Route 66 nie istnieje - Wojciech Orliński - ebook + książka

Route 66 nie istnieje ebook

Wojciech Orliński

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

"Route 66 nie istnieje?

Wojciech Orliński przemierza legendarną drogę po wersach i w rytm klasycznej kompozycji Bobby’ego Troupa (Get Your Kicks on) Route 66. Cytaty z piosenki są tytułami kolejnych rozdziałów.

It winds from Chicago... początek Route 66
Now you go through Saint Louis... dawny matecznik Ala Capone w Cicero
Joplin, Missouri... most w Saint Louis: finał Ucieczki z Nowego Jorku and Oklahoma City looks oh so pretty… Ma Baker You will see Amarillo... Rzeka czerwona Gallup, New Mexico... małe breaking bad w Albuquerque Flagstaff , Arizona (don’t forget Winona)… Archiwum X, IX Księga Tytusa, Romka i A’Tomka, Dyliżans, 15:10 do Yumy, Złamana strzała Kingman, Barstow, San Bernardino... Auta studia Pixar ...to LA... Żyć i umrzeć w Los Angeles, Chinatown

Drogowe skrzyżowanie relacji z podróży, przewodnika i popkulturowego reportażu. Książka, której pomysł zrodził się podczas rozmowy Orlińskiego z Larsem von Trierem, tak mówiącym o drodze-matce:
To jak Kraina Czarów – nikt z nas tam nie był, ale wszyscy wiemy, jak powinien wyglądać Biały Królik.

Zapraszamy do wyprawy na drugą stronę… samochodowego lusterka!"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 344

Oceny
4,7 (18 ocen)
13
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł: Route 66 nie istnieje

Tytuł serii: Mój prywatny świat

Autor: Wojciech Orliński

Redakcja: Magdalena Binkowska

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny: Panczakiewicz Art.Design

Projekt okładki: Paweł Rosołek

Fotoedycja: Grażyna Bartelmus

Opracowanie mapy: Jacek Majerczak

Opracowanie graficzne: Mariusz Kurkowski

Redakcja techniczna serii: Wioletta Kanik

Redaktor prowadzący: Roman Książek

Zdjęcia na okładce: Dreamstime.com (Maxximmm, Kasiden, Gordon Swanson) oraz Wojciech Orliński

Zdjęcia:

BE&W/Alamy: 93 (picturesbyrob), 111 (David R. Frazier Photolibrary, Inc.), 169 (Dennis MacDonald), 193 (Jeremy Nixon), 240 (Wim Wiskerke)

BE&W/MARY EVANS PICTURE LIBRARY: 132–133, 253, 294, 296

Dreamstime.com: 7 (Kolaczan), 15 (Wafuefotodesign), 17 (James Vallee), 33 (Bayda127), 36 (Pancaketom), 41 (Conchasdiver), 50 (Daniel Korzeniewski), 60 (Mayamoody), 64 (Milosz7), 69 (Margie Hurwich), 83, 190, 230 (David Smith), 88 (Glenn Nagel), 98–99 (Benkrut), 105 (Alacrityp), 114 (Ffooter), 122 (Kelly Bates), 136, 140–141, 161 (Joop Kleuskens), 157 (Izoneguy), 178–179 (Bambi L), 186 (Richieb1961), 209 (Conchasdiver), 212 (Warren Price), 222 (Lane Erickson), 227 (Ida Johnston), 233 (Frank Bach), 236–237 (Reinhardt), 244–245 (Luchschen), 249 (trekandshoot), 265 (Thaerjoseph), 266 (Larry Gevert), 272–273 (Mel Surdin), 276–277 (Markandcressie), 282 (Roza), 289 (Americanspirit), 290–291 (Photoquest), 300 (Ron Chapple), 307 (Juan Moyano), 313 (Daniel Raustadt)

Fotochannels/Corbis: 46–47 (Atlantide Phototravel), 55 (Car Culture), 74–75, 127 (Underwood & Underwood), 119, 145 (Bettmann), 198 (Richard Cummins/Robert Harding World Imagery), 215 (Alan Copson/JAI), 218–219 (Kerrick James), 281 (Tom Bean)

Wojciech Orliński: 8, 20, 27, 81, 102, 174, 204–205, 268, 310

Atchison, Topeka and Santa Fe Railway: 12

Arthur Rothstein, for the Farm Security Administration: 150

Frederic Remington, Library of Congress: 256

Katalog Sears, Roebuck and Company z 1918 r.: 164

Wydanie pierwsze

Copyright © Wydawnictwo Pascal 2012

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

www.pascal.pl

Bielsko-Biała 2014

ISBN 978-83-7642-362-3

eBook maîtrisé parAtelier Du Châteaux

Wojciech Orliński (ur. 1969), absolwent Wydziału Chemii Uniwersytetu Warszawskiego. Współzałożyciel wychodzącego w latach 90. pisma „Lewą Nogą”. Pracował m.in. w redakcji biuletynu Polskiej Akademii Nauk i w tygodniku „Wiadomości Kulturalne”. W 1997 roku został przyjęty na etat w „Gazecie Wyborczej” i wsiąkł tam na dobre. Ponadto okazjonalnie parał się tłumaczeniem (Karol Marks, jego życie i środowisko Isaiaha Berlina) i pisaniem opowiadań fantastycznych. W 2007 roku ukazał się jego leksykon Co tą są sepulki? Wszystko o Lemie, który teraz ma drugie życie na tabletach i czytnikach e-booków jako Lemologia.

„If you ever plan...”

Ro­ute 66 nie ist­nie­je. Prze­pra­szam, że się po­wta­rzam, ale w od­róż­nie­niu od mo­jej po­przed­niej książ­ki, Ame­ry­ka nie ist­nie­je, nie cho­dzi tu o me­ta­fo­rę, alu­zję do Bau­dril­lar­da ani w ogó­le o żad­ną wiel­ką fi­lo­zo­fię. Cho­dzi o ba­nal­ny praw­no-geo­gra­ficz­ny fakt: ame­ry­kań­ski od­po­wied­nik pol­skiej Ge­ne­ral­nej Dy­rek­cji Dróg Kra­jo­wych i Au­to­strad, Fe­de­ral Hi­gh­way Ad­mi­ni­stra­tion, zdjął ją z ma­py sie­ci dro­go­wej w ro­ku 1985, kie­dy ukoń­czo­no bu­do­wę au­to­strad.

„Get your kicks on...”

