Rosyjski romans - Meir Shalev - ebook + książka

Rosyjski romans ebook

Meir Shalev

4,6

Opis

Trudno uwierzyć, że ta historia zaczęła się tak niedawno, w latach dwudziestych XX wieku. Nie ma już takich miejsc i nie ma już takich ludzi.

 

To mocna proza – powieść o pionierach przybyłych do Palestyny na początku wieku. Baruch, wnuk Mirkina, który przez całe dzieciństwo i młodość żył w cieniu wspaniałego dziadka, opowiada o mężczyznach w pocie czoła harujących w zupełnie innych warunkach, uczących się tej ziemi od nowa, z nadludzkim wysiłkiem osuszających i przekształcających bagno w ziemię uprawną i miejsce do życia. To epos o rolnikach i postaciach niezwykłych – każdy z nich to ekscentryk, owiany legendą jeszcze za życia.

Nie sposób zapomnieć osnutych legendą zdarzeń: przyjścia na świat i uroczystości obrzezania Abrahama, pierwszego dziecka urodzonego na Ziemi Obiecanej, historii o zdziczeniu perskiego kota imieniem Bułhakow, makabrycznej opowieści o krwiożerczej hienie, o założeniu cmentarza, który „wzbudza zawiść we wszystkich oprócz tych, którzy byli na nim pogrzebani”.

Trzydziestoletni dziś Baruch jest zamożnym człowiekiem, właścicielem ziemi, na której znajduje się cmentarz. To on relacjonuje dzieje swojego dziadka, który wraz z dwoma przyjaciółmi przybył z Rosji do Palestyny, by budować nową społeczność. Mirkin poślubił piękną i odważną pionierkę, Fejge Lewin, ale do końca życia prześladowało go jednak obsesyjne wspomnienie kobiety, którą pozostawił w Rosji.

 

Meir Shalev (ur. 1948) – izraelski pisarz, publicysta, satyryk. Syn jerozolimskiego poety Icchaka Shaleva. Urodził się w Izraelu, w rolniczej osadzie Nahalal, gdzie spędził młodość. Studiował psychologię na Uniwersytecie Hebrajskim, później pracował jako redaktor programów radiowych i telewizyjnych. Uczestniczył w wojnie sześciodniowej. Od tego czasu działa aktywnie na rzecz wycofania się Izraela z terenów okupowanych.

Mając 34 lata, ukończył swoją pierwszą książkę, Chaim i potwór jerozolimski (1982). Znany jest głównie z utworów dla dzieci i młodzieży oraz jako komentator i felietonista weekendowego wydania dziennika „Jedi’ot Acharonot”. W Polsce ukazały się trzy jego powieści: Rosyjski romans, Chłopiec i gołąb oraz autobiograficzna Moja babcia z Rosji i jej odkurzacz z Ameryki. Jego utwory przetłumaczono na ponad 20 języków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 597

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (8 ocen)
6
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



Tytuł oryginału
Przekład RAJA BAR PELED
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Korekta AGNIESZKA RADTKE, JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych MICHAŁ PAWŁOWSKI
Łamanie | manufaktu-ar.com
Zdjęcia na okładce © Rubén Díaz Caviedes / Flickr
Copyright © Meir Shalev and Am Oved Publishers 1988 Published in agreement with The Deborah Harris Agency, Israel and Book/lab Literary Agency, Poland All rights reserved Copyright © for the translation by Adam Bar Peled Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2016
Warszawa 2016 Wydanie pierwsze w tej edycji
ISBN 978-83-65586-03-2
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a, 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

1

Pewnej letniej nocy stary nauczyciel Jakub Pines zerwał się ze snu przerażony. Na dworze ktoś wrzeszczał: „Rżnę wnuczkę Libersona!”.

Ten bezczelny krzyk, głośny i wyraźny, dolatywał od strony wieży ciśnień, spośród koron kanaryjskich sosen. Przez chwilę zawisł w powietrzu jak drapieżny ptak, a potem słowa osypały się na ziemię osiedla. Bolesna, stara, od dawna znana trwoga wstrząsnęła sercem starego nauczyciela. Znów uświadomił sobie, że tylko on słyszy ten ohydny krzyk. Przez wiele lat trudził się uszczelnianiem szpar, gromadzeniem okruchów i upartym stawianiem czoła. „Trzymam palec w tamie jak ów holenderski chłopczyk”, zwykł powtarzać, rzucając się w wir walki z kolejnym zagrożeniem. Mszyce owocowe, loteria państwowa, kleszcze bydlęce, malaryczne komary, chmary szarańczy i zespoły jazzowe falowały wokół niczym groźne bałwany i rozbijały się o jego pierś ociekającą pianą.

Rozzłoszczony, nie pojmując, jak życie we wsi może dalej toczyć się swoim torem, podczas gdy taki wybryk jawnie mu uwłacza, usiadł Pines na łóżku i poczochrał palcami owłosiony tors.

Całe osiedle było, jak to się zwykło mawiać w Dolinie, pogrążone we śnie. Muły i dojne krowy w oborach, kury nioski w kurnikach, ludzie idei i pracy w swych skromnych łóżkach. Wieś, jak stara maszyna o dotartych częściach, wyrabiała nocny plan. Napełniały się mlekiem wymiona, wzbierały sokiem kiście winogron, a karki odchowanych cieląt obrastały przed wysyłką do rzeźni wyborowym mięsem. Pracowite bakterie, „nasze jednokomórkowe przyjaciółki”, jak je wdzięczny Pines nazywał na swoich lekcjach, zajmowały się dostarczaniem świeżego azotu korzeniom roślin. Lecz stary nauczyciel, człowiek łagodny i wychowawca znany z cierpliwości, nie pozwalał nikomu, a już najmniej samemu sobie, spocząć na laurach produkcyjnych dokonań.

– Złapię cię, zarazo – warknął wściekle i wyskoczył ciężko z żelaznego łóżka. Drżącymi rękami pozapinał stare spodnie khaki, wzuł czarne robocze buty wzmacniające mu nogi w kostkach i wyruszył do boju. W ciemności i pośpiechu zapomniał okularów, lecz światło księżyca wdarło się przez szczeliny w drzwiach i oświetlało mu drogę.

Na dworze potknął się o kopczyki kreta prowadzącego w ogrodzie podstępną działalność. Podniósł się, oczyścił kolana z ziemi, zakrzyknął „kto tam?” i nadsłuchiwał z wielką uwagą. Krótkowzroczne oczy wierciły leżącą przed nim ciemność, siwa wielka głowa, podobna do głów nocnych ptaków, obracała się we wszystkie strony, jak gdyby była osadzona na osi.

Ohydny okrzyk się nie powtórzył. „Jak zwykle”, pomyślał, „zawrzaśnie tylko jeden raz, nie więcej”. Zafrasował się. Ordynarne słowa były wyraźnym nawoływaniem do zboczenia z drogi, do tanich uciech, do stawiania osobistego życia ponad wszystko, krótko mówiąc – do wyraźnego uchybiania regulaminowi. Stary nauczyciel, który „przygotował wszystkie nasze dzieci do życia w wierze i pracy”, przypomniał sobie grabież czekolady w spółdzielczym sklepiku dokonaną przez kilku jego starszych uczniów, kufer Rywy Margolis, przybyły z Rosji, pełen po brzegi drogich, kuszących przedmiotów i „rozmaitych luksusów”, które wstrząsnęły towarzyszami i zasadami, a także „urągliwy śmiech włóczącej się po naszych polach hieny, co drażnił i siał zniszczenie”.

Ponieważ przypomniał sobie hienę, i to w chwili gdy nie miał na nosie okularów i był prawie ślepy, jego troska zmieniła się w trwogę. Był nieomal sparaliżowany strachem.

Owa hiena nawiedzała od czasu do czasu wsie. Wysłaniec światów rozciągających się za polami pszenicy, po drugiej stronie błękitnej góry. Podczas wielu lat, które upłynęły od czasu założenia wsi, nauczyciel nieraz słyszał jej szydercze szczekanie dochodzące wyraźnie i wyzywająco od strony wadi i zawsze oblatywał go strach.

Rany zadawane przez hienę były bardzo ciężkie. Wśród pogryzionych zdarzali się tacy, którym pomieszała się właściwa kolejność robót. Siali pensylarię na jesień, a winorośl przycinali latem. Inni powariowali, zaczęli powątpiewać, lekceważyć, a nawet rzucać pracę na roli, wędrowali do miasta, umierali, opuszczali kraj.

Od nadmiaru troski nie wiedział Pines, co ma począć. Widywał już w swoim życiu ludzi, którzy załamali się u kresu drogi – w porcie zgarbione postacie opuszczających kraj czy wychudzonych samobójców spoczywających w grobach. Wszystkich tych, którzy zboczyli ze szlaku, poodpadali. „Młodych jerozolimskich żonkosiów pasożytujących na podziale zapomogi, chasydów z Safedu wyliczających datę Dnia Ostatecznego i durnych komunistów, wyznawców Miczurina i Lenina, którzy doprowadzili do upadku brygadę pracy”. Długie lata rozmyślań i obserwacji nauczyły go, jak łatwo upuścić krwi nieodpornemu człowiekowi.

– Napada przeważnie na dzieci, ich światopogląd bowiem jeszcze nie okrzepł – ostrzegał, gdy odkryto ślady owego podłego stworzenia w pobliżu domów gospodarzy, i żądał, by natychmiast postawiono straże przy szkole. Nocami przyłączał się do uzbrojonych młodych mężczyzn, swoich byłych uczniów, którzy wychodzili w pole z zamiarem wykończenia kusiciela. Hiena jednak była mądra i nie dawała się schwytać.

– Tak jak i inni zdrajcy, z którymi mieliśmy do czynienia – powiedział Pines na zebraniu wiejskim. Pewnej nocy, gdy wybrał się na połów drzewnych żabek i malutkich nocnych owadożerców do szkolnego kącika przyrody, ujrzał ją po przeciwległej stronie rzecznego koryta, jak szła ku niemu lekkim krokiem dzikiego zwierzęcia. Pines zatrzymał się, a ona spojrzała na niego swoimi ryżymi, fosforyzującymi ślepiami i zawarczała uwodzicielsko. Widział spad karku, napięte mięśnie szczęk, zjeżoną i drżącą cętkowaną sierść na pochyłości kręgosłupa.

