O błogosławion i szczęśliw ów
mąż, który znając tajemnice bogów,
uświęca swe życie i oczyszcza swą
duszę, obchodząc pośród gór tajne
obrzędy wraz ze świętemi ubłaganiami!
Eurypides.
Dziesięć lat z okładem upłynęło od czasu, gdym po raz ostatni spotkał się z Michałem Robartesem, a po raz pierwszy i ostatni z jego przyjaciółmi i uczniami; byłem świadkiem tragicznego końca ich wszystkich oraz przeżyłem owe dziwne przygody, które zmieniły mnie tak dalece, iż pisma moje stały się mniej wzięte i mniej zrozumiałe i omal nie przywdziałem habitu Św. Dominika. Właśnie podówczas ogłosiłem małą rozprawkę alchemistyczną, coś w rodzaju Sir Tomasza Browne’a, p. n. Rosa Alchemica i otrzymałem wiele listów od wyznawców wiedzy tajemnej, zarzucających mi rzekomą tchórzliwość, gdyż nie chciało im się wierzyć w tak oczywistą skłonność i upatrywali w niej jedynie nawpół litościwe przywiązanie artysty do wszystkiego, co kiedykolwiek ożywiało serca ludzkie. Jeszcze na początku mych dociekań doszedłem do odkrycia, że ich nauka nie była czczą fantasmagorią chemiczną, lecz filozofją, na podstawie której określali świat, żywioły i samego człowieka, oraz że poszukiwany przez nich sposób uzyskiwania złota z pospolitych kruszców miał być tylko cząstką ogólnej przemiany wszechrzeczy w jakąś materję boską i niezniszczalną; to zaś natchnęło mnie myślą, by mą książeczkę uczynić fantastyczną mrzonką o przemianie życia w sztukę oraz krzykiem bezbrzeżnej tęsknoty do świata, składającego się jeno z samych bytów nieprzemijających. Siedziałem, marząc o tem, com napisał, w domu mym w jednej ze starych dzielnic Dublina, w domu, który za czasów mych przodków miał pewną sławę z powodu ich udziału w życiu społecznem i obywatelskiem stolicy oraz przyjaźni z wieloma znakomitymi ludźmi ówczesnymi — i ogarniała mnie nadzwyczajna radość, że nakoniec doprowadziłem do skutku zamiar, długo piastowany w duszy, dostrajając wygląd mego mieszkania do tej umiłowanej nauki. Usunąłem portrety, mające wartość raczej historyczną aniżeli artystyczną, a nad drzwiami porozwieszałem kobierce, mieniące się bronzem i błękitem pawi, odgraniczając się od wszelkiej historji i współczesności, pozbawionej piękna i ciszy. To też obecnie, przyglądając się obrazowi Crevelliego i zastanawiając się nad trzymaną w dłoni Dziewicy różą o kształtach tak miękkich i dokładnych, że wydawała się raczej myślą niż kwiatem, lub patrząc na szary półmrok i wniebowzięte twarze Franczeski, doznawałem wszelkich zachwyceń chrześcijanina bez niewolniczego przywiązania do przepisów i obrządków; wpatrując się w spiżowe posągi starożytnych bogów i boginek, na których zakupno zastawiłem kamienicę, odczuwałem pogańskie uwielbienie różnorodnej piękności, jednakowoż bez owej obawy nieuśpionego przeznaczenia oraz krzątania się koło wszelakich nabożeństw; wystarczyło mi tylko przejść się do mego księgozbioru, gdzie każda książka była oprawna w skórę z wytłoczonym na niej splotem ornamentów tudzież w starannie dobranym kolorze: Szekspir w pomarańczowym kolorze chwały ziemskiej, Dante w oprawie ciemno-szkarłatnej, symbolizującej jego popędliwość, Milton w okładce popielatej, spokojnej, jak forma jego pieśni: — i mogłem doświadczyć jakichkolwiekbym zechciał porywów ludzkich bez ich goryczy i przesytu. Zebrałem dokoła siebie wszystkie bóstwa, ponieważ nie wierzyłem w żadne z nich, i zażywałem wszelkich rozkoszy, ponieważ nie oddawałem się z nich żadnej, lecz pozostawałem w odosobnieniu, sam dla siebie niepodzielnie i nierozłącznie, jako zwierciadło z polerowanej stali. Przypatrywałem się triumfowi tego wyobrażenia, upostaciowanemu w ptakach Hery, połyskujących w blasku ogniska, jak gdyby były wykonane z drogich kamieni, a umysł mój, któremu symbolika stała się wnętrzną potrzebą, przedstawiał je sobie jako strażników mego świata, niedopuszczających tu niczego, co nie było piękne narówni z niemi. Przez chwilę, jak w wielu innych podobnych chwilach, przychodziło mi na myśl, że byłoby rzeczą możliwą pozbawić życie wszelkiej goryczy z wyjątkiem goryczy śmierci, następnie jednak inna myśl, która raz po raz szła w ślad za tą myślą, napełniała mnie serdeczną zgryzotą. Wszystkie te postaci: ta Madonna zamyślona i czysta, te wniebowzięte twarze rozśpiewane w blaskach przedświtu, te spiżowe bóstwa niewzruszone i dostojne, te dziwaczne kształty, pełne rozpaczliwych wzlotów, należały do świata zaklętego, gdzie nie było ani cząstki mej istoty; każde doświadczenie, choćby najgłębsze, każde wrażenie, choćby najwyszukańsze, wywoływało we mnie gorzki sen o bezgranicznej energji, jakiej nigdy nie poznam, i nawet w najlepszych chwilach miałem niejako dwojaką istność, z których jedna wzrokiem ponurym przyglądała się chwilowemu zadowoleniu drugiej. Nagromadziłem dokoła siebie złoto powstałe w tyglach innych ludzi; lecz najgorętsze marzenie alchemika, przemiana znużonego serca w niezmęczonego ducha, było tak daleko ode mnie, jak niewątpliwie, według mego przypuszczenia, było i od niego samego. Zabrałem się do