i długo spoglądał za oddalającym się w mrok nocy przyjacielem.

Gdy Harry Rhodes zniknął, nadeszła kolej na Karroly’ego.

Kaw-djer wziął go na stronę i udzielił mu jakichś instrukcji, których Indianin wysłuchał ze zwykłym sobie uszanowaniem. Potem, niezmordowany, po raz ostatni tego dnia przemierzył równinę i jak poprzedniego wieczora poszedł spać na placu w Liberii.

To właśnie on nazajutrz o świcie dał sygnał do pobudki. Wkrótce wszyscy osadnicy, których wezwał, zgromadzili się na placu.

– Hostelianie! – powiedział pośród ogólnego milczenia. – Ustalamy, że po raz ostatni wydzielono wam żywność. Od teraz będzie ona sprzedawana po cenach, które ustalę na korzyść państwa. Nikomu nie zabraknie pieniędzy, nikt też nie musi się obawiać śmierci głodowej. Osada potrzebuje rąk do pracy. Każdy z was, który zgłosi się do pracy, zostanie zatrudniony i opłacony. Od tej chwili praca staje się prawem.

Oczywiście nie udało się wszystkich zadowolić i ta „krótka przemowa” niektórym wyraźnie się nie spodobała. Jednak większość dorosłych po prostu zelektryzowała. Podnieśli głowy, wyprostowali plecy, zupełnie jakby wstąpiła w nich jakaś nowa siła. Wreszcie mogą wyjść z bezczynności! Są potrzebni! Na coś się przydadzą! Nie byli już zbędni. W jednej chwili odnaleźli zarówno sens pracy, jak i życia.

Ze wszystkich piersi wyrwało się jedno gromkie „hurra!” i w stronę Kaw-djera podniósł się las umięśnionych ramion gotowych do czynu.

W tej samej chwili niczym w odpowiedzi na zawołanie tłumu doszło ich z oddali słabe wołanie.

Kaw-djer odwrócił się i dostrzegł na morzu „Wel-Kiej” z Karrolym u steru. Na dziobie stał Harry Rhodes, który machał w pożegnalnym geście, podczas gdy łódź pod pełnymi żaglami oddalała się w blasku słońca.

 

 

 

 

Rozdział II

Rodzące się miasto

 

Kaw-djer natychmiast zarządził roboty. Wszyscy, którzy się do nich zgłosili – a była to, powiedzmy jasno, zdecydowana większość kolonistów – zostali przyjęci. Podzieleni na ekipy pod komendą majstrów, jedni ruszyli z budową drogi jezdnej, która połączyłaby Liberię z Nowym Miastem, inni zostali przydzieleni do przenoszenia składanych domków, które do tej pory umiejscowione były bez ładu i składu, teraz zaś miały zostać rozstawione według logicznego planu. Kaw-djer wskazał ich nowe lokalizacje, jedne równolegle, inne prostopadle w stosunku do dawnego domu Doricka, który teraz coraz to nabierał kształtu mniej więcej na miejscu zajmowanym wcześniej przez „pałac” Beauvala.

Jednak prawie natychmiast wyniknęła trudność w postaci braku odpowiednich narzędzi do tych różnorodnych zajęć. Emigranci, którzy z takich czy innych powodów musieli opuścić swe farmy w głębi wyspy, nie zadali sobie trudu, by przynieść je z powrotem do obozowiska. Siłą rzeczy najpierw musieli się po nie udać, tak więc dla większości robotników pierwszym zadaniem było zaopatrzenie się w potrzebne do pracy narzędzia.

Musieli zatem kolejny raz pokonać drogę, którą przeszli z takim mozołem, szukając schronienia w Liberii. Ponieważ jednak okoliczności były zupełnie inne, wcale nie wydawała im się taka straszna. Surową zimę zastąpiła wiosna, nie brakowało im jedzenia, a po powrocie czekała ich pewna perspektywa płatnego zajęcia, tak więc wyruszyli z radosnym sercem. Nawet maruderzy powrócili w ciągu dziesięciu dni i wszystkie prace ruszyły pełną parą. Droga rosła w oczach. Harmonijne rozplanowane domki pogrupowane pośrodku pustych przestrzeni, które w przyszłości miały służyć jako ogródki, rozdzielały szerokie aleje nadające Liberii miejski wyraz w miejsce dotychczasowego – tymczasowego obozowiska. W tym samym czasie zbierano odpadki i nieczystości pozostawione przez niedbałych mieszkańców, którzy pozwolili, by te się nagromadziły.