Hiena przyspieszyła kroku, depcząc młodziutkie kiełki wyki, i zanim się cofnęła i pochłonęła ją ściana sorgo, spojrzała raz jeszcze na wychowawcę i uśmiechnęła się drwiąco, obnażając oślinione zęby. Pines nie zrozumiał, co ma ten „wredny uśmiech” oznaczać, nie zauważył, że zapomniał strzelby.

– Pines zawsze zapomina strzelby – powiedzieli gospodarze, gdy dowiedzieli się o tym nocnym spotkaniu, i przypomnieli sobie, jak to wiele lat temu, gdy ojcowie zakładali wieś, jego żona Lea zmarła na malarię, a w jej łonie dwie córeczki, bliźniaczki. Pines uciekł od ukochanego ciała, z którego ciągle jeszcze sączył się zielonkawy pot, chociaż już się uspokoiło i ostygło, i pobiegł do wadi, w zarośla akacji, gdzie w owych czasach zwykło się popełniać samobójstwa. Kilku towarzyszy pospieszyło za nim, by go ratować, i znalazło go leżącego i płaczącego wśród sunarii. Wtedy też zapomniał strzelby.

Teraz w jego drżącym sercu znowu pojawiło się wspomnienie ohydnego zwierza, i martwa żona, i bezgrzeszne sine embriony.

Przestał wołać „kto tam?”, wrócił do pokoju, znalazł okulary i pospieszył do mojego dziadka.

Pines wiedział, że dziadek prawie nie sypia. Zapukał do drzwi i wszedł, nie czekając na odpowiedź, a uderzenie ramy siatki o framugę mnie obudziło. Spojrzałem na łóżko dziadka. Było puste jak zwykle, ale z kuchni dolatywał zapach papierosa. Miałem wtedy piętnaście lat. Większość z nich upłynęła w drewnianym baraku dziadka. Wyhodowały mnie jego dłonie, dłonie sadownika. Oczy jego śledziły moje podrastanie i zachowanie, jego usta okręcały mnie grubą rafią opowieści. We wsi nazywali mnie „sierota Mirkina”, ale dziadek, litościwy, zawzięty i mściwy dziad, nazywał mnie „moje dziecko”. Był stary i blady, jak gdyby zanurzył się w białej zawiesinie, którą na wiosnę smarował pnie drzew w sadzie. Niski, żylasty, wąsaty i łysawy. Oczy, które lata wessały głęboko w oczodoły, straciły blask. Wyzierały stamtąd tylko dwa zagłębienia szarej mgły.

W letnie noce zwykł dziadek siadywać przy kuchennym stole w zdartym roboczym podkoszulku i niebieskich krótkich spodniach, pachnący dymem i słodką wonią drzew i mleka, kiwał gałązkami wykrzywionych od roboty nóg i dumał, roztrząsając wspomnienia i grzechy. Zapisywał sobie krótkie zdania na skrawkach papieru, a te rozlatywały się potem po pokoju jak wędrujące roje bielinków. Czekał bez przerwy na powrót tych wszystkich, którzy mu się zagubili. „Żeby stali się ciałem na moich oczach”, było napisane na jednym z karteluszków, który sfrunął mi prosto do ręki.

Wiele razy, od chwili gdy zacząłem coś pojmować aż do jego śmierci, zapytywałem go uporczywie: „O czym myślisz, dziadku?”. A on mi zawsze odpowiadał: „O sobie i o tobie, moje dziecko”.

Mieszkaliśmy w starym baraku. Kazuaryny zrzucały na nasz dach kobierce twardych igiełkowatych liści i dwa razy do roku na rozkaz dziadka właziłem i zgrabiałem nagromadzoną tam warstwę. Podłoga baraku wznosiła się nieco nad ziemią, by wilgoć i owady nie nadgryzały drewnianych desek. Z tej wąskiej i ciemnej przestrzeni dochodziły mnie odgłosy walk jeży z wężami i miękki chrobot jaszczurczych łusek. Pewnego razu, gdy ogromna skolopendra wlazła stamtąd do pokoju, dziadek ponakładał dookoła cegieł i zamknął przestrzeń oddzielającą barak od ziemi. Dochodzące stamtąd westchnienia konania i błagalne jęki zmusiły go do zburzenia tej ściany, i nigdy więcej już tego nie robił. Nasz barak był jednym z ostatnich, jakie zostały we wsi. Gdy Ojcowie Założyciele osiedlili się na roli, cały budżet przeznaczony na budownictwo zainwestowali w betonowe obory, ponieważ dojne krowy były mniej odporne od nich na przeciwności klimatu, a hodowane i zadomowione od wielu pokoleń, nie zdradzały chęci powrotu do natury.

Pionierzy mieszkali w płóciennych namiotach, a później w drewnianych barakach. Minęły lata, zanim przenieśli się do domów murowanych z cegły, lecz w domu zbudowanym na terenie naszego gospodarstwa mieszkał mój wujek Abraham, jego żona Rywka i ich synowie, a moi kuzyni, bliźniacy Josi i Uri. Dziadek postanowił zostać w baraku. Był sadownikiem i kochał drzewa.

– Drewniany dom rusza się i kiwa. Poci się i oddycha. Każdy człowiek, chodząc po nim, wywołuje inny skrzyp – powiedział i wskazał z dumą na grubą belkę nad swoim łóżkiem, która każdej wiosny wypuszczała zielony pęd.

Barak składał się z dwóch pokoi i kuchni. W jednym pokoju spaliśmy obaj z dziadkiem na żelaznych łóżkach i kłujących siennikach, które nazywało się „siennikami z morskiej trawy”. Tu stała wielka szafa na ubrania, a obok niej „kamod”, przykryty nadpękniętą marmurową płytą. W górnej szufladzie dziadek trzymał nici z rafii, taśmy graftekstu do szczepień i tuby „czarnej maści”, którą sam przyrządzał, do leczenia kikutów po odpiłowanych gałęziach. Resztę narzędzi, piłę, słoiki lekarstw i trucizn, garnki, w których mieszał „zupę Bordeaux”, roztwory arszeniku, nikotyny i pyretrum przechowywał w zamkniętym na klucz składziku wspartym o ścianę obory. Tym samym, w którym czasami zamykał się wuj Efraim, zanim znikł.

W drugim pokoju stały książki, takie same, jakie znajdowały się w każdym domu we wsi. Księga owadów dla rolnika Bodenheimera i Kleina, zeszyty „Pola” i „Sadownika” w błękitnych okładkach, Eugeniusz Oniegin w jasnej płóciennej oprawie, czarna Biblia, książki wydawnictw Micpe i Sztibel i – ukochane ponad wszystkie – dwa zielonkawe tomy Plonu życia, ogrodniczego czarodzieja z Ameryki, Lutra Burbanka. „Niski, chudy, lekko pochylony, o kolanach i łokciach powykrzywianych latami ciężkiej fizycznej pracy”, czytał mi dziadek opis postaci, ale Burbank miał oczy błękitne, a dziadek szare. Obok książki Burbanka stały wspomnienia napisane przez kolegów dziadka. Pamiętam do dzisiaj niektóre tytuły – Na szlakach ziemi ojców, Od Donu do Jordanu, Moja droga do ojczyzny, Moja ziemia.

Koledzy ci byli bohaterami opowiadań mojego dzieciństwa. Wszyscy, jak mówił dziadek, urodzili się w dalekim kraju, przekradli przez zieloną granicę i przybyli tu przed wieloma laty. Niektórzy na wozach „mużyków” (słowo, którego znaczenia nie znałem), jadących powoli wśród śniegów i dzikich jabłoni, wzdłuż skalistych brzegów, słonych pustynnych jezior, przez łyse pagórki i piaskowe burze. Inni wierzchem na jasnych gęsiach północnych o skrzydłach rozłożystych „jak od stodoły do kurnika” szybowali ponad wielkimi polami i Morzem Czarnym i krzyczeli z wielkiej radości. Jeszcze inni wypowiadali tajemne słowa, które „podrzucały ich wielkim wichrem” i przenosiły tutaj rozpłomienionych, z zamkniętymi oczyma. I był też Szyfris.

– Gdy tak staliśmy na stacji kolejowej w Makarowie i konduktor zagwizdał, i wszyscyśmy wsiedli do wagonów, Szyfris oświadczył nagle, że on z nami nie jedzie. Nie skończyłeś pomidora, Baruch. – Rozdziawiłem usta, a dziadek wsunął w nie kawałek pomidora posypany grubą solą. – Szyfris oznajmił, że do ziemi obiecanej należy iść piechotą! Pożegnał się z nami na stacji kolejowej, zarzucił plecak na ramię, pomachał ręką, znikł w obłoku pary i do dzisiaj kroczy, i najpewniej będzie ostatnim chalucem, który tu przybędzie.

Dziadek opowiadał mi o Szyfrisie po to, by był choć jeden człowiek, który mógłby go oczekiwać, gdy dojdzie, i ja ciągle czekałem na Szyfrisa, nawet wówczas, gdy wszyscy jego koledzy stracili nadzieję, zrezygnowali albo po prostu pomarli, nie czekając, by zobaczyć, czy rzeczywiście dotrze. Pragnąłem być dzieckiem, które wybiegnie mu naprzeciw, gdy wejdzie do wsi. W każdym punkcie na zboczu dalekiej góry dopatrywałem się jego postaci. Kopczyki gorącego popiołu, które znajdowałem na krańcach pól, były ogniskami, na których gotował sobie herbatę. Nici wełny na kolcach głogu wydarte były z jego onucy. To jego nogi odciskały nieznajome ślady na polnych drogach.

Prosiłem dziadka, żeby pokazał mi na mapie szlak wędrówek Szyfrisa, granice, przez które się przekrada, rzeki, które przecina wpław.

– Dosyć z Szyfrisem – powiedział dziadek, gdy ukończyłem czternaście lat. – On wprawdzie oznajmił, że pójdzie pieszo, ale zmęczył się widocznie po dwu dniach i został, a może zdarzyło mu się coś po drodze: zachorował, został ranny, wstąpił do partii, zakochał się... Któż to może wiedzieć, moje dziecko, wiele rzeczy może przygwoździć człowieka do miejsca.

Na jednym świstku znalazłem napisane malutkimi literkami: „Kwitnienie, a nie owoc, marsz, a nie posuwanie się naprzód”.

