Route 66 - Martyna Chlebda - ebook

Route 66 ebook

Martyna Chlebda

5,0

Opis

William nienawidzi Arizony. Nienawidzi też życia, które jest mu krok po kroku odbierane. Wraz z początkiem wakacji ucieka z miejsca, którego nigdy nie potrafił nazwać domem, gdzie przeszłość powoli go zabijała. Na swojej drodze napotyka grupę przyjaciół, którzy podróżują historyczną drogą 66 do Nowego Jorku na Woodstock. Poznaje tam Kurta, niegrzecznego chłopca z duszą poety, który staje się dla Willa nowym życiem. Książka zawiera motyw LGBT.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 133

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Martyna Dagmara Chlebda

Route 66

© Martyna Dagmara Chlebda, 2018

William nienawidzi Arizony. Nienawidzi też życia, które jest mu krok po kroku odbierane.

Wraz z początkiem wakacji ucieka z miejsca, którego nigdy nie potrafił nazwać domem, gdzie przeszłość powoli go zabijała.

Na swojej drodze napotyka grupę przyjaciół, którzy podróżują historyczną drogą 66 do Nowego Jorku na Woodstock. Poznaje tam Kurta, niegrzecznego chłopca z duszą poety, który staje się dla Willa nowym życiem.

Książka zawiera motyw LGBT.

ISBN 978-83-8126-891-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

[arizona]

Młodość nie zawsze kojarzyła się z długimi, letnimi nocami, miękkimi pocałunkami, gorącym, spontanicznym seksem i starymi piosenkami, które zawsze leciały gdzieś w tle. To zazwyczaj było dodatkiem, miłymi wspomnieniami, tą lepszą połową amerykańskiego snu.

Ta gorsza część była rzeczywistością i to ona całkowicie nas ukształtowała, by w końcu w całości mnie pochłonąć.

Ta młodość nie była niczym przyjemnym; jedynie ucieczką w zapomnienie, jedną, wielką tajemnicą i brzydką blizną na duszy, która nie chciała się zagoić.

Byliśmy tylko dzieciakami, które pragnęły wolności i szczęścia, które kochały hipisowskie ciuchy i kąpały się nago w oceanie. Chcieliśmy być sobą, chcieliśmy się zakochać i umrzeć szczęśliwie — na plaży w Laguna Beach muśnięci słońcem i oblepieni piaskiem. Chcieliśmy wykrzykiwać swoje imiona, stojąc w najniebezpieczniejszym miejscu Wielkiego Kanionu i zgubić się pośród miliona neonów w najpiękniejszym mieście świata. Pragnęliśmy, by krótkie dwa tygodnie stały się naszą wiecznością, nieskończonym rajem i pięknym snem, który wbrew nam musiał się kiedyś zakończyć i zamienić w metę, do której dobiegłem sam.

Ostatni przystanek powinien być najpiękniejszy, ale nie jestem pewien, czy właśnie taki był. Był raczej smutny, zupełnie taki sam jak start. Tylko środek zdał się wesoły, dziwnie nierzeczywisty i zbyt bajkowy.

Urodziłem się na samym początku lat siedemdziesiątych w całkiem innym świecie. Wychowałem zaś w miejscu, które szczerze znienawidziłem.

Nienawidziłem piasku, rozległych pustyń i autostrady, przez którą najwięcej samochodów przejeżdżało w piątki.

Dla mnie Arizona zawsze była zamkniętym światem. Trochę smutnym, zapomnianym przez szczęście, zniszczonym gettem, gdzie noce i dni mieszały się powoli, pożerając gwiazdy; była niechcianą rzeczywistością, gdzie umierało się staro, nie poznawszy piękna wschodzącego słońca, z suchością w gardle i poczuciem, że gdzieś daleko jest nieodkryty raj, którego nigdy nie było pośród pustynnych stepów i żółtych sosen.

Marzyłem, by kiedyś zatrzymać któryś z jadących samochodów i wyrwać się z miejsca, które nazywałem domem. Zakryć przeszłość, uciec i już nigdy nie wrócić. Nie miałem konkretnego planu ani celu, nie miałem też zbyt wiele pieniędzy, jedynie pragnienia i głupie nadzieje, że poza granicami Arizony jest coś lepszego. Piękniejszego. Coś, co stałoby się moim własnym niebem.

Gdzie wciąż żyłaby Marilyn Monroe, Elvis Presley i James Dean.

Ale zawsze jedynie patrzyłem, nigdy nie odważyłem się odejść, aż do wtedy.

Każdy kolejny sen był tam zwiastunem koszmaru, który zaczął się pamiętnego czwartkowego wieczoru. Powietrze było wtedy suche, a dookoła słyszalna była jedynie krótka cisza i głos oficera LaRue w kolejnej powtórce Posterunku przy Hill Street. Wydawać się jednak mogło, że w tamtej chwili najgłośniejsze było dudnienie mojego serca.