 

Dawny dom Doricka, który zaczęto wznosić jako pierwszy, był też pierwszym gotowym lub prawie gotowym do zamieszkania. Zresztą nie potrzebowano wiele czasu na rozmontowanie tej lekkiej budowli, a następnie złożenie jej na nowym miejscu, choć równocześnie znacznie ją powiększono. Bez wątpienia nie była całkowicie ukończona, lecz jej ściany zostały już solidnie wpuszczone w ziemię, gotowy był dach, a nawet wszystkie wewnętrzne ściany działowe. Żeby zamieszkać w tym domu, nie trzeba było czekać na ukończenie zewnętrznych podmurowań.

Siódmego listopada Kaw-djer wziął ten budynek w swoje posiadanie. Jego plan był najprostszy z możliwych. W samym środku znajdował się magazyn, w którym obecnie złożono zapasy żywności, otaczały go zaś przechodnie izby. Wychodziły one kolejno na fasadę północną, wschodnią i zachodnią, tylko zaś jedna z nich, po stronie południowej, nie miała bezpośredniego wyjścia na zewnątrz i można się było do niej dostać tylko przez pozostałe.

Na drewnianych deskach wymalowano przeznaczenie tych sal, były to kolejno północna, zachodnia i wschodnia: Rząd, Trybunał, Policja. Co do ostatniego pomieszczenia, to nie oznakowano jego przeznaczenia, lecz wkrótce poczęła krążyć pogłoska, że tam znajdzie się więzienie.

Tak więc Kaw-djer nie polegał już jedynie na mądrości bliźnich, ale dla wzmocnienia powagi władzy oparł ją na trójnogu: Sprawiedliwości, w społecznym znaczeniu tego słowa, Siły i Kary.

Jego długa i bezpłodna rewolta skończyła się zastosowaniem dokładnie tego, co tak mu się nie podobało, zasad, poza którymi od zarania dziejów niedoskonała ludzkość nie potrafiła stworzyć ani cywilizacji, ani żadnego postępu…

Jednak wyznaczenie pomieszczeń wraz z tabliczkami, które informowały o ich przeznaczeniu, stanowiło tylko zrąb administracji. Teraz potrzebni byli urzędnicy, którzy sprawowaliby określone funkcje. Kaw-djer wyznaczył ich bezzwłocznie. Hartlepool został postawiony na czele policji złożonej z czterdziestu starannie wybranych ludzi, wyłącznie żonatych. Co zaś do sądu, to Kaw-djer zawarował sobie osobiste mu przewodniczenie, jednak bieżącą obsługę trybunału powierzył Ferdinandowi Beauvalowi.

Z całą pewnością powołanie to mogło zadziwić. Jednak nie była to jedyna tego rodzaju nominacja, gdyż kilka dni wcześniej Kaw-djer dokonał bardzo podobnej, nie mniej zdumiewającej.

Już w tym momencie wypłata zarobków i sprzedaż żywności stała się bardzo absorbującym zajęciem. Wymiana pracy na pożywienie, choć ułatwiona dzięki pośrednictwu pieniędzy, wymagała rzetelnych rachunków, i to rachunków prowadzonych przez zawodowego rachmistrza. Kaw-djer mianował na tę funkcję Johna Rame’a, tego samego, którego rozrywkowy tryb życia kosztował tyleż utratę zdrowia, co i fortuny. W jakim celu w ogóle podobny degenerat wziął udział w wyprawie kolonizacyjnej? Zapewne sam tego dobrze nie wiedział, lecz powodował się nieokreślonym impulsem, wyobrażając sobie łatwą egzystencję w jakiejś nieokreślonej i fantastycznej krainie. Rzeczywistość okazała się o wiele cięższa do zniesienia, zwłaszcza zimy na Wyspie Hoste’a, i chyba tylko cudem ten słabowity osobnik je przetrwał. Zmuszony koniecznością, na próżno starał się od początku ustanowienia nowych zasad pracować wraz z budowniczymi drogi. Zaraz pierwszego dnia musiał zrezygnować, przepracowany, upadający ze zmęczenia, z delikatnymi białymi dłońmi poranionymi do krwi o skały i kamienie. Z radością przyjął wyznaczone mu przez Kaw-djera zajęcie, do tego stopnia, że oddał mu się całym swym mało wyrazistym jestestwem, nieomal dał się żywcem pogrzebać w kolumnach cyfr, tak że prawie o nim więcej nie słyszano.