Książki stały oparte o wielki radioaparat Philco, jaki prenumeratorzy „Pola” mogli nabyć na przystępne raty. Naprzeciw nich ustawiona była kanapa i dwa fotele, które wuj Abraham i jego żona Rywka przenieśli do baraku dziadka, kiedy kupili sobie nowe meble. Ten pokój nazywał dziadek bawialnią, lecz gości przyjmował zawsze przy wielkim stole w kuchni.

Wszedł Pines. Z miejsca poznałem jego głos, ów donośny głos, który nauczał mnie przyrody i Biblii.

– Mirkin – powiedział – on znowu krzyczał.

– Kogo tym razem? – zapytał dziadek.

– Rżnę wnuczkę Libersona – zakrzyknął Pines mocnym głosem, wyraźnie wymawiając słowa, i z miejsca się przestraszył, zamknął okno i dodał: – To znaczy, ten, co to krzyczał.

– Pięknie, pięknie – powiedział dziadek. – Przedsiębiorczy młodzieniec. Zrobić ci herbatę?

Wyostrzyłem zmysły, by pochwycić ich rozmowę. Już nieraz przyłapywano mnie na podsłuchiwaniu pod otwartymi oknami, gdy nadstawiałem ucha, ukryty wśród owocowych drzew i wiązek siana. A ja wstawałem, otrząsałem z siebie przytrzymujące mnie siłą ręce i oddalałem się bez słowa ze sztywnymi ramionami, wyprostowany i nieprzenikniony. Ludzie przychodzili potem skarżyć się do dziadka, ale on nie dawał wiary ich słowom.

Słyszałem, jak jego stare nogi szurają po drewnianej podłodze, słyszałem plusk nalewanej wody, pobrzękiwanie łyżeczek o cienkie szkło, a potem hałaśliwe siorbanie. Przestała już mnie zadziwiać zdolność staruchów do utrzymywania w rękach parzących szklanek i spokojnego łykania wrzątku.

– Taka bezczelność – powiedział Pines. – Tak wrzeszczeć. Schował się za drzewa i z ukrycia rozpuścił ozór, świniąc na całą okolicę.

– Ktoś chyba stroi sobie żarty – powiedział dziadek.

– Co mam począć? – stęknął stary wychowawca, który widział w tym osobistą porażkę. – Jak się teraz pokażę we wsi?

Wstał z miejsca i przechadzał się nerwowo; słyszałem, jak w zmieszaniu i rozterce wyłamuje sobie palce.

– Figle chłopaków – powiedział dziadek. – Nie warto się przejmować.

Uśmiech, dający się wyczuć w jego głosie, rozzłościł Pinesa, który nagle wrzasnął: – Oznajmiać? Na cały głos? Wszyscy muszą to słyszeć?

– Posłuchaj mnie, Jakubie – dziadek próbował go uspokoić – żyjemy w małej miejscowości. Jeżeli ktoś coś broi, to przecież w końcu przyłapią go nocni strażnicy i wtedy wda się w to zarząd, nie warto aż tak się przejmować.

– To ja jestem nauczycielem – oburzył się Pines. – Nauczycielem, Mirkin, wychowawcą, to do mnie przyjdą z pretensjami.

W zbiorze dokumentów Meszulama Cyrkina leży w papierowej teczce znana wypowiedź Pinesa na zebraniu z roku 1924: „...Biologiczna zdolność sprowadzania na świat potomstwa nie obdarza rodziców automatycznie talentem wychowawczym”.

– Nikt nie będzie miał do ciebie pretensji o jednego rozpasanego gnojka – powiedział ostro dziadek. – Wykształciłeś dla naszej wsi i dla całego Ruchu wspaniałe pokolenie.

– Patrzę na nich – powiedział tkliwie Pines. – Przychodzą do pierwszego oddziału, zieloni jak młode pędy w rzecznym korycie, jak kwiaty, które wplatam w tkankę wsi.

Pines nigdy nie mówił „klasa”, zawsze mówił „oddział”. Uśmiechnąłem się sam do siebie w ciemności, wiedziałem bowiem, jaki będzie dalszy ciąg. Pines lubił porównywać pedagogikę z rolnictwem. Gdy opisywał swoją pracę, używał wyrażeń „dziewicza rola”, „pełznąca wić”, „dołek do podlewania”. Uczniowie wydawali mu się sadzonkami, a oddział – grządką.

– Mirkin – ciągnął wzburzony – chociaż nie jestem jak wy rolnikiem, to jednak ja również sieję i koszę. Oni są moją winnicą, moim sadem, i jeden taki... – Teraz omalże się nie udławił, bo rozpacz podpełzła mu do krtani. – Taki jeden... i wydała złe owoce, rżnę, ...wytrysk ogierów i członki osłów[1].

Jak wszyscy jego uczniowie przywykłem do płynących nieprzerwanie z jego ust biblijnych wersetów, lecz takich wyrażeń nie zdarzyło mi się dotychczas usłyszeć. Bezwiednie poruszyłem się na łóżku i natychmiast zastygłem nieruchomo. Deski podłogi zaskrzypiały pod ciężarem mojego ciała i starcy przerwali na chwilę rozmowę. W owym czasie, gdy miałem lat piętnaście, ważyłem już ze sto dwadzieścia kilo i mogłem, schwyciwszy za rogi sporego byczka, przygiąć mu łeb aż do ziemi. Moje rozmiary i krzepa wzbudzały we wsi podziw, niektórzy gospodarze podśmiewali się, mówiąc, że dziadek daje mi pić przeznaczone dla cieląt kolostrum, siarę, zapewniającą nowo narodzonemu cielęciu moc i odporność.

– Nie podnoś głosu – powiedział dziadek. – Obudzisz dziecko.

Tak nazywał mnie aż do swojej śmierci – dziecko, „moje dziecko”.

Nawet wtedy gdy całe moje ciało pokryło się czarnym włosem, na ramionach rozwinęły się potężne bicepsy i zmienił mi się głos. Gdy nasze głosy zaczęły się załamywać, mój kuzyn Uri wybuchnął śmiechem i powiedział, że jestem jedynym dzieckiem we wsi, któremu głos zmienił się z barytonu na bas.

Pines wypluł z siebie kilka zdań po rosyjsku, w języku, do którego wszyscy Ojcowie Założyciele uciekali się za każdym razem, gdy rozmowa przechodziła w gniewne szepty, i zaraz potem usłyszałem metaliczny trzask. Była to pokrywka blaszanki tłuczonych oliwek, którą dziadek otworzył śrubokrętem. Teraz postawi na stole pełniutki talerz. Pines, wielce łapczywy na wszystko, co pikantne, słone i kwaśne, zacznie je jeść pełną gębą i z miejsca poprawi mu się humor.

– Pamiętasz, Mirkin, kiedyśmy przybyli, młodziutkie chłopaczki z Makarowa, i jedliśmy maśliny, takie czarne oliwki, w jafskiej stołówce, a na ulicy ładna jasnowłosa dziewczyna w niebieskiej chusteczce na głowie pomachała nam ręką?

Dziadek nie odpowiedział; słowa w rodzaju „czy pamiętasz?” zawsze wtrącały go w milczenie. A poza tym wiedziałem, że teraz nie będzie mówił, bo trzyma w ustach oliwkę, którą ssie powolutku, pijąc herbatę.

– Albo się je, albo wspomina – powiedział mi kiedyś. – Nie można za wiele przeżuwać naraz.

Podczas picia herbaty miał zazwyczaj w ustach zmiażdżoną oliwkę i dogryzał małymi kęskami cukier z trzymanej w dłoni kostki, rozkoszując się delikatną mieszaniną goryczy i słodyczy – herbata i oliwki. Rosja i Ziemia Izraela.

– Dobre oliwki – powiedział Pines, już trochę spokojniejszy. – Bardzo dobre. Jak mało przyjemności już nam zostało, Mirkin, jak mało, i jak mało wzruszeń. Mam obecnie osiemdziesiąt lat. Czy sługa Twój umie jeszcze określać smak tego, co je i pije, czy potrafię się jeszcze przysłuchiwać pieniom śpiewaków i śpiewaczek?[2]

– Wyglądałeś mi na bardzo wzruszonego, gdy wszedłeś – zauważył dziadek.

– Taki arogant – parsknął Pines.

Usłyszałem, jak pestka wyskoczyła mu z ust, uderzyła o stół i poleciała do zlewu. Potem obaj zamilkli. Wiedziałem, że dziadek miażdży nową oliwkę swoją sztuczną szczęką i wysysa jej delikatny, gorzkawy sok.

– A Efraim? – zapytał nagle Pines. – Miałeś coś od Efraima?

– Ani słowa – odpowiedział dziadek chłodno, jak było do przewidzenia. – Nic a nic.

– Tylko ty i Baruch, co?

– Ja i dziecko.

Ja i dziadek. Obaj. Od dnia, w którym mnie wyniósł w ramionach z domu moich rodziców, aż do dnia, w którym ja go wyniosłem w ramionach i pogrzebałem w sadzie.

Tylko on i ja.

2

Mgiełka tęsknoty za dziadkiem zasnuła mi oczy. Podniosłem się z wielkiego skórzanego fotela i począłem błądzić po pokojach swojego domu. Tego wielkiego domu, który kupiłem, gdy dorosłem. Pogrzebałem w sadzie dziadka i jego towarzyszy, wzbogaciłem się i opuściłem wieś. Owo zdanie Pinesa, „tylko ty i Baruch”, kołatało mi się w głowie i nie chciało wrócić do swojej szufladki. Słychać było szum fal, wyszedłem na skoszony trawnik i wyciągnąłem się na brzegu.

Kupiłem ten dom z całą zawartością od pewnego bankiera, który uciekł z kraju. Nie wiem, dlaczego uciekł. Nie zetknąłem się nigdy z ludźmi jego pokroju i nigdy nie wszedłem do banku. Pieniądze, które otrzymywałem od rodzin nieboszczyków, składałem w oborze, w workach po nawozie chemicznym, obok posłania starego Zajcera, który z mieszkania z krowami uczynił sprawę ideową.

– W Sedżerze również mieszkałem z bydłem – oświadczył. Wielkie uszy Zajcera sterczały po obu stronach starego kaszkietu. Umiał nimi poruszać i niekiedy, gdy był w dobrym humorze, robił to, ulegając prośbom dzieci. Zajcer posiadał niezmienne zasady i „program”, do którego naginał rzeczywistość, jakby była łodyżką koniczyny. „Zajcer”, pisał dziadek, „stanowi partię robotniczą, w której nigdy nie nastąpił rozłam, ponieważ posiada tylko jednego członka”.

Buskila, zarządca mojego cmentarza – Miejsca Wiecznego Spoczynku Chaluców – przywiózł mnie do nowego domu furgonetką, którą woziliśmy trumny z lotniska i z domów starców oraz pomniki od starych galilejskich kamieniarzy.

Dom był biały i przestronny, otoczony pachnącym żywopłotem z fitosporum. Buskila przypatrywał mu się z satysfakcją, zanim nacisnął guziczek w automatycznej bramie. Gdy oświadczyłem, że wszyscy starcy już pomarli, że cały plac zapełnił się pomnikami, a ja mam zamiar zamknąć interes i opuścić wieś, wyszukał dla mnie nowe miejsce pobytu. To on załatwił kupno, targował się z pośrednikami i zadręczał adwokatów swoją jadowitą serdecznością.

Kiedy tak stałem z Buskilą przed tą wielką bramą, pomyślałem sobie, że nigdy nie mieszkałem w prawdziwym domu. Dotychczas zamieszkiwałem stary drewniany barak dziadka, taki sam, jaki w większości gospodarstw służył za składzik albo był rozbierany na opał.

Przyszedłem w swoim niebieskim roboczym ubraniu. Buskila, w jasnym garniturze, niósł w ręku worek. Tłuściutki, żwawy bankier pospieszył nam na spotkanie. Toczył się na pulchnych nogach po polerowanej posadzce.

– A! – zakrzyknął. – Przybyli grabarze.

Buskila nie zareagował. Lata zmagań o ideologię i sprawy zasadnicze z instytucjami wsi i Ruchu nauczyły go, że mój cmentarz wzbudza zawiść we wszystkich oprócz tych, którzy byli na nim pogrzebani. Rozwiązał worek, wytrząsnął zakurzone banknoty na dywan, aż wzniósł się ponad stertą duszący obłok siarczanu amonowego. Potem podszedł do kaszlącego bankiera, podał mu jedną rękę, a drugą trzepnął go mocno po plecach.

– Buskila Mordechaj, dyrektor – powiedział. – Wszystko w dolarach, jak było umówione. Proszę policzyć.

Buskila jest moją prawą ręką; starszy ode mnie o całe pokolenie, jest moim przyjacielem. Niski, inteligentny, o szczupłej sylwetce i przerzedzonych włosach. Zalatuje od niego zawsze przyjemnym zapachem mydła toaletowego.

Podczas gdy bankier zbierał banknoty, Buskila poprowadził mnie poprzez przestrzenie domu. Między drogie kryształy i kolekcje srebrnych pucharów, po grubych zdradliwych dywanach. Szkice i portrety patrzyły na mnie ze ścian z gniewem i zdziwieniem. Buskila zajrzał do garderoby, w której wisiały dziesiątki ubrań, i obmacał tkaniny taksującymi palcami znawcy.

– Co z tym wszystkim zrobisz? – zapytał. – Jesteś za duży na jego ubrania.

Powiedziałem mu, że może sobie z tego wziąć, co tylko zechce. Położył płytę na patefon i białą przestrzeń rozdarł głośny wrzask śpiewaczki operowej. Natychmiast zjawił się rozwścieczony bankier.

– Może odłożycie zabawę do mojego odjazdu?

– Policz szybko i zjeżdżaj – uśmiechnął się Buskila. – Będzie lepiej dla ciebie. – Położył rękę na grubej talii bankiera, obrócił go tanecznym krokiem i popchnął delikatnie w kierunku sterty banknotów.

Wkrótce przybyli adwokaci i przywieźli papiery do podpisu. Bankier wziął swoje walizki i pospieszył do wyjścia, a Buskila, w którego ręku już połyskiwał kieliszek, wyszedł na werandę i życzył mu pomyślnej drogi. Gdy wrócił, spostrzegł, że jestem przygnębiony.

– Może mam odjechać?

– Zostań – powiedziałem. – Tu się prześpisz tej nocy. Zjemy razem śniadanie, a potem pojedziesz.

W wielkim łóżku bankiera pierwszy raz w życiu nogi nie sterczały mi na zewnątrz. Nie byłem przyzwyczajony do uginającego się pod ciałem materaca, do dotyku czarnego jedwabiu pachnącego perfumami i dekadencją ani do smug rozkoszy pozostawionych na prześcieradle przez wypielęgnowane kobiety. Jednak mury, które wznieśli we mnie Pines i dziadek, stały na straży. Twarda skóra moich stóp wydzierała włókna z tkaniny i nie imały się mnie ani zapachy skóry i drewna, ani lśnienie kryształów i chromu.

Dopiero na kwadrans przed wschodem słońca usnąłem na zaledwie kilka minut. Porządek dnia dziadka noszę w sobie jak wypalone piętno. Zawsze budził się przede mną, zostawiał mi na stole śniadanie, potrząsał mną krótko i wychodził do roboty w sadzie. „Dobrze jest przyłapać gruszki, zanim się całkiem obudzą”, tłumaczył mi.

Buskila jeszcze się nie obudził. Rozsunąłem wielkie szklane drzwi i wyszedłem na dwór. Ogród bankiera był dla mnie zbyt pachnący, pełen przesadnie ozdobnych kwiatów, jakich nigdy jeszcze nie widziałem. Pines uczynił z nas specjalistów jedynie od roślin polnych i uprawnych. Był zdania, że dalie i frezje są roślinami dla burżujów. Naszymi kwiatami są dzikie anemony i narcyzy. Roślinami uprawnymi – koniczyna i winorośl. A dziadka drażnił: „Twój Burbank babrał się chryzantemami”. Spojrzałem przed siebie i pierwszy raz w życiu zobaczyłem morze. Zawsze było skryte za górą, lecz znałem je z opowiadań. Morze, na którego falach przybyli do kraju mój dziadek i ojciec, które kropelkami wody bryzgało w piękną twarz mojego zaginionego wuja Efraima, gdy odpływał na pola walk.

W pół godziny później zjawił się na trawniku Buskila w szlafroku, niosąc tacę obładowaną grzankami i wysokimi szklankami z sokiem owocowym. Usiedliśmy na skraju ogrodu. Mój wzrok błądzący po krzakach z miejsca odkrył pajęczą sieć. O tej porze nitki lśniły jeszcze od rosy. Na twarzy Buskili zaigrała drwina, gdy podpełzłem tam w poszukiwaniu pająka. Był schowany w malutkim namiocie z blaszek suchych liści złączonych ściegami nitek. Ukryty przed wzrokiem, czekał na zdobycz. Po raz pierwszy pokazał mi ten rodzaj pająka Pines w dziadkowym sadzie. Na początku lata zwykł mnie zabierać „do szkoły przyrody” w poszukiwaniu pająków i owadów. Jego starcza dłoń poruszała się z zadziwiającą szybkością, łowiąc muchę siedzącą na jednym z liści. Rzucał ją w sieć.

– Zwróć uwagę, Baruch – mawiał.

Pająk wyskoczył szybko na obwód swojej siatki, otulił muchę białym całunem, kołysząc i obracając maleńką mumię między swoimi owłosionymi nogami, potem ucałował ją króciutkim, jadowitym pocałunkiem i poniósł do swojego schowka. Podniosłem się z klęczek i wróciłem do Buskili.

– Teraz jesteś już w pełni szczęśliwy? – zapytał rozbawiony. – Postarałem się również i o to, żebyś miał żuki w ogrodzie.

Gdy miałem pięć lat, dziadek i Pines wzięli mnie do migdałowego sadu Eliezera Libersona. Dziadek podszedł do jednego z drzew, pogrzebał trochę przy korzeniach i pokazał mi ślady wiercenia i gryzienia wiodące w głąb pod korę. Przesunął palcami do nasady pnia, zacisnął je delikatnie, aż znalazł, czego szukał, a wtedy wyjął scyzoryk do szczepień i dokładnie wyciął w korze drzewa kwadrat. Odkryta gąsienica była wielka – liczyła sobie jakieś dziesięć centymetrów – bladożółta, z ciemną, szeroką i twardą głową. Gdy poczuła na sobie promienie słońca, zaczęła się wściekle skręcać i kląć.

– Kapnodis – powiedział dziadek – wróg drzew migdałowych, moreli, śliwy i każdego owocu posiadającego pestkę.

– Biada tym, którzy głęboko ukrywają przed Panem swój zamysł[3] – dodał Pines.

Dziadek końcem noża wydłubał gąsienicę ze szczeliny i rzucił ją na ziemię. Poczułem wzbierające we mnie obrzydzenie i gniew.

– Wzięliśmy cię tutaj – powiedział Pines – ponieważ w sadzie twojego dziadka nie znajdziesz gąsienic capnodis. Mama capnodis nie atakuje drzew zadbanych i mocnych. Wybiera sobie najsłabszą owieczkę w stadzie. Gdy natrafi na mocne, zdrowe drzewo, w którym soki rwą się i buzują, skieruje kroki do drzewa suchego, zrezygnowanego i zgorzkniałego. Tam zniesie swe jaja, a jej gąsienice stoczą chwiejną duszę.

Dziadek odwrócił twarz, żebym nie dostrzegł na niej uśmiechu, a Pines powstrzymał mnie i nie dał rozdeptać gąsienicy.

– Zostaw – powiedział. – Sójki wybawią ją z męczarni. Jeżeli przy włamaniu złodziej zostanie złapany i pobity tak, że umrze, to nie ponosi się winy za przelanie jego krwi[4].

Wróciliśmy do domu. Jedna moja ręka była w dłoni dziadka, a druga w dłoni nauczyciela. Obu zwali Jakub. Jakub Mirkin i Jakub Pines. Podczas innej przechadzki Pines pokazał mi chrząszcza capnodis spacerującego po gałęziach drzew.

– On udaje sczerniały migdał – szepnął.

Gdy wyciągnąłem po niego rękę, podkurczył nogi i spadł na ziemię jak kamyk. Nauczyciel pochylił się i zebrał go do małego słoiczka z trucizną.

– Jest tak twardy – wyjaśnił – że tylko młotkiem można w niego wbić szpilkę.

Dwóch staruchów wypiło tuzin szklanek herbaty i zjadło pól kilograma oliwek, a o trzeciej nad ranem Pines powiedział, że wraca do domu i jeśli złapie rozpustnika, to „czeka tamtego ciężki los”. Otworzył drzwi, stał przez chwilę, wpatrując się w ciemność, odwrócił się i oznajmił dziadkowi, że ogarnął go strach, ponieważ przypomniał sobie hienę.

– Hiena już zdechła, Jakubie – powiedział mu dziadek. – Sam wiesz najlepiej, że już zdechła. Możesz się uspokoić.

– Każde pokolenie rodzi nowych wrogów – orzekł Pines ponuro i wyszedł.

W parnym nocnym upale powlókł się do domu po „cieniutkiej błonce, na której powstało nasze życie”. Wiedziałem, że rozmyśla o stworach siejących grozę i zniszczenie. Owe stwory rodziły się nieustannie i roiły wokół niego, pękały w ciemności jak pęcherzyki mętnej i dzikiej przeszłości. Czuł ciche przyczajenie łasicy, widział przewrotny pysk dzikiego kota wyruszającego na podbitych jedwabiem łapach na zbrodniczą, grabieżczą wyprawę. W zbożowych polach myszy niweczyły harówkę rolnika, a pod kraciastym kobiercem – płachtą bruzd, sadów i rżysk – czaiła się największa ze wszystkich legend – bagno ujarzmione przez Ojców Założycieli, czekające na pierwszy znak zwątpienia. Gdy zwracał twarz na zachód, widział zza góry pomarańczową zorzę świateł wielkiego miasta. Światło kuszące do wyzysku i zepsucia, lekkich zarobków, lubieżnych pomrugiwań i gestów.

Dziadek jeszcze przez kilka minut porządkował naczynia kuchenne, potem zgasił światło i wszedł do sypialni. Zanim się położył, podszedł do mnie, a ja szybko przymknąłem oczy i udałem, że śpię.

– Mój maleńki – szepnął, szukając wąsem mojego policzka i ust. Liczyłem sobie piętnaście lat. Sto dwadzieścia kilogramów potężnych mięśni i czarnych szczeciniastych włosów. Lecz dziadek każdej nocy starannie mnie okrywał. Tak uczynił po raz pierwszy owej nocy, gdy przyniósł mnie do swojego domu, i to samo robił teraz. Potem podszedł do łóżka i wyciągnął ze skrzynki z pościelą piżamę. Patrzyłem, jak się rozbierał. Lata nie wysuszyły i nie poplamiły jego ciała. Także i wówczas, gdy grzebałem go po ciemku w naszym sadzie i zdjąłem z niego tę nową piżamę, o którą prosił przed śmiercią, ciało jego w dalszym ciągu świeciło tą tajemniczą bielą, która emanowała z niego za życia. Wszyscy jego towarzysze byli opaleni, a ich skóra spękana i spalona słońcem dziesiątków lat pracy. Lecz dziadek przechadzał się zawsze po swoim sadzie w szerokoskrzydłym słomkowym kapeluszu, chroniony długimi rękawami. Promienie słońca nie poorały jego twarzy, która pozostała biała jak wapno.

Otworzył okno i z westchnieniem położył się na łóżku.

3

Meszulam Cyrkin miał zwyczaj potrząsać głową przy końcu każdego zdania, a grzywa szarych włosów ciągnęła się za nim jak wspaniały tren. Zmarszczki zgorzknienia na jego policzkach kurczyły się w brzydkim grymasie. Od dzieciństwa nie lubiłem tego nieroba mieszkającego na drugim końcu wsi. Poklepywał mnie zawsze po ramieniu i mówił, śmiejąc się piskliwie: „Dlaczego tak mało rozumu, a tak dużo mięsa?”.

Meszulam jest synem Cyrkina-Mandoliny, który razem z dziadkiem, babcią Fejgą i Eliezerem Libersonem założyli Stowarzyszenie Pracy imienia Fejgi. Mandolina był pracowitym rolnikiem i cudownym muzykiem, a teraz jest pogrzebany u mnie.

Pesia Cyrkin, matka Meszulama, była działaczką społeczną i w domu przebywała rzadko. Meszulam jadał u litościwych sąsiadek, prał odzież swoją i ojca, lecz matkę uwielbiał i był dumny z jej wkładu w życie gospodarcze Ruchu. Widywał ją tylko raz lub dwa razy na miesiąc, gdy przybywała, ze swoimi wielkimi piersiami, w towarzystwie ważnych gości. Byli to „towarzysze z Centrum”. Także i my, dzieci, widywaliśmy ich od czasu do czasu. Uri, mój kuzyn, rozpoznawał z daleka szarego kaisera zaparkowanego obok gospodarstwa Cyrkina i oznajmiał, że „znów przyjechali, by powąchać gnoju i sfotografować się z cielętami i rzodkiewką”.

W świecie, w którym matka była zjawiskiem sporadycznym, poszukiwał Meszulam miejsc, w których mógłby jako tako egzystować. Nie błądził w gąszczach wyobraźni, w które mają skłonność wpadać inne dzieci, a ponieważ obdarzony był świetną pamięcią i ogromną żądzą wiedzy i ponieważ starzy chaluce omotali go siecią inną niż ta, którą omotano mnie – poświęcił się badaniom, zbieractwu i dokumentacji. Zagłębiał się w stare regulaminy, odcyfrowywał listy, wertował papiery tak zmurszałe, że kruszyły się podczas kartkowania, i w tym znajdował pocieszenie.

Już w młodym wieku udało mu się zebrać kilka eksponatów. Każdy z nich zaopatrzył we własnoręcznie napisaną kartkę. „Motyka Libersona”, „Bidon do mleka z roku 1924”, „Pierwszy pług – wyrób kuźni braci Goldmanów”.

I, ma się rozumieć, pierwsza mandolina taty. Kiedy podrósł, wyciągnął ze starego baraku zardzewiałe lemiesze kultywatora i stare pojemniki do spryskiwania, należące do jego ojca, naprawił dach i zapełnił dwa maleńkie pokoiki dziurawymi naczyniami i rozpadającymi się sprzętami. Był to Barak Pierwszych. Meszulam grzebał po podwórzach, zbierał nadżarte przez robaki rzeszota, tarki do prania, pozieleniałe miedziane rondle, odszukał nawet sanie na błoto.

– Trzeba, żeby wiedziano, co tu kiedyś było – powiedział. – Żeby wiedziano, iż kiedyś, zanim poprowadzono tu szosę, wozy zimą grzęzły i towarzysze zwozili mleko do mleczarni na saniach.

Szczególnie był dumny z niezgrabnie wypchanej Chagit, bejrucko-holenderskiej krowy Eliezera Libersona, która była w swoim czasie krajową rekordzistką udoju i zawartości tłuszczu w mleku. Kiedy Chagit się zestarzała i Daniel, syn Libersona, postanowił ją sprzedać wytwórni kościanego kleju, Meszulam podniósł alarm, zażądał, by zwołano nadzwyczajne zebranie członków zarządu, i twierdził, że nie wolno odpłacać się tak pracowitej towarzyszce przetworzeniem jej na kiełbaski i żelatynę.

– Chagit – przekonywał Meszulam – jest nie tylko fenomenem rolniczym, lecz także dowiodła przywódcom Ruchu Osiedleńczego, że krowy czystej holsztyńskiej rasy są w warunkach krajowych nieprzydatne.

Zarząd dal Libersonowi odszkodowanie za powierzenie starej krowy Meszulamowi i nawet chciał wziąć na siebie część kosztów jej utrzymania, lecz jeszcze tego samego dnia Meszulam zamordował „pracowitą towarzyszkę” potężną dawką trucizny na szczury i z pomocą weterynarza wypchał olbrzymie ścierwo.

Chagit stała długie lata na frontowej werandzie domu Libersonów, wypełniona śmierdzącymi środkami mumifikującymi, z pyska zwisała jej lucerna, a z olbrzymich wymion kapała formalina. Meszulam szczotkował jej sierść, w której trucizna na szczury dawała o sobie znać wielkimi łysinami, czyścił jej bydlęce, szklane oczy i zaszywał pęknięcia na skórze, bo wróble wykradały przez nie źdźbła słomy i kłaczki waty na budowę gniazd.

Wypchane straszydło wzbudzało obrzydzenie całej wsi, a zwłaszcza starego Zajcera, który był bardzo do Chagit przywiązany i widział w obfitości jej mleka „rodzaj symbolu odrodzenia”. Niekiedy wykradał się z naszego podwórza, by na nią popatrzeć.

Za każdym razem, gdy stawał przed nią, wzbudzała w nim, jak powiadał, mieszane uczucia zgrozy i przyciągania.

– Nieszczęsna krowa – mruczał do siebie. – Meszulam Cyrkin utuczył ją większą ilością słomy niż ta, którą zadał jej Liberson przez calutkie życie.

Uri, mój kuzyn, który wszystko miał za nic i spoglądał na całą wieś drwiąco i z góry, twierdził, że krowa nie ma nic wspólnego z kolekcjonerstwem i z badaniami Meszulama.

– Wymiona Chagit nasuwają mu na myśl matkę, i to wszystko – powiedział.

A ja spojrzałem na niego tak, jak spoglądam do dzisiaj – z podziwem i miłością.

Wielu odwiedzających przybywa do naszej wsi. Autobusy z turystami, z dziatwą szkolną, wszyscy przybywają, by ujrzeć dzieło Ojców Założycieli w rozkwicie. Wzruszeni, przejeżdżają powoli ulicami wsi, dziwią się każdej gruszce i kurze, wdychają zapachy ziemi i mleka. Wycieczkę kończą zawsze w gospodarstwie Mirkina, na moim cmentarzu.

Meszulam żądał, by nie pozwalano żadnemu autobusowi z wycieczkowiczami wjechać do wsi i na Miejsce Wiecznego Spoczynku Chaluców, jeżeli nie zobowiążą się z góry, że odwiedzą również Barak Pierwszych, zobaczą Chagit i zwisający z jej zakonserwowanej szyi medal, którym udekorował ją Wysoki Namiestnik[5].

Miejsce Wiecznego Spoczynku Chaluców było solą w oku wsi i jej instytucji, lecz Meszulam Cyrkin nienawidził go wyjątkowo. Autobusy przybywające do gospodarstwa Mirkina, szeroko rozwarte oczy dzieci, zdumieni turyści stąpający w oczarowaniu pośród wymytych pomników i różanych krzewów, odczytujący z miedzianych liter legendarne nazwiska i popijający sok owocowy, który im sprzedawał przy bramie mały braciszek Buskili – to wszystko pobudzało Meszulama do wściekłego gniewu.

Meszulam Cyrkin nienawidził mojego cmentarza, ponieważ odmówiłem pogrzebania na nim, obok jego ojca, zwłok matki, zasłużonej działaczki, Pesi Cyrkin. Grzebałem tam jedynie towarzyszy dziadka, ludzi drugiej alii. Pesia Cyrkin należała do trzeciej alii.

– Przykro mi – powiedziałem Meszulamowi, wywijającemu mi przed nosem rocznikiem Histadrutu, zawierającym sprawozdanie z działalności jego matki na polu kredytów w Hamaszbir – ale twoja matka nie należała do drugiej alii.

– Nieboszczka nie odpowiada kryteriom przyjęcia – tłumaczył mu Buskila.

Meszulam groził, że się odwoła do najwyższych instancji. Przypomniałem mu, że już się zwracał z podobnym żądaniem, kiedy stary Liberson redagował „Album Chaluców”. Nie zgodził się z tej samej przyczyny zamieścić tam zdjęcia Pesi.

– A poza tym – powiedział Buskila – twój tato jeszcze za życia nie chciał jej mieć obok siebie.

A już najbardziej złościły Meszulama ołowiane trumny, które przywoziłem z hajfańskiego portu. Wiedział, iż każda trumna przybywająca z Ameryki napełnia moje stare worki dziesiątkami tysięcy dolarów.

– Jakim prawem – krzyczał – grzebiesz tych zdrajców, a mojej matki nie chcesz?

– Każdy, kto przybył z drugą aliją – odpowiedziałem – może tu kupić grób.

– Każdy pierdziuch, który przybył tu z Rosji, załamał się po dwóch tygodniach wyrywania odrostków perzu i zwiał do Ameryki, będzie pochowany jako chaluc?! Oto – wrzasnął Meszulam, wskazując na jeden z pomników – Roza Munkin, matka wszelkich przewin!

Roza Munkin, która znała dziadka jeszcze z Makarowa, była moją pierwszą transakcją.

– Ja ci opowiem o Rozie Munkin – powiedział ze wzgardą Meszulam po skandalu, który wywołało odkrycie jej różowego marmurowego pomnika tuż przy grobie dziadka. – Roza Munkin przybyła z Ukrainy, pracowała tydzień w sadach migdałowych w Rechowot i przekonała się, że to źle wpływa na skórę jej delikatnych rączek. Zaczęła bombardować cały świat listami z prośbą o ocalenie jej z tego kraju. Miała brata, gagatka, który wyemigrował do Ameryki i został jednym z pierwszych żydowskich gangsterów w Brooklynie. On jej wysłał bilet okrętowy. – Meszulam władczym i pełnym pogardy gestem postawił nogę na płycie. – Podczas pierwszej wojny światowej, kiedy to twój dziadek i babka, i mój ojciec, i Eliezer Liberson omalże nie pomarli z głodu, a Zajcer został wbrew swojej woli zmobilizowany do tureckiej armii, Roza Munkin nabyła na Bronksie swój czwarty sklep z gorsetami. Gdy Stowarzyszenie Pracy imienia Fejgi osiedliło się na gruntach wsi, Roza Munkin nawróciła się, wyszła za mąż za rabina Szneura z Baltimore i finansowała antysyjonistyczne ogłoszenia. Podczas drugiej wojny światowej, gdy twój nieszczęsny wuj Efraim został ranny w brytyjskim oddziale komandosów, Roza Munkin owdowiała, wynajęła sobie apartament w Miami i stamtąd zarządzała domami gry, należącymi do jej brata. Figuruje po dziś dzień w teczkach FBI jako „Dama Kier”. A dzisiaj – wrzasnął – dzisiaj jest pochowana u ciebie, w ziemi Doliny. Chaluca! Budowniczym! Matka Założycielka!

– Błogosławiony niech będzie Sprawiedliwy Sędzia – powiedział Buskila. Przystąpił do pomnika, odsunął grzecznie nogę Meszulama, wyjął z kieszeni flanelkę i wyczyścił literę „a” w imieniu „Roza”.

– Ty, Buskila, milcz. – Meszulam zbielał na twarzy. – Ty i tobie podobni gówniarze macie stać na baczność, gdy mowa jest o Założycielach.

– Nieboszczka zapłaciła sto tysięcy dolarów – powiedział Buskila, który miał sobie za nic podobne zniewagi.

– Pieniądze mafii – odparł sarkastycznie Meszulam.

– Czego chcesz – powiedziałem. – Ona przybyła z drugą aliją.

– A Szulamit – zakrzyknął Meszulam. – Czy ona również przybyła z drugą aliją?

– Nie bądź bezczelny – rozzłościłem się. – Szulamit to sprawa prywatna i rodzinna.

Kiedy nadszedł list od Rozy Munkin z Ameryki, spoczywali u mnie w sadzie jedynie dziadek i jego stara kochanka, Szulamit, która przybyła do kraju pięćdziesiąt lat po nim. „Krymczacka kurwa”, jak ją nazywała Fania Liberson. Buskila, który wówczas był jeszcze wiejskim listonoszem, przygalopował na Zisie, pocztowym ośle, krzycząc z daleka: „Aerograma, aerograma, list z Ameryki”.

Podlewałem właśnie róże Burbanka, kwitnące przez okrągły rok wokół mogił dziadka i Szulamit.

Luter Burbank też opuścił swój dom na skutek zawiedzionej miłości. Dziadek opowiadał mi zawsze o jego drzewach owocowych, o kaktusach bez kolców, o jasnych ziemniakach, lecz opowieść o ukochanej Burbanka czytał Uriemu i Josiemu, bliźniakom Abrahama, a mnie zżerała tak straszliwa zazdrość, że byłem bliski płaczu. Pchnąłem silnie drzwi baraku i wyszedłem na dwór. Przez okno słyszałem głos dziadka; czytał dalej, jak gdyby nie zauważał moich cierpień: „W owym czasie zakochałem się z całym zapałem młodości w młodej i pięknej kobiecie, która nie odwzajemniała mojego uczucia z równym zapałem. Mała sprzeczka dwojga uparciuchów, podsycona słowami wypowiedzianymi bez zastanowienia, wystarczyła, by mnie przekonać, że złamano mi serce. Wydaje mi się, iż opowiadałem wielu ludziom o tej miłości jako o przyczynie, która spowodowała moją wędrówkę na zachód”.

– Nie krzycz – zgromiłem Buskilę. – Tu się nie krzyczy.

Wręczył mi kopertę i nie odszedł, ale stanął przy mnie.

Buskila przybył do wsi na początku lat pięćdziesiątych, kiedy żył jeszcze mój dziadek, a ja byłem jego dzieckiem. Wszedł do spółdzielczego sklepiku spożywczego i stanął przy kasie, za którą siedział Szlomo Lewin. Buskila w półbucikach i w śmiesznym granatowym berecie na głowie zerkał na rachunki i hałaśliwie, z widoczną przyjemnością pociągał z butelki sok grejpfrutowy. Lewin zapisał na karteczce ceny produktów zakupionych przez stojącą przed kasą klientkę i mrucząc pod nosem, zabrał się do sumowania.

– Dwa funty i pięćdziesiąt cztery piastry – odezwał się spoza jego ramienia Buskila, zanim jeszcze Szlomo Lewin powiódł ołówkiem po pierwszych cyfrach.

Życie uczuliło Lewina na wszelkie dotyczące go uwagi. Szczególnie nie cierpiał, gdy podawano w wątpliwość jego umiejętności. Obejrzał się, utkwił gniewny wzrok w nieznajomym gościu i poznał od razu, że ów przyszedł z obozu przejściowego dla nowo przybyłych, wybudowanego na wzgórzach za eukaliptusowym lasem. Obóz ten wzbudzał we wsi uczucie pogardy na przemian z odruchami dobroczynności. Ludzie ze wsi zgłaszali się dobrowolnie do szkolenia przybyszów, dawali im nadwyżki produkcji i pomagali w pracy, ale wróciwszy do domu, opowiadali, że ci niscy ludzie w granatowych beretach piją po całych dniach, grają w karty i w kości, „tęsknią do swoich pieczar i podcierają tyłek kamieniami”.

Lewin aż usta otworzył wobec tego ogromu bezczelności, ale nic nie powiedział i zwrócił się do następnej klientki.

– Funt i siedemnaście piastrów – powiedział Buskila, z chwilą gdy Lewin skończył zapis i zanim jeszcze podkreślił go horyzontalną linią.

Szlomo Lewin, który prowadził spółdzielczy sklepik już od dziesiątków lat, wstał, zdjął kaszkiet i chciał wiedzieć, z kim ma do czynienia.

– Buskila Mordechaj – powiedział zdumiewający nieznajomy, siorbnął głośno resztę soku i dodał – nowy ole z Maroka. Szukam pracy.

– Sam widzę – powiedział Szlomo Lewin. – Nie trzeba mi tłumaczyć.

W Meknesie Mordechaj Buskila był nauczycielem rachunków oraz pisarzem listów i podań w trzech językach do sądów i urzędów państwowych. Teraz chciał pracować w szkole, w buchalterii lub w inkubatorze.

– Zawsze lubiłem kurczęta, pieniądze i dzieci – powiedział. Lewin byt wstrząśnięty, lecz opowiedział o nowo przybyłym Libersonowi, który był podówczas skarbnikiem.

– On jest bezczelny, ale umie liczyć – oznajmił. Prośba Buskili spotkała się z jak najbardziej przychylnym przyjęciem, chociaż sprawa miłości do pieniądza wydała się większości towarzyszy wadą.

– Nie mówiąc już o berecie – powiedział Uri. – Jedynie ludzie bez zasad noszą czapki bez daszków.

– Omawialiśmy ten przypadek, biorąc pod uwagę zasady, ogólny stosunek do potrzeb nowo przybyłych i szczególne uzdolnienia Buskili – opowiedział mi Eliezer Liberson. – I posłaliśmy go na okres próbny do zbierania suchej cebuli.

W dwa lata później, gdy Buskila przywiązał się już do roli, wykonując najbardziej nielubiane prace – opryskiwanie, przerywanie, pielenie i zbiór owoców – nasz listonosz usłyszał śmiejącą się wśród pól hienę i zwariował. Kupił czarny tusz i zaczął cenzurować wychodzące ze wsi listy. Zarząd go usunął, a jego funkcję przejął Buskila. Posadził krzewy rozmarynu wokół urzędu pocztowego, parzył herbatę, której aromat doprowadzał do szału wszystkich przechodzących w pobliżu, i podbił serca mieszkańców tym, że zbierał po domach listy do wysyłki, zwalniając ich od konieczności wleczenia się na pocztę.

Otworzyłem kopertę. Od czasu gdy przyjechała z Rosji Szulamit, nie nadszedł żaden list z zagranicy.

– Co piszą, Baruch? – zapytał delikatnie Buskila.

– To prywatne – odpowiedziałem.

Buskila odsunął się na kilka kroków i oparł o pomnik Szulamit. Czekał, aż go poproszę, by mi przetłumaczył list.

– To staruszka z Ameryki – powiedział mi, przebiegłszy list oczami. – Nazywa się Roza Munkin i pochodzi z miasta twojego dziadka; przebywała tu przed wieloma laty, pracowała z nim w Riszon le Cijon i w Rechowot i uwielbiała go. Pisali jej z kraju, że go pochowałeś w domu, i ona chce, żebyś po jej śmierci pochował i ją tu, obok niego.

Podał mi kopertę.

– Jest w niej jeszcze coś – powiedział. Wewnątrz był czek na moje imię, na dziesięć tysięcy dolarów.

– To zadatek – powiedział Buskila. – Ta kobieta jest bardzo chora i wkrótce umrze, a wtedy jej adwokat przywiezie ją z resztą pieniędzy.

– Co mam z tym zrobić? – zapytałem zmieszany. – To przecież nie są pieniądze.

– Będziesz potrzebował pomocy, Baruch – szepnął Buskila. – To wielkie pieniądze, to ludzie z zagranicy, to po angielsku, i procesy, i wasz zarząd, i podatek dochodowy. Sam sobie nie poradzisz.

„Za dziesięć tysięcy dolarów, pomyślałem, będę mógł posadzić na grobie dziadka prześliczne drzewa. Akacje, poincjany, białe oleandry, będę mógł przeprowadzić od dziadka do Szulamit ścieżkę z czerwonego tłucznia. Będę mógł szukać mojego zaginionego wuja Efraima i wyleczyć starego Zajcera z choroby kiszek”.

– Nikomu nic nie opowiadaj, Baruch – powiedział Buskila – nikomu, nawet twemu kuzynowi Uriemu.

Wieczorem Buskila przyszedł do baraku, dźwigając czarną maszynę do pisania, i napisał mi list po angielsku. Roza Munkin przysłała odpowiedź, a po trzech miesiącach, w środku nocy, przybyła w lśniącej trumnie, w towarzystwie ubranego w błyszczący garnitur adwokata, od którego wiały aromaty golenia, jakich nigdy w naszej wsi nie wąchano. Stał tam, podczas gdy ja kopałem dół, i rozsiewał wokół siebie splendor i obrzydzenie.

– Przypatrz mu się – szepnął Buskila. – Znam takich, dla niego to nie pierwszyzna grzebać ludzi po nocach.

Adwokat siedział w ciemności na grobie dziadka, nie dotykając wyglansowanymi butami ziemi, gryzł źdźbła słomy i z niesmakiem wdychał wiejskie zapachy unoszące się w rozgrzanym nad oborami i kurnikami powietrzu.

Opuściliśmy Rozę Munkin w ziemię Doliny. Adwokat wyjął z kieszeni skrawek papieru i jarmułkę i odmówił krótką modlitwę w niezrozumiałej hebrajszczyźnie. Kazał mi wylać na grobie betonowy kwadrat. Z tylnych drzwi olbrzymiego samochodu wyciągnął czarną teczkę. Buskila policzył banknoty szybkim nawilżonym palcem i wydał pokwitowanie.

W kilka dni potem adwokat powrócił, przywożąc ze sobą wycackany nagrobek z różowego polerowanego marmuru. Do dzisiaj kamień nagrobny Rozy Munkin sterczy jak pudełko cukierków między pomnikami z białego i szarego miejscowego kamienia.

Banknoty ukryłem w oborze. Zajcer spał spokojnie, przykryty starą wojskową derką, która mu pozostała z czasów pierwszej wojny światowej, i nie zwracał najmniejszej uwagi na mnie ani na to, co robię. Poszedłem z Buskilą do baraku, usiedliśmy przy dziadkowym stole, piliśmy herbatę i zagryzaliśmy chlebem z oliwkami.

– Zechcesz pewnie mówić z wujem Abrahamem i z nauczycielem Pinesem. Nic im jeszcze nie mów, poczekaj trochę, powiesz im później – poradził mi Buskila.

Nazajutrz Buskila porzucił pracę na poczcie i zameldował się u mnie.

– Ja ci będę prowadził ten interes – oświadczył – a ty mi będziesz płacił tyle, ile uznasz za stosowne.

To był początek zemsty dziadka nad wsią. Zemsty zaplanowanej w proroczym natchnieniu i wykonanej dokładnie we wszystkich szczegółach, jak przystoi dobremu sadownikowi. Napełniła ona me worki pieniędzmi i trafiła boleśnie we wszystkie czułe punkty wsi.

– Oni wygnali mojego syna, wygnali Efraima – powtarzał bezustannie mnie i Pinesowi przed śmiercią – a ja ich uderzę tam, gdzie ich najbardziej zaboli, w ich ziemię.

Ale wtedy jeszcze nie rozumiałem, do czego zmierza.

Zarząd wsi rozpatrzył kilka kandydatur na miejsce Buskili na poczcie i w końcu wybrał samego Zisa. Osioł znał już od dawna wszystkie adresy, a gdy pozbył się ciężaru jeźdźca, mógł przywozić adresatom nawet i paczki. Zis był wnukiem Kaczki, który osiedlił się na roli razem z Ojcami Założycielami i dowoził wodę ze źródła do chwili, gdy zginął gwałtowną śmiercią od ukąszenia węża.

Po upływie dwóch lat Zis otrzymał wymówienie.

– Starzy wykryli, że kradł znaczki z kopert – powiedział Uri, mój kpiący ze wszystkiego kuzyn.

Zarząd zwrócił się do Buskili z prośbą, by wrócił na pocztę, ale w tym czasie Buskila już wydrukował sobie wizytówki po hebrajsku i angielsku z napisem „Miejsce Wiecznego Spoczynku Chaluców – Dyrektor” i doglądał stada złożonego z setki zmarłych, jak powiadał pogardliwie stary Liberson do czasu, gdy zakończyła życie jego ukochana żona Fania i została sto pierwszą zmarłą.

4

Gospodarstwo Mirkina było jednym z najbardziej udanych we wsi. Tak mówiono, gdy drzewa owocowe dziadka wybuchały burzą kwitnienia, a serca tętniły przyspieszonym rytmem. Tak mówiono, gdy wymiona krów wuja Abrahama wylewały powodzie mleka, i tak mówiono, gdy ta sama obora wypełniła się zakurzonymi kokonami owadów i nabrzmiałymi pieniędzmi workami, a sad uległ zniszczeniu i został zasiany kośćmi i mogiłami.

Rzędy nagrobków, ścieżki wysypane czerwonym i białym tłuczniem, ocienione zakątki do rozmyślań o umarłych, zielone ławeczki, a w samym środku biały nagrobek dziadka. Cała społeczność wsi kiwała głowami nad losem tej ziemi, której przeznaczeniem było rodzić owoce i paszę, a która zmieniła się w straszliwe pole zemsty.

„Ta historia”, mówię sobie, błądząc po wielkich pokojach swojego domu, „ta historia jest bardzo prosta, więc dlaczego grzebiesz w niej, szukasz, słuchasz, podsłuchujesz i chcesz znaleźć jakieś rozwiązanie?”

Wszakże w tym celu dziadek mnie hodował. Uczynił mnie wielkim i silnym jak byk, wiernym i brutalnym jak owczarek, tępym i gruboskórnym. Teraz leży w swoim grobie, otoczony zmarłymi towarzyszami, i nie posiada się z radości na widok przerażenia wsi.

– Dajcie mu spokój, ten chłopak to tylko zbiór bajek i urojeń – powiedział Pines, gdy mu oznajmiłem, iż nie mam zamiaru stawić się przed oblicze zarządu wsi celem złożenia wyjaśnień.

Nie byłem już chłopcem, byłem z gruba ciosanym, bogatym młodym człowiekiem, obarczonym mamoną i mięśniami, lecz Pines przedłużał zazwyczaj dzieciństwo wszystkich swych uczniów do wieku późniejszego, niż to jest na ogół przyjęte, i dalej głaskał ich posiwiałe i wyłysiałe głowy.

– Ileż wspomnień poskładano w tym wielkim ciele, aż napełniło się ono ponad wszelką miarę i wylała się żółć jego na ziemię[6] – powiedział o mnie. Gdyby żył jeszcze dziadek, powiedziałby, że Pines potrafił zawsze cytować piękne przykłady, lecz czasami zapominał, do czego się one właściwie odnoszą.

Ja sam odpowiadałem każdemu, kto żądał ode mnie, bym zaprzestał tych pogrzebowych interesów, że „tak życzył sobie dziadek”. Na wyjaśnienia posłałem do zarządu Buskilę i wynajętego przez niego adwokata. To są ludzie z zewnątrz. Mają delikatną skórę i zgrubiałe serca. Na ich ramionach nie ciążą sterty opowiadań, podeszwy butów odgradzają ich od drobnego pyłu Doliny. Ujrzałem w wyobraźni skrzypiące, proste krzesła w pokoju zarządu, dłonie o połamanych paznokciach, bębniące po stole jak kopyta. Niechże ta para spojrzy prosto w te odważne oczy, na te twarde, uniesione w powietrze palce. Ja wszakże jestem tylko małym chłopcem spełniającym wszystkie życzenia dziadka, ja już swoje powiedziałem.

W Odessie dziadek wsiadł ze swoim bratem Josefem na „Efratosa”, mały, brudny stateczek, „pełen złych ludzi”, krążący po Morzu Czarnym i Śródziemnym. Jak dwie strony monety spoglądali Josef i Jakub Mirkinowie w dwie różne strony świata. „Brat mój był podniecony, wzburzony, przechadzał się po dziobie statku i patrzył przed siebie”.

Josef snuł marzenia o rolniczych fermach w Gileadzie, o białych oślątkach i o hebrajskiej krzepie. Dziadek rozmyślał o Szulamit, która pozostała tam, po tym jak stratowała mu ciało żelaznymi bronami[7] oszustwa i zazdrości, i o Palestynie, która dla niego będzie jedynie azylem nieszczęśliwie zakochanych, daleką ziemią zapomnienia, miejscem, gdzie będzie się mógł wyleczyć i pooblekać rany nową skórą.

Usiadł na rufie statku, patrzył w wodę i wypruwał sobie z obnażonego serca włókna, wlokące się za nim wśród piany. „Popatrz na nasze gorące serce, rozmienione na drobne i sprute jak nić”, napisał na karteluszku wiele lat potem.

Przez cały czas morskiej podróży Josef i Jakub Mirkinowie jedli jedynie chleb i suszone owoce i nie przestawali wymiotować.

– Przybyliśmy do Kraju i powędrowaliśmy do Galilei, a latem już siedziałem ze swoim bratem Josefem na brzegu jeziora Genezaret. – Ręka dziadka poruszała się w przód i w tył i ładowała mi w usta tłuczone ziemniaki, zmieszane z kefirem domowego wyrobu i okraszone smażoną, posoloną cebulą. – Przez całą noc stróżowaliśmy w polu, a z pierwszą zorzą usiedliśmy, by popatrzeć, jak wschodzi słońce nad Ziemią Izraela. Słońce wzeszło o wpół do piątej, o piątej już chciało nas zamordować, a Josef spuścił głowę i zapłakał. Nie tak wyobrażał sobie zbawienie.

Teraz miał dłonie zajęte surówką jarzynową.

– Było nas trzech: Cyrkin-Mandolina, Eliezer Liberson i ja. Mój brat Josef zachorował i stracił nadzieję. Wyjechał do Ameryki i nie wrócił.

Ciało dziadka było gorące, gniewne i słabe. Przechodziło od ataków malarii do paroksyzmów gniewu i tęsknoty.

Josefowi powiodło się w Kalifornii.

– Kiedy myśmy zimą chodzili w workach na głowie i dreptaliśmy po błocie w skarpetkach wypchanych gazetami, on sprzedawał garnitury amerykańskim burżujom.

Jeszcze za życia babci Fejgi, gdy ta dożywała dosłownie swych ostatnich miesięcy, przyłączono wieś do sieci elektrycznej i Josef przysłał jej pieniądze na kupno elektrycznej lodówki. Dziadek wrzucił list do rowu, którym spływała z obory gnojówka, i oznajmił babci, że przenigdy nie przyjmie pieniędzy od kapitalistycznego zdrajcy. Josef pojechał do Santa Roza, do malutkiej, otoczonej czcią fermy Burbanka, do której płynął nieprzerwanie olbrzymi i spragniony potok gości, owadów i listów, i stamtąd przysłał dziadkowi podpisaną fotografię wielkiego sadownika. Widziałem ją w skrzynce pod łóżkiem. W słomkowym kapeluszu, w krawacie w kropki, z mięsistymi uszami. Lecz nawet ten gest nie zmiękczył Mirkinowego serca.

Fania Liberson była najbliższą przyjaciółką babci.

– Gdy Fejga była już chora i słaba i cierpiała na krótki oddech i brak miłości, przyszła do nas z płaczem, ale i my nie zdołaliśmy przekonać twojego dziadka. W dalszym ciągu dźwigała bloki lodu – wreszcie mi opowiedziała, gdy ją zanudzałem przez kilka godzin, łażąc za nią i wlepiając w nią pełen nadziei wzrok.

– A twój przyjaciel Mirkin był jej najcięższym blokiem lodu – powiedziała Fania mężowi. Śmierć i cierpienia babci Fejgi już wtedy ją dręczyły i wzbudzały ciągle na nowo jej gniew. Nie udało mi się usłyszeć burkliwej odpowiedzi Eliezera Libersona. Schowany za ścianą ich domu, przytuliłem twarz do szczelin wilgotnej okiennicy i widziałem tylko jego poruszające się wargi i blask jej starej, pięknej głowy na jego piersi. Dziadek nie wybaczył bratu i nigdy więcej się z nim nie widział. Dopiero po śmierci dziadka sprowadziłem kości Josefa z Kalifornii do naszej Doliny. Dwaj synowie Josefa, właściciele magazynu tkanin Mirkin and Mirkin w Los Angeles, musieli mi przysłać czek na dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów.

„Wasz tato był kapitalistą i zdrajcą”, napisał im Buskila na firmowym papierze listowym Miejsca Spoczynku Chaluców, „ale dostaniecie dziesięć tysięcy dolarów rabatu tylko dlatego, że należał do rodziny”.

Zmarli przyjeżdżali na wymytych po polowych robotach furgonetkach, na przyczepach ciągniętych przez traktory, we wnętrzach samolotów w drewnianych trumnach i ołowianych skrzyniach. Niekiedy odbywał się olbrzymi pogrzeb. Masa ludzi, dziennikarzy, spocone tabuny osobistości i działaczy. Buskila wychodził im na spotkanie pochylony w pokłonach i wygibasach, które wydawały mi się obrzydliwe. Przyglądali mi się, gdy kopałem dół, uchylając się przed gradem grud ziemi wylatujących z dna, i żądali od Buskili, by kazał robotnikowi przyspieszyć tempo.

Byli tacy, którzy przybywali sami, wyposażeni tylko w dokumenty przesyłki i w kartkę z formułą napisu, jakiego życzyli sobie na swoim nagrobku. Byli i tacy, nad których grobami stali tylko płaczący syn i rozgniewana córka, inni przybywali jeszcze za życia, resztkami sił wlekli się po polach, by po wydaniu ostatniego tchnienia można było ich pogrzebać na Miejscu Wiecznego Spoczynku Chaluców.

Mówili – „z towarzyszami”, prosili – „obok Mirkina, w ziemi Doliny”.

W magazynie przy biurze Buskili otwierałem przed pochówkiem skrzynie i przyglądałem się ich twarzom. Czyniłem to, ponieważ podejrzewałem, że ktoś mnie zechce oszukać i przemycić zmarłego, który sobie na to nie zasłużył.

Zmarli, przybywający z Ameryki „kapitaliści i zdrajcy”, bywali już trochę nadpsuci, zrzucili już z siebie skórę wypielęgnowaną rozkoszą i lekkomyślnością. Patrzyli na mnie oczami, z których wyzierały błagania i niezręczne usprawiedliwienia. Towarzysze z Doliny byli bardzo cisi, wyglądali, jakby legli odpocząć w polu pod drzewem. Znałem wielu z nich, tych, którzy przychodzili w odwiedziny do dziadka i do Zajcera. Przychodzili, gdy byłem dzieckiem, niosąc w rękach nadżartą gałąź, stary list czy pokryty mszycami liść, by się poradzić i porozmawiać. Innych znałem z opowiadań, z tego, co zasłyszałem, i z tego, co sobie dosnułem w wyobraźni.

Gdy miałem dwa lata, dziadek przyniósł mnie owiniętego w kołdrę do swojego domu. Zmył ze mnie sadzę, wydłubał mi ze skóry odłamki szkła i drzazgi. Wyhodował mnie, wykarmił i wyuczył wszystkich drzewnych i owocowych sekretów.

Opowiadał mi, gdy jadłem, gdy okopywałem, gdy ścinałem dzikie pędy z pni granatów, gdy spałem.

– Mój syn Efraim miał małe cielątko, nazywało się Jean Valjean. Efraim wstawał rano, brał Jeana Valjeana na plecy na przechadzkę i wracał w południe. Robił to codziennie. Mówiłem mu: Efraim, tak się nie robi, cielak się przyzwyczai i nie zechce chodzić piechotą. Ale Efraim mnie się nie słuchał. Jean Valjean rósł i rósł, i wyrósł na olbrzymiego byka. Ale Efraim uparł się, tylko na plecach. Bo taki był mój syn Efraim.

– Gdzie jest Efraim?

– Tego nikt nie wie, moje dziecko.

Nigdy nie uronił łzy, ale kąciki jego ust drżały ledwie dostrzegalnym drżeniem. Wiele razy, w początku kwitnienia drzew, gdy nad Doliną rozpościerał się dzień wyjątkowo jasny, opowiadał mi o urodzie mojego wuja Efraima.

– Gdy był jeszcze małym dzieckiem, gromadziły się u jego okna ptaki i zaglądały do środka, by zobaczyć, jak się budzi. Teraz opowiem ci o twojej mamie. Ano, otwórz buzię, Baruch... To była wyjątkowa dziewczyna. Pewnego razu, gdy twoja mama była małą dziewczynką, siedziała na chodniku i czyściła buty całej rodziny. Moje i babci Fejgi, i wuja Abrahama, i wuja Efraima, który mieszkał jeszcze wtedy z nami. I nagle... otwórz buzię, moje dziecko... nagle zobaczyła węża, wielką żmiję, która pełzła powolutku po chodniku i zbliżała się do niej.

– No i...

– I wtedy... Jeszcze kąsek.

– Co się wtedy zdarzyło?

– Co?

– Mama się rozpłakała? Znałem to opowiadanie na pamięć.

– Nie!

– Mama zemdlała?

– Nie! No, Baruch, moje dziecko, skończ teraz, co masz w buzi. Połknij.

– Mama nie zemdlała. Co zrobiła? Co mama zrobiła?

– Siedziała bez ruchu. A żmija zbliżała się, pełznąc po chodniku, sycząc i świszcząc, pss... pss... zbliżała się do bosej nogi mamy, i wtedy... mama podniosła wielką szczotkę do czyszczenia i...

– Buch!

– Węża po głowie.

– Gdzie mama?

– Teraz jesteś u dziadka.

– A wąż?

– Wąż zdechł.

– A tata?

Dziadek wstał i pogłaskał mnie po głowie.

– Ty będziesz wysoki jak mama i silny jak tata.

Pokazywał mi kruszące się kwiaty, które zasuszyła mama, gdy była uczennicą Pinesa. Opowiadał mi o wielkiej rzece, „sto razy większej niż nasze małe wadi”, o „Cyganach złodziejach”, o nieszczęsnych Niemcach, którzy osiedlili się tu przed nami i wszystkie ich dzieci, „żółte i drżące jak kurczęta”, pomarły na malarię.

Jego palce, wprawione w okręcaniu szczepień rafią, w wydzieraniu chwastów, w głaskaniu owoców, delikatnie zdejmują z mojej piersi poplamiony śliniaczek.