Nierówne, zbyt szybkie.

Wszystko się zlewało; dźwięki z myślami, cisza z kolejnym skrzypnięciem starych desek, na których malowały się niebieskie łuny rzucane przez obrazy pojawiające się w telewizorze.

Stałem wtedy przy kuchennym stole, w jednej dłoni zaciskając stary, wypchany ubraniami plecak, w zaś drugiej trzymałem długopis, chcąc napisać cokolwiek, ale nie potrafiłem złożyć ani jednego zdania. W głowie miałem jedynie pustkę i strach, który pojawił się dopiero wtedy, gdy zrozumiałem, że nie mogę tu zostać — w domu, w którym się wychowałem, w miejscu, którego jednocześnie nienawidziłem i potrzebowałem. Bo nie mogłem odejść tak nagle, zostawić mamy i rodzeństwa z kilkoma słowami w pośpiechu napisanymi na wydartej z zeszytu kartce.

W tamtej chwili moje pismo było prawie nie do rozczytania. Krzywe, rozciągnięte i nierówne. Jak list pożegnalny człowieka, który tak bardzo pragnie umrzeć, ale wcześniej musi wyjaśnić, dlaczego nie chce już żyć.

„Nie martwcie się. Poradzę sobie” zapisałem, mrużąc w ciemności oczy. „Kocham Was” dopisałem, kiedy uznałem, że tych kilka słów nie wystarczy. Choć nawet jeśli pozostawiłbym po sobie długi list, nie wyjaśniłby w żaden sposób tego, jak wtedy się czułem, dlaczego odszedłem, ani tego, czemu zrobiłem to tak nagle.

Bez wcześniejszego pożegnania i niepotrzebnych łez.

Choć mógłbym zostać do rana, poczekać na mamę wracającą z nocnej zmiany i budzące się dzieciaki, które pełne sił od świtu bawiłyby się za domem na farmie, ale wiedziałem, że jeśli bym to zrobił, nie miałbym odwagi opuścić Arizony. Zostałbym i czekał na moment, kiedy wszyscy zorientowaliby się, że nie ma już Willa. Tego cichego chłopaka, który za trzy tygodnie ukończyłby dziewiętnaście lat, tego, który uśmiechał się zawsze, byleby ukryć smutek, którego nie chcieli widzieć inni. Ale wiedziałem, że zamiast niego ujrzeliby pogrążonego w swoim świecie, stłamszonego dzieciaka, który powoli wariuje. Który nie potrafi już wykrzesać nawet cienia uśmiechu. Który zaczyna marzyć, ale jest świadom tego, że owe marzenia są utopią. Niczym więcej.

Wolałem odejść.

I gdy to zrobiłem, zamknąwszy za sobą frontowe drzwi, miałem wrażenie, że zniszczyłem świat.

Wraz z moim wdechem życie dookoła zamarło, tak samo, jak moja dusza przed paroma chwilami. Czułem, jakby moją winą było zaniknięcie wiatru; że to ja zabrałem z nieba wszystkie gwiazdy, pozostawiając jedynie granatową płachtę, której koniec niknął gdzieś za piętrzącym się w oddali pasmem górskim Sierra Nevada. Ponieważ to moje decyzje były złe, to moja wola zmieniła noc i mimo że nie pogłębiła mroku, to odebrała mi niewinność, której nie mogłem już odzyskać.

Chciałem ją złapać, być tym, kim byłem, ale nawet jeśli biegłem, zdzierając podeszwy granatowych trampek, nie byłem w stanie mieć znów tego, czego pozbawiłem się sam.

Ale mimo to nie przystanąłem. Przyspieszyłem, połykając w biegu łzy, których nie potrafiłem zatrzymać. Pamiętam, że mieszały się z powietrzem, które tak łapczywie wdychałem przez rozchylone usta.

Byłem tak bardzo zmęczony, ale wiedziałem, że nie byłbym w stanie zasnąć. Wciąż czułem adrenalinę, która pulsowała w moich żyłach, prawie rozdzierając skórę.

Tak naprawdę nie miałem pojęcia, dokąd biegnę, ale w nocy każda strona wydawała się odpowiednim kierunkiem. Nieważne, czy droga prowadziła do Las Vegas, czy do Denver. Nie znałem swojego celu, widziałem jedynie pustą, rozlewającą się przede mną przestrzeń, która miała pochłonąć moje wspomnienia, nadzieje, troski, strach, a w końcu mnie samego. Gdzieś tam miałem swoją przyszłość; długą, smutną wieczność, albo jeszcze smutniejszą śmierć, której bałem się tak samo, jak bałem się dalszego życia.

Strach przejął moje życie.

Najgorsze było to, że bałem się samego siebie.

Nie pamiętam, która godzina była, kiedy pierwsze samochody zaczęły przecinać drogę 66, wzdłuż której podążałem. Być może było koło piątej nad ranem, bo powoli zaczynało świtać. Wtedy odetchnąłem z ulgą.