Wpraw­dzie by­ło to je­dy­nie po­su­nię­cie for­mal­ne, jed­nak szyb­ko po­szły za nim dzia­ła­nia ma­te­rial­ne. Wła­dze fe­de­ral­ne prze­ka­za­ły dro­gę sta­nom, a te – nie­zbyt ucie­szo­ne z ta­kie­go pre­zen­tu, bo to prze­cież ozna­cza do­dat­ko­we wy­dat­ki – pró­bo­wa­ły się jej na róż­ne spo­so­by po­zbyć. Cza­sem ozna­cza­ło to zwy­kłą spy­cho­lo­gię, czy­li prze­ka­za­nie nie­chcia­ne­go upo­min­ku szcze­bel ni­żej w hie­rar­chii ad­mi­ni­stra­cyj­nej – du­ży frag­ment daw­nej Ro­ute 66 w Ka­li­for­nii to dziś na przy­kład dro­ga po­wia­to­wa (co­un­ty ro­ad) hrab­stwa San Ber­nar­di­no. In­nym ra­zem sku­wa­no sta­ry be­ton mło­tem pneu­ma­tycz­nym do go­łej zie­mi i od­gra­dza­no nie­chcia­ny od­ci­nek za­po­rą. W sta­nie Il­li­no­is spo­ry od­ci­nek szo­sy zo­stał zre­du­ko­wa­ny do za­ra­sta­ją­ce­go krza­ka­mi na­sy­pu. Na­wierzch­nię zdję­to przy oka­zji za­ko­py­wa­nia prze­wo­dów te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­nych.

Rząd słu­pów te­le­fo­nicz­nych cią­gną­cy się wzdłuż Ro­ute 66 to cha­rak­te­ry­stycz­ny ele­ment kra­jo­bra­zu tej dro­gi. W wie­lu miej­scach te słu­py na­dal sto­ją, choć nie za­wsze peł­nią swo­ją pier­wot­ną funk­cję. Cza­sem po pro­stu nie opła­ca się ich roz­biór­ka. W Il­li­no­is prze­wo­dy za­ko­pa­no w zie­mi – słusz­nie, w Eu­ro­pie też na to sta­wia­my – a o ich prze­bie­gu świad­czą cha­rak­te­ry­stycz­ne żół­te słup­ki. Wy­sta­ją z na­sy­pu ziem­ne­go, po któ­rym moż­na so­bie już tyl­ko urzą­dzić spa­cer, chwi­la­mi wy­ma­ga­ją­cy prze­dzie­ra­nia się przez co­raz gęst­sze za­ro­śla. Na­syp, po­dob­nie jak po­zo­sta­ło­ści po zli­kwi­do­wa­nych li­niach ko­le­jo­wych, po­wo­li bie­rze we wła­da­nie przy­ro­da.

To Ame­ry­ka, a więc nie obe­szło się rów­nież bez pry­wa­ty­za­cji. W Okla­ho­mie du­ży frag­ment daw­nej Ro­ute 66 na­le­ży do lo­kal­ne­go far­me­ra, któ­ry wy­ko­rzy­stu­je go do skła­do­wa­nia pa­szy i do­jeż­dża­nia do swo­ich zwie­rząt. Pod­sze­dłem do ogro­dze­nia tak bli­sko, jak tyl­ko się da­ło, że­by zro­bić zdję­cie – śle­dzi­ły mnie znu­dzo­ne spoj­rze­nia krów spa­ce­ru­ją­cych po dro­dze, któ­rą jesz­cze nie tak daw­no te­mu lu­dzie pę­dzi­li z Chi­ca­go do Los An­ge­les.

Wspo­mnia­na co­un­ty ro­ad w hrab­stwie San Ber­nar­di­no też nas zresz­tą w koń­cu do­pro­wa­dzi do siat­ki, jed­nak nie ra­dzę się tam zbyt dłu­go szwen­dać z apa­ra­tem. Ame­ry­ka­nie mo­gą być ma­ło po­błaż­li­wi dla cu­dzo­ziem­ców ro­bią­cych zdję­cia ba­zie pie­cho­ty mor­skiej wła­da­ją­cej te­re­na­mi w po­bli­żu Bar­stow, w tym frag­men­tem daw­nej Ro­ute 66.

Są też wresz­cie od­cin­ki, z któ­ry­mi nie zro­bio­no nic szcze­gól­ne­go – po pro­stu au­to­stra­da od­cię­ła je od świa­ta. Daw­na szo­sa bie­gnie na przy­kład mię­dzy wschod­nią a za­chod­nią jezd­nią I-15 w re­jo­nie prze­łę­czy Ca­jon w Ka­li­for­nii. Nie ist­nie­je ża­den le­gal­ny spo­sób, że­by do niej po­dejść ani tym bar­dziej pod­je­chać.

Route 66 w Oklahomie na prywatnej farmie

Do­stęp­nych od­cin­ków cią­gle zresz­tą uby­wa. W re­jo­nie wspo­mnia­nej prze­łę­czy mu­sia­łem ostro dać po ha­mul­cach, bo na­gle dro­gę – wy­świe­tla­ną przez mój sa­mo­cho­do­wy GPS ja­ko cał­kiem prze­jezd­ną – za­gro­dzo­no ziem­nym wa­łem. Urzą­dze­nie po pro­stu nie by­ło świa­do­me zmian, któ­re po­czy­ni­ła w oko­li­cy bu­do­wa roz­ła­do­wu­ją­cej kor­ki na I-15 od­no­gi I-215.

I jesz­cze sta­re mo­sty – ni­ko­mu się nie opła­ca­ło ich re­mon­to­wać, więc je wy­bu­rzo­no, al­bo przy­naj­mniej za­mknię­to dla ru­chu ko­ło­we­go. Wła­śnie ta­ki los spo­tkał roz­pię­ty nad Mis­si­si­pi Cha­in of Rocks Brid­ge, naj­słyn­niej­szy i naj­pięk­niej­szy przy daw­nej Ro­ute 66. Nie moż­na na nie­go wje­chać sa­mo­cho­dem. Moż­na – a na­wet trze­ba! – zo­sta­wić po­jazd na par­kin­gu i urzą­dzić so­bie pie­szą wy­ciecz­kę (pi­szę o tym sze­rzej w roz­dzia­le Go­es down to St Lo­uis). In­ne, mniej sław­ne kon­struk­cje po pro­stu za­mknię­to i ro­ze­bra­no, za­nim mo­gły­by się stać dla władz ja­kie­goś sta­nu czy hrab­stwa źró­dłem do­dat­ko­wych kosz­tów – od­szko­do­wań dla tych, któ­rzy so­bie coś na ta­kim mo­ście uszko­dzi­li. To Ame­ry­ka, tu­taj no­ga zła­ma­na w od­po­wied­nich oko­licz­no­ściach mo­że usta­wić czło­wie­ka na resz­tę ży­cia.