Umiejętność spożytkowania dla wzrostu państwa wszystkich, aż po najmniejszą z sił społeczeństwa, jaką ma do dyspozycji, jest być może największą z zalet przywódcy. Wobec niepodobieństwa podołania samemu we wszystkich sprawach, musi on z konieczności otoczyć się współpracownikami, i to właśnie w ich umiejętnym doborze objawia się najoczywiściej geniusz zwierzchnika.

Decyzje Kaw-djera w doborze urzędników, jakkolwiek zdawałyby się osobliwe, to w położeniu, jakie zgotował im los, były najlepsze. Przyświecał mu jeden cel – by każda z tych osób oddała dla dobra ogółu maksimum swoich sił i zdolności. Na przykład Beauval, który okazał się pod jakimś względem całkowitym nieudacznikiem, nie przestawał z tego powodu być dobrym adwokatem. Tak więc bardziej niż ktokolwiek inny posiadał kwalifikacje do prowadzenia trybunału, zwłaszcza pod okiem zwierzchnika, który potrafiłby poskromić jego ewentualne narowy i nierealne pomysły.

Jeśli chodzi o Johna Rame’a, to był on najbardziej bezużyteczny spośród wszystkich kolonistów. Pozostaje więc tylko podziwiać pomysł Kaw-djera, któremu udało się zagospodarować tego osobnika pozbawionego woli i energii, wcześniej do niczego niezdolnego.

Podczas gdy tak oto organizowała się administracja hosteliańskiego państwa, Kaw-djer ze swej strony nie zaprzestawał ożywionej działalności.

Definitywnie opuścił Nowe Miasto. Jego przybory, książki, lekarstwa przeniesiono do budynku „Rządu” – jak nazywano teraz dawny dom Lewisa Doricka. Tam właśnie Kaw-djerowi udawało się złapać codziennie choć kilka godzin snu. Pozostały czas spędzał w ruchu – był naraz wszędzie. Dodawał otuchy robotnikom, rozwiązywał bieżące problemy w miarę, jak się pojawiały, ze spokojem, ale i stanowczością podtrzymywał ład i porządek. Nikt nie ośmieliłby się mu sprzeciwić ani wszczynać w jego obecności awantur. Wystarczyło, że się pojawiał, a wszelkie prace ruszały pełną parą, wszystkie mięśnie napinały się w najwyższym wysiłku.

Zapewne większość osobników spośród tego nieszczęsnego ludu, który zgodził się poprowadzić ku lepszemu życiu, nie zdawała sobie zupełnie sprawy, że świadomość tego człowieka stała się teatrem dramatycznych rozterek, których żaden z nich nawet by nie podejrzewał. Nie byli w wystarczającym stopniu psychologami, ideały były im obce, stąd nawet nie przypuszczali, jak wielkie spustoszenie poczynił w jego umyśle ów całkowicie abstrakcyjny konflikt, tak odmienny od ich trosk materialnych. Wystarczyłoby tylko przyjrzeć się z uwagą swemu szefowi, by pojąć, że trawi go ukryty ból. Choć Kaw-djer nigdy nie należał do osób specjalnie okazujących emocje, to teraz jego twarz zdawała się wykuta w marmurze. Nieruchoma, bez uśmiechu. A jego wargi zaledwie się uchylały podczas wypowiadania niezbędnego minimum słów. Być może właśnie z tego powodu, w połączeniu z jego wręcz herkulesową siłą oraz uzbrojeniem, którym dysponował, postrzegany był jako niezmiernie groźny. Ale w równym stopniu jak się go bano, podziwiano jego inteligencję, energię, kochano go za dobroć, głęboko skrytą pod zimnym sposobem bycia, za wszystkie przysługi, które im wyświadczył i nadal wyświadczał.

Mnogość zajęć bynajmniej go nie przerastała, a to, że zajął się zarządzaniem, w niczym nie umniejszyło jego działalności jako lekarza. Wciąż każdego dnia odwiedzał chorych i rannych po rozruchach. Miał zresztą w tym względzie coraz mniej do roboty, a to z trzech powodów – ciepłej pory roku, moralnego spokoju i ustalonego rytmu pracy, dzięki którym zdrowie publiczne w osadzie szybko się poprawiało.

Rzecz jasna spośród wszystkich chorych i rannych Halg był najbliższy jego sercu. Bez względu na pogodę i zmęczenie każdego poranka i wieczora stawiał się przy łożu młodego Indianina, gdzie nieustannie czuwały Graziella i jej matka. Z radością zauważał u rannego stałą poprawę. W końcu było już pewne, że rana na płucu zaczyna się goić. Piętnastego listopada Halg nareszcie mógł się podnieść z łóżka, na którym leżał prawie od miesiąca.

Tego dnia Kaw-djer udał się do domu zamieszkałego przez rodzinę Rhodesów.

– Dzień dobry, pani Rhodes, dzień dobry dzieci – powiedział, wchodząc.

– Dzień dobry, Kaw-djerze! – odpowiedziano mu chórem.

W serdecznej atmosferze tego domu Kaw-djer zawsze tracił nieco ze zwyczajnego sobie chłodu. Edward i Clary cisnęli się ku niemu. Po ojcowsku objął dziewczynkę i pogłaskał po policzku chłopca.

– Nareszcie pan do nas przyszedł, Kaw-djerze! – zwołała pani Rhodes. – Myśleliśmy, że już pana nie ma pomiędzy żywymi!

– Miałem bardzo dużo do roboty, pani Rhodes.

– Wiem, Kaw-djerze, i rozumiem – rzekła pani Rhodes. – Wszystko jedno… cieszę się, że pana widzę. Mam nadzieję, że przyniósł mi pan jakieś wiadomości od mojego męża.

– Pani mąż wyjechał, pani Rhodes… i to wszystko, co mogę powiedzieć.

– Wielkie dzięki za taką informację…! Pozostaje tylko się dowiedzieć, kiedy wróci…

– Niezbyt prędko, pani Rhodes. Pani przymusowe wdowieństwo jeszcze potrwa…

Kobieta westchnęła smutno.

– Proszę się nie smucić, pani Rhodes – powiedział Kaw-djer. – Przy odrobinie cierpliwości wszystko się ułoży… Zresztą przychodzę do pani z pomysłem zajęcia, co oznacza, że będzie pani miała także rozrywkę. Przeprowadzi się pani, pani Rhodes…

– Przeprowadzi!?

– Tak… zamieszka pani w Liberii.

– W Liberii…! Cóż miałabym tam robić?

– Zajmie się pani handlem, pani Rhodes. Stanie się pani, ni mniej, ni więcej, tylko najzacniejszą kupcową w tym kraju, przede wszystkim dlatego, i to jest najważniejszy powód, że nie ma tu innych, ale i również dlatego, że – jak sądzę – interesy pani pójdą zdumiewająco dobrze.

– Kupcową…? Moje interesy…? – powtarzała zdziwiona kobieta. – Jakie interesy, Kaw-djerze?

– Interesy bazaru Harry’ego Rhodesa. Chyba nie zapomniała pani, że ma wiele przeróżnych rzeczy? Nadszedł czas, aby je zużytkować.

– Ale jak to!? – zaprotestowała pani Rhodes – Chciałby pan, żebym ja sama… bez męża…

– Pomogą pani dzieci – przerwał jej Kaw-djer. – Są już w wieku, w którym mogą pracować, a tutaj wszyscy pracują. Nie chcę na Wyspie Hoste’a żadnych próżniaków.

Głos Kaw-djera nabrał zdecydowanych tonów. Spoza przyjaciela udzielającego rady wyjrzał zwierzchnik wydający polecenie.

– Tullia Ceroni z córką – kontynuował – również pani pomogą, gdy tylko Halg wyzdrowieje… Zresztą nie ma pani prawa przetrzymywać bezużytecznie przedmiotów, które mogą się przyczynić do lepszego życia ogółu.

– Ależ te przedmioty to cały nasz majątek! – zaprotestowała pani Rhodes, która wyglądała na mocno poruszoną. – Co powie mój mąż, gdy się dowie, że zaryzykowałam ich przeniesienie w tak niespokojne miejsce, gdzie bezpieczeństwo…

– Jest doskonałe – zakończył za nią Kaw-djer. – Jest absolutnie bezpiecznie, może mi pani wierzyć. Nie ma spokojniejszej osady.

– Cóż jednak mam zrobić z tymi wszystkimi towarami? – zapytała pani Rhodes.

– Sprzeda je pani.

– Komu?

– Kupującym.

– Są tacy? Mają więc pieniądze?

– Wątpi pani? Przecież pani wie, że na początku wszyscy je mieli, a teraz zarabiają.

– Zarabiają na Wyspie Hoste’a?

– Jak najbardziej. Pracują na rzecz kolonii, która zatrudnia i płaci.

– A więc kolonia posiada pieniądze…? A to dopiero nowina!

– Kolonia nie ma pieniędzy jako takich – wyjaśnił Kaw-djer – ale je pozyskuje, sprzedając żywność, którą tylko ona dysponuje. Powinna pani coś o tym wiedzieć, skoro też płaci za żywność.

– To prawda – przyznała pani Rhodes. – Ale skoro wszystko odbywa się na zasadzie wymiany, jeżeli koloniści wymieniają swoją pracę na jedzenie, to nie bardzo widzę, w jaki sposób mogliby stać się moimi klientami.

– O to niech panią głowa nie boli, pani Rhodes. Wszystkie ceny sam ustaliłem w taki sposób, by kolonistom pozostawał mały naddatek do zaoszczędzenia.

– A kto pokrywa różnicę?

– Ja, pani Rhodes.

– Jest więc pan aż tak bogaty?

– Jak widać.

Kobieta spojrzała na swego rozmówcę ze zdumieniem. Ten zaś udał, że tego nie widzi.

– Uważam, pani Rhodes – powiedział stanowczo – że pani kram powinien zostać otwarty w jak najkrótszym czasie.

– Jak pan sobie życzy, panie Kaw-djer – zgodziła się bez entuzjazmu.

Pięć dni później polecenie Kaw-djera zostało wykonane. Gdy dwudziestego listopada na pokładzie „Wel-Kiej” powrócił Karroly, kram pani Rhodes działał już pełną parą.

Karroly, po wysadzeniu pana Rhodesa w Punta Arenas, powrócił sam. Nie potrafił więc odpowiedzieć na liczne pytania pani Rhodes, która wobec tego również na próżno zażądała wyjaśnień od Kaw-djera. Ten jednak tylko ją uspokoił, że nie powinna się martwić, a raczej uzbroić w cierpliwość, bo nieobecność jej męża przedłuży się jeszcze na jakiś czas.

Co do Karroly’ego, to on zachwycił się tym, co zobaczył po swoim powrocie. Jakaż zmiana w ciągu jednego tylko miesiąca! Liberia zdawała się nie do poznania. Zaledwie kilka nielicznych domów stało na swoich poprzednich miejscach. Większość została zgrupowana wokół domu, który nazywano „rządowym”. Najbliższe temu centrum było czterdzieści gospodarstw, w których ojcowie rodzin wyposażeni w uzbrojenie z zapasów „Jonathana” stanowili hosteliańską policję. Osiem strzelb pozostających obecnie bez przydziału złożono na posterunku usytuowanym pomiędzy mieszkaniem Kaw-djera a Hartlepoola, gdzie były strzeżone dzień i noc przez zmieniających się ludzi. Co do zapasów prochu, to składowano je w umieszczonym pośrodku rządowego budynku magazynie, do którego nie było bezpośredniego dostępu z zewnątrz.

Nieco dalej otworzono kram Rhodesów. Bazar ten szczególnie zachwycił Karroly’ego. Żaden ze sklepów w Punta Arenas, jedynym mieście znanym Indianinowi, nie mógł się w jego oczach z nim równać.

Tymczasem po wschodniej i zachodniej stronie osady wciąż trwały roboty. Równano teren pod ostatnie ze składanych domków, a nieco dalej również pracowano nad wznoszeniem kolejnych domów, czy to z drewna, czy murowanych.

Pomiędzy domami ustawionymi według ścisłego planu, niepozostawiającego miejsca na jakieś indywidualne widzimisię, krzyżowały się pod kątem prostym prawdziwe ulice, wystarczająco szerokie, by minęły się na nich równocześnie cztery pojazdy. Wprawdzie ulice te były jeszcze stosukowo błotniste i wyboiste, ale z każdym dniem, ubijane stopami kolonistów, stawały się twardsze.

Droga rozpoczęta w kierunku Nowego Miasta przecinała podmokłą równinę i ukośnie dochodziła do rzeki. Tam na brzegach piętrzyły się stosy kamieni przygotowanych do budowy mostu solidniejszego niż obecnie istniejący mostek.