Przez całą noc męczyły mnie troski i wyrzuty, że przeze mnie słońce nie wzejdzie.

Świat zaczął ożywać, ale wina pozostała.

W którymś momencie wyczerpany biegiem wyciągnąłem rękę, próbując zatrzymać jakikolwiek samochód. Nieważne jaki, nieważne dokąd jechał. Chciałem, by zabrał mnie poza granice Arizony.

Nie przystanął pierwszy ani drugi, ani kolejny i następny. Zdążyłem nadrobić kilka kolejnych kilometrów, kiedy słońce całkowicie wzeszło, a świat dookoła mnie zrobił się gorący. Dopiero wtedy ktoś przystanął.

— Gdzieś konkretnie zmierzasz?

Spojrzałem na chłopaka, który wychylał się przez przednią szybę samochodu.

— Gdziekolwiek — odpowiedziałem, mrużąc oczy.

— Świetnie! Znajdzie się jakieś miejsce w tyle.

Tak właśnie trafiłem na Terry’ego.

*

Van Terry’ego był paletą kolorów. Był też całą gamą marzeń i skupiskiem wszystkich rzeczy, które w życiu nikomu już by się nie przydały, ale z sentymentu pozostawały upchnięte pomiędzy inne, jeszcze bardziej bezużyteczne.

Mimo to czułem się tam dobrze, siedząc z bosymi stopami na niewygodnym, obitym jasnym drewnem materacu i w spokoju słuchając jednej z najpiękniejszych piosenek Elvisa, która akurat wtedy nadawana była w radiu. Równocześnie próbowałem słuchać tego, co mówi do mnie Terrence, ale za bardzo rozproszony byłem zerkaniem na przemijający krajobraz za szybą.

Opuszczałem Arizonę.

To był mój najlepszy i jednocześnie najgorszy dzień w życiu.

— Jedziemy na Woodstock — Usłyszałem i przeniosłem wzrok na Terry’ego. — Byłeś kiedyś?

Poza Terrym, w hippisowskim vanie była jeszcze Kendall, której wielkie, różowe, okrągłe okulary prawie całkowicie przysłaniały oczy. I Justin. On prowadził i byłem w stanie dostrzec tylko zarys jego sylwetki rzucający cień na wydzierganą, kolorową zasłonę oddzielającą nas od przednich siedzeń.

— Nie — odpowiedziałem, choć zajęło mi to chwilę. — Festiwal jakiś?

— Najlepszy — stwierdził Terry. Był całkowicie o tym przekonany. — Chociaż najlepszy był w 69. Żałuję, że miałem wtedy trzy lata, ale przysięgam, że jeśli byłbym choć trochę starszy, pojechałbym na niego — dodał, uśmiechając się niezwykle szeroko.

Kendall, która siedziała naprzeciwko mnie, podniosła oczy znad książki, której krawędź mocno zaciskała w prawej dłoni. Zdążyłem jedynie przeczytać duży, czarny napis Lolita, nim całkowicie nie utkwiłem wzroku w dziewczynie.

— Niby czemu był najlepszy? — zapytałem.

— John Sebastian — odpowiedział. — Jego Darling Be Home Soon to całe moje dzieciństwo — powiedział po chwili razem z Kendall, która najwyraźniej nie słyszała tego po raz pierwszy.

— Tak jak każda jego piosenka. Każdy to wie, Terrence.

Kendall na samym początku wydawała mi się chłodną osobą. Cichą, nieufną i całkiem niepasującą do kogoś tak otwartego jak Terry. To nie był pierwszy raz, kiedy się myliłem.

Wbrew wszystkiemu Kendall była naprawdę wyjątkowa, czasami do bólu szczera, momentami może zbyt poważna, ale miała w sobie ten dopiero wskrzeszający się urok.

— Will nie wie — stwierdził. — Powinieneś pojechać z nami do Nowego Jorku.

Nie byłem pewien, czy naprawdę to miasto miało być moim ostatecznym celem. Nie wiedziałem też, czy mam wystarczająco czasu na to, bym mógł tam dotrzeć, ale w ostateczności kiwnąłem głową, doszedłszy do wniosku, że tak będzie najlepiej. Bałem się tylko, że to, co za mną się ciągnęło, dotknie ludzi, którzy nie powinni mieć z tym nic wspólnego.

Dlatego tak ciężko było mi się zgodzić.

Mimo wszystko chciałem całkowicie zapomnieć o strachu i pochłonąć żywcem świat, który od tak dawna na mnie czekał.

Choć przez krótką chwilę poczuć się szczęśliwy, nawet jeśli ciągnęło to za sobą konsekwencje.

Nie mogłem zmienić przeszłości, choć w tamtej sytuacji nie byłem w stanie wpłynąć też na swoją przyszłość. Utknąłem w jednym naprawdę podłym i niebezpiecznym miejscu, które powoli mnie niszczyło.

Niszczyłem też sam siebie; swoimi myślami, wspomnieniami i marzeniami, które powinny być piękne. Które powinny nadawać cel mojemu życiu, jednak po dłuższym zastanowieniu dochodziłem do wniosku, że tego nie robiły, bo im bardziej pragnąłem ich spełnienia, tym bardziej się od nich oddalałem.

*

Nim wyjechaliśmy poza granice Arizony, zatrzymaliśmy się przy The Holbrook Motel.

Był wczesny wieczór, powoli zmierzchało, ale niebo było przyjemnie różowe, lekko zaszyte błękitem, który stopniowo pożerała ciemność.

Siedziałem oparty o metalową rurkę, która oddzielała mnie od wysokiego muru z szyldem motelu i wpatrywałem się w zaparkowany przede mną van Terry’ego.

Kolorowe kwiaty na karoserii nie pasowały do tamtego miejsca. My również.

Byliśmy jak dzieci, które nie do końca wiedziały, czego chcą, ale mimo to się odnajdują. Musiałem do tego przywyknąć.

— Nie wierzę, że dałam się na to namówić.

Spojrzałem na Kendall, która siedziała tuż obok. Miała na sobie żółtą sukienkę i brązową kamizelkę. Brakowało jej tylko okrągłych okularów, których nie zabrała z samochodu.

— Nie chciałaś jechać?

Kendall wzruszyła ramionami.

— Ten wyjazd to wyłącznie marzenie Terry’ego i może trochę Justina. Czasem mam wrażenie, że oni dzielą się swoimi pragnieniami — stwierdziła, przenosząc swój wzrok z naszych butów na mnie. — Ja chciałam jedynie im towarzyszyć. Poza tym obiecali, że po drodze odwiedzimy moją kuzynkę.

— Daleko mieszka?

— W Teksasie. Wychowałam się tam — zaczęła. — Wiesz, Teksas latem jest piękny. Jak byłam młodsza razem z moim starszym bratem i kuzynką braliśmy konie i znikaliśmy na całe dnie. Pośrodku lasu było jezioro. Strasznie głębokie, ale piękne — przyznała, po czym uśmiechnęła się lekko. — A później dorosłam i nawet nie wiem, kiedy Teksas zamienił się w Kalifornię. — Zamilkła na moment. — A ty zawsze żyłeś w Arizonie?

— Nie. Kiedy byłem mały, mój tata ściągnął mnie i mamę z Kanady właśnie tu. To nigdy nie był mój dom — odpowiedziałem.

Nie byłem pewien, czy użyłem dobrego określenia, ale mimo to się nie poprawiłem. Zamiast tego uśmiechnąłem się smutno pod nosem, uznając, że chciałbym kiedyś tak nazwać jakiekolwiek miejsce na Ziemi.

Byłem jednak pewien jednego. Jeżeli takie znajdę, pozostanę tam na zawsze.

— Jak długo tam zostaniemy? — zapytałem. — W Teksasie.

Kendall zmrużyła oczy i swój wzrok przeniosła na Terry’ego, który ciągle stał w budce telefonicznej znajdującej się przy motelu, żywo rozmawiając przez telefon.

— To zależy od niego — skwitowała. — Wiesz, chce dotrzeć do Nowego Jorku w dwa tygodnie, ale przy okazji zwiedzić połowę Stanów. Drugą odwiedzimy w drodze powrotnej — dodała. — Mam przeczucie, że wpadniemy tam na chwilę i nim się obejrzę, znowu będziemy jechać dalej.

— To nie brzmi źle.

— Nie — zgodziła się. — To dziwnie ekscytujące. Nawet jeśli nie wyglądam na tak podekscytowaną, jak oni. W gruncie rzeczy się cieszę. To był dobry powód, by choć na chwilę wyrwać się z domu.

Uśmiechnąłem się lekko do Kendall, a ona to odwzajemniła.

Siedzieliśmy tak jeszcze przez kilkanaście minut. Kendall bawiła się frędzlami zwisającymi z jej kamizelki. Kojarzyła się z latami siedemdziesiątymi, tak samo jak Terrence. On jakby w nich utknął, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że świat dawno ruszył do przodu.

Terry rozmawiał długo.

Dla mnie minuty zamieniały się w długie godziny, być może dlatego, że chciałem opuścić Arizonę. W jakimś stopniu poczuć się wolnym człowiekiem, już nie tak stłamszonym i uzależnionym od decyzji, które podjąłem.

Miałem dwa tygodnie, które musiałem wykorzystać najlepiej jak mogłem.

W tych czternastu dniach nie było miejsca na przeszłość.

Nie, dopóki nie była w stanie mnie dosięgnąć.

— To co, zbieramy się? Santa Rosa na nas czeka — powiedział Terrence, stając przed nami.

Znikąd pojawił się też Justin, który zniknął na ten cały czas postoju.

— Co jest w Santa Rosa? — zapytałem.

— Kto — poprawił mnie Terrence. — Nasz przyjaciel. Kurt Hughes.

Rozdział 2

[nowy meksyk, teksas]

Nowy Meksyk przywitał nas piękną nocą i pustą drogą, która wydawała się nie mieć końca.

Tam daleko nie było nic prócz pustej przestrzeni i nieba, które gdzieś się kończyło. Przynajmniej tak wmawiałem samemu sobie, nawet jeśli były to kłamstwa wymyślone na poczekaniu. Lubiłem zmieniać rzeczywistość, wierzyć w to, że czeka na mnie gdzieś tam miejsce, w którym nie znajdzie mnie nikt. Nawet moje myśli.

Przez moment zapragnąłem uczucia na pozór dziwnego. Chciałem być pusty, nie poczuć niczego. Choć przez krótką chwilę mieć spokój, być tak lekkim, by wiatr porwał mnie i porzucił gdzieś pośród chmur.

To było niemożliwe. Wiedziałem o tym.

Ciężar, który towarzyszył mi od ubiegłej nocy był tak uciążliwy, że nic nie było w stanie zastąpić go chociaż na kilka sekund. Nie przyzwyczaiłem się do niego, nie sądzę, że byłbym w stanie. Jedynie próbowałem pogodzić się z myślą, że właśnie to uczucie będzie towarzyszyło mi do końca moich dni.

Żadne inne, tylko to.

— Byłeś kiedyś w Nowym Jorku?

Pokręciłem głową.

— Nigdy tak naprawdę nie wyjechałem poza granice Arizony po tym, jak opuściłem Kanadę. Poza tym nawet i tego nie pamiętam.

Kendall zmarszczyła czoło, słysząc moją odpowiedź. Leżała w środku, pomiędzy mną a Justinem, który wydawało się, że już spał. Było już późno, a ciągła droga wykańczała.

— Nowy Jork jest piękny — wyszeptała w odpowiedzi, wplatając we włosy Justina swoje szczupłe palce.

Na chwilę swój wzrok znów skierowała na niego i uśmiechnęła się czule.

Zazdrościłem im.

Wydawało mi się wtedy, że byli w najszczęśliwszym momencie swojego życia, w być może śmiesznie nieodpowiednim miejscu; na środku drogi prowadzącej przez miejsca, których nocą nie odwiedzał nawet księżyc, ale nieświadomie szczęśliwi, spokojni i wolni.

Byli wszystkim tym, czego pragnąłem ja.

— Jest magiczny. Zwłaszcza podczas zimy, dopóki śnieg nie zasypie dróg i wejść do kamienic — stwierdziła niedługo później, tym razem przenosząc swoje spojrzenie na mnie, ale dłonią wciąż przeczesywała zmierzwione włosy Justina. — Moja mama lubi podróżować — mruknęła, ale po chwili się poprawiła. — Lubiła. Jak była w moim wieku, podobno zjeździła pół kraju.

— Będziesz taka jak ona — powiedziałem.

Kendall uśmiechnęła się i kiwnęła głową, ale nie powiedziała więcej o swojej mamie.

*

Noc ciągnęła się w nieskończoność. Pamiętam gorąc, jaki towarzyszył nam przez całą drogę, piosenkę Yves, którą Terrence puszczał praktycznie cały czas od nowa i od nowa, jakby nigdy miała się nie skończyć. Pamiętam też całą masę kolorów, które w pewnym momencie zaczęły mienić się przed moimi oczami.

Byłem wykończony, nadal czułem adrenalinę, która towarzyszyła mi od ubiegłego wieczoru, ale mimo to udało mi się zasnąć.

Miałem nadzieję, że się uwolnię, wreszcie poczuję upragnioną wolność, a może i nawet nicość, ale tak się nie stało. Sen przyniósł wyrzuty sumienia, niechciane wspomnienia i myśli, które dopiero powoli miały mnie niszczyć, tak jakby już nie zaczęły tego robić.

Obudziłem się, kiedy zaczynało świtać.

Przejechaliśmy już przez stolicę Nowego Meksyku, a ja jej nawet nie zauważyłem. Pochłonięty byłem przez sprawy, które normalnie nie powinny dotyczyć żadnego nastolatka w moim wieku. Nikogo tak młodego, nikogo, kto pragnął pięknego życia i niekończącej się przygody.

Nie mogłem już nic zmienić, nie mogłem cofnąć czasu ani go zatrzymać. Mogłem jedynie bezczynnie patrzeć, jak ciągle biegnie do przodu.

Bałem się tego.

Nie byłem gotowy na koniec.

— Niedługo będziemy w Santa Rosa — powiedział Terrence, który prowadził przez całą noc. — Kurt ma na nas czekać w Club Cafe.

Kendall przetarła oczy, po czym zabrała się za wybudzanie Justina ze snu.

Sam leżałem przy oknie, za którym nie było nic oprócz rozległych stepów pustynnych i gór, które gdzieś w oddali przytulały chmury. Podziwiałem je niespiesznie, wiedząc, że to ostatni raz, kiedy je widzę. Bo miałem nigdy nie wrócić, miałem przez cały czas podążać do przodu, nawet jeśli tego nie chciałem. Zbliżać się do mety, którą sam przygotowałem.

Sam zniszczyłem swoje życie.

— Terrence — powiedziała Kendall, wstając z materaca. Przeszła przez całą długość vana, by przy jego końcu pochylić się do przodu i zajrzeć do Terry’ego przez kolorowe zasłonki, przez które przebijało się światło. — Zatrzymamy się tam na dłużej?

— Niedługo będziemy w Teksasie.

— Zanim tam dojedziemy, sporo minie — stwierdziła. — Poza tym wszystkim nam przyda się chwila przerwy.

Terrence nie odpowiedział, przynajmniej nie słownie. Ale widząc uśmiech na twarzy Kendall, doszedłem do wniosku, że się zgodził.

Do Santa Rosa dojechaliśmy około godziny dziesiątej. Tamta sobota nie była żadnym szczególnie ważnym dniem, ale zapamiętałem ją jako ten czas, który był dla mnie szczęśliwym, bo choć na chwilę zapomniałem o mojej przeszłości, o tych wszystkich problemach i przez moment stałem się zwykłym nastolatkiem.

Takim, jakim powinienem być zawsze.

Club Cafe było niewielką, klimatyczną kawiarnią zaraz obok stacji benzynowej i starego motelu, który pamiętał lata pięćdziesiąte. Ale mimo to poczułem się tam dobrze, nie jak w domu, ale też nie obco.

Nie wiedziałem, jak wygląda Kurt. Nie miałem też pojęcia, ile ma lat i jaki jest. Mógł być tak otwarty, jak Terry albo trochę zamknięty w sobie i przypominać mi Justina, ale potem zrozumiałem, że Kurt taki nie był.

Był dziwnym połączeniem niepasujących do siebie elementów, które normalnie nie mogłyby wspólnie funkcjonować. Takie przynajmniej miałem wyobrażenie, dopóki go nie poznałem.

Potem, przez te dwa tygodnie zrozumiałem, że to możliwe.

Pierwszy raz, kiedy go zobaczyłem, wyglądał dosyć normalnie. Miał czarne niczym smoła, potargane włosy i dziwny uśmiech, przez który nie mogłem spać przez kolejne noce. Ubrany był w jasną koszulkę, spodnie w brązową kratę i ciemną ramoneskę, którą w prawdzie tylko zarzucił na ramiona.

Było gorąco, prawie nikt nie miał nic grubszego na sobie niż flanelowe koszule, które później i tak znalazły się na oparciach krzeseł.

Podszedł wtedy do Terry’ego i zamknął go w uścisku. Potem to samo zrobił z Justinem i Kendall. Nie zwrócił na mnie nawet uwagi i choć w pewien sposób mnie to dotknęło, nigdy nie miałem mu tego za złe. Bycie niewidzialnym czasem okazywało się znacznie wygodniejsze.

— To Will — przedstawił mnie Terrence, kiedy Justin i Kendall odeszli od nas, by usiąść przy stoliku, przy którym wcześniej siedział Kurt, zanim nie wyszedł na przód, by nas przywitać. — Zgarnęliśmy go po drodze.

Wtedy jego wzrok padł na mnie.

Miał duże, jasnoniebieskie oczy i wiem, że nie powinienem, ale zakochałem się w nich.

To było szybkie i dziwne, ale to, co poczułem, kiedy na mnie spojrzał, było wszystkim tym, co doświadczyłem pierwszy raz.

Nigdy Kurta nie kochałem.

Nie.

Ale byłem w nim szaleńczo zakochany.

W Club Cafe to uczucie miało swój nieśmiały start, który w pierwszej minucie mnie sparaliżował. Pomyślałem wtedy, że chciałbym każdego dnia, aż do końca życia patrzeć w jego oczy i odwzajemniać uśmiech. Być jego powodem. Być wszystkim, czego nigdy nie miał i tym, co było wyjątkowe.

Bo później okazało się, że Kurt właśnie tym się dla mnie stał.

— Kurt — przedstawił się, podając mi prawą dłoń.

W lewej trzymał gruby, brązowy notatnik, z którego wystawała cała masa pojedynczych, luźno włożonych kartek. Nie miałem pojęcia, co mógł tam zapisywać, ale w tamtym momencie to nie miało żadnego znaczenia. Nie zwracałem uwagi na szczegóły, nie myślałem nad nimi wtedy. Miałem nadzieję, że tak po prostu będę je poznawał dzień po dniu, powoli.

— William — odpowiedziałem, a on się uśmiechnął.

Było wiele momentów, kiedy widziałem czyiś uśmiech, ale tylko jego zatrzymał czas.

Ten skierowany do mnie, ten pierwszy uśmiech, który sprawił, że na moment przestałem się bać. Przestałem uciekać i zapomniałem o wszystkim, co mogło mnie zniszczyć, ponieważ tylko ta chwila się liczyła.

W Club Cafe i pobliskim motelu spędziliśmy trochę więcej czasu, niż planowaliśmy. Odświeżeni i nieco wypoczęci wyjechaliśmy dopiero w południe i skierowaliśmy się w stronę Teksasu ani na moment nie zbaczając z drogi 66.

*

Tamtego dnia było niezwykle duszno. Kurt odwiesił kurtkę na wieszak tuż obok grubej, masywnej, drewnianej półki, na której w nieładzie poustawiane zostały książki i upchane, choć nie było już wiele miejsca, kolorowe koce. Mimo uchylonych szyb i lekkiego powiewu wiatru, który wpadał co chwilę do środka, czułem, jak niewielkie kropelki potu spływają po moim czole.

Ale przywykłem do takiego klimatu, lata w Nevadzie były upalne.

Siedziałem naprzeciwko Kurta. Nie patrzył się na mnie, był skupiony na swoim notatniku, na którym mocno zaciskał palce. Obok jego nogi leżał futerał, jak się domyślałem z gitarą, który już zobaczyłem w kawiarni.

To dziwne, jak bardzo pragnąłem wtedy posłuchać tego, jak Kurt gra. Ale zamiast muzyki, usłyszałem jego głos.

— Nienawidzę tej piosenki — odezwał się, mówiąc o utworze Heaven Is A Place On Earth, którą w tamtej właśnie chwili śpiewał Terry wciąż prowadzący samochód. Niebawem miał zmienić się z Justinem, którego nie byłem w stanie już dostrzec. Jego sylwetkę zasłonił materiał przedzielający van. — Strasznie szybka i zbyt pozytywna.

— Nie lubisz takich piosenek? — zapytałem więc.

— Lubię — odpowiedział — ale ta jest zbyt nierealna. Nie potrafię uwierzyć w jej słowa. Jeśli tak jest, to piosenka zwyczajnie nie ma dla mnie sensu — dodał chwilę potem, na moment odrywając wzrok od notesu, który zamknął. — Może w nią uwierzę, kiedy poczuję to, co Belinda.

Spojrzałem na Kurta.

— Świat nie jest rajem.

— Jest — stwierdziłem — tylko ludzie go niszczą. Kiedy nie kochają, nie mają w sobie żadnego pozytywnego uczucia.

Kurt uśmiechnął się lekko.

— W takim razie ludzie są potworami — stwierdził. — Jak myślisz, my też zniszczymy ten świat?

Kiwnąłem głową, ale w głębi duszy, gdzie moja gorsza strona ukrywała się przed wszystkimi, wiedziałem, że ja już to zrobiłem. Nie chciałem zniszczyć świata, ale było na to za późno.

Nienawiść, którą cały czas czułem była tykającą bombą, która wybuchła.

Skaziła ziemię, powietrze i moje serce.

*

Nastało popołudnie, kiedy dotarliśmy do Teksasu, nie tak odległego i nieosiągalnego, jak wcześniej myślałem. Krajobraz za szybą prawie w ogóle się nie zmienił, a droga przed nami była prawie całkowicie pusta.

Przez moment wydawało mi się, że jesteśmy jedynymi żyjącymi ludźmi i naprawdę chciałem, by tak było.

Wtedy każdy z nas byłby wolny. Całkowicie wolny.

Wzrok jednak odwróciłem od mieniącego się złotem piasku po obu stronach drogi i obróciłem głowę w stronę Terry’ego, który plótł warkocze Kendall. Ona siedziała pomiędzy jego udami z książką w ręce i gumą w ustach. Widziałem jej uśmiech, który rozświetlał dziewczęcą twarz za każdym razem, kiedy palce chłopaka muskały jej szyję.

Polubiłem patrzenie na nich. Polubiłem ich.

Polubiłem życie, które nie było moje.

Kolejne godziny minęły w spokoju.

Słyszałem rozmowy Justina i Kurta, hałas silnika i głos spikera w radiu, który zapowiadał załamanie pogody. Nie lubiłem deszczu, ale kiedy świeciło słońce, właśnie wtedy, wszystko było dziwnie nierealne — jakby było wymysłem mojej wyobraźni.

Choć może tak naprawdę było.

— Paliłeś kiedyś? — zapytał Terrence, kiedy spostrzegł, że wpatruję się w duży, biały, krzywy napis namalowany najprawdopodobniej sprejem na płachcie czarnego materiału, który zawisnął pomiędzy całą masą innych plakatów czy obrazków przedstawiających wszystko, co mogłoby się komukolwiek przyśnić.

ZALEGALIZOWAĆ MARIHUANĘ, przeczytałem jeszcze raz, nim pokręciłem głową w odpowiedzi.

— Nigdy — dodałem po chwili. — Powinienem?

— Żartujesz? — Terrence przysunął się bliżej. Wcześniej siedział po drugiej stronie materaca i obserwował jeszcze błękitne niebo. — Zaraz po piosenkach Johna Sebastiana i pocałunkach Kendall to najlepsza rzecz na świecie!

Zmarszczyłem czoło.

— Uważasz, że piosenki Johna Sebastiana są lepsze od moich ust? — zapytała Kendall, stając obok kilku ciasno upchanych w kącie szafek.

— Darling Be Home Soon jest przeszłością — odpowiedział jej. — Jest historią mojego dzieciństwa i fundamentem mnie. Ty za to jesteś teraźniejszością i przyszłością, więc ciężko was porównać. Ale wciąż jesteś lepsza od zioła.

— A ja wciąż bardziej lubię zioło od ciebie — odpowiedziała, choć nie wiedziałem wtedy, czy mówi to naprawdę, czy żartuje.

Jej oczy były poważne, ale zaśmiała się tak perliście, że mogłaby oszukać każdego.

Terrence uśmiechnął się szeroko.

— Powinieneś spróbować. Po niej wszystko wydaje się dużo prostsze i piękniejsze.

Spojrzałem jeszcze raz na napis.

— A czy dzięki niej stanę się kimś innym?

— Nie — stwierdził. — Myślę, że wciąż będziesz sobą. Ale szczęśliwszą wersją siebie. To dziwne, ale ona potrafi wywołać nierealne szczęście, które nie jest dostępne dla tchórzy, Will — dodał zaraz potem — i tylko my jesteśmy w stanie je poczuć.

— Tylko spróbuj dać to Willowi już teraz, to uduszę cię, Terrence — zagroziła Kendall. — Do godziny powinniśmy być u babci.

Terry odpowiedział krótkim, ale szczerym uśmiechem.

On nie potrzebował narkotyku, by być po prostu szczęśliwy.

Takiego uczucia potrzebowałem, nie tego złudnego.

*

Wciąż świeciło słońce, kiedy dotarliśmy do celu.

W pewnym momencie zboczyliśmy z drogi 66 i skręciliśmy w polną dróżkę obrośniętą dookoła pochylającymi się ku nam drzewami. Za nimi dostrzegłem błękit rozlewający się na ziemi, wyglądający tak jakby niebo zapragnęło odpocząć wśród ludzi.

Było wszędzie, mieniąc się w blasku słońca niczym najszczersze złoto.

— Piękne, prawda? — zapytała Kendall, odsuwając firankę tak, by i ona mogła przyjrzeć się niebieskim kwiatom.

— Niesamowite — przyznałem jej rację. — W Arizonie takich nie ma. Tam jest tylko pomarańcz i uboga zieleń.

— W Kalifornii też — stwierdziła. — Dlatego tak tęsknię za Teksasem.

I choć Teksas w jakiś sposób przypominał mi Arizonę, był od niej setki razy piękniejszy. Właściwie każde miejsce na Ziemi, które nie było moim wcześniejszym domem, było dla mnie czymś niesamowicie pięknym.

W dwa krótkie tygodnie miałem zobaczyć swój cały świat, pokochać go i zdążyć się z nim pożegnać.

Dom, przed którym zaparkował Kurt, był sennym marzeniem każdej amerykańskiej rodziny. Śnieżnobiały z zielonymi okiennicami i wielką werandą, do której dachu przyczepiona była duża huśtawka.

I pełno kwiatów.

Kwiaty były wszędzie.

Wiedziałem, że Terrence się zakochał.

— Kendall!

Przez werandę przebiegła blondynka, zbiegła ze schodów i wpadła w ramiona Young.

— Lydia! — przywitał się wesoło Terrence, przytulając się do dziewczyn. Jego długie włosy zmieszały się z tymi Kendall, a długie ręce objęły je dwie.

— Terrence — zaśmiała się Lydia. — odrywając się od pary. — Tak bardzo brakowało mi tej twojej pozytywnej energii. Babci też, upiekła ciasto jabłkowe.

— Świetnie! — Klasnął w dłonie. — Właśnie na to liczyłem.

Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko i spojrzała na Kurta i Justina.

— Za wami też tęskniłam — rzekła po chwili, witając się z nimi serdecznie.

Wtedy drugi raz poczułem, że nie powinno być mnie wtedy z nimi. Bo to nie była moja podróż, moja miała być znacznie krótsza i szybsza. Nie miała tak przebiegać i pozostawiać mnie w złudnej nadziei, że jest dobrze.