I tyl­ko cza­sem zda­rza­ją się od­cin­ki po pro­stu po­zo­sta­wio­ne wła­sne­mu lo­so­wi – jak frag­ment mię­dzy Glen­rio a Tu­cum­ca­ri. Be­to­no­wa na­wierzch­nia sprzed osiem­dzie­się­ciu lat zo­sta­ła już pod­da­na peł­nej ero­zji – dzi­siaj to po pro­stu dro­ga grun­to­wa, tym bar­dziej ro­man­tycz­na, że prze­kra­cza­my nią gra­ni­cę mię­dzy Tek­sa­sem a No­wym Mek­sy­kiem, mi­ja­jąc ru­iny skle­pów i mo­te­li.

Każ­da po­dróż Ro­ute 66, na­wet ta jak naj­bar­dziej re­al­na, z lo­tem do Sta­nów i wy­na­ję­ciem sa­mo­cho­du czy mo­to­cy­kla, z ko­niecz­no­ści mu­si być więc czę­ścio­wo po­dró­żą w wy­obraź­ni – tak zu­peł­nie bez jej udzia­łu wy­je­cha­li­by­śmy po pro­stu z Chi­ca­go au­to­stra­dą I-55, a do San­ta Mo­ni­ca wje­cha­li­by­śmy I-10. To wła­śnie wy­obraź­nia, krą­żą­ce gdzieś po po­pkul­tu­ro­wej pod­świa­do­mo­ści strzęp­ki wspo­mnień ca­dil­la­ców i har­ley­ów, Rol­ling Sto­ne­sów i Chuc­ka Ber­ry’ego, Bon­nie i Cly­de’a, mo­te­li z wi­gwa­ma­mi i szem­ra­nych knajp, ka­li­for­nij­skiej pu­sty­ni i czer­wo­nych skał Ari­zo­ny ka­żą nam po­rzu­cić lep­szą dro­gę na rzecz gor­szej w po­go­ni za czymś, co na­wet trud­no zde­fi­nio­wać. Bę­dzie­my wie­dzieć, że to o to cho­dzi, gdy tam do­trze­my.

Chciał­bym za po­śred­nic­twem tej książ­ki po­móc po­dróż­ni­kom, tym re­al­nym i tym wir­tu­al­nym, ta­kim, któ­rzy już za­czy­na­ją od­kła­dać na bi­let i wy­na­jem sa­mo­cho­du, i ta­kim, któ­rzy (cał­kiem słusz­nie) uwa­ża­ją, że naj­lep­sze są po­dró­że pal­cem po ma­pie, gdy w ulu­bio­nym fo­te­lu moż­na się do wo­li za­sta­na­wiać, cze­go wła­ści­wie chce się gdzieś szu­kać. Czy cho­dzi o pro­stą dro­gę, wy­ty­czo­ną jak od li­nij­ki i się­ga­ją­cą aż po ho­ry­zont? Czy mo­że o krę­tą ser­pen­ty­nę, na któ­rej kie­row­ca bę­dzie mógł się wy­ka­zać tech­ni­ką jaz­dy? Pe­łen knajp, mo­te­li i myj­ni sa­mo­cho­do­wych bul­war wiel­kie­go mia­sta? Kom­plet­ne pust­ko­wie? A mo­że po pro­stu o po­sta­po­ka­lip­tycz­ne ru­iny, wśród któ­rych bę­dzie­my już tyl­ko po­dzi­wiać reszt­ki daw­nej dro­gi i to­wa­rzy­szą­cych jej bu­dyn­ków? Do­bra wia­do­mość jest ta­ka, że cho­ciaż Ro­ute 66 nie ist­nie­je, to jed­no­cze­śnie to wszyst­ko moż­na zna­leźć. Oczy­wi­ście przy pew­nym udzia­le wy­obraź­ni.

Aku­rat w tym przy­pad­ku po­dróż pal­cem po ma­pie nie bę­dzie się aż tak bar­dzo róż­nić od po­dró­ży rze­czy­wi­stej. To tyl­ko kwe­stia pro­por­cji mię­dzy tym, ile wy­da­li­śmy pie­nię­dzy, a tym, na ile wy­si­li­li­śmy ima­gi­na­cję. Część po­rad prak­tycz­nych, któ­rych za­mie­rzam udzie­lić w tej książ­ce, bę­dzie za­tem wspól­na dla obu ty­pów po­dróż­ni­ków.

■Wte al­bo we­wte, oto jest py­ta­nie

Na po­cząt­ku mu­si­my so­bie za­dać py­ta­nie o kie­ru­nek: z Chi­ca­go do Los An­ge­les czy z Los An­ge­les do Chi­ca­go? Dla fo­te­lo­wych po­dróż­ni­ków pierw­sza opcja wy­da­je się oczy­wi­sta – więk­szość pio­se­nek i utwo­rów li­te­rac­kich, z (Get Your Kicks on) Ro­ute 66 na cze­le, trak­tu­je wła­śnie o po­dró­ży na za­chód. Su­ge­ru­je to tak­że sam kształt dro­gi. Ar­chi­tekt Frank Lloyd Wri­ght po­rów­nał ją do „zsy­pu, któ­rym wszyst­ko spa­da z Chi­ca­go do Los An­ge­les”. Na re­kla­mo­wych ma­pach za­zna­cza­no ją po­gru­bio­ną czer­wo­ną kre­ską, któ­rej dy­na­mi­ka ukła­da­ła się w ja­sne prze­sła­nie: „GO WEST!”. Po­dróż­nik re­al­ny sta­nie jed­nak przed cał­kiem kon­kret­ny­mi pro­ble­ma­mi: za­ku­pem bi­le­tu lot­ni­cze­go i re­zer­wa­cją sa­mo­cho­du (o czym wię­cej za chwi­lę), a to mo­ment, gdy trze­ba się na coś zde­cy­do­wać, bo jed­no i dru­gie naj­ta­niej zro­bić z wy­prze­dze­niem, w oszczęd­no­ścio­wych ta­ry­fach, któ­re wy­klu­cza­ją póź­niej­sze zmia­ny lub przy­naj­mniej czy­nią je bar­dzo kosz­tow­ny­mi.

Oba kie­run­ki ma­ją swo­je wa­dy i za­le­ty. Ja­dąc z za­cho­du na wschód, Eu­ro­pej­czyk tro­chę zmniej­sza skut­ki jet la­ga, czy­li prze­mę­cze­nia i dez­orien­ta­cji wy­wo­ła­nych przez zmia­nę stre­fy cza­so­wej. Róż­ni­ca mię­dzy War­sza­wą a Chi­ca­go to sie­dem go­dzin, a mię­dzy War­sza­wą a Los An­ge­les – dzie­więć (tę ogól­ną re­gu­łę za­bu­rza to, że Ame­ry­ka­nie prze­cho­dzą na czas let­ni i zi­mo­wy w in­ne week­en­dy niż Po­la­cy). To ni­by tyl­ko dwie go­dzi­ny, ale przy­naj­mniej mnie to ro­bi róż­ni­cę.

Jet lag naj­sil­niej ude­rza po po­łu­dniu, kie­dy or­ga­ni­zmo­wi się wy­da­je, że wła­śnie wy­bi­ła pół­noc, więc trze­ba się szy­ko­wać do łóż­ka. W Chi­ca­go kry­zys do­pad­nie nas ko­ło sie­dem­na­stej, czy­li przez pierw­sze dni trze­ba bę­dzie w mia­rę wcze­śnie koń­czyć jaz­dę; w Los An­ge­les oko­ło pięt­na­stej, co w prak­ty­ce ozna­cza, że le­piej prze­zna­czyć kil­ka dni na ode­spa­nie i prze­sta­wie­nie się na in­ną stre­fę cza­so­wą, bo nie­wy­spa­ny i zdez­o­rien­to­wa­ny kie­row­ca sta­no­wi więk­sze za­gro­że­nie niż kie­row­ca po dwóch pi­wach. Ad­ap­ta­cji nie uła­twi nam to, że ja­dąc na wschód, bę­dzie­my prze­su­wać ze­ga­rek do przo­du. Sa­mo prze­kra­cza­nie gra­ni­cy Ari­zo­ny z No­wym Mek­sy­kiem od­bie­rze nam go­dzi­nę snu. To sa­mo spo­tka nas w Tek­sa­sie.

Jaz­da z za­cho­du na wschód bę­dzie więc ozna­czać per­ma­nent­ne nie­wy­spa­nie. A ze snem i tak bę­dzie­my mie­li pro­blem, bo Ro­ute 66 – o czym wię­cej w na­stęp­nym roz­dzia­le – jest bli­sko po­wią­za­na z li­nią ko­le­jo­wą At­chi­son, To­pe­ka and San­ta Fe. Gdy na ja­kimś skrzy­żo­wa­niu nie bę­dzie­my pew­ni, jak je­chać, by nie zbo­czyć ze sta­rej dro­gi, cza­sem wła­śnie to­ry ko­le­jo­we bę­dą do­brą wska­zów­ką: szo­sa, któ­ra bie­gnie rów­no­le­gle do nich, to wła­śnie daw­na Ro­ute 66.

Okładka rozkładu jazdy pociągów AT&SF z 1942 r.

W od­róż­nie­niu od dro­gi li­nia ko­le­jo­wa San­ta Fe jak naj­bar­dziej ist­nie­je i świet­nie pro­spe­ru­je. Po­cią­gi jeż­dżą nią mniej wię­cej co kwa­drans, tak­że no­cą (nie, to nie prze­sa­da – zdą­ży­łem to po­li­czyć znacz­nie do­kład­niej, niż miał­bym na to ocho­tę). W czym pro­blem? Otóż prze­jeż­dża­jąc przez miej­sco­wość, skrzy­żo­wa­nie lub w ogó­le przez co­kol­wiek, po­ciąg uru­cha­mia sy­gnał dźwię­ko­wy. Ro­bi to zwłasz­cza wte­dy, gdy jest ciem­no, że­by z da­le­ka od­stra­szyć wszyst­ko, co mo­że wleźć na to­ry (w ra­zie ewen­tu­al­ne­go pro­ce­su brak sy­gna­łu dźwię­ko­we­go pod­czas wjeż­dża­nia na ob­szar za­bu­do­wa­ny mo­że być uzna­ny za za­nie­dba­nie ze stro­ny ma­szy­ni­sty). Mo­tel przy sa­mej Ro­ute 66 bę­dzie więc zwy­kle stał przy ru­chli­wej i ha­ła­śli­wej li­nii ko­le­jo­wej. W nie­któ­rych przy­byt­kach współ­czu­ją­cy re­cep­cjo­ni­sta wrę­czy na­wet dar­mo­wą pacz­kę z za­tycz­ka­mi do uszu. Ma to oczy­wi­ście pe­wien urok – te po­cią­gi są na swój spo­sób pięk­ne, a sy­gnał bu­dzi fa­scy­nu­ją­ce po­pkul­tu­ro­we sko­ja­rze­nia, ale uprze­dzam: sen na tej tra­sie bę­dzie pro­ble­mem.

Po­dróż na wschód bę­dzie rów­nież ozna­cza­ła po­rzu­ce­nie lep­sze­go na rzecz gor­sze­go, a te­go nie lu­bi nikt. Ka­li­for­nia to wia­do­mo, Ka­li­for­nia. Pal­my! Pla­że! Knaj­py! Gwiaz­dy fil­mo­we! Win­ni­ce! Hol­ly­wo­od! Bę­dzie­my się od te­go wszyst­kie­go od­kle­jać z naj­więk­szą nie­chę­cią. Po­rzu­ci­my kra­inę mle­kiem i mio­dem pły­ną­cą, że­by wje­chać na nie­przy­ja­zną pu­sty­nię. A po­tem przyj­dzie czas na Dzi­ki Za­chód, gdzie bę­dzie mo­że i ład­niej, ale szyb­ko od­czu­je­my na wła­snej skó­rze, że już po­rzu­ci­li­śmy kra­inę ob­fi­to­ści.

W Kan­sas skoń­czy się nie­do­sta­tek, ale za­cznie się kra­jo­bra­zo­wa nu­da. Na po­cząt­ku to na­wet bę­dzie na swój spo­sób przy­jem­ne – ni­g­dy nie za­po­mnę tej chwi­li, gdy po dłu­giej jeź­dzie przez ska­ły, pre­rie i pu­sty­nię zo­ba­czy­łem wresz­cie swoj­ski wi­dok: kro­wy na zie­lo­nej łą­ce i za­gaj­ni­ki zwy­kłych, li­ścia­stych drzew. Jed­nak po pa­ru dniach jaz­dy w ta­kiej sce­ne­rii czło­wiek za­czy­na się za­sta­na­wiać dla­cze­go wy­dał ta­ką ku­pę for­sy na wy­pra­wę przez coś, co wy­glą­da jak pol­skie pe­ge­ery (a tak z grub­sza bę­dzie aż po sa­mo Chi­ca­go).

Jaz­da ze wscho­du na za­chód rów­nież ma wie­le za­let, ale nie jest cał­kiem bez wad. Przede wszyst­kim to na­wet nie jest po pro­stu za­chód, tyl­ko po­łu­dnio­wy za­chód, więc gdzieś od pięt­na­stej za­cznie­my wy­raź­nie od­czu­wać to, że je­dzie­my pod słoń­ce. A słoń­ce w Ka­li­for­nii czy Ari­zo­nie na­praw­dę po­tra­fi do­piec. Ja­kimś roz­wią­za­niem jest oczy­wi­ście wy­ru­sze­nie w dro­gę o świ­cie, ale choć­by ze wzglę­du na za­sy­gna­li­zo­wa­ne wcze­śniej pro­ble­my ze snem, to też bę­dzie kło­po­tli­we. Jak po­wszech­nie wia­do­mo, naj­le­piej śpi się na chwi­lę przed sy­gna­łem bu­dzi­ka – wte­dy na­wet po­gwiz­dy­wa­nie lo­ko­mo­ty­wy nie prze­szka­dza. Dru­gą wa­dą te­go kie­run­ku jest to, że za­nim do­je­dzie­my do Ka­li­for­nii, zdą­ży­my się już po­rząd­nie zmę­czyć. Po ty­go­dniu jaz­dy na­wet naj­więk­szy en­tu­zja­sta ta­kie­go po­dró­żo­wa­nia po pro­stu za­czy­na mieć dość.

Route 66 w Kalifornii

Ja­dąc ze wscho­du na za­chód, bę­dzie­my trwo­nić ca­łą ener­gię na nud­ny, rol­ni­czy pej­zaż Il­li­no­is i Mis­so­uri, a gdzieś w No­wym Mek­sy­ku, gdy za­cznie się ro­bić na­praw­dę cie­ka­wie, bę­dzie nas już ku­si­ła au­to­stra­da, że­by jak naj­szyb­ciej do­je­chać do Ka­li­for­nii. A wła­śnie we Flag­staff – bar­dzo ta­nim, jak na je­go tu­ry­stycz­ną atrak­cyj­ność – war­to się za­trzy­mać na pa­rę dni!

Nie­ocze­ki­wa­ną wa­dą te­go kie­run­ku jest rów­nież to, że pod wzglę­dem or­ga­ni­za­cyj­nym wy­da­je się trud­niej­szy. W wie­lu mia­stach, przez któ­re bie­gła daw­na Ro­ute 66, po jej zdję­ciu z ma­py od­po­wied­nią uli­cę, w więk­szo­ści przy­pad­ków wio­dą­cą z za­cho­du na wschód, uczy­nio­no jed­no­kie­run­ko­wą. Z tym pro­ble­mem moż­na się ze­tknąć już na po­cząt­ku, w Chi­ca­go – Jack­son Ave­nue, od któ­rej za­czy­na­ła się Ro­ute 66, bie­gnie aku­rat pod prąd, wy­ty­czo­no więc al­ter­na­tyw­ny kie­ru­nek za­chod­ni (przez rów­no­le­głą Adams Ave­nue), ale to prze­cież tro­chę oszu­kań­stwo. Jed­no­cze­śnie w żad­nym in­nym sta­nie ta sta­ra szo­sa nie jest tak do­brze ozna­ko­wa­na na uży­tek tu­ry­stów – być mo­że stan Il­li­no­is kom­pen­su­je so­bie tym wła­śnie to, że po­za Ro­ute 66 nie ma już w nim nic cie­ka­we­go.

■Ro­ute 66 kon­tra Ro­ute 66

I tym spo­so­bem już na sa­mym po­cząt­ku po­dró­ży bo­le­śnie się prze­ko­na­my, że szu­ka­my dro­gi, któ­ra nie ist­nie­je. W po­rów­na­niu z jej wschod­nim koń­cem, za­chod­ni nie ist­nie­je jesz­cze bar­dziej (hi­sto­rycz­nie by­ło nim skrzy­żo­wa­nie Lin­coln i Olym­pic w San­ta Mo­ni­ca, wy­bu­rzo­ne pod bu­do­wę wę­zła z au­to­stra­dą I-10), ale przy­naj­mniej jest park z pa­miąt­ko­wą ta­bli­cą.

W dal­szej czę­ści książ­ki uży­wam okre­śle­nia „hi­sto­rycz­ny prze­bieg”, któ­re jest tro­chę nie­pre­cy­zyj­ne. Dro­ga to zja­wi­sko dy­na­micz­ne. Nie są­dzę, że­by w ca­łej hi­sto­rii Ro­ute 66 by­ło wie­le ta­kich mo­men­tów, gdy moż­na ją by­ło prze­je­chać w ca­ło­ści, trzy­ma­jąc się co do mi­li­me­tra kre­ski na ma­pie. Za­wsze jest ja­kiś re­mont, wy­pa­dek lub ob­jazd, wy­zna­czo­ny spon­ta­nicz­nie przez po­li­cję za­bez­pie­cza­ją­cą miej­sce wy­pad­ku lub z pre­me­dy­ta­cją przez szy­ku­ją­cych się do re­mon­tu dro­go­wców.

Gdy ostat­nio wy­jeż­dża­łem Ro­ute 66 z Chi­ca­go, na­wet ten oszu­ka­ny prze­bieg przez Adams Ave­nue nie ist­niał, a to z po­wo­du re­mon­tu wia­duk­tu, któ­ry ma trwać do 2013 ro­ku. Tro­chę na to po­msto­wa­łem, ale z dru­giej stro­ny ro­zu­mia­łem, że to nor­mal­ne: dro­ga to ele­ment in­fra­struk­tu­ry ko­mu­ni­ka­cyj­nej, a nie be­ton, as­falt i kra­węż­nik.

Tak więc hi­sto­rycz­ny prze­bieg Ro­ute 66 cią­gle się zmie­niał. Na po­cząt­ku, gdy w 1926 ro­ku uzgod­nio­no sys­tem ame­ry­kań­skiej nu­me­ra­cji dróg, skle­co­no ją po pro­stu z ist­nie­ją­cych już tras lo­kal­nych, czę­ścio­wo bez utwar­dzo­nej na­wierzch­ni. Nie­któ­re prze­ci­na­ły cen­tra du­żych i ma­łych mia­ste­czek, stąd to­wa­rzy­szą­cy Ro­ute 66 przy­do­mek „Ame­ri­ca’s Ma­in Stre­et”. Dla wie­lu miej­sco­wo­ści to by­ła li­te­ral­nie głów­na uli­ca, przy któ­rej ro­bi się za­ku­py, za­ła­twia waż­ne spra­wy, a wie­czo­rem wy­ko­rzy­stu­je na tak zwa­ny cru­ising (unie­śmier­tel­nio­ny w fil­mie Geo­r­ge’a Lu­ca­sa Ame­ry­kań­skie graf­fi­ti), po­le­ga­ją­cy na krę­ce­niu się w kół­ko po głów­nej ar­te­rii i za­cze­pia­niu miej­sco­wych pa­nien.

Znak drogowy na Route 66 w Illinois

Na ruch tran­zy­to­wy pa­trzo­no tu­taj nie­chęt­nie, więc wła­dze lo­kal­ne, sta­no­we i fe­de­ral­ne na­tych­miast za­czę­ły szu­kać roz­wią­za­nia. Wy­ty­cza­no ob­wod­ni­ce, a frag­men­ty nie­utwar­dzo­ne za­czę­to utwar­dzać, co cza­sem w prak­ty­ce po­le­ga­ło na tym, że wy­zna­cza­no zu­peł­nie no­wy od­ci­nek i ten wła­śnie do­sta­wał por­cję świe­że­go, fe­de­ral­ne­go be­to­nu, gdy tym­cza­sem sta­ry po­zo­sta­wia­no bez zmia­ny. Są więc miej­sca, gdzie kil­ka rów­no­le­gle bie­gną­cych dróg moż­na uznać za hi­sto­rycz­ny prze­bieg Ro­ute 66 – bo fak­tycz­nie każ­da z nich nią w róż­nych mo­men­tach by­ła. I tu się ro­dzi py­ta­nie: któ­ry prze­bieg od­two­rzyć w cza­sie re­al­nej lub wir­tu­al­nej po­dró­ży? Ten naj­star­szy i naj­bar­dziej nie­wy­god­ny, z po­wol­nym prze­jaz­dem z pręd­ko­ścią 25 mil na go­dzi­nę przez cen­trum każ­dej mi­ja­nej pi­pi­dów­ki? A mo­że no­wo­cze­śniej­szą ob­wod­ni­cę? Ale wte­dy cze­mu od ra­zu nie je­chać au­to­stra­dą? Zresz­tą w nie­któ­rych miej­scach po­le­cam wła­śnie au­to­stra­dę. Na przy­kład w re­jo­nie Ama­ril­lo, gdzie wpraw­dzie za­cho­wa­ły się dłu­gie od­cin­ki pier­wot­nej szo­sy, ale spo­ry frag­ment znik­nął za­ora­ny na te­re­nie miej­skie­go lot­ni­ska. Moż­na na upar­te­go zro­bić so­bie wy­ciecz­kę po tych oca­lo­nych frag­men­tach, li­cząc się z tym, że i tak czę­ścio­wo bę­dzie­my mu­sie­li je­chać no­wą dro­gą omi­ja­ją­cą lot­ni­sko (przy tra­sie na­po­tka­my na­wet kil­ka ru­in mo­te­li za­mknię­tych de­ka­dy te­mu), ale praw­dzi­wy duch Ro­ute 66 oca­lał wła­śnie wzdłuż au­to­stra­dy. Są tam Ca­dil­lac Ranch, uni­kal­na in­sta­la­cja ar­ty­stycz­na, no i przede wszyst­kim Big Te­xan Ste­ak Ranch, mo­ja ulu­bio­na atrak­cja Ro­ute 66 mię­dzy Chi­ca­go a San­ta Mo­ni­ca. Duch Ro­ute 66 w Tek­sa­sie to bo­wiem szmi­ra, prze­sa­da i eks­ces. Tak by­ło pięć­dzie­siąt lat te­mu i tak jest te­raz, od kie­dy Ama­ril­lo od po­łu­dnia omi­ja au­to­stra­da I-40. Po pro­stu daw­ne przy­droż­ne knaj­py i mo­te­le – w tym wspo­mnia­ny Big Te­xan – prze­nio­sły się w no­we miej­sca. Nie zro­bi­ły te­go zresz­tą pierw­szy raz. Wie­le miej­sco­wo­ści przy Ro­ute 66 po­wsta­ło naj­pierw ja­ko sta­cje ko­le­jo­we przy wspo­mnia­nej li­nii At­chi­son, To­pe­ka and San­ta Fe. Wte­dy wszyst­kie skle­py, knaj­py i ho­te­le sta­wia­no fron­tem do dwor­ca. Gdy wy­ty­czo­no Ro­ute 66, za­czę­ła się urba­ni­stycz­na re­orien­ta­cja, że­by stać ra­czej fron­tem do dro­gi (co cza­sem ozna­cza­ło fi­zycz­ne ob­ra­ca­nie bu­dyn­ków, jak w przy­pad­ku przy­droż­nej knaj­py Old Log Ca­bin w Pon­tiac, Il­li­no­is). Ukoń­cze­nie au­to­stra­dy wy­wo­ła­ło z ko­lei re­orien­ta­cję na ob­wod­ni­cę, dla­te­go to wła­śnie przy niej w nie­któ­rych miej­scach od­naj­dzie­my du­cha Ro­ute 66.

Prze­jazd au­to­stra­dą cza­sem bę­dzie ko­niecz­ny, bo po pro­stu na ja­kimś od­cin­ku nie bę­dzie in­nej dro­gi, a cza­sem bę­dzie po pro­stu wy­god­niej­szy – mo­im zda­niem nie ma sen­su się upie­rać na prze­je­cha­nie ca­łej aglo­me­ra­cji Los An­ge­les wzdłuż jed­ne­go z hi­sto­rycz­nych prze­bie­gów. Jaz­da przez to mia­sto to tak czy siak pie­kło, a w pie­kle nie na­le­ży so­bie do­bro­wol­nie do­le­wać wrzą­cej smo­ły do ko­tła.

■Ile to kosz­tu­je (i dla­cze­go tak dro­go?)

Czas na garść prak­tycz­nych po­rad: ile to wszyst­ko kosz­tu­je, ile cza­su zaj­mu­je i jak się za to za­brać. Przed­smak Ro­ute 66 mo­że­my po­czuć już za sto­sun­ko­wo nie­wiel­kie pie­nią­dze, o ile przy­da­rzy nam się służ­bo­wa po­dróż do Los An­ge­les czy Las Ve­gas. Za ce­nę wy­na­ję­cia sa­mo­cho­du na dwa–trzy dni oraz do­dat­ko­we­go noc­le­gu lub dwóch (wszyst­ko ra­zem to ja­kieś 500 do­la­rów), mo­że­my zo­ba­czyć pięk­ny od­ci­nek Se­lig­man–Lu­dlow: Ro­ute 66 w pi­guł­ce. Bę­dzie dro­ga bie­gną­ca przez pust­ko­wia aż po ho­ry­zont, bę­dą krę­te ser­pen­ty­ny w re­jo­nie Oat­man, czyn­ne mo­te­le z kla­sycz­ny­mi neo­na­mi w King­man i Ne­edles, a w wy­mar­łym mie­ście Am­boy nie­czyn­ny, ale bar­dzo sław­ny mo­tel Roy’s Ca­fe, któ­ry za ogrom­ne pie­nią­dze re­mon­tu­je mi­lio­ner Al­bert Oku­ra.

Oczy­wi­ście, ta­ka pi­guł­ka po­zo­sta­wi uczu­cie nie­do­sy­tu. Bo jak już obej­rzy­my to wszyst­ko, to bę­dzie­my jesz­cze chcie­li zo­ba­czyć Ama­ril­lo, Gal­lup, Flag­staff i oczy­wi­ście Okla­ho­ma Ci­ty, choć­by po to, by spraw­dzić, czy rze­czy­wi­ście jest „oh so pret­ty” (w skró­cie: nie jest). Ile za­tem bę­dzie kosz­to­wać peł­na tra­sa?

Gdy nie uda nam się wy­pra­wy za oce­an oże­nić z wy­jaz­dem służ­bo­wym, trze­ba bę­dzie za­cząć od za­ku­pu bi­le­tu lot­ni­cze­go ty­pu open jaw (do­słow­nie otwar­ta szczę­ka), czy­li ta­kie­go, w przy­pad­ku któ­re­go po­wrót od­by­wa się z in­ne­go mia­sta. Na przy­kład lą­du­je­my w Chi­ca­go, ale wra­ca­my z Los An­ge­les. Ta­ki bi­let z du­że­go pol­skie­go lot­ni­ska, ku­pio­ny z od­po­wied­nim wy­prze­dze­niem, bę­dzie kosz­to­wał po­ni­żej 3 ty­się­cy zło­tych w ta­ry­fie Eco­no­my Sa­ver (wszyst­kie ce­ny od­no­szą się do ro­ku 2012). Bi­le­ty trze­ba ku­pić dwa, bo nie na­le­ży w tę po­dróż wy­ru­szać w po­je­dyn­kę. Szcze­rze to od­ra­dzam. Ja to wpraw­dzie zro­bi­łem dwu­krot­nie, no ale ja je­stem dzien­ni­ka­rzem, to mo­ja pra­ca. Jak au­to­rzy pro­gra­mu Jac­kass chciał­bym tu sta­now­czo za­zna­czyć, że ta­kie rze­czy po­win­ni ro­bić wy­łącz­nie pro­fe­sjo­nal­ni idio­ci. Kids, don’t try this at ho­me. Po ty­go­dniu nie­ustan­ne­go sie­dze­nia za kie­row­ni­cą, kie­dy za­czy­nasz ga­dać do swo­je­go GPS-a, to wszyst­ko się prze­sta­je wy­da­wać ta­kie faj­ne. Pro­po­nu­ję się ra­czej wy­brać na Ro­ute 66 w ra­mach po­dró­ży po­ślub­nej al­bo za­cie­śnia­nia wię­zów przy­jaź­ni z naj­lep­szym kum­plem. Tym bar­dziej że bi­let to wła­ści­wie je­dy­ny koszt li­czo­ny po­dwój­nie. Ce­na wy­na­ję­cia po­jaz­du nie wzro­śnie prze­cież od te­go, że bę­dzie ci to­wa­rzy­szyć pa­sa­żer lub pa­sa­żer­ka. Co wię­cej, w więk­szo­ści mo­te­li nie ma róż­ni­cy w ce­nie mię­dzy po­ko­jem dla jed­nej i dwóch osób.

Oczy­wi­ście po­dwój­ne bę­dą kosz­ty wy­ży­wie­nia, ale prze­cież wszę­dzie trze­ba coś jeść, a przy­droż­na Ame­ry­ka jest tań­sza od du­żych pol­skich miast. W wie­lu mo­te­lach na wy­po­sa­że­niu jest ku­chen­ka (kit­che­net­te), więc su­per­osz­częd­ni bę­dą mo­gli so­bie ku­pić go­to­wy ze­staw w su­per­mar­ke­cie i wie­czo­rem urzą­dzić nie­dro­gą ucztę w za­ci­szu wła­sne­go po­ko­ju (ta­ni al­ko­hol też ła­two na­być po dro­dze).

Mo­te­le są ta­nie i dro­gie. Do naj­tań­szych sie­ci na­le­żą Mo­tel 6 i Su­per 8. Zwy­kle o ce­nie po­ko­ju in­for­mu­je sto­sow­ny neon. Z mo­ich skrom­nych do­świad­czeń wy­ni­ka jed­nak, że ten sam po­kój w Mo­tel 6 mo­że w jed­nym mie­ście kosz­to­wać 79,99 do­la­ra, a kil­ka­dzie­siąt mil da­lej już tyl­ko 39,99. Cza­sem ła­two od­gad­nąć, dla­cze­go gdzieś jest dro­go, ale czę­sto jest to dla po­dróż­ni­ka jed­ną wiel­ką za­gad­ką. Wia­do­mo na przy­kład, że za­sad­ni­czo bar­dzo dro­gie są du­że ośrod­ki i ich bez­po­śred­nie oto­cze­nie (np. mo­tel ob­słu­gu­ją­cy lot­ni­sko), by­wa jed­nak i tak, że wy­so­ki­mi ce­na­mi za­ska­ku­je ja­kieś ma­łe mia­stecz­ko na od­lu­dziu. Te ce­ny cza­sem pod­bi­ja ja­kieś waż­ne lo­kal­ne wy­da­rze­nie ty­pu „ogól­no­świa­to­wy fe­sti­wal czosn­ku” (Gil­roy, Ka­li­for­nia, rzut be­re­tem od Krze­mo­wej Do­li­ny). W ta­kiej sy­tu­acji war­to po­je­chać kil­ka­dzie­siąt mil da­lej, do tań­szej miej­sco­wo­ści (dla­te­go noc­le­gu nie na­le­ży szu­kać w ostat­niej chwi­li, gdy czu­jesz, że już nie mo­żesz pro­wa­dzić).

Motel w Missouri

Czym do­kład­nie bę­dzie się róż­nić mo­tel za 39,99 od mo­te­lu za 59,99? Tak na­praw­dę do­pó­ki ce­na nie prze­kro­czy stó­wy z so­lid­nym ha­kiem, róż­ni­ce są nie­wiel­kie. Naj­tań­sze mo­te­le czę­sto pod­kre­śla­ją, że ma­ją wszyst­ko to, czym mo­gły­by pró­bo­wać uza­sad­niać swo­ją wyż­szą ce­nę te lep­sze przy­byt­ki. Do stan­dar­du, któ­re­go trzy­ma­ją się na­wet te naj­skrom­niej­sze, na­le­ży dar­mo­we Wi-Fi dla go­ści (czę­sto w ogó­le nie­za­bez­pie­czo­ne ha­słem, cza­sem ha­sło udo­stęp­nia re­cep­cjo­ni­sta) oraz wy­po­sa­że­nie po­ko­ju w prze­le­wo­wy eks­pres do ka­wy i ze dwa opa­ko­wa­nia tej­że, ma­szy­nę do ro­bie­nia lo­du (i ku­be­łek), a tak­że kli­ma­ty­za­cję zin­te­gro­wa­ną z ogrze­wa­niem w po­sta­ci ha­ła­śli­we­go agre­ga­tu pod oknem. Bar­dzo czę­sto w ta­kim po­ko­ju bę­dzie lo­dów­ka i mi­kro­fa­lów­ka, a w ła­zien­ce wan­na, co jest nie­co za­ska­ku­ją­ce dla Eu­ro­pej­czy­ków przy­zwy­cza­jo­nych, że wan­na to ra­czej wy­po­sa­że­nie tych lep­szych ho­te­li. Mo­że też być ze­wnętrz­ny, nie­ogrze­wa­ny ba­sen, z któ­re­go prak­tycz­nie nie da się ko­rzy­stać, bo no­ce na pu­sty­ni na­wet la­tem są zim­ne (pa­mię­ta­cie jesz­cze jak Clark Gri­swold, bo­ha­ter fil­mu W krzy­wym zwier­cia­dle: wa­ka­cje, wsko­czył no­cą do ba­se­nu?). Czym się za­tem bę­dzie róż­nił gor­szy mo­tel od lep­sze­go? Przede wszyst­kim w tym gor­szym to wszyst­ko bę­dzie tak brud­ne i za­nie­dba­ne, że na­wet nie przyj­dzie ci do gło­wy, by z te­go sko­rzy­stać. Co z te­go, że bę­dziesz miał wan­nę, je­śli od­wa­żysz się naj­wy­żej na prysz­nic w klap­kach? Kiep­ski mo­tel przy­wi­ta też go­ścia ja­kimś brzyd­kim za­pa­chem, na przy­kład mie­sza­ni­ną stę­chli­zny i dy­mu pa­pie­ro­so­we­go. A na­praw­dę kiep­ski na­wet po­że­gna, bo stę­chli­zną przej­dą ubra­nia i ba­ga­że.

To nie re­gu­ła, że w po­ko­ju za 39,99 na pew­no bę­dzie brud i smród, a ten za 59,99 bę­dzie świe­ży i pach­ną­cy. Po pro­stu na­le­ży obej­rzeć po­kój, za­nim po­dej­mie się de­cy­zję, któ­ry mo­tel jest lep­szy – ten czy mo­że tam­ten po dru­giej stro­nie uli­cy. To zresz­tą do­bry mo­ment do ne­go­cjo­wa­nia ce­ny – cza­sem uda­je się wy­szar­pać na­wet kil­ka­na­ście pro­cent zniż­ki.

Przy Ro­ute 66 moż­na się rów­nież na­tknąć na wie­le mo­te­li nie­sie­cio­wych, cza­sem dzia­ła­ją­cych nie­prze­rwa­nie od kil­ku­dzie­się­ciu lat. War­to dać im szan­sę. Sie­ciów­ki, wbrew po­zo­rom, wca­le nie gwa­ran­tu­ją sta­łe­go po­zio­mu ob­słu­gi. Pod tym sa­mym szyl­dem w jed­nej miej­sco­wo­ści mo­że dzia­łać mo­tel wspa­nia­ły, a w na­stęp­nej pa­skud­ny, więc tak czy siak, war­to spraw­dzić róż­ne ofer­ty.

Na szczę­ście dla tu­ry­stów, mo­te­le zwy­kle wy­stę­pu­ją w więk­szych sku­pi­skach, któ­re kie­dyś w na­tu­ral­ny spo­sób po­wsta­wa­ły na obrze­żach miast prze­ci­na­nych przez Ro­ute 66. Dzi­siaj jej daw­ne od­cin­ki czę­sto peł­nią funk­cję tzw. bus­si­ness lo­ops dla au­to­stra­dy. To kon­cep­cja ma­ło zna­na w Eu­ro­pie, więc przy­da się kil­ka słów wy­ja­śnie­nia. Chcąc zmi­ni­ma­li­zo­wać ne­ga­tyw­ny wpływ au­to­strad na lo­kal­ny biz­nes, Ame­ry­ka­nie nie sko­pio­wa­li nie­miec­kie­go roz­wią­za­nia z tzw. Au­to­bahn­ra­st­stät­te, któ­re w Pol­sce na­zy­wa­my Miej­sca­mi Ob­słu­gi Po­dróż­nych (MOP). Gdy je­dzie­my ame­ry­kań­ską au­to­stra­dą i chce­my za­tan­ko­wać, zjeść ko­la­cję al­bo zna­leźć noc­leg (lub zro­bić to wszyst­ko na­raz), cze­ka­my aż au­to­stra­da zbli­ży się do ja­kiejś miej­sco­wo­ści i zjeż­dża­my za dro­go­wska­zem na bus­si­ness lo­op. Zna­ki po­pro­wa­dzą nas przez uli­cę, przy któ­rej są sta­cje ben­zy­no­we, knaj­py, skle­py i mo­te­le na­sta­wio­ne na ob­słu­gę po­dró­żu­ją­cych au­to­stra­dą. Wyż­szość roz­wią­za­nia eu­ro­pej­skie­go po­le­ga na tym, że… . . .

(fragment)…

.

.

.

Całość dostępna w wersji pełnej

„Ta­ke the hi­gh­way that is best”

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

„It winds from Chi­ca­go...”

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

„Now you go thro­ugh Sa­int Lo­uis”

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

„Jo­plin, Mis­so­uri”

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

„...Okla­ho­ma Ci­ty lo­oks oh so pret­ty”

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

„You will see Ama­ril­lo”

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

„Gal­lup, New Me­xi­co”

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

„Flag­staff, Ari­zo­na”

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

„King­man, Bar­stow, San Ber­nar­di­no”

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

„…to LA”

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Po­dzię­ko­wa­nia

Po pierw­sze, po dru­gie, po trze­cie, po czwar­te i po pią­te, wy­jąt­ko­wo ser­decz­nie dzię­ku­ję ro­dzi­nie za wy­ro­zu­mia­łość i prze­pra­szam za nie­do­god­no­ści zwią­za­ne z tym, że naj­pierw nie by­ło mnie w do­mu fi­zycz­nie, a po­tem psy­chicz­nie. Dzię­ku­ję też swo­im sze­fom w „Ga­ze­cie Wy­bor­czej” za to, że two­rzą śro­do­wi­sko pra­cy, w któ­rym moż­li­we są ta­kie pro­jek­ty – uspra­wie­dli­wia­nie na­wa­la­nia z tek­sta­mi „bo książ­kę pi­szę” z aniel­ską cier­pli­wo­ścią bra­li na swe męż­ne kla­ty przede wszyst­kim Ma­riusz Szczy­gieł, Pa­weł Goź­liń­ski i Wło­dzi­mierz No­wak. Za prze­mi­łą go­ści­nę w Los An­ge­les dzię­ku­ję Bo­ry­so­wi i Mag­dzie, a za wpro­wa­dza­nie w se­kre­ty Ka­li­for­nii Mar­ci­no­wi W. Na ko­niec mu­szę za­zna­czyć, że nie by­ło­by w ogó­le żad­ne­go koń­ca, środ­ka ani po­cząt­ku, gdy­by nie nie­zwy­kła cier­pli­wość re­dak­to­ra Ro­ma­na Książ­ka. Oby uże­ra­nie się z nie­ter­mi­no­wy­mi au­to­ra­mi zniósł le­piej od Char­le­sa Fen­no  Hof­f­ma­na…

Indeks nazwisk

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Indeks dzieł

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Nota bibliograficzna